Zegarmistrz z Dachau - Carly Schabowski - ebook + książka

Zegarmistrz z Dachau ebook

Schabowski Carly

4,4

Opis

Przepiękna, zainspirowana prawdziwą historią, wstrząsająca powieść Carly Schabowski, autorki o polskich korzeniach, przedstawiająca życie w obozie koncentracyjnym.

Isaac Schüller trafił do obozu w Dachau, gdzie dzięki cennym umiejętnościom został przydzielony do domu Sturmbannführera Bechera, wielkiego pasjonata zegarków. Tutaj poznaje świat, w którym Niemcy żyją, jakby nie było wojny, a obok nie ginęli ludzie. Spotyka tu także Annę. Isaaca z Anną połączy zwykła ludzka uprzejmość, która później przerodzi się w uczucie.

Poruszająca książka, której nie zapomnisz!

Wizja okropności życia więźnia obozu koncentracyjnego z perspektywy zwykłego człowieka, z całą jego bezbronnością i ogromem emocji, które towarzyszą ekstremalnym wydarzeniom, łączy się z urzekającą, wzruszającą do głębi historią miłosną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 298

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (17 ocen)
8
7
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
liliowiec

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam jak ktoś lubi literaturę wojenna
00
myszawpandzie

Nie oderwiesz się od lektury

Wielki dramat, który czyta się ze wzruszeniem jednym tchem.
00
EwaAleksiewicz-1964

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta. Wciągająca historia.
00
Wi_Asia82

Nie oderwiesz się od lektury

Genialnie, prawdziwa, autentyczna, wzruszająca. Polecam.
00
Ewelinaidzi

Nie oderwiesz się od lektury

Troszke dziwna fabula,ale czytalam jednym tchem.
00

Popularność




Prolog

Korn­wa­lia

1980

Przez uchy­lone okno do sypialni wpa­dało lodo­wate zimowe powie­trze, tak że zmar­zła przez sen.

Obu­dziła się z zim­nym nosem i nacią­gnęła koł­drę na głowę. Wie­działa, że mogłaby wstać i po pro­stu zamknąć okno, ale zosta­wiała je uchy­lone zawsze, nawet pod­czas desz­czu, śniegu i kiedy na szy­bach poja­wiały się paję­czyny z lodu. Uwiel­biała wol­ność – moż­li­wość decy­do­wa­nia o tym, czy otwie­rać okno, czy je zamy­kać. Głu­pota, ale tak weszło jej to w nawyk – wła­ści­wie było to już natręc­two – że nie potra­fiła odpu­ścić.

W końcu odwró­ciła się na łóżku twa­rzą do okna i zsu­nęła koł­drę z twa­rzy. W pokoju pano­wała mgli­sta sza­rość, jak zawsze w zimowe ranki, kiedy świa­tło późno dociera do ziemi, a fio­le­towo-bure chmury śnieżne sku­tecz­nie blo­kują pro­mie­nie słońca, by nie mogły się prze­bić.

Już czas.

Zadrżała, ale nie z zimna – uświa­do­miła sobie, że to się wresz­cie sta­nie, że będzie musiała się z tym zmie­rzyć, sta­wić im czoło i poka­zać, kim kie­dyś była.

Szy­ku­jąc się na to, z gra­cją tan­cerki prze­rzu­ciła nogi i poru­szyła pal­cami stóp, by popra­wić krą­że­nie krwi. Bez pośpie­chu wło­żyła dopa­so­waną cha­brową sukienkę i zebrała włosy w luźny kok. Przej­rzała się w się­ga­ją­cym pod­łogi lustrze. Patrząc na swoje odbi­cie, zmru­żyła oczy i ujrzała sie­bie jako młodą kobietę. Potem otwo­rzyła je sze­roko i zoba­czyła sie­bie taką, jaka była w rze­czy­wi­sto­ści – siatka zmarsz­czek na twa­rzy i pasemka siwi­zny we wło­sach świad­czyły o upły­wie czasu, minut, a nawet sekund; czas odci­snął piętno na całym jej ciele.

Nało­żyw­szy jasno­ró­żową szminkę na usta i róż na blade policzki, uznała, że jest gotowa. Już miała wyjść z sypialni, gdy nagle prawą ręką zła­pała się za lewy nad­gar­stek; opusz­kami pal­ców wyczuła miękką skórę. Jak mogła zapo­mnieć?!

Otwo­rzyła szka­tułkę na biżu­te­rię i wyjęła złoty zega­rek; w bla­dym świe­tle słabo bły­snęły klej­noty na pasku.

Zapi­na­jąc pasek, wyj­rzała na dwór.

Wła­śnie zaczął padać śnieg.

Rozdział pierwszy

Isaac

Sty­czeń 1945

Niebo wyglą­dało jak pokłuty igłami aksa­mit, w któ­rym skrzyły się punk­ciki świa­tła. Isaac patrzył na gwiazdy, cze­ka­jąc, aż któ­raś zerwie się z kotwicy i pomknie przez gęstą pustkę, zosta­wia­jąc za sobą smugę świa­tła i życze­nia na cały rok.

Nad nim wisiała para z jego odde­chu, uno­siła się krętą smugą niczym z pyska zie­ją­cego smoka. Wkrótce musiał uznać się za poko­na­nego, zwie­sił głowę i sku­pił się na każ­dym kroku po chrzęsz­czą­cym, zlo­do­wa­cia­łym śniegu.

Wokół niego pano­wała cisza, ale to nie wytrą­cało go z rów­no­wagi, wręcz prze­ciw­nie, uspo­ka­jało. Cisza nie zapo­wia­dała zagro­że­nia ani śmierci. Tylko w ciszy wie­dział, że on i pozo­stali są bez­pieczni.

Dotarł do rogu ulicy, którą znał od zawsze; teraz, zasy­pana śnie­giem, wyglą­dała jak z innego świata, czyst­sza i jakby pogod­niej­sza. Jako młody chło­pak bawił się na oko­licz­nych uli­cach z kole­gami, a tym­cza­sem jego ojciec pra­co­wał w warsz­ta­cie, napra­wia­jąc zegary, zamki i wszystko to, z czym inni nie mogli sobie pora­dzić. Był dumny z tego, że potrafi roz­wi­kłać budowę mecha­ni­zmu zegara podróż­nego albo, dajmy na to, skom­pli­ko­wa­nej kon­struk­cji chiń­skiej szka­tułki na biżu­te­rię. Wie­czo­rami jego twarz zawsze pro­mie­niała, gdy rela­cjo­no­wał, jak w końcu udało mu się wyko­nać naj­now­sze zle­ce­nie – napra­wić zega­rek przy­słany mu z Anglii przez kogoś, komu zare­ko­men­do­wano jego nad­zwy­czajne umie­jęt­no­ści, albo zegar podróżny damy z Mona­chium, ozdo­biony maleńką karu­zelą ze zło­tymi mysz­kami. Isaac spę­dzał wie­czory na wysłu­chi­wa­niu opo­wie­ści ojca o mecha­nice czasu i o zamknię­tych skrzy­niach ze skar­bami, dzięki któ­rym odno­sił wra­że­nie, że ojciec prze­ży­wał przy­gody, a nie zwy­czaj­nie napra­wiał ludziom zepsute cza­so­mie­rze.

Otrzą­snął się ze wspo­mnień, prze­cho­dząc przez ulicę do sklepu, który teraz już nale­żał do niego. Popa­trzył w lewo, w prawo i przez chwilę stał bez ruchu, spraw­dza­jąc, czy cisza na­dal jest jego przy­ja­ciółką. Oczy­ścił ze śniegu dziurkę od klu­cza, ramie­niem starł z drzwi war­stwę lodo­wa­tego puchu, spod któ­rego uka­zał się róg gwiazdy, takiej samej, jaką nosił na ubra­niu.

W ciszy ulicy szczęk zamka wyda­wał się za gło­śny. Isaac uci­szył go niczym dziecko, które na dźwięk głosu ojca może się uspo­koić.

Kiedy otwo­rzył drzwi, z niskiego dachu spa­dła z łomo­tem bryła śniegu. Serce Isa­aca zabiło szyb­ciej. Powoli, sta­ran­nie zamknął za sobą drzwi, patrząc, jak ślady, które zosta­wił na śniegu, zdą­żyły pokryć się bielą.

Nie odwa­żył się włą­czyć świa­tła – gołej żarówki zwi­sa­ją­cej z sufitu na środku – zapa­lił tylko świeczkę, prze­krzy­wioną przez ście­ka­jący z boku blady sto­piony wosk.

Sklep był zamknięty od bli­sko roku; osia­da­jący kurz już dawno zbił się w grubą war­stwę pokry­wa­jącą szklane gabloty i zasła­nia­jącą miesz­ka­jące w nich zegarki ze złota, brązu i sre­bra. Zegar szaf­kowy w rogu odmie­rzał cicho sekundy, w panu­ją­cej ciszy jego tyka­nie odbi­jało się echem.

Deski pod­łogi zatrzesz­czały pod sto­pami Isa­aca, kiedy pod­cho­dził do krze­sła za ladą. Usiadł, posta­wił świecę na bla­cie i poma­so­wał nogę; na zim­nie odnie­siony w dzie­ciń­stwie uraz spra­wiał, że noga sztyw­niała jesz­cze bar­dziej, a mię­śnie i ścię­gna pod skórą zbi­jały się w węzeł, tak jak jego serce, które kur­czyło się ze stra­chu.

Schy­lił się, przy­klęk­nął powoli i artre­tycz­nymi pal­cami pod­wa­żył małą desz­czułkę, pod którą cze­kała nagroda – zega­rek kie­szon­kowy jego dziadka. Wró­cił na krze­sło i naci­snął maleńki zame­czek. Wieczko ze szcze­rego złota odsko­czyło z lek­kim trza­skiem i uka­zał się cyfer­blat; wska­zówki zatrzy­mały się na trze­ciej dwa­dzie­ścia. Isaac postu­kał w szkiełko tak jak w dzie­ciń­stwie, jak gdyby tym lek­kim puk­nię­ciem mógł natych­miast wpra­wić wska­zówki w ruch.

– Głupi – powie­dział w panu­ją­cej ciszy. – Głupi sta­ruch.

Kor­ciło go, żeby scho­wać zega­rek do kie­szeni i zabrać do domu, lecz wie­dział, że nie może tego zro­bić. Przy­szedł tylko w odwie­dziny do sta­rego przy­ja­ciela, wspo­mnień i tej czę­ści rodziny, która wciąż była bli­sko. Jego żona Han­nah zmarła przed dzie­się­cioma laty, zanim jesz­cze świat osza­lał i zanim reszta jej rodziny w Ber­li­nie tra­fiła na łapankę i roz­pły­nęła się w mroku nocy.

Teraz już wie­dział, dokąd się udali, wtedy jed­nak wyglą­dało to tak, jakby po pro­stu znik­nęli. I cie­szył się, że Han­nah nie dożyła tych cza­sów.

Zamknął zega­rek i prze­su­nął dło­nią po gład­kim meta­lo­wym krążku. Kie­dyś chciał coś na nim wygra­we­ro­wać, nie wie­dział jed­nak, jaki napis mógłby umie­ścić. Teraz poło­żył go na bla­cie i zna­lazł maleń­kie rylce uży­wane do ryto­wa­nia. Bez pośpie­chu, meto­dycz­nie, wypi­sał swoje imię i nazwi­sko „Isaac Schüller”, a poni­żej „Nie zapo­mnij­cie o mnie, sty­czeń 1945”.

Gdy skoń­czył, zdmuch­nął pył ze zło­ce­nia, odsła­nia­jąc swoje dzieło. Wytarł zega­rek, a potem owi­nął go szmatką i z powro­tem wło­żył do schowka, po czym przy­bił klepkę gwoź­dziem ze złotą główką.

Ukoń­czyw­szy zada­nie, nie ocią­gał się, nie spoj­rzał na skarby, które tu zosta­wił, nie zer­k­nął nawet na zdję­cie Han­nah sto­jące obok opra­wio­nych w nie­bie­ską skórę ksiąg rachun­ko­wych.

Zdmuch­nął świecę, powoli otwo­rzył drzwi i przed wyj­ściem upew­nił się, że na ulicy niczego i nikogo nie ma.

Nie zamknął drzwi na klucz, jak to zwy­kle robił – prze­cież teraz to bez zna­cze­nia. Scho­wał dło­nie do kie­szeni płasz­cza, pochy­lił głowę na lodo­wa­tym wie­trze i ruszył do domu; jego lewa noga, pró­bu­jąc dotrzy­mać kroku pra­wej, zosta­wiała nieco więk­sze ślady na śniegu.

Isaac miesz­kał w nie­wiel­kim domku przy­cup­nię­tym w doli­nie mię­dzy pofał­do­wa­nymi wzgó­rzami, które wio­sną i latem pora­stały sprę­ży­stą zie­loną trawą; na wie­trze falo­wały tam wtedy jaskra­wo­czer­wone maki, nie­bie­skie kręgi puszy­stych płat­ków cha­brów, wyso­kie sto­krotki. Przy­sta­nął i widząc przed sobą ciemną syl­wetkę domu, patrzył na te wzgó­rza z nadzieją, że dożyje kolej­nej wio­sny. Może się uda, pomy­ślał. Wio­ska była mała, mię­dzy polami upraw­nymi miesz­kało zale­d­wie kil­ka­set osób, a choć miej­scowa poli­cja pil­no­wała, żeby na ręka­wach mieli przy­szyte gwiazdy Dawida i żeby każdy Żyd prze­ka­zał swój biz­nes Rze­szy, to jak dotąd nikt jesz­cze po nich nie przy­szedł. Nie tknęli nawet jego sklepu – naj­wi­docz­niej Rze­szy nie inte­re­so­wały znaj­du­jące się tam małe skarby.

Ruszyw­szy dalej, poczuł na karku mro­wie­nie, takie jak wów­czas, gdy Han­nah cało­wała go tam szybko, kiedy w przy­ćmio­nym świe­tle ślę­czał zgar­biony, maj­stru­jąc przy zepsu­tym zegarku.

Odwró­cił się, nie­mal spo­dzie­wa­jąc się – co za głu­pota! – ujrzeć ją za sobą, jej głowę z narzu­co­nym kre­mo­wym weł­nia­nym sza­lem i zaczer­wie­nione na mro­zie usta. Ale był sam.

– Głupi sta­ruch – powie­dział na głos i się roze­śmiał. Uznał, że z zimna i zmę­cze­nia ma halu­cy­na­cje. Już miał się odwró­cić i pójść dalej, gdy naraz ujrzał dwa żółte reflek­tory pędzą­cego ku niemu samo­chodu, pod­ska­ku­ją­cego na wybo­jach.

*

Isa­acowi się śniło, że znowu jest dziec­kiem. W lecie dolina pokry­wała się gru­bym dywa­nem polnych kwia­tów wśród drzew we wszyst­kich odcie­niach zie­leni, odci­na­ją­cych się na tle błę­kitu bez­chmur­nego nieba. Leżał na wznak, czu­jąc, jak źdźbła trawy łasko­czą go w plecy. Obok niego była Han­nah. Ujął ją za rękę. Czuł cie­pło jej skóry i jej słodki zapach, ale nie odwa­żył się na nią spoj­rzeć, żeby nie ucie­kła.

Sły­szał mucze­nie krów i ostrze­gaw­cze skrze­cze­nie srok, bro­nią­cych wśród drzew swo­jego potom­stwa, prze­ry­wane ćwier­ka­niem i świer­go­tem wró­bli i siko­rek modrych, które razem two­rzyły łagodną melo­dię.

– Musisz już wsta­wać – ode­zwała się Han­nah.

– Nie mogę – odburk­nął.

– Daj spo­kój, Isa­acu. Możesz i musisz.

– Ale gdzie ty się podzie­jesz?

Isaac w końcu odwró­cił się i spoj­rzał na nią, ale nie zoba­czył jej twa­rzy – uko­cha­nej, okrą­głej jak u dziecka, z pulch­nymi policz­kami, maleń­kim zadar­tym noskiem i sze­roko otwar­tymi kocimi oczami w kształ­cie mig­da­łów, błysz­czą­cymi zie­le­nią i bursz­ty­nem – tylko obli­cze męż­czy­zny z sumia­stym wąsem i sko­śnymi sza­rymi oczami.

– Pobudka! – krzyk­nął męż­czy­zna.

Isaac rap­tow­nie oprzy­tom­niał.

– Gdzie ja jestem? – wymam­ro­tał.

– Godzi­nami opie­rasz się o mnie. Aż mi ręka zdrę­twiała. Dał­bym ci jesz­cze pospać, naprawdę, ale nie mogłem się ruszyć – wyja­śnił męż­czy­zna.

Isa­acowi zdrę­twiały nogi, kolana miał pod­cią­gnięte pod brodę, a kiedy pró­bo­wał je roz­pro­sto­wać, przy naj­lżej­szym ruchu czuł mro­wie­nie pod skórą.

– Postój przez chwilę, ale nie­długo, bo stra­cisz miej­sce – powie­dział męż­czy­zna o sza­rych oczach.

Isaac wstał chwiej­nie, oparł się o deski wagonu bydlę­cego i potrzą­sał raz jedną nogą, raz drugą. Jed­no­cze­śnie się roz­glą­dał. Sączące się mię­dzy deskami łagodne pro­mie­nie słońca dawały nie­wiele świa­tła, zdo­łał jed­nak doj­rzeć ludzi leżą­cych na pod­ło­dze wagonu, przy­kry­tych płasz­czami albo kocami; trzy­mali głowy na swo­ich tor­bach, które słu­żyły im jako poduszki. Leżeli cia­sno ści­śnięci, niczym miot kociąt przy­tu­lo­nych do matki w poszu­ki­wa­niu cie­pła.

Isaac podmu­chał w zło­żone dło­nie. W wago­nie pano­wał lodo­waty ziąb, a choć przez szcze­liny wdzie­rało się powie­trze, to nie usu­wało stę­chłego odoru ludz­kiego potu i brudu.

– Późno wsia­dłeś. – Męż­czy­zna o sza­rych oczach sta­nął obok Isa­aca. – Jestem Eli­jah. Podał­bym ci rękę, ale to by było nie na miej­scu.

– Isaac. – Jesz­cze raz chuch­nął w sku­lone dło­nie.

– Raczej Szczę­ściarz – spro­sto­wał Eli­jah.

– Szczę­ściarz?

– Jak mówi­łem, sie­dzisz tu… bo ja wiem, parę godzin? Mnie zgar­nęli chyba kilka dni temu, ale w sumie też mam szczę­ście… nie­któ­rzy są tu od tygo­dnia.

Isaac się rozej­rzał. Pod­chwy­cił wzrok kobiety o wychu­dłej bla­dej twa­rzy, która trzy­mała w obję­ciach dwa śpiące maleń­stwa; ich powieki drgały we śnie. Miał nadzieję, że będą spały dalej, bo nie mógłby spoj­rzeć im w oczy.

– Z dru­giej strony oni też mają szczę­ście – cią­gnął Eli­jah. – Widzia­łem, że w innych wago­nach ludzie stoją, bo nie mają jak usiąść. Wyobra­żasz sobie, jak to jest, stać przez tydzień?

– Dokąd jedziemy? – szep­nął Isaac. Cie­pło jego odde­chu spra­wiło, że zawisł przed nim obło­czek pary.

– Kto wie? Mnie zała­do­wali w Kolo­nii, ale o ile zro­zu­mia­łem, ci tutaj są z Cze­cho­sło­wa­cji, no i jest też kilku Fran­cu­zów. Wiesz, że krwawi ci głowa?

Isaac poma­cał poty­licę – wyrósł mu guz, a ście­ka­jąca z małej rany krew zakrze­pła na szyi. Odsu­nął dłoń i zoba­czył na niej czer­woną plamę.

– Na początku byłeś w kiep­skim sta­nie… kiedy cię tu wrzu­cili, wszy­scy sądzi­li­śmy, że nie żyjesz. Dla­tego ci zazdro­ści­łem. Pomy­śla­łem, że chciał­bym być taki jak ty… no wiesz, mar­twy.

Isa­acowi trzę­sła się ręka, poru­szył więc pal­cami, by zła­go­dzić sztyw­ność sta­wów.

– Nie bar­dzo pamię­tam, co się stało. Zapa­mię­ta­łem tylko reflek­tory samo­chodu… Byłem bli­sko domu, a potem… pustka.

– I całe szczę­ście. – Eli­jah oparł się o Isa­aca, bo pociąg zakrę­cał; gdy znów wyje­chali na pro­stą, tur­ko­ta­nie kół nabrało tempa. – Ja przez cały czas byłem przy­tomny. Zapro­wa­dzili mnie do jakiejś szkoły i kazali przy­nieść torbę z dobyt­kiem. Powie­dzieli nam, że nas gdzieś prze­sie­dlają.

– Ale my nie… – bąk­nął Isaac.

– Wła­śnie. Nie. Oni nas mają za dur­niów. Myślą, że nie sły­sze­li­śmy o obo­zach. Ale ja wiem, dokąd jedziemy. Jak mówi­łem, z dwojga złego wolał­bym umrzeć.

Nagle pociąg ostro zwol­nił. Zaha­mo­wał tak rap­tow­nie, że wagony szarp­nęły, a spod pod­wo­zia buch­nęły kłęby pary. Isaac ucze­pił się płasz­cza Eli­jaha, a ten przy­trzy­mał się Isa­aca, kiedy wokół nich stło­czeni ludzie sia­dali pro­sto, prze­cie­ra­jąc zmę­czone, wystra­szone oczy.

Pociąg zatrzy­mał się z szarp­nię­ciem. Ludzie wsta­wali, ści­ska­jąc dzieci, bagaże i dla otu­chy poda­jąc sobie dło­nie.

– Zatrzy­ma­li­śmy się – oznaj­mił Isaac bez sensu.

Jakieś dziecko prze­pchnęło się do przodu i przy­ci­snęło buzię do desek drzwi, usi­łu­jąc doj­rzeć cokol­wiek poprzez wąskie szpary.

– Widzisz coś? – zawo­łał ktoś z głębi wagonu.

– To chyba peron. Nie wiem. Są stopy. Widzę stopy! – krzyk­nął chło­piec z pod­nie­ce­niem.

– Gołe stopy? – zapy­tało inne dziecko.

– Nie, w czar­nych wyso­kich butach. Chyba idą.

– Wra­caj. Wra­caj tu i sia­daj! – upo­mniała go matka.

– Nic ze sobą nie wzią­łeś – zauwa­żył Eli­jah, spo­glą­da­jąc na drżące puste dło­nie Isa­aca.

Ten obrzu­cił wzro­kiem innych, kur­czowo trzy­ma­ją­cych małe torby podróżne z mate­riału i skó­rzane walizki, po czym scho­wał ręce do kie­szeni płasz­cza – pustych, nie licząc zim­nego żela­znego klu­cza do fron­to­wych drzwi domu.

– Nie przej­muj się – cią­gnął Eli­jah. – A zresztą co można ze sobą zabrać w taką podróż? Książki? Ubra­nia? Jedze­nie? Ja na spa­ko­wa­nie się mia­łem tak mało czasu, że wrzu­ca­łem do torby, co popad­nie… na przy­kład cza­so­pi­smo poświę­cone sto­larce! Wąt­pię, żebym kie­dy­kol­wiek do niego zaj­rzał, a jed­nak je zabra­łem, wyobra­żasz to sobie?

Isaac czuł, że ten potok słów przy­nosi mu pocie­chę. Dopóki Eli­jah mówił, nie wyobra­żał sobie, że dzieje się coś złego.

– Mia­łem ochotę zabrać ze sobą nuty, ale uzna­łem, że tam, dokąd jadę, raczej nie dadzą mi for­te­pianu, więc je zosta­wi­łem. A teraz myślę, że może jed­nak trzeba je było wziąć. Nale­żały do mojej matki, więc pew­nie miło byłoby mieć je przy sobie.

Isaac pomy­ślał o swoim dobytku – zie­lo­nym szla­froku wiszą­cym na opar­ciu buja­nego fotela w sypialni oraz o nale­żą­cym do żony zesta­wie skła­da­ją­cym się z grze­bie­nia i szczotki do wło­sów w srebr­nej opra­wie, który został na komódce obok fla­ko­ni­ków z per­fu­mami; cza­sami wąchał je, by jesz­cze raz przy­wo­łać jej zapach.

Cie­kaw był, kto teraz zaj­mie się jego domem, czy ktoś w nim zamieszka, razem z jego ubra­niami i książ­kami?

Nagle drzwi wagonu zaczęły się otwie­rać, więc prze­chy­lił głowę, chcąc zoba­czyć, co jest na zewnątrz.

Wygo­niono ich wszyst­kich na polną drogę wyło­żoną kamien­nymi pły­tami, mię­dzy któ­rymi wyra­stały chwa­sty i trawa, jak gdyby życie wciąż pró­bo­wało się poka­zać. Wokół wzno­siły się pagórki zamar­z­nię­tego nocą sza­rego błota, w tym samym odcie­niu co niebo zasnute gęstymi, zapo­wia­da­ją­cymi następne opady śniegu chmu­rami.

W jed­nej chwili tory zaro­iły się od ludzi, któ­rych straż­nicy popy­chali i usta­wiali w mniej­szych gru­pach, a potem oddzie­lali męż­czyzn od kobiet.

– Złóż­cie swoje rze­czy tam! – Przed Isa­akiem sta­nął męż­czy­zna w brą­zo­wym weł­nia­nym płasz­czu, z przy­szytą na piersi gwiazdą Dawida i opa­ską na lewym ramie­niu; policzki miał zaczer­wie­nione z zimna. – Głu­chy jesteś? Kaza­łem ci tam poło­żyć swoje rze­czy! Jazda! Na fur­mankę!

Eli­jah zro­bił krok w przód i poło­żył na fur­mance małą brą­zową walizkę, która szybko znik­nęła pod stertą bagażu.

– Nie martw się, spo­kojna głowa. Dosta­niesz ją z powro­tem – uspo­koił go męż­czy­zna. – A ty – znów zwró­cił się do Isa­aca. – Kaza­łem ci poło­żyć rze­czy na wóz.

– Ale ja nic nie mam – odparł Isaac.

– Nic? Żyd, który niczego nie ma? – Męż­czy­zna obrzu­cił wzro­kiem żółtą gwiazdę na płasz­czu Isa­aca.

Ten tylko roz­ło­żył ręce.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się do niego drwiąco, jak gdyby cze­kał na kogoś takiego. Zro­bił kilka kro­ków w kie­runku wyso­kiego eses­mana, który stał na ubo­czu i palił papie­rosa, otu­lony gru­bym czar­nym płasz­czem z pod­nie­sio­nym koł­nie­rzem, by nie mar­zła mu szyja. Zda­niem Isa­aca wyglą­dał jak wrona.

Czarna wrona wysłu­chał męż­czy­zny w brą­zo­wym płasz­czu i jego wąsy drgnęły, zapewne pod wpły­wem uśmie­chu. Wpraw­nie pstryk­nął nie­do­pa­łek, tak że poszy­bo­wał na kupkę śnież­nej brei. Isaac wyobra­żał sobie, że pet zgasł z sykiem, niczym świece, któ­rych uży­wał w domu.

Tamci dwaj pode­szli do Isa­aca i spoj­rzeli na Eli­jaha, który mam­ro­tał kolej­nemu czło­wie­kowi o cza­so­pi­śmie i pytał, czy słusz­nie zro­bił, bio­rąc go zamiast nut.

– Nazwi­sko? – Wąsacz sta­nął przed Isa­akiem; prze­wyż­szał go co naj­mniej o głowę.

– Isaac. Isaac Schüller.

– Mój kapo twier­dzi, że podobno nic nie masz?

– Nie mam.

– Nic a nic?

Isaac czuł, że poci się pod pachami, mimo że w lodo­wa­tym powie­trzu z jego ust buchała para.

– Ani jed­nej rze­czy.

Wąsy znów drgnęły, po czym wrona odwró­cił się do kapo i szep­nął mu na ucho coś, co tam­ten skwi­to­wał uśmie­chem.

I nagle koń­cówka pałki kapo wyrżnęła Isa­aca w brzuch. Padł na zie­mię, zwi­nął się w kłę­bek, a kapo okła­dał go w plecy i nerki.

– Wypro­stuj się! – roz­ka­zał kapo. – Roz­łóż nogi!

Nie zwa­ża­jąc na ból, Isaac roz­cią­gnął się na ziemi na wznak; oddy­chał szybko, nie­równo.

Kapo ukląkł nad nim i szybko prze­szu­kał wewnętrzne kie­sze­nie płasz­cza – jego zawzięta twarz zdra­dzała roz­cza­ro­wa­nie bra­kiem biżu­te­rii, zegarka czy port­fela. Nagle się uśmiech­nął. Powoli wycią­gnął skó­rzany wore­czek, nie­wiele więk­szy od zwy­kłej koperty. Poka­zał go wąsa­czowi niczym cenne tro­feum.

– Aha. To jest to nic! – wark­nął wąsacz. – Wsta­waj!

Isaac oparł dło­nie o kamienne pod­łoże i pod­niósł się; stał zgięty wpół, obej­mu­jąc brzuch w miej­scu, gdzie otrzy­mał naj­sil­niej­szy cios.

Spoj­rzał w lewo z nadzieją, że jest tam Eli­jah czy ktoś inny, kto­kol­wiek, kto mógłby przyjść mu z pomocą, ale ota­czało go około trzy­dzie­stu męż­czyzn wpa­trzo­nych w rząd bara­ków za dru­tem kol­cza­stym.

Isaac znów spoj­rzał na eses­mana. Wąsacz oglą­dał wła­śnie zawar­tość skó­rza­nego woreczka – maleń­kie srebrne i złote narzę­dzia. Wziął do ręki minia­tu­rowy śru­bo­kręt i przy­su­nął go do oczu, by odczy­tać wygra­we­ro­wane malut­kimi lite­rami nazwi­sko Isa­aca.

– Co to za rze­czy? – zapy­tał.

– Nale­żały do mojego ojca – wykrztu­sił z tru­dem Isaac; miał wra­że­nie, że płuca ma całe w siń­cach. – Teraz są moje.

– Twoje? A do czego ci są potrzebne?

– Napra­wiam zegarki naręczne i duże zegary. Cza­sami pozy­tywki albo szka­tułki na biżu­te­rię. A bywa że i zabawki.

– Zabawki?

– Tak. Zabawki dzie­cięce.

– Loko­mo­tywy?

Isaac ski­nął głową.

– I zegary, powia­dasz? Szaf­kowe także? Potra­fisz je uru­cho­mić, jeżeli zamil­kły?

– To wymaga czasu, bo są skom­pli­ko­wane, ale ow­szem, potra­fię.

Wyraź­nie zacie­ka­wiony wąsacz wrzu­cił z powro­tem maleńki śru­bo­kręt do woreczka.

– Co jesz­cze?

Isaac pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć wszel­kie przed­mioty, które napra­wił przez te wszyst­kie lata.

– Cza­sami, choć rzadko, zamki… Także radio­od­bior­niki, ale prze­waż­nie zegarki naręczne i sto­jące.

Wąsacz stra­cił zain­te­re­so­wa­nie i scho­wał wore­czek z narzę­dziami Isa­aca do kie­szeni.

– Do sze­regu! – roz­ka­zał.

Ruchem głowy wska­zał krót­szą kolejkę męż­czyzn, w któ­rej stał Eli­jah – z dala od pozo­sta­łych, masze­ru­ją­cych wła­śnie ku czar­nej bra­mie i wie­życz­kom straż­ni­czym obsa­dzo­nym przez uzbro­jo­nych war­tow­ni­ków.

– Cze­kaj w tym sze­regu, dopóki nie każą ci się ruszyć. – Kapo popchnął Isa­aca w stronę dygo­czą­cych z zimna męż­czyzn; cho­wa­jąc ręce w kie­sze­niach, nie spusz­czali wzroku z obozu oraz gęstych kłę­bów dymu bucha­ją­cych z budyn­ków za ogro­dze­niem.

Rozdział drugi

Frie­drich

Kiedy samo­chód z chrzę­stem wjeż­dżał na żwi­rowy pod­jazd, okna miał zachla­pane szarą breją, w którą zamie­nił się śnieg. Frie­drich starł dło­nią skro­ploną na szy­bie parę i ujrzał roz­ma­zany obraz dwu­pię­tro­wego budynku z czer­wo­nej cegły, któ­rego wyku­szowe okna wycho­dziły na pod­jazd. Popa­trzył na jedno z nich, spraw­dza­jąc, czy ktoś zauwa­żył jego przy­jazd, ale zoba­czył tylko palące się wewnątrz ciem­no­po­ma­rań­czowe świa­tło.

– Jeste­śmy na miej­scu. – Kie­rowca odwró­cił się do Frie­dri­cha. – Pro­szę tu zacze­kać, pójdę po para­sol.

Nie słu­cha­jąc go, pasa­żer natych­miast otwo­rzył drzwi i zadrżał, gdy lodo­waty deszcz dostał mu się za koł­nierz i spły­nął po krę­go­słu­pie. Pod­biegł do lakie­ro­wa­nych na czarno drzwi fron­to­wych i zastu­kał mosiężną kołatką.

– Frie­drich! – Jego matka uśmiech­nęła się, otwie­ra­jąc mu drzwi.

Już chciał ją uści­skać, ona jed­nak wycią­gnęła rękę i poło­żyła dłoń na jego gło­wie, jakby go bło­go­sła­wiła.

– Zmo­kłeś – powie­działa, wycie­ra­jąc rękę w kre­mową spód­nicę.

– Gdzie ojciec? – zapy­tał.

– Zabra­łeś wszyst­kie rze­czy? – Spoj­rzała nad jego głową na kie­rowcę tasz­czą­cego trzy walizki z brą­zo­wej skóry. – Książki? Będą ci potrzebne.

– Zabra­łem. Gdzie jest ojciec?

– W pracy. – I udzie­liła wska­zó­wek kie­rowcy: – Pierw­sze pię­tro, pokój po lewej. – A potem zwró­ciła się do syna: – Co ty robisz?

Frie­drich nie był tego pewny. Ocie­ka­jąc wodą, stał na lakie­ro­wa­nym par­kie­cie obok nie­dzia­ła­ją­cego zegara szaf­ko­wego. Sku­bał brzeg szkol­nej mary­narki i się roz­glą­dał, jakby liczył, że znaj­dzie odpo­wiedź w kory­ta­rzu.

– Zamo­czy­łeś pod­łogę. – Spoj­rzała na jego stopy. – Idź się prze­brać. Kola­cja jest o siód­mej, usły­szysz gong. – Ruszyła do drzwi pokoju z wiel­kimi wyku­szo­wymi oknami, przy­sta­nęła w progu i obej­rzała się na syna. – Jak miło cię widzieć, Frie­dri­chu. Cie­szę się, że jesteś w domu.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi, chło­piec ode­tchnął głę­boko, jakby przez cały czas wstrzy­my­wał oddech. Nie uśmiech­nęła się, zapew­nia­jąc, że cie­szy się z jego przy­jazdu. Wcale się nie cie­szyła i wie­dział o tym. Acz­kol­wiek miał nadzieję, że cho­ciaż raz będzie chciała mieć go przy sobie.

Ruszył scho­dami na pierw­sze pię­tro i wszedł do swo­jego pokoju. Przed wąskim oknem wycho­dzą­cym na żwi­rowy pod­jazd stało poje­dyn­cze łóżko, pod­łogę pokry­wał puszy­sty zie­lony dywan w tym samym odcie­niu co zasłony, a na biurku stało w ramce małe zdję­cie przed­sta­wia­jące jego rodzi­ców. Nawet w szkole miał wię­cej rze­czy – obrazy na ścia­nach, książki, zabawki. Spoj­rzał na walizki na pod­ło­dze. Spa­ko­wał tyle, ile zdą­żył, ale musiał się zbie­rać w takim pośpie­chu, że więk­szość rze­czy zosta­wił. Wie­dział, że jego szla­frok wciąż wisi na drzwiach pokoju w inter­na­cie, obok szla­froka Ottona, któ­rego też ścią­gnięto do domu.

– Jak myślisz, o co tu cho­dzi? – zapy­tał Otto, gdy zaczer­wie­nieni z wysiłku pako­wali się szybko.

– O nic. Może dla­tego, że nie jeź­dzi­li­śmy do nich na ferie świą­teczne, tym razem poje­dziemy do domu, gdzie będzie cho­inka i pre­zenty? – W gło­sie Frie­dri­cha brzmiała nadzieja, cho­ciaż wcale w to nie wie­rzył.

– Wąt­pię. Wiesz, że połowa szkoły jedzie do domu. To pew­nie przez te bomby z zeszłego tygo­dnia… rodzice naje­dli się stra­chu.

– Nie moi. – Frie­drich usiadł, pod­cią­gnął kolana pod brodę i objął je ramio­nami. – Oni to mają w nosie. Idę o zakład, że ucie­szy­liby się, gdyby jakaś bomba spa­dła na naszą szkołę.

– Nie mów tak. – Otto żar­to­bli­wie szturch­nął go pulchną ręką w ramię. – Są zajęci. No wiesz, prze­cież twój ojciec jest jakby prawą ręką Führera! Musi się prze­no­sić z miej­sca na miej­sce i zała­twiać różne sprawy. A twoja matka musi z nim jeź­dzić, prawda? I w każ­dym nowym miej­scu urzą­dzać mu miły dom. Moja mama mówi, że dba­nie o męża to naj­waż­niej­szy obo­wią­zek żony. Kie­dyś wła­śnie takiej będę szu­kał.

– A co z jej synem?

– Daj spo­kój, Fried. Wcale nie jest tak źle. Poje­dziesz, zoba­czysz się z nimi i ani się obej­rzysz, jak obaj będziemy z powro­tem.

– A jeśli nie?

Otto wzru­szył ramio­nami.

– Wtedy będziemy do sie­bie pisać, a zoba­czymy się w lecie. Daj znać, jaki jest ten twój nowy dom. Może mógł­bym do cie­bie przy­je­chać na lato?

– Nowy to prze­sada. Miesz­kają w nim już pra­wie dwa lata, a ja jesz­cze go nie widzia­łem.

– Czyli dla cie­bie jest nowy! Masz poję­cie, jakie możesz mieć tam przy­gody? Kur­czę, mam nadzieję, że pomy­śleli o ogro­dzie dla cie­bie. Mogli­by­śmy zbu­do­wać domek na drze­wie!

Teraz Frie­drich stał przy tym skrawku okna w swoim nowym domu na wsi pod Mona­chium, patrzył na szary żwi­rowy pod­jazd, na ota­cza­jący posia­dłość szary kamienny mur i czarną kamienną bramę, solid­nie bro­niącą dostępu. Czy tu wszystko jest szare? A gdzie ogród?

Wyszedł z pokoju i zaczął naci­skać klamki drzwi po prze­ciw­nej stro­nie kory­ta­rza – pew­nie stam­tąd jest widok na ogród – ale wszyst­kie trzy pokoje były zamknięte na klucz. Spró­bo­wał się dostać do każ­dego z nich, naci­skał klamki po kilka razy, a nawet napie­rał chu­dym cia­łem jede­na­sto­latka na cięż­kie dębowe drzwi, jak gdyby chciał je wywa­żyć.

Ziry­to­wany wró­cił do swo­jego pokoju, poło­żył się na wąskim łóżku i zapadł w nie­spo­kojny sen; po jego zim­nych policz­kach cichutko pły­nęły łzy.

Zbu­dziły go trzy ude­rze­nia w gong, któ­rych dźwięk odbił się echem od gołych ścian jego pokoju i kory­ta­rza z poza­my­ka­nymi drzwiami. Usiadł na brzegu łóżka, starł sen z oczu, otwo­rzył walizkę i wyjął czy­stą jasno­nie­bie­ską koszulę i gra­na­towe spodnie.

Prze­braw­szy się, zszedł po scho­dach, zwra­ca­jąc uwagę na wiszące na ścia­nach obrazy – akwa­relę przed­sta­wia­jącą pej­zaż nad­mor­ski, nama­lo­waną ponoć przez jego matkę w dzie­ciń­stwie, oraz zbrą­zo­wiałą foto­gra­fię dziadka i jego ojca, kiedy był mały; ich czarne jak smoła oczy wyda­wały się mar­twe, a jed­nak śle­dziły go, kiedy je mijał.

– Pośpiesz się! – Sły­sząc dono­śny głos matki, przy­śpie­szył kroku na ostat­nich schod­kach i sta­nął w holu, roz­glą­da­jąc się za jadal­nią. – Tutaj! I prze­stań się tak guz­drać.

Frie­drich spoj­rzał w lewo i za uchy­lo­nymi drzwiami dostrzegł biały lniany obrus, srebrne sztućce oraz ojca.

Wszedł do pomiesz­cze­nia i zajął przy­go­to­wane dla niego miej­sce pod oknem. Ojciec sie­dział u szczytu stołu, a naprze­ciwko niego matka ubrana w suk­nię z tafty w kolo­rze śliwki, kon­tra­stu­ją­cym z jej nie­mal bia­łymi blond wło­sami.

– Ojcze – powie­dział Frie­drich, kła­dąc ser­wetkę na kola­nach.

Ojciec ode­rwał się od lek­tury sterty papie­rów.

– A więc przy­je­cha­łeś.

– Tak.

– Peter, nie czy­tamy przy stole. – Głos matki był wysoki i pogodny. Zachi­cho­tała, gdy mąż pokle­pał ją po ręce.

– Bar­dzo słusz­nie, moja droga. Masz rację. Nowa sukienka?

Wygła­dziła fałdy na kola­nach.

– Uszyto ją na pod­sta­wie zdję­cia sukni Ewy, w któ­rej była w teatrze z Führerem. Moim zda­niem jest nie­mal iden­tyczna!

– Wyglą­dasz dosko­nale, moja droga. Po pro­stu ide­al­nie. – Znowu pokle­pał ją po dłoni.

Frie­drich prze­su­nął się na krze­śle.

Do jadalni weszła słu­żąca w sukience w biało-nie­bie­skie paski i z cha­bro­wym czep­kiem na gło­wie. Nie patrząc na chłopca, obe­szła stół dookoła, nale­wa­jąc do tale­rzy zupę.

Gdy doszła do Frie­dri­cha, poczuł jej zapach. Pach­niała zie­mią, na któ­rej bawił się jako małe dziecko, potem oraz stę­chli­zną, niczym wil­gotna piw­nica, jakby cho­wała się pomię­dzy zaku­rzo­nymi butel­kami wina i pudłami peł­nymi sta­rych ciu­chów. Kiedy nale­wała mu zupę, jej ręka lekko zadrżała; tro­chę płynu pry­snęło z tale­rza i zachla­pało obrus.

– Anno! No wiesz! – zawo­łała matka.

Anna nie pod­nio­sła wzroku, nie ode­zwała się. Jej ręka trzę­sła się coraz bar­dziej. Frie­drich widział paję­czynę nie­bie­skich żył pod napiętą skórą na nad­garstku.

– Anno, idź sobie! Przy­ślij tu Gretę. I już mi się nie poka­zuj wie­czo­rem, na dzi­siaj mam cię dość!

Frie­drich spoj­rzał na ojca, który spra­wiał wra­że­nie, jakby nie dostrze­gał obec­no­ści słu­żą­cej, i z ape­ty­tem jadł zupę. Co jakiś czas moczył w niej wąsy, a wtedy szybko jak wąż wysu­wał język i zli­zy­wał kro­ple płynu.

– Peter, naprawdę uwa­żasz, że to dobry pomysł? – spy­tała jego matka, gdy Anna wyszła z jadalni. – Czemu nie możemy wziąć miej­sco­wej dziew­czyny, jak ostat­nim razem? Z tej nic nie będzie, jest do niczego.

Ojciec puścił jej słowa mimo uszu i spoj­rzał na Frie­dri­cha. Krza­cza­ste brwi tak sku­tecz­nie zakry­wały jego oczy, że syn wła­ści­wie nie wie­dział, jakiego są koloru.

– Przy­wio­złeś ze sobą wszyst­kie pod­ręcz­niki? – zapy­tał chłopca.

– Tak, ojcze.

– Dobrze. Zanim się zjawi kore­pe­ty­tor, minie kilka tygo­dni, więc liczę, że przez ten czas będziesz się uczył sam.

– Kore­pe­ty­tor? To już nie wrócę do szkoły? – Frie­drich zamie­szał łyżką zupę, myśląc o Otto­nie.

– Nie.

– Dla­czego?

Frie­drich naj­chęt­niej natych­miast cof­nąłby to pyta­nie. Jego matka wstrzy­mała oddech, a ojciec odło­żył łyżkę na stół obok tale­rza.

– Powie­dzia­łem: nie. To ci powinno wystar­czyć.

– Prze­pra­szam – bąk­nął chło­piec. Czuł się, jakby znowu był małym brzdą­cem, wiecz­nie zada­ją­cym pyta­nia. „Dla­czego niebo jest nie­bie­skie?”. „Dla­czego nie mogę dostać cia­sta?”. Nie miał prawa do zada­wa­nia pytań, ani wtedy, ani teraz.

– Siedź w swoim pokoju, czy­taj, ucz się. I nie wchodź w drogę matce, ma ręce pełne roboty.

Drzwi jadalni otwo­rzyły się powoli i wszedł niski męż­czy­zna. Brzuch zwi­sał mu nad czar­nym paskiem, a grube uda roz­py­chały nogawki sza­rych spodni. Nie pro­sząc o zgodę na wej­ście do pokoju, nie­zna­jomy pod­szedł do ojca Frie­dri­cha. Chło­piec patrzył, jak jego mały jak u Führera wąsik drga, gdy męż­czy­zna szuka wła­ści­wych słów.

– Przy­nio­słem je – wykrztu­sił w końcu, zwra­ca­jąc się do pana domu. W kąci­kach jego ust natych­miast poja­wiły się białe kro­pelki śliny, co spra­wiło, że chło­pak odru­chowo otarł usta ser­wetką.

– Dobra robota, Schmidt – pochwa­lił go ojciec Frie­dri­cha, bio­rąc od niego jakieś papiery.

– Już tu jest – zauwa­żył Schmidt, ruchem głowy wska­zu­jąc chło­paka, ale zwra­ca­jąc się teraz do jego matki.

– Przy­je­chał dzi­siaj – odparła. W jej gło­sie sły­chać było zmę­cze­nie.

Gru­bas wydał taki dźwięk, jak nauczy­ciel mate­ma­tyki Frie­dri­cha, kiedy uczeń udzie­lał złej odpo­wie­dzi.

Ojciec pod­niósł wzrok.

– Frie­dri­chu, to jest mój asy­stent, Herr Schmidt. Kiedy wyjadę, cza­sami będzie przy­cho­dził i pra­co­wał w moim gabi­ne­cie. Nie kręć mu się pod nogami, zro­zu­miano?

Chło­pak poki­wał głową.

– Pod moją nie­obec­ność i jeśli matka będzie zajęta, masz się go słu­chać. A on mi opo­wie o wszyst­kim, co robi­łeś.

Frie­drich spoj­rzał na tłu­stego Schmidta. Gru­bas wygi­nał w uśmie­chu cien­kie wargi, w kąci­kach jego ust na­dal błysz­czała ślina.

– Tak, ojcze.

– Dobrze. Bar­dzo dobrze. Czy on będzie tu jutro? – zapy­tał ojciec.

– Sam go zabiorę – zapew­nił Schmidt, odwró­cił się od nich i szybko ruszył do drzwi; na par­kie­cie zadud­niły jego cięż­kie kroki.

Frie­drich wzdry­gnął się na myśl, że miałby zostać w domu sam na sam ze Schmid­tem. Bez­na­miętne spoj­rze­nie ciem­nych świń­skich oczu oraz spo­sób, w jaki gru­bas zwra­cał się do jego rodzi­ców, przy­wo­dziły mu na myśl nauczy­ciela, który nie waha się uży­wać trzcinki.

Powoli jadł zupę, usi­łu­jąc nie myśleć o śli­nie w kąci­kach ust Schmidta. W końcu ciszę prze­rwała matka, papla­jąc o Ewie Braun, jej stro­jach i fry­zu­rze.

– Czy jest tu ogród? – spy­tał chło­piec, kiedy na chwilę prze­stała mówić.

– Jest – odparł ojciec. – Za domem. Cią­gnie się aż do stru­myka i kępy drzew. Możesz się bawić aż do linii drzew, ale ani kroku dalej. Zro­zu­miano?

– Tak, ojcze.

– Świet­nie.

– Czy mogę zbu­do­wać na drze­wie domek? I może Otto mógłby mnie odwie­dzić…? – zamilkł, widząc minę ojca.

– Otto cię nie odwie­dzi – powie­działa matka. – I nie będzie żad­nego domku na drze­wie.

Chłopca kor­ciło, żeby spy­tać o powody, ale wie­dział, że to zły pomysł. Zmie­nił więc temat:

– Czy przy­wio­złaś tu moją kolejkę i tory?

– Frie­drich! – Matka sku­bała sznur pereł na szyi. – Jesteś tu nie­cały dzień, a już mnie wymę­czy­łeś tymi wiecz­nymi pyta­niami!

– Już dobrze, Liesl. – Ojciec wstał i poca­ło­wał ją w czu­bek głowy. – Sam wiesz, Frie­dri­chu, że twoja matka szybko się męczy. Daj jej spo­kój.

– Chcia­łem poszu­kać kolejki, ale wszyst­kie inne pokoje były zamknięte na klucz – powie­dział chło­piec.

– Już ją zna­la­złem. Jest w pokoju gościn­nym. Jutro ci ją przy­niosę.

– Jeśli mi dasz klucz, sam po nią pójdę – zary­zy­ko­wał chło­piec. Chciał zoba­czyć widok z dru­giej strony domu, ogród i stru­mień, wyobra­zić sobie, że kie­dyś zbu­duje na drze­wie domek i usią­dzie wysoko na gałę­ziach, nie­mal doty­ka­jąc nieba. – Dzięki temu nie faty­go­wał­bym cie­bie ani matki.

Ojciec oparł się na krze­śle.

– Powie­dzia­łem, że ci ją przy­niosę. Skąd­inąd nie mam poję­cia, jak chcesz się nią bawić. Sil­nik jest znisz­czony, a zresztą jesteś już na to o wiele za duży, jesteś nie­mal męż­czy­zną! – Ojciec sztucz­nie par­sk­nął śmie­chem i wal­nął ręką w stół, jakby wła­śnie opo­wie­dział dosko­nały dow­cip, a matka roze­śmiała się ser­decz­nie wraz z nim. Frie­drich podzię­ko­wał, wstał i zosta­wił rodzi­ców samych. Gdy tylko odszedł od stołu, oboje odprę­żyli się i zaczęli roz­ma­wiać, ale opusz­cza­jąc pokój, nie sły­szał już, o czym mówią.

Roz­pa­ko­wał walizki, usta­wił książki na pustej półce i przy­bił na ścia­nie zdję­cie, na któ­rym on i Otto, ubrani w białe szorty, koszulki i czarne trampki, stoją na skraju bieżni. Uśmie­chali się do obiek­tywu apa­ratu, obej­mu­jąc się za ramiona. Na ich rękach widać było nie­wiel­kie ślady po tym, jak poprzed­niej nocy ślu­bo­wali sobie bra­ter­stwo krwi i noży­kiem do listów nacięli miękką skórę wnę­trza dłoni – rap­tem cen­ty­metr – po czym wymie­nili uścisk rąk.

Czy jesz­cze kie­dyś zoba­czy Ottona? Odczeka dzień czy dwa i pew­nie będzie mógł wró­cić do tematu i zapro­sić go na wio­snę. A wtedy może uda im się pota­jem­nie zbu­do­wać domek na drze­wie, tak by rodzice ni­gdy go nie zauwa­żyli.

Usły­szał ciche kroki w kory­ta­rzu i lek­kie puka­nie, więc zerwał się z łóżka z nadzieją, że to ojciec przy­niósł mu kolejkę albo matka przy­szła powie­dzieć mu dobra­noc.

Po dru­giej stro­nie drzwi nie było jed­nak nikogo, na pod­ło­dze stała tylko srebrna taca, a na niej talerz z mię­sem, chle­bem i serem oraz szklanka mleka. Rozej­rzał się w kory­ta­rzu i zoba­czył zni­ka­jący na scho­dach cha­browy cze­pek Anny, zmie­rza­ją­cej na dół, do jego rodzi­ców oraz pustego holu domu, któ­rego nie znał.

Rozdział trzeci

Anna

Anna wsu­nęła dło­nie pod pachy, chro­niąc je przed prze­ni­kli­wym zim­nem, od któ­rego jej palce naj­pierw zbie­lały, a potem zsi­niały. Szła za Schmid­tem, noszą­cym gruby płaszcz i skó­rzane ręka­wiczki. Idąc, gru­bas palił cien­kie cygaro i nucił nie­znaną Annie pio­senkę, która jej się nie podo­bała.

Stopy paliły ją żywym ogniem, gdy z chrzę­stem brnęli po zmar­z­nię­tym śniegu – i tak już mokre skar­petki nasią­kały lodo­watą wodą wpa­da­jącą do jej butów przez dziury w cien­kich pode­szwach. Dróżkę ota­czały gęste sosny i przez chwilę, w świe­tle księ­życa w pełni oraz punk­ci­ków gwiazd, wyobra­żała sobie, że spa­ce­ruje po lesie, bez­pieczna, bo Piotr trzyma ją za rękę, wyja­śnia­jąc, który gatu­nek sowy wła­śnie pohu­kuje wśród drzew, czym się żywi i gdzie mieszka. Gdyby był teraz przy niej, wie­działby, jak uciec i scho­wać się w lesie, jak wyko­pać dziurę, w któ­rej można by się ukryć, i jak zdo­być coś do jedze­nia.

Nagle Schmidt sta­nął, odwró­cił się do niej i uniósł rękę na znak, że ma się zatrzy­mać. Ner­wowo prze­krę­cał głowę z boku na bok, jakby nasłu­chi­wał cze­goś w panu­ją­cej ciszy.

– Co się dzieje? – szep­nęła.

– Ciii!

Anna szczę­kała zębami, jej nogi dygo­tały z zimna, zmę­cze­nia i głodu, miała wra­że­nie, że całe jej ciało żyje i działa nie­za­leż­nie od niej.

– Kaza­łem ci być cicho! – syk­nął Schmidt.

Pró­bu­jąc nie dzwo­nić zębami, wstrzy­mała oddech i cze­kała.

Nagle, jakby wszystko wró­ciło do normy, Schmidt ruszył dalej, znowu paląc cygaro.

Mimo że obóz od domu dzie­liło zale­d­wie pół­tora kilo­me­tra, Schmidt naj­wy­raź­niej czer­pał przy­jem­ność z poga­nia­nia Anny do pracy, docie­rała więc na miej­sce zasa­pana, z twa­rzą zlaną potem, ale kiedy przy­cho­dziła pora powrotu, gdy mogła coś zjeść i się prze­spać, wlókł się noga za nogą.

Pró­bo­wała zwol­nić, żeby dopa­so­wać się do jego tempa. Szła ze zwie­szoną głową, wbi­ja­jąc wzrok w prze­mo­czone brą­zowe buty, które wcale do niej nie nale­żały. Była cie­kawa, kto je nosił przed nią, ktoś młody czy stary? A potem przy­po­mniała sobie zwłoki – tasz­czone, wle­czone, rzu­cane na fur­manki, a potem palone w wiel­kim dole nie­da­leko jej baraku – i zro­biło jej się nie­do­brze na myśl, czyje to były buty.

Przy­po­mniała sobie twarz Pio­tra, ciem­no­zie­lone oczy, w któ­rych lśnił jego uśmiech, i jaki był szczę­śliwy, będąc z nią. Pomy­ślała o jego obu­wiu – o lichych butach bez jed­nej sznu­rówki, w któ­rych cho­dził, kiedy byli na wsi, i o wypa­sto­wa­nych pół­bu­tach, które wkła­dał, zabie­ra­jąc ją na kola­cję albo na tańce.

Wyobra­ziła sobie teraz jego stopy obok jej stóp, poru­sza­jące się w tym samym tem­pie niczym lustrzane odbi­cie, jak gdyby szli kościelną nawą, a ich rodziny uśmie­chały się do nich.

– Guten Abend. – Głos Schmidta wyrwał ją z zamy­śle­nia, więc unio­sła głowę i zoba­czyła przed sobą bramę z kutego żelaza, war­tow­nię i straż­ni­ków z prze­wie­szo­nymi przez ramię kara­bi­nami.

Schmidt powie­dział coś do straż­ni­ków, któ­rzy nie zwra­cali na Annę uwagi, dopóki nie wska­zał jej ruchem głowy. Zro­biła może z dzie­sięć kro­ków do przodu i zna­la­zła się za bramą, w mroku obozu.

*

Kiedy weszła do swo­jego baraku, żadna jesz­cze nie spała; roz­bie­rały się, pre­zen­tu­jąc chude ręce i nogi, z powodu zimna pokryte gęsią skórką. Anna pode­szła do swo­jej pry­czy, na gór­nym łóżku leżała już Nina, zakryta po szyję kocem i z zamknię­tymi oczami.

– Wró­ci­łaś! – zawo­łała Nina z takim prze­ję­ciem, jakby się nie widziały od tygo­dni, choć był to tylko jeden dzień.

– Myśla­łam, że już śpisz. – Anna przy­sia­dła na brzegu swo­jej pry­czy, zdjęła buty i ścią­gnęła mokre skar­petki.

– Cze­ka­łam na cie­bie. I jak poszło? Dzi­siaj było lepiej?

Anna przy­po­mniała sobie, jak Liesl obru­gała ją za roz­la­nie zupy.

– Nie bar­dzo.

– Myślisz, że jesz­cze kie­dyś cię tam wezmą? To chyba lep­sze niż praca w pralni?

Anna poło­żyła się na pry­czy i nacią­gnęła cienki koc na prze­mar­z­nięte ciało.

– Masz mokre skar­petki. – Nina zeszła i powie­siła prze­tarte skar­petki na skraju gór­nej pry­czy; woda kapała z nich na drew­nianą pod­łogę. – Naprawdę było aż tak źle?

– W ich obec­no­ści dener­wuję się tak, że nie potra­fię opa­no­wać rąk. – Anna wycią­gnęła dło­nie do Niny, by ta mogła zoba­czyć, że na­dal się trzęsą, choć nie była pewna, czy dygo­czą z zimna, czy ze zmę­cze­nia.

Nina ujęła jej dło­nie i zaczęła je ogrze­wać. Anna uśmiech­nęła się do niej z wdzięcz­no­ścią. Przy­ja­ciółka była od niej młod­sza, a jed­nak miała na twa­rzy piętno nie­mal rocz­nego pobytu w Auschwitz przed prze­nie­sie­niem do tego obozu; kiedy się uśmiech­nęła do Anny z otu­chą, kości policz­kowe napięły skórę na jej wychu­dłej twa­rzy.

– Wiesz, że inne ci zazdrosz­czą? – Nina prze­sia­dła się na pry­czę Anny, wciąż trzy­ma­jąc jej dło­nie, by wpu­ścić w nie tro­chę cie­pła.

– Nie mają czego – odparła Anna.

– Pew­nie to dla­tego, że omi­nął cię dzi­siej­szy apel. Przez trzy godziny musia­ły­śmy stać na śniegu. Prze­li­czyli nas dopiero po dwóch godzi­nach, a potem uznali, że się pomy­lili w rachun­kach, i kazali nam cze­kać na następne spraw­dza­nie obec­no­ści.

– A mimo to nie śpisz, tylko mnie ogrze­wasz – powie­działa Anna.

– Bo nie zapo­mnę, jak mi pomo­głaś, kiedy tu przy­je­cha­łam. Dzie­li­łaś się ze mną jedze­niem i dzięki tobie prze­ży­łam, więc teraz może ja choć tro­chę będę ci się mogła odwdzię­czyć.

Od wej­ścia dobiegł krzyk, że czas spać, i kilka sekund póź­niej barak pogrą­żył się w ciem­no­ści.

Anna poczuła, że Nina się odsuwa, usły­szała skrzy­pie­nie, kiedy przy­ja­ciółka wcho­dziła na górną pry­czę, potem cichut­kie „dobra­noc” i zapa­dła cisza, w któ­rej sły­chać było tylko głę­boki oddech śpią­cych kobiet.

Anna obu­dziła się zwró­cona twa­rzą do ściany. Otwo­rzyw­szy oczy, spoj­rzała na desz­czułki pry­czy, w któ­rych wyryto roz­ma­ite napisy. Prze­su­nęła dło­nią po drew­nie; pod pal­cami wyczu­wała nazwi­ska i daty, nie ośmie­liła się jed­nak wypo­wie­dzieć ich na głos.

Z powro­tem zamknęła oczy. Pra­gnęła zasnąć, ale w ciem­no­ści pod powie­kami widziała tylko tego chłopca z poprzed­niego wie­czoru, Frie­dri­cha – syna Sturmbannführera Bechera. Dzie­ciak był drobny i szczu­pły, a jed­nak po tym, jak się ruszał i jak sie­dział, widziała, że wyro­śnie na wyso­kiego i sil­nego męż­czy­znę. Jego nie­bie­skie oczy i jej cze­pek miały ten sam odcień, więc omal nie wybuch­nęła śmie­chem i nie powie­działa mu, że pasują do sie­bie jak bliź­nięta. Kiedy roz­lała zupę, Liesl Becher zezło­ściła się na nią, więc Anna spę­dziła resztę wie­czoru w spi­żarni, sor­tu­jąc i ukła­da­jąc zapasy, aż w końcu Greta dała jej tro­chę chleba i goto­wa­nych ziem­nia­ków, po czym przy­szedł Schmidt i odsta­wił ją z powro­tem do obozu.

Sły­szała, jak ostroż­nie chło­piec zwraca się do rodzi­ców, i wyobra­ziła go sobie jako małego jelonka w obli­czu dwóch szy­ku­ją­cych się do ataku tygry­sów – prze­zor­nie kal­ku­lo­wał każdy ruch i dźwięk, jakby lada chwila mogły się na niego rzu­cić. Odszedł od stołu, zjadł­szy tylko odro­binę zupy, więc przy­go­to­wała dla niego nowy talerz, cho­ciaż Greta ostrze­gała ją, żeby tego nie robiła – gdyby matka chciała nakar­mić syna, sama by o to zadbała. Anna wie­działa jed­nak, że skoro mąż zja­wił się w domu, Liesl w ogóle nie przyj­dzie to na myśl. Będzie tylko gadała do męża, mimo że ten jej nie słu­cha, a potem usiądą w salo­nie i popi­ja­jąc wino albo whi­sky, będą się napa­wać muzyką dobie­ga­jącą z mosięż­nej tuby gra­mo­fonu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki