Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Powieść zakwalifikowana do finału 2021 First Novel Prize
Jedna z najlepszych książek 2021 roku według „New York Timesa” i „Kirkus”
„Fantastyczna” (The Sunday Times), „Robiąca ogromne wrażenie” (The Guardian), „Genialna” (Madeline Miller, autorka „Kirke”)
Porywająca powieść obejmująca pół wieku historii Wietnamu, jego folklor i magię. To miejsce nadal nawiedzają duchy przeszłości wywołane przez kolonializm i wojny. Ludzkie krzywdy domagają się zemsty.
Dwudziestodwuletnia Winnie, pół Amerykanka, pół Wietnamka ma wrażenie, że nie pasuje do swojej rodziny. Porzuca Amerykę i wyjeżdża do Wietnamu, kraju swojego ojca. Zabiera ze sobą niewiele: jej walizka jest prawie pusta. Osiedla się w Sajgonie i próbuje nauczać angielskiego. Pragnie odnaleźć tam szczęście, jednak pod każdym względem czuje się nietypowa, przytłoczona ponurym życiem, które prowadzi. Próbuje wtopić się w tło. Pewnego dnia znika.
Ponad dwadzieścia lat wcześniej w tajemniczych okolicznościach ginie nastoletnia dziewczyna z zamożnej wietnamskiej rodziny. Gubi się pośród drzew na plantacji kauczuku. Kiedy zostaje odnaleziona, nie jest już taka jak dawniej.
Long, Tang i Binh to trójka przyjaciół z dzieciństwa. Splata ich ze sobą gęsta sieć tajemnic, a uczucia, którymi się darzą, zdają się wzajemnie wykluczać.
Jakie punkty wspólne mają ich historie? Dlaczego są tak nierozerwalnie połączone doświadczeniem minionych pokoleń i duchami przodków?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 602
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla moich dziadków i dla M
PŁASKOWYŻ
Binh
jej ciotka i wuj
Rodzina Phan
Tan Phan
Long Phan
ich matka
ich babka ze strony ojca
Rodzina Ma
Stary Ma
jego córka
jej mąż
oraz matka jej męża (Bà)
Francuzi
Gaspard Valentin Renaud
Jean-Pierre Courcoul
Louis „l’Anguille” Lejeune
SAJGON
Winnie
jej babka cioteczna
oraz jej dwie kuzynki
Sajgońskie Przedsiębiorstwo Eradykacji Duchów
Wróżbiarz
Starsza Asystentka
Młodszy Asystent
Międzynarodowa Akademia Językowa Powodzenie!
Dao
Jeff i Anna Cookowie
Alex (holenderski)
Alex (amerykański)
Nikhil
Susan
oraz ich szef, pan Quy
Klub
Doktor
Robak
W KRZAKACH PRZED LOTNISKIEM TAN SON NHAT coś się poruszało. Była pierwsza w nocy, a Winnie dwadzieścia minut wcześniej wysiadła z samolotu. Jej lot przesiadkowy opóźnił się z powodu letniej burzy nad Hongkongiem, więc od początku wszystkie jej plany wzięły w łeb.
Gdy opuszczała klimatyzowaną halę odbioru bagażu, poczuła, jak krawędzie jej ciała miękną pod wpływem wilgoci. Taksówkarze w żółtych strojach, podobni do półpłynnych żółtek wylewających się przez uchylone drzwi, synchronicznie wyciągali szyje, śledząc wzrokiem nowo przybyłych pasażerów, którzy wychodzili z lotniska. Winnie zauważyła, że jeden z nich się w nią wpatruje, a kiedy niechcący nawiązała z nim kontakt wzrokowy, otworzył usta, żeby coś krzyknąć, po czym raptownie je zamknął. Winnie domyśliła się, że mężczyzna rozważa, czy odezwać się do niej po wietnamsku, czy po angielsku. Odwróciła się i ruszyła w przeciwnym kierunku, zanim zdążyła usłyszeć jego ostateczny werdykt.
Teraz stała w ciemności na przystrzyżonej trawie należącej do niewielkiego kawałka na wpół zaniedbanej zieleni tuż obok parkingu dla motocykli i patrzyła, jak liście niskiego krzewu dziwnie się trzęsą. Tylko jednego krzewu – reszta była nieruchoma, nie dało się też wyczuć żadnego podmuchu, który mógłby odpowiadać za to drżenie. Winnie pomyślała, żeby poszukać czegoś, czym mogłaby dźgnąć krzak, i zastanawiała się, co by z niego wyszło, zastanawiała się też, co powinna teraz zrobić.
Oparła się o rączkę walizki. Miała się zatrzymać w domu babki ciotecznej, której nigdy wcześniej nie widziała, ale wątpiła, żeby staruszka była na nogach o tej godzinie albo żeby ucieszyła się na przyjazd krewnej w środku nocy. Jedyne, czego Winnie dowiedziała się o babce ciotecznej, to to, że kiedyś była zakonnicą, nadal cechowała ją głęboka pobożność i jeśli przypadkiem opuściła mszę o piątej rano, stawała się bardzo drażliwa.
Ciekawość zwyciężyła – Winnie zrobiła krok w stronę szeleszczącego krzaka i schyliła się, żeby odgiąć gałąź i zajrzeć w głąb. Zanim jednak dotknęła jej ręką, z liściastego cienia dobiegł cichy gwałtowny syk, jakby dźwięk nabuzowanego kaloryfera. Winnie odskoczyła. To mogły być po prostu jetlagowe halucynacje, ale jeśli nie, to lepiej, żeby nie zaznajamiała się z tym, co siedziało w krzaku. Obróciła się szybko i zaczęła ciągnąć walizkę w stronę rozmazanych żółtych świateł Tan Binh.
Im bardziej oddalała się od lotniska, tym tańsze stawały się hotele, więc zamierzała pokonać przynajmniej dziesięć przecznic. Za każdym razem gdy mijała hotel, w którym paliły się jeszcze światła, zaglądała do holu i sprawdzała wielkość kanap, żeby stwierdzić, czy lokal nie będzie za drogi. Motel erotyczny na godziny był w pełni oświetlony i w zastanawiający sposób pozbawiony kanap, za to na stołku siedział ziewający stróż motocykli, a w recepcji tkwiła kobieta z różowymi wałkami we włosach. Była też przeszklona lodówka pełna piwa. Dopiero gdy Winnie stanęła w drzwiach, zauważyła szyld przedstawiający stawki za godziny oraz prezerwatywy wystawione na sprzedaż na lodówce obok paczek z suszoną wołowiną. Kobieta w papilotach uniosła brew na jej widok. Dziewczyna jednak szybko przeliczyła, że wynajęcie pokoju do szóstej rano będzie ją kosztowało niecałe pięć dolarów, więc postanowiła zostać. Oszczędzi mnóstwo pieniędzy na taksówkę do domu babki ciotecznej i dotrze tam akurat wtedy, gdy staruszka będzie wracać z kościoła.
Recepcjonistka wzięła od Winnie paszport, wydała jej klucz do pokoju i sprzedała po zawyżonej cenie puszkę piwa 333 z lodówki oraz paczkę suszonej wołowiny. Stróż motocykli chwycił rączkę walizki z zamiarem zaoferowania pomocy we wniesieniu bagażu po schodach, ale kiedy zorientował się, jak mało waży, zwrócił ją Winnie w niezbyt szarmanckim geście.
Poliwęglanowa skorupa zadudniła głucho na schodach, kiedy Winnie pociągnęła ją za sobą jedną ręką. Zakup tak dużej walizki wydawał jej się teraz przesadnie optymistycznym założeniem, przyjętym jeszcze w Stanach Zjednoczonych. Wtedy uznała, że kiedyś na pewno wypełni całą tę przestrzeń w środku. Że życie dostarczy jej przedmiotów wartych zatrzymania. Że sama stanie się osobą wartą zatrzymania. Teraz jednak zaczęła się obawiać, że wszystko zaprzepaściła. Swoją arogancją ściągnęła na siebie gniew kapryśnego boga, a jej życie, gdziekolwiek by się z nim przeniosła, w dalszym ciągu będzie puste jak ten bagaż. Winnie miała dwadzieścia dwa lata. Przywiozła ze sobą paszport, dwa komplety czystych ubrań i własne ciało. Wszystko inne zamierzała nabyć.
Klucz otworzył przed nią drzwi do pokoju bez okien, pachnącego wyschniętym potem. Ściany i kafelki na podłodze były koloru wewnętrznej strony wargi, a na suficie nad łóżkiem zawieszono wielkie lustro. Walizka na kółkach sama odjechała w kąt po przeciwnej stronie. Prawda była taka, że Winnie zatrzymała się przed krzakiem koło lotniska przede wszystkim dlatego, że zastanawiała się, czy nie skulić się w swojej pustej walizce i nie poczekać do rana w żywopłocie. Teraz położyła się na materacu i otworzyła paczkę suszonej wołowiny. Pierwszy posiłek w Wietnamie zjadła, wpatrując się we własne odbicie.
W NOC PRZED ZNIKNIĘCIEM WINNIE LONG ŚNIŁ, że dziewczyna zmieniła się w drzewo kauczukowe. Sen wydałby mu się złowróżbny, nawet gdyby Winnie nie zniknęła następnego dnia, ponieważ Long rzadko kiedy pamiętał swoje sny, a jeśli już, to były one zawsze żenująco prozaiczne: banalne koszmary, w których odkładał coś na niewłaściwe miejsce w biurze albo próbował grać w piłkę nożną, ale nie mógł ruszyć stopami.
W tym śnie Long obudził się we własnym łóżku. Przekręcił się na prawy bok i zobaczył bezmiar pustego materaca tam, gdzie powinna leżeć Winnie. Wstał i zszedł wąskimi schodami do kuchni. Znalazł ją wyrastającą z niewielkiego zagłębienia między kafelkami, gdzie pół roku wcześniej właściciel mieszkania wykopał dziurę i nigdy jej dobrze nie zasypał. Trójdzielne liście głaskały sufit. Choć drzewo nie miało ludzkiej twarzy, pień eksponował dwie zaokrąglone wypukłości przypominające piersi i zwężał się w coś zbliżonego do talii. Dolna połowa była częściowo rozwidlona na podobieństwo nóg i nawet miała w korze szczelinę waginalną. Kiedy Long się nachylił, żeby obejrzeć z bliska Drzewo-Winnie, zobaczył – co zaniepokoiło go jeszcze bardziej – że miało nawet maleńki sęk w miejscu, gdzie powinien się znajdować pępek.
Od razu wiedział, że zmieniła się w kauczukowiec. Rozpoznałby go wszędzie, ponieważ całe dzieciństwo spędził w bliskim sąsiedztwie plantacji porośniętej wrzecionowatymi sylwetkami tego gatunku. Teraz w jego dłoni znalazł się nóż – nóż żywiczarski, krótki i zakrzywiony na końcu jak łyżwa albo nietypowy znak interpunkcyjny – i Long wiedział, że wobec tego musi wykonać nacięcie. Co z niej wypłynie, lateks czy krew? Zaraz się dowie. Tylko do czego powinien to zebrać? Long sięgnął po prawie pustą puszkę po piwie leżącą na blacie – nawet we śnie w kuchni panował bałagan – i wytrząsnął ostatnie krople stęchłego lagera do zlewu. Tylko w którym miejscu powinien ją naciąć? To było najtrudniejsze pytanie. Long nie wiedział, czy Drzewo-Winnie odczuwa ból, i choć nie miało ust, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że i tak potrafiłoby krzyknąć. Na próbę oparł zagięty koniec ostrza o miękką cętkowaną skórę między piersiami z kory. Docisnął go z wahaniem. Spanikował i szybko zabrał nóż. Stwierdził, że najbezpieczniej będzie trzymać się z dala od serca, więc zamiast tego przesunął ostrze w dół aż do miękkiego wzgórka jej podbrzusza, tuż pod tym odrażającym pępkiem. Brzuch to dobre miejsce do wykonania płytkiego nacięcia, prawda? Coś jak cesarka, tyle że bez dziecka. Long ostrożnie przyłożył nóż pod odpowiednim kątem. Nigdy wcześniej nie był świadkiem nacinania drzewa, ale dobrze znał zakrzywione rysy, które zostawały po tym zabiegu. Blizna stanowiła wzór dla każdej kolejnej rany. Uspokoił dłoń, nabrał powietrza i naciął.
Long otworzył oczy. Był siedemnasty marca rano, a on już nie śnił. Leżał w łóżku, w swoim niewielkim pokoju wychodzącym na nieciekawą uliczkę w dzielnicy 6. i kiedy odruchowo przekręcił się na prawy bok, zobaczył, że Winnie leży piętnaście centymetrów od niego, uśpiona i – wnioskując po tym, co wystawało spod koca – wciąż całkiem ludzka. Long musiał teraz przyznać ze wstydem, że gdzieś w głębi żałował, że sen dobiegł końca, zanim zdążył zobaczyć, co się stało po nacięciu. W ramach przeprosin za to rozczarowanie czule podciągnął koc pod brodę Winnie i otulił ją starannie po bokach. Kiedy to robił, zauważył, że dziewczyna ma wilgotne włosy.
Long zawsze zadawał sobie wiele trudu, by nie zakłócać snu Winnie, gdy szykował się rano do wyjścia. Stał się specjalistą w bezgłośnym otwieraniu i zamykaniu drzwi szafy. Kiedy mył zęby, pochylał się nisko nad zlewem i wypuszczał pastę tak, żeby skapnęła do odpływu, zamiast ją wypluwać. Schodził po schodach na palcach. Jednak tego ranka, gdy dotarł do kuchni, zdarzyła się katastrofa: nie chcąc przekraczać zagłębienia w kafelkach, w którym rosło drzewo ze snu, Long postanowił je obejść i kiedy skradał się wzdłuż pomieszczenia, niechcący potrącił łokciem jedną z pół tuzina zgniecionych puszek po piwie leżących na blacie, a wtedy wszystkie posypały się na podłogę. Dźwięk aluminium uderzającego o kafelki miał w sobie coś sprężystego, co było dla Longa nieprzyjemne. Zęby mu się od tego same zacisnęły. Czuł się, jakby papier kaleczył mu bębenki. Kiedy hałas wreszcie ustał, Long zaczął nasłuchiwać, czy Winnie nie porusza się na piętrze, ale nic nie usłyszał. W tym domu dźwięki dziwnie się rozchodziły. Ruch uliczny Sajgonu odbywający się parę metrów za progiem nie był słyszalny z żadnego pomieszczenia poza łazienką na piętrze, gdzie klaksony motorów i piskliwe syrenie zawodzenie dobywające się z trzeszczących głośników lodziarza zawsze było słychać bardzo wyraźnie, choć okno łazienkowe nie wychodziło wcale na ulicę. Long nie lubił rozmawiać ani w korytarzu, ani w dodatkowym pokoju, bo ściany wygłuszały tam dźwięki i wszystko trzeba było powtarzać dwa razy. Za to w pozostałych pokojach było zbyt duże echo. Kiedy leżał w łóżku na piętrze, słyszał powolne, przerywane kapanie cieknącego kranu w kuchni na parterze, ale odgłosów deszczu monsunowego uderzającego o dach już nie. Long nie wiedział, jaka akustyka jest na niskim strychu, bo miał lekką klaustrofobię i nigdy tam nie zaglądał.
Zostawił rozrzucone puszki po piwie na podłodze, usprawiedliwiając się, że gdyby zaczął je zbierać i układać na blacie, bez względu na to, jak ostrożnie by się do tego zabrał, tylko narobiłby więcej hałasu. Prawdę mówiąc, liczył też na to, że podniesie je później Winnie i ta czynność zainspiruje ją do posprzątania reszty zapaskudzonej kuchni. Wiedział jednak, że to mało prawdopodobne. Teraz, kiedy Winnie przestała pracować jako nauczycielka, nie robiła zbyt wiele poza spaniem i jedzeniem, a nawet tych czynności nie wykonywała w żadnym regularnym porządku – często nie spała przez wiele godzin między północą a świtem i nadrabiała to później drzemkami w ciągu dnia. A przynajmniej tak wnioskował Long z tego, co Winnie mu mówiła. On spał jak zabity, więc nigdy nie był naocznym świadkiem jej bezsenności. Nie wiedział, kiedy wyślizguje się z łóżka, kiedy do niego wraca ani na co przeznacza zasoby nieprzespanych godzin nocnych.
Long dotarł do drzwi frontowych i szarpnął stalową kratę uprzejmie, acz stanowczo, w nadziei, że tego dnia złoży się w harmonijkę bez skrzypienia. Czasem potrafiła się zachować. Tego ranka nie chciała jednak współpracować i wydała z siebie przeciągły rdzawy jęk, na dźwięk którego ludzie na ulicy poodwracali głowy. Mimo to Long uznał, że ten odgłos nie jest aż taki straszny jak uderzanie aluminiowych puszek o podłogę. Sprowadził swój motor z niedużej rampy wbudowanej w schody wejściowe, spojrzał w niebo, próbując ocenić prawdopodobieństwo opadów deszczu, włożył kurtkę i pojechał do pracy. Wieczorem w drodze powrotnej kupił na kolację dwa dania na wynos z obwoźnego straganu.
Kiedy o wpół do siódmej dojechał do domu, Winnie nie było. Na początku nie zorientował się, że dom stoi pusty – po prostu założył, że światła są pogaszone, bo Winnie drzemie na piętrze. Wprowadził motor z powrotem do środka i wymacał sobie drogę do kuchni (właściciel od paru miesięcy usprawiedliwiał się, dlaczego jeszcze nie naprawił zepsutej lampy pod sufitem w korytarzu), plasnął pudełka z kolacją na blat i potknął się o rozrzucone puszki po piwie, które nadal leżały na podłodze. Long westchnął i zaczął je zbierać. Nawet nie próbował robić tego po cichu, bo chciał, żeby Winnie się obudziła i zeszła – wtedy nie musiałby jeść sam. Szczęk puszek nie sprowadził jej jednak na dół, więc mężczyzna wszedł po schodach do sypialni, zapukał cicho, a kiedy nie doczekał się odpowiedzi, otworzył drzwi pchnięciem.
Miło go zaskoczyło, że Winnie pościeliła łóżko. Po raz pierwszy odkąd się wprowadziła. Do poduszki przyczepił się samotny czarny włos, więc Long zebrał go i wyrzucił do kosza. Potem dotarło do niego, że skoro Winnie nie ma w łóżku, to on nie ma pojęcia, gdzie ona może być. Pierwszym, czego miał się później wstydzić, było to, że nie zareagował natychmiast niepokojem, tylko raczej zadowoleniem – Winnie od wielu dni, a nawet tygodni nie opuszczała domu, więc miał nadzieję, że jest to oznaka końca jej agorafobii.
Long wrócił do kuchni, gdzie zjadł kolację i włączył piracki koreański horror, który podobał mu się mimo słabej jakości obrazu i przesuniętych wietnamskich napisów. Zaczął się zastanawiać, czy Winnie poszła na zakupy. Czy to możliwe, żeby się z kimś umówiła? Wydawało mu się, że nie ma w Sajgonie żadnych przyjaciół. A szczerze wątpił, żeby wpadła ze spontaniczną wizytą do swojej babki ciotecznej. Koreański film zaczynał robić się dla niego zbyt makabryczny – na strychu rodziny bohaterów zamieszkał jakiś goblin i Long domyślał się, że przynajmniej jedno z dzieci zostanie zjedzone. Dochodziła ósma, a Winnie nadal nie wracała. Long zamknął laptopa i wysłał jej esemesa. Zadbał o to, żeby dobrze sformułować wiadomość – nie chciał sprawiać wrażenia, że się martwi, żeby nie zniechęcać jej w przyszłości do kolejnych wyjść.
Dziesięć sekund później Long odkrył kolejną zagadkę akustyczną swojego domu: z kuchni usłyszał, jak telefon Winnie wibruje w kieszeni sukienki porzuconej na krześle na piętrze.
Popędził z powrotem na górę, do sypialni. Po prostu zapomniała telefonu, kiedy wychodziła – uspokajał sam siebie, a jednocześnie otwierał kolejnymi szarpnięciami drzwi do szafy, łazienki i dodatkowego pokoju pełnego gratów, który już od półtora roku zamierzał podnająć, ale nadal nie zabrał się do sprzątania. Nie znalazł Winnie w żadnym z tych pomieszczeń. Long zbierał się w sobie przez minutę, zanim zmusił się do wejścia po schodach na strych. Nie było jej tam – ku jego wielkiej uldze goblinów też nie – ale powietrze cuchnęło stęchlizną. Wrócił do sypialni i przykląkł na podłodze. Walizka Winnie nadal leżała pod łóżkiem, a jej paszport spoczywał bezpiecznie zapięty w jednej z wewnętrznych kieszeni. Long wyjął go i przeciągnął kciuk po złoconych wytłoczeniach na okładce. Amerykańskie orły zawsze wydawały mu się jakby rozcięte na płasko. Otworzył dokument na stronie ze zdjęciem, skąd spoglądała na niego przez laminat lśniąca twarz długowłosej Winnie, którą ledwo potrafił rozpoznać.
Zszedł z powrotem na dół i sprawdził, czy nie ma jej w ciasnym pomieszczeniu z zepsutym sedesem pod schodami, a potem w szafce pod zlewem kuchennym ‒ tak na wszelki wypadek. A później, ponieważ nie wiedział, co jeszcze może zrobić, usiadł w kuchni i czekał. Od czasu do czasu wstawał, żeby wziąć sobie piwo z lodówki. Do północy wypił pięć puszek, ale wcale nie czuł się wstawiony. Winnie nadal nie wróciła. Long ustawił puste puszki w rzędzie na blacie, po czym wszedł na piętro i zaczął się przygotowywać do snu. Uznał, że jeśli Winnie nie wróci do rana, zadzwoni na policję. Drugim, czego miał się później wstydzić, było to, że zasnął następnie spokojnym snem na pełne sześć i pół godziny. Nie leżał z otwartymi oczami chory z niepokoju, nie wstawał w nocy, żeby zobaczyć, czy wróciła do domu, a nawet jeśli znowu coś mu się śniło, to tego nie zapamiętał.
Rano Long otworzył oczy i jak zwykle przekręcił się na prawy bok. Zauważył, że miejsce obok niego nadal jest puste. Wiedział już, że nie zadzwoni na policję, i to było trzecie, czego miał się później wstydzić. A przynajmniej wiedział, że na razie nie zadzwoni. Poczeka jeszcze trochę, zanim włączy w to służby. Nie zamierzał ryzykować spotkania ze starszym bratem, choć było mało prawdopodobne, dopóki sytuacja go do tego nie zmusi. Jednak podczas mycia zębów (nadal po cichu, bo nieładnie byłoby wykorzystywać nieobecność Winnie i specjalnie hałasować) zaczął sobie przygotowywać odpowiedzi na pytania policji. „Jak długo zna pan tę dziewczynę z Ameryki?” „Niecały rok. Może dziewięć miesięcy”. „Jakie relacje was łączą?” (Long przerwał, żeby bezgłośnie wypuścić z ust spieniony kleks pasty). „Jesteśmy w związku miłosnym”. „Jak długo mieszkają państwo razem?” „Około trzech miesięcy”. „Czy ten lokal został odpowiednio zarejestrowany na policji na potrzeby wynajmu obcokrajowcom?”
Long skrzywił się i gwałtownie puścił wodę. Odpowiedź brzmiała „nie”. Właściciel lokalu dostanie grzywnę, Longa eksmitują i kto wie, czy kiedykolwiek znajdą Winnie.
Wyszedł do pracy. Wieczorem w drodze do domu zatrzymał się, żeby kupić dwie porcje kolacji na tym samym straganie co poprzednio. Kupienie tylko jednej wydało mu się zbyt pesymistyczne. Wzdłuż krawędzi brezentowej plandeki, która zwisała znad straganu z ryżem, przebiegł szczur, a Long tak się przestraszył, że prawie spadł z motoru. Kobieta pakująca mu jedzenie dziwnie na niego spojrzała. W domu wypił dwa ostatnie piwa z lodówki, żeby uspokoić nerwy. Winnie nadal nie wróciła. Long pogasił światła i przeszedł się po domu z uchem przyciśniętym do ścian, ostukując je delikatnie knykciami. Teraz był już szczerze przekonany, że Winnie mogła utknąć wewnątrz. Budynek miał swoje lata – może ściany były puste i dlatego nic nigdy nie brzmiało tu tak, jak powinno. Nikt mu jednak nie odstukał.
Nazajutrz była sobota. Winnie nadal nie wróciła. Long uznał, że czas jej poszukać poza obrębem własnego domu. Zaczął jeździć po okolicy na motorze, zataczając coraz szersze kręgi, i rozglądał się po chodnikach i witrynach kawiarni w poszukiwaniu jej twarzy. Po południu wybrał się do dzielnicy 11., gdzie mieszkała babka cioteczna Winnie. Staruszka nie pamiętała Longa, ale kuzynka, która otworzyła mu drzwi, już tak. Posłała mu nieprzyjemne spojrzenie. Nie, nie widziała Winnie, odkąd dziewczyna się wyprowadziła. Kuzynka zamknęła drzwi tak gwałtownie, że prawie przycięła Longowi palce.
Long stwierdził, że im nie ufa. Babka cioteczna miała co najmniej osiemdziesiąt pięć lat, a kuzynki wyglądały, jakby razem ważyły siedemdziesiąt kilo, ale może we trzy zdołałyby pokonać Winnie. Udał, że odjeżdża, ale zatoczył koło i znalazł sobie miejsce w kawiarni z widokiem na drzwi wejściowe do ich domu. Taka zasadzka. Może to on powinien zostać policjantem, a nie jego brat? Long spędził tam całe popołudnie, zanim w końcu przyznał sam przed sobą, że tak naprawdę nie wierzy, żeby to te kobiety stały za zniknięciem Winnie.
Nie potrafił się zmusić do powrotu do dzielnicy 6., więc zaparkował nad jakimś kanałem i znowu zaczął ćwiczyć swój dialog z policją. „Kiedy po raz ostatni widział pan Winnie?” „W domu, w łóżku, w czwartek rano”. „Co robił pan tego dnia?” „Pojechałem do biura. Zjadłem na lunch hủ tiếu w knajpie za rogiem, a potem wypiłem mrożoną kawę tuż obok. Wyszedłem z pracy o piątej trzydzieści, wróciłem do domu tuż po szóstej i wtedy już jej nie było”. „Czy jest ktoś, kto może potwierdzić, gdzie pan był siedemnastego marca?” „Mój szef i kilkoro współpracowników. I jeszcze właściciele knajpy z hủ tiếu i kawiarni. Znają mnie, bo codziennie przychodzę tam na lunch o tej samej porze”. „Dlaczego nie zgłosił pan jej zaginięcia wcześniej?” „Nie wiem! Chciałem dać jej czas na powrót do mnie! Głupio by było, gdybym poszedł na policję tylko po to, żeby się okazało, że wyprowadziła się do sekretnego kochanka”. „Czy zakładał pan, że Winnie pana zostawiła, dlatego że zrobiła to Binh?” „Dlaczego mieszacie do tego Binh? Skąd wiecie o Binh? Ona nie ma z tym nic wspólnego”.
Oddychał nerwowo, oparty o barierkę nad kanałem. Woda płynąca poniżej była niezwykle brudna, ale wzdłuż chodników stały piękne latarnie z kutego żelaza, a szklane kule rzucały delikatny herbaciany blask, który maskował pływające śmieci.
Long pojechał z powrotem do swojego małego, ciemnego, pustego domu. Winnie nadal nie wróciła. Może powinien się przejść od drzwi do drzwi i popytać sąsiadów, czy ją widzieli? Pokręcił głową. Każdy z nich odpowiedziałby, że jej nie zna, a zaraz po jego wyjściu pospiesznie i całkiem anonimowo zawiadomiłby policję. Ludzie z tej ulicy nie wtykali nosa w nie swoje sprawy. Poza jedną osobą ‒ uświadomił sobie nagle Long. Znowu wystawił głowę i spojrzał w dół ulicy, żeby sprawdzić, czy kierowca xe ôm przycupnął tam, gdzie zwykle, jak okoliczny sęp. Tego wieczoru miejsce na chodniku, w którym taksówkarz parkował swój motor, było puste. Long wszedł z powrotem do środka z lekkim poczuciem ulgi.
Wpadł na kolejny szalony pomysł, ale teraz zostały mu same szalone pomysły. Przyniósł skrzynkę z narzędziami z dodatkowego pokoju. Weźmie dłuto, oderwie krzywe kafelki w kuchni i wykopie Winnie. Potrafił wyobrazić sobie przebieg zdarzeń: w czwartek rano właściciel w końcu przyszedł naprawić zepsutą lampę, odkrył, że w domu mieszka niezarejestrowana cudzoziemka, zamordował ją, bo nie chciał mieć do czynienia z lokalną policją, zakopał ją w miejscu, w którym już kiedyś rozgrzebał fundamenty domu, po czym ułożył z powrotem kafelki. Sen o Drzewie-Winnie był przepowiednią, a ona przez cały ten czas leżała pod podłogą. Long powinien się tego domyślić już pierwszego wieczoru. Był nie tylko detektywem, ale też medium. Ktoś powinien zatrudnić go w telewizji.
Kiedy jednak otworzył skrzynkę z narzędziami, odkrył coś, co nie powinno się tam znajdować. Coś, czego wcale tam nie włożył i czego nigdy wcześniej nie widział. Był to niezdarnie zwinięty kawałek aluminiowego drutu. Okrutnie wyglądający przedmiot, który po rozwinięciu mierzył prawie metr. Na całej długości widać było smugi zaschniętej krwi. Nie, to nie była czerwona farba. Long znał krew tak samo dobrze jak drzewa kauczukowe. Patrzył przez chwilę na drut, a potem w milczeniu zwinął go z powrotem i zamknął w skrzynce. Skrzynkę z kolei wepchnął w kąt, w którym zwykle stała. Wyszedł z pokoju i zamknął drzwi. Dwie minuty wcześniej tak naprawdę nie wierzył, że jeśli rozkopie kuchnię, to znajdzie Winnie. Aż do tej chwili nie brał pod uwagę możliwości, że spotkała ją prawdziwa krzywda. Potrafił sobie wyobrazić, że Winnie umarła, ale nie mógł znieść konfrontacji z dowodem na to, że coś, co uważał za wyobrażenie, mogło się okazać rzeczywistością.
Położył się spać. Obudził się rano i przekręcił na prawy bok. Winnie nadal nie wróciła.
DWANAŚCIE GODZIN DROGI AUTOBUSEM NA PÓŁNOC od Sajgonu, a piętnaście motorem niskie czerwone wzgórza pokrywały ziemię niczym plamisto-grudkowa wysypka. Ich zbocza były poprzecinane poziomymi rzędami krzewów kawowych i pnączy pieprzowca wspinających się po palikach, a na płaskich kawałkach ziemi pomiędzy wzgórzami rolnicy doglądali łaciatych plantacji durianów, liczi, nerkowców i awokado. Jednak najszerszy, najrówniejszy obszar – położony po zachodniej stronie Ia Kare, niewielkiej nieciekawej mieściny, do której przynależał – był zajęty przez cmentarz. Rada mieszkańców co jakiś czas składała petycję o ekshumację grobów i przeniesienie ich zawartości, tak aby cenny areał mógł zostać przeznaczony pod kolejne uprawy, ale nigdy się to nie udało. Tutaj żywi troszczyli się o umarłych. Choć sami mieszkali w burych ceglano-słomianych chałupach, swoich zmarłych chowali w grobowcach malowanych na brzoskwiniowe, seledynowe i złote barwy, z okapami wygiętymi w stronę nieba jak płatki lotosu. Z oddali cmentarz przypominał olśniewające miniaturowe miasto o wielopoziomowej linii horyzontu ułożonej z krzyży i iglic wieńczących stupy. Przy ważnych okazjach zadawano sobie wiele trudu, by wysprzątać groby, a potomstwo pochowanych lokatorów składało ofiary, tak że w powietrzu zazwyczaj unosił się pikantny zapach dymu, drzewa sandałowego i modłów. Byli też oczywiście tacy, których rodziny nie mogły sobie pozwolić na kamienie nagrobne, więc leżeli pod zwykłymi kopcami z ziemi otoczonej ceglanym kręgiem, a ich kadzidła zatykano bezpośrednio w piachu, zamiast układać starannie w ceramicznych wazonach. Pewien zamożny miejscowy klan, którego nazwisko widniało na kilku doskonale wypolerowanych grobowcach, wyhodował wokół własnej działki misterny ogród kaktusowy, mający zasłonić widok na pięć kopczyków usypanych na przyległym terenie, gdzie pogrzebano pięcioro dzieci zmarłych z niedożywienia na początku lat osiemdziesiątych. Blok z bladego wapienia w kształcie kciuka, gładki jak skorupka jajka, znaczył miejsce ostatecznego spoczynku słonicy o imieniu Su-Su, która zakończyła żywot w 1953 roku.
Nad grobami pośrodku cmentarza górowała ciemna, szlachetna sylwetka obiektu zazdrości wszystkich okolicznych mieścin – nowy pomnik wojenny. Rzeźba była wysoka na prawie pięć metrów i wyciosana w okazałym czarnym granicie. Przedstawiała martwego lub umierającego żołnierza złożonego na kolanach siedzącej kobiety, z palcami nadal zaciśniętymi na karabinie i rozpiętą koszulą od munduru odsłaniającą starannie oddane przez artystę mięśnie brzucha. Ponieważ nie było jasne, czy kobieta miała być matką, czy żoną żołnierza – jej głowa była pochylona, a twarz zasłonięta kolonialnym kapeluszem rozmiarów łodzi rybackiej – nadano jej dumne miano „Symbolu wietnamskiej kobiecości”. Przez jakiś czas na szczycie jej kapelusza bociany próbowały wić gniazdo, aż wreszcie lokalny oddział Komitetu Obrony i Zachowania Doniosłych Obiektów przy Froncie Ojczyźnianym zatrudnił kogoś, żeby je wszystkie wykurzył.
Mężczyzna, którego pogrzeb odbywał się tego dnia, nie miał dostąpić zaszczytu wyrycia imienia na cokole pomnika pod granitowymi palcami stóp kobiety, mimo że i on był kiedyś żołnierzem, a teraz i on był martwy. Nie miał zostać unieśmiertelniony w czarnym kamieniu wraz z towarzyszami broni, ponieważ zamiast umrzeć twarzą do ziemi na czyimś polu ryżowym, wrócił po wojnie do domu w niemal nienaruszonym stanie, a następnie w piętnaście lat spłodził dwanaścioro dzieci i zapił się na przedwczesną niewydolność wątroby. Teraz wdowa po nim, tuzin ich potomstwa oraz zgromadzenie żałobne złożone z pozostałych członków rodziny, wszyscy z głowami przewiązanymi rytualnymi białymi opaskami, zawodzili, niosąc go do oczekującego grobowca.
Ceremonii pogrzebowej przyglądało się z oddali troje umorusanych dzieci w szkolnych mundurkach, w wieku siedmiu, ośmiu i dziewięciu lat. Dwóch chłopców i jedna dziewczynka przycupnęli boso na dachu turkusowego grobowca i balansowali na piętach z palcami stóp wystającymi za krawędź pokaźnego nagrobka. Chłopcy musieli być braćmi, bo ich usta, uszy i nosy miały identyczny kształt. Tylko oczy większego z nich były wąskie i osłonięte ciężkimi powiekami jak u zadowolonego kocura, podczas gdy mniejszy miał wyłupiaste ślepia złotej rybki. Byli ubrani w granatowe spodnie podwinięte do kolan i koszule nie dość brudne, by zamaskować fakt, że kiedyś miały biały kolor. Dziewczynka siedziała wciśnięta między braci, z jedną kościstą ręką zarzuconą swobodnie na ramiona większego z nich. Wcześniej ktoś podjął śmiałą próbę związania jej włosów w dwa grube warkocze, ale czarne pukle wyswobodziły się i sterczały teraz pod dziwnymi kątami, tak jakby niedawno raził ją prąd. Jej biała bluzka była najbrudniejsza ze wszystkich, a dziewczynka sama zadbała o spłaszczenie bufiastych rękawów, wykonując podłużne nacięcia dookoła mankietów. Ich zmasakrowane końce powiewały posępnie, kiedy poruszała rękami. Cała trójka dzieci zdjęła czerwone apaszki od mundurków z szyi i przewiązała nimi głowy, pozostawiając wiszące końce na plecach w karykaturalnej wersji opasek żałobników.
Dzieci obserwowały uważnie kondukt sunący przez cmentarz niczym rząd mrówek: starsi byli zajęci ostentacyjnym wyrażaniem swojego żalu przy trumnie, podczas gdy młodsze, niżej postawione kobiety z rodziny ociągały się na końcu. Oddalone od starszyzny, nienarażone na jej wymówki, wykazywały zauważalnie mniejszy entuzjazm w lamentowaniu i zatrzymywały się co jakiś czas, żeby się powachlować albo skrycie poplotkować. Za nimi szedł jednak ktoś jeszcze: mężczyzna, samotny. Oba te szczegóły były nietypowe. Oczy dzieci zwęziły się w zgodnym zaciekawieniu. Powinien iść z innymi mężczyznami bliżej początku konduktu i niecierpliwie oczekiwać końca pogrzebu, żeby oddać się poceremonialnemu piciu i hazardowi. Albo jeśli był stosunkowo świeżym krewnym – powiedzmy, mężem jednej z bratanic zmarłego – powinien trzymać się blisko niej, czujny i uważny, żeby nikogo nie urazić. Ten mężczyzna zdawał się jednak nie przejmować tym, że zostaje coraz bardziej w tyle.
Nie był członkiem najbliższej rodziny zmarłego, ponieważ zamiast białej opaski włożył na głowę kowbojski kapelusz z piaskowego zamszu o wystrzępionym rondzie. Wszystko w nim zdawało się jakieś niedopasowane i wykrzywione: kapelusz był za duży, więc mężczyzna przesunął go daleko na tył głowy i nachylił pod kątem, który wyglądał bardziej ryzykownie niż zawadiacko; rękawy jego ciemnej marynarki były zaś za krótkie, przez co odnosiło się wrażenie, że jego dłonie są nieproporcjonalnie duże, a to z kolei sprawiało, że niesiona przez niego za mała skórzana teczka wyglądała na jeszcze mniejszą. Włosy miał długie, związane w niski kucyk, który mógłby uchodzić za stylowy akurat na tym etapie wczesnych lat dziewięćdziesiątych, gdyby nie był tak przetłuszczony. Głowę miał lekko przyprószoną siwizną – tylko w kilku miejscach pokazywały się jaśniejsze kosmyki – ale pomarszczona twarz mężczyzny sugerowała, że jest znacznie starszy. Dzieci nie potrafiły odgadnąć jego prawdziwego wieku. Nie był przystojny. Rysy jego twarzy, gdyby je rozdzielić i obdarować nimi innych ludzi, mogłyby się wydawać pociągające – oczy miał obramowane spektakularnie długimi, niemal kobiecymi rzęsami, powieki ciężkie, usta szerokie o osobliwie pulchnych wargach, których końce wyginały się ku górze, a nos szlachetnie wysoki – ale to wszystko razem nadawało mu nieprzyjemny wygląd, upodabniający go do manekina.
Żałobnicy oddalali się coraz bardziej, ale mężczyzna nadal zdawał się nic sobie z tego nie robić. Kiedy mijał potężną granitową rzeźbę, przystanął na moment w cieniu rzucanym przez siedzenie martwego żołnierza, żeby wyłowić papierosa z kieszeni marynarki i zapalić. Potem ruszył dalej niespiesznie, zaciągając się leniwie i zatrzymując raz po raz, żeby odczytać nazwisko z kamienia nagrobnego. W którymś momencie zmarszczył brwi, schylił się, podniósł coś z ziemi i wsunął do kieszeni. Powtórzył tę czynność jeszcze kilka razy, a dzieci wyciągały szyje, żeby dojrzeć, co takiego zbiera ten mężczyzna, ale były zbyt daleko, żeby móc to stwierdzić. Dziewczynka wiedziała, że powinni poobserwować go trochę dłużej i upewnić się, że jest odpowiednią osobą, ale ciekawość sprawiła, że się pospieszyła. Klepnęła chłopców rozkazująco po plecach, po czym wszyscy jednocześnie zeskoczyli ze swojego stanowiska i wylądowali bezszelestnie na ziemi. Teren porośnięty rzadką roślinnością został rozgrzany do czerwoności przez popołudniowe słońce, a oni mieli bose stopy, więc musieli poruszać się szybko. Pobiegli w zwartym trójkącie z dziewczynką na przodzie, rozbijając formację tylko po to, by omijać stojące im na drodze groby. Kiedy znaleźli się niecałe dwadzieścia metrów od mężczyzny w zamszowym kapeluszu, zwolnili najpierw do długich susów, potem do skradania, a później rozdzielili się i okrążyli go jak trzy szakale.
Mężczyźnie skończyło się już miejsce w kieszeniach. Postawił swoją niedużą teczkę na kanciastym nagrobku umiarkowanych rozmiarów (choć nie zapomniał poklepać go najpierw delikatnie, żeby podziękować lokatorowi, świętej pamięci panu Le Van Anowi, za zgodę na pożyczenie na chwilę kamienia) i zaczął majstrować przy zamku szyfrowym. Wtedy usłyszał za sobą chrząknięcie i ręka mu zamarła.
Każde z dzieci patrzyło na niego z wysokości innego nagrobka. Dziewczynka wybrała oczywiście najwyższy i najbardziej imponujący – płytę z szarego kamienia strzeżoną przez dwa malowane lwy, których głów użyła jako uchwytów. Znowu odchrząknęła, tym razem bardziej władczo, i mężczyzna w kapeluszu w końcu się odwrócił. Przeniósł wzrok z dziewczynki na dwóch chłopców stojących po jej bokach na swoich mniejszych grobach, a potem znowu na dziewczynkę. Młodszy z braci pożałował wyboru nagrobka – okazał się zakrzywiony na szczycie i starannie wypolerowany, więc chłopiec musiał się bardzo starać, żeby z niego nie zjechać. Miał jednak nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo.
Mężczyzna w kapeluszu wyjął papierosa z ust.
– No witajcie – odezwał się po krótkiej chwili.
– No witaj – przedrzeźniła go z uśmiechem dziewczynka. Miała niepokojąco niski, ochrypły głos jak na kogoś w tak młodym wieku. – Witaj, witaj, witaj. – Po tych słowach porzuciła wcześniejszy uśmiech. – Co masz w kieszeni?
– Trochę tu sprzątam – odparł mężczyzna, choć właściwie nie była to odpowiedź na jej pytanie.
Zdawało się, że nie jest pewien, czy powinien się zwracać do dziewczynki, która najwyraźniej była przywódczynią gangu, czy również do jej dwóch milczących towarzyszy. Odłożył zapalonego wciąż papierosa na kamień obok teczki (przepraszając w duchu pana Le Van Ana), po czym sięgnął do marynarki i pokazał im garść czegoś, co na pierwszy rzut oka przypominało czerwono-szafranowe konfetti. Po chwili dzieci rozpoznały skrawki (głównie rogi) rytualnych papierków – fałszywych pieniędzy spalanych w ofierze – chociaż nie bardzo wiedziały, co mężczyzna zamierzał z nimi zrobić. Niespodziewany powiew wiatru porwał kilka kawałków papieru z jego dłoni i rozrzucił je po gorącej ziemi, a mężczyzna zaklął pod nosem i znowu zabrał się do zbierania. Kiedy odzyskał wszystkie skrawki, rozpiął teczkę, wsypał papierki do niewidocznej z zewnątrz przegrody, sprawdził w kieszeniach, czy żaden mu nie umknął albo się nie schował, a potem ponownie zamknął teczkę na zamek. Na koniec podniósł porzuconego papierosa i powoli się zaciągnął, po czym spojrzał w górę i udał zdziwienie tym, że dzieci nadal tam stoją.
– Po co? – wychrypiała podejrzliwie dziewczynka tym swoim niepokojącym głosem.
Mężczyzna uniósł kapelusz, żeby zatknąć sobie kilka zabłąkanych włosów z powrotem za uszy.
– Żeby dokończyć składanie ofiar, oczywiście. W dzisiejszych czasach ludzie są tacy niedbali, nie przejmują się tym, żeby spalić papierki do końca. Co oni sobie wyobrażają? Jak mają się czuć ich przodkowie? Wiem, że to nie wydaje się aż takie ważne – ciągnął mężczyzna na poły do siebie – ale to, co się pali, powinno zostać spalone do końca. Niedokończone sprawy pozostawiają niebezpieczne szczeliny. A wiem z doświadczenia, że takie rzeczy zawsze potem wracają, żeby nas prześladować. – W tym momencie spojrzał na dzieci i zmarszczył brwi. – A wy powinniście być w szkole! – wykrzyknął, jakby dopiero to sobie uświadomił.
Dziewczynka była już pewna, że wybrali sobie idealnego człowieka na ofiarę: przesądnego, roztargnionego i niezbyt ważnego wśród żałobników – którzy zniknęli już w oddali – skoro nie wysłali nikogo na jego poszukiwanie.
– Jesteśmy tu, by chronić cmentarz – zwróciła się do niego z uśmiechem na twarzy.
Mężczyzna w kapeluszu patrzył zafascynowany. Czy to możliwe, żeby te dzieci były duchami opiekuńczymi?
– Ten, którego tam pochowali – kontynuowała dziewczynka, wskazując kciukiem oddalający się kondukt – musiał być całkiem ważny. Wiemy, bo widzieliśmy kwiaty, które nieśli. Takie wielkie są drogie. Pewnie należał do rodziny Ma. Albo do ich krewnych. – Przez chwilę skubała w zamyśleniu wewnętrzną stronę policzka. – No dobrze – oświadczyła wreszcie. – Pięć tysięcy dongów.
– Słucham? – Mężczyzna znowu zmarszczył brwi.
– Pięć tysięcy dongów. Tyle nam dasz, żebyśmy pilnowali jego grobu.
– Obawiam się, że nie rozumiem.
Dziewczynka ledwo zauważalnie pochyliła się w przód.
– Sprawa wygląda tak: jeśli nie zapłacisz nam, żebyśmy go chronili, może się wydarzyć coś złego. Mój przyjaciel – wskazała na większego z chłopców – może tu wrócić po zachodzie słońca z wiadrem bawolego gówna i rozsypać je – w tym miejscu wykonała wspaniały, szeroki gest rękami – wszęęęęędzie dookoła grobu tego ważnego człowieka. Albo – ciągnęła radośnie – to może nawet nie być wiadro bawolego gówna. Mój przyjaciel uwielbia też jeść, a ma bardzo wrażliwy żołądek. – Starszy z braci potwierdził smętnym wzruszeniem ramionami. – Dzisiaj na kolację – mówiła dalej dziewczynka – zje pewnie kapustę i jajka, dużo jajek, w sosie rybnym i hm, kawałek duriana, i może jeszcze parę węgorzy. A potem, kiedy w brzuchu mu się ładnie zagotuje, przyjdzie tu i sam sobie kucnie na grobie! – Dziewczynka wybuchnęła chrzęszczącym śmiechem, który zabrzmiał naprawdę przerażająco. – Pomyśl tylko, jak bardzo by się wściekł duch tego wielkiego pana! A to wszystko będzie twoja wina, bo nie ochroniłeś go, kiedy miałeś taką możliwość, prawda? No więc kiedy jego duch wróci, żeby wyrównać rachunki, to przyjdzie po ciebie!
Starszy z braci roześmiał się teraz razem z nią, a jego oczy zmieniły się w półksiężyce. Młodszy brat milczał, ale odsłonił dziąsła w uśmiechu, nadal walcząc o utrzymanie się na swoim nagrobku.
Mężczyzna westchnął.
– Tak, tak, wystarczy, rozumiem. – Mimo wszystko był lekko rozczarowany, że nie natknął się na jakiś nowy typ duchów opiekuńczych, tylko na młodocianych szantażystów. Całkiem niezłych, trzeba przyznać. Ich zuchwałość tak mu zaimponowała, że miał ochotę po prostu dać im te pieniądze. Wyobrażał sobie, że kiedyś odniosą wielki sukces na lokalnej scenie politycznej. W jego oczach zabłysły iskierki. Obejrzał się przez ramię, żeby sprawdzić pozycję słońca na niebie, i ocenił, że do zmroku zostało mu bezpieczne dwugodzinne okno. Na południowym zachodzie zaczynały się zbierać granatowoczarne chmury, dokładnie tej samej barwy co pomnik, zapowiadające rychłe nadejście popołudniowego monsunu. – Stawiacie twarde warunki – powiedział – ale czy mogę zaproponować coś od siebie?
Był to pierwszy raz, kiedy ktoś próbował z nimi negocjować. W dziewięciu przypadkach na dziesięć ich ofiara stwierdzała, że w kwestii duchów lepiej dmuchać na zimne, i wyciągała portfel, żeby zapłacić małym nagrobnym chuliganom, choć parę razy zdarzyło im się wybrać niewłaściwego żałobnika – kogoś nieco zbyt popędliwego i nie dość przesądnego – który przepędzał ich z cmentarza, obrzucając kamieniami. Zawsze byli przygotowani na taką ewentualność, choć mieli niezachwianą pewność, że są zbyt szybcy, żeby ktokolwiek ich złapał. Jednak mężczyzna w kapeluszu, wbrew oczekiwaniom, ani nie współpracował, ani ich nie atakował i to wyraźnie zaniepokoiło obu chłopców. Ich przywódczyni pozostała jednak niewzruszona.
– Jaka jest twoja propozycja? – spytała.
Teraz z kolei mężczyzna się uśmiechnął. Wrzucił wypalonego papierosa do garnka z kadzidłem, a potem ponownie postawił teczkę na grobie i przekręcił kółka w zamku. Złote inicjały wytłoczone w skórze błysnęły w słońcu, ale choć dziewczynka zmrużyła oczy, nie mogła ich odczytać.
– Bystre z was dzieciaki – powiedział pogodnie. – To widać. Myślące. Przedsiębiorcze. Ale lekkomyślne… Opowiadacie o bezczeszczeniu grobów, prowokowaniu duchów… większość ludzi obawiałaby się robić to akurat tutaj. Myślicie, że nie boicie się tego miejsca… – Wykonał ręką ruch, wskazując na otaczający ich cmentarz. Jego teczka otworzyła się z kliknięciem. – Ale czy rzeczywiście jesteście tacy odważni? Moja oferta, a właściwie zakład, który wam proponuję, polega na tym, że pokażę wam coś, co przerazi was tak bardzo, że uciekniecie z krzykiem i już nigdy nie będziecie tacy sami. Jeśli tak się nie stanie, dam każdemu z was po pięć tysięcy dongów. Co wy na to?
Dziewczynka prychnęła.
– W świetle dnia nic nas nie przestraszy – oświadczyła bez wahania.
– Jesteś pewna?
Wyraz twarzy obu braci wskazywał na to, że oninie są tacy pewni. Choć starszy chłopiec nosił w kieszeni scyzoryk, nigdy dotąd nie musieli używać broni. Przechwałki dziewczynki nie uspokoiły braci. Zapowiadało się coś nowego i złowieszczego, coś, czego nie znali i nie chcieli poznać.
Ale dziewczynka w odpowiedzi wspięła się na sam szczyt swojego nagrobka i wyzywającym gestem założyła ręce na piersi. Nawet się nie zachwiała. Kiwnęła głową.
Mężczyzna wzruszył ramionami. Zdjął kapelusz celowo zamaszystym gestem i położył go obok teczki. Młodszy brat zadrżał.
– W młodości zdarzył mi się mały wypadek – zaczął mężczyzna. – Byłem wtedy mniej więcej w waszym wieku. Może trochę starszy. Przeżyłem spotkanie z czymś, co z braku lepszego słowa będę nazywał złym. – Sięgnął do teczki, pogrzebał w niej i wyjął kilka skrawków rytualnego papieru, które wcześniej tam schował. – Ale miałem szczęście. Złe właściwie nic we mnie nie zmieniło oprócz… no, powiedzmy, że to taka moja pokazowa sztuczka. Chcecie zobaczyć?
Położył papierki w zagłębieniu jednej dłoni, drugą wyciągnął zapalniczkę i szybkim ruchem przystawił płomień do ręki. Jeden z braci głośno wciągnął powietrze. Kawałeczki papieru zapaliły się i niemal natychmiast obróciły w popiół, z którego wzbiły się szare smużki dymu. Mężczyzna schylił głowę i pospiesznie zaciągnął się dymem, zanim ten zdążył się całkiem rozwiać. Zamknął oczy i wstrzymał oddech na cztery, pięć, sześć długich sekund. Potem przełknął, kilka razy zakasłał i ziewnął.
Dzieci czekały. Nagle uświadomiły sobie, że ziewnięcie się nie kończy – usta mężczyzny otworzyły się szeroko, a potem jego dolna szczęka wypadła z zawiasów i zaczęła się dalej otwierać. Skóra na jego twarzy naprężyła się, a wargi skurczyły do cienkiej kreski, odsłaniając całkowicie zęby pożółkłe od kofeiny i dziąsła w biało-różowe cętki, podczas gdy żuchwa opadała coraz niżej i niżej, minęła szyję i sięgnęła obojczyków. Dzieci patrzyły. Przerażenie ścisnęło piersi chłopców i zaschło kwaśno i przenikliwie w ich własnych otwartych ustach, ale dziewczynka się nie poruszyła, a jej twarz nie zdradzała żadnych oznak lęku. Tylko jej zęby zacisnęły się nieco mocniej, może w reakcji na widok szczęki, która rozciągała się przed nią, jakby była z gumy. W końcu dziura w twarzy mężczyzny przestała się powiększać, gdy osiągnęła wielkość sporej papai, a jego broda oparła się o mostek. Naciągnięta skóra na policzkach falowała mu lekko przy każdym wdechu. Mężczyzna otworzył oczy i zamrugał, przyzwyczajając wzrok do słońca, i dopiero to groteskowe zestawienie – długie, delikatne, roztrzepotane rzęsy i potworna paszcza ziejąca między nimi – okazało się dla chłopców nie do wytrzymania.
Zeskoczyli w tył ze swoich nagrobków: większy, starszy chłopiec nieco szybciej, a jego młodszy brat, ślizgając się, dwa kroki za nim. Uciekali, potykając się o własne nogi. Dziewczynka wciąż stała na swoim kamieniu niezrażona tchórzostwem kolegów. Dopiero kiedy mniejszy chłopiec znalazł się w bezpiecznej odległości, obrócił się i zaryzykował ostatnie błagalne spojrzenie.
– Binh! – zawołał do niej, ale zabrzmiało to jak słabiutkie beczenie, którego nie mogła usłyszeć. Kiedy jednak po raz kolejny dostrzegł tę różową ziejącą paszczę, porzucił resztki swojego poczucia lojalności i puścił się biegiem za starszym bratem.
Dziewczynka tylko uśmiechnęła się kpiąco. Była dzieckiem, które bardzo wcześnie zrozumiało, że w jej świecie strach rzadko bywa użyteczny, a jako że posiadała nad wyraz rozwiniętą silną wolę, do momentu ukończenia pięciu lat niemal całkowicie wypędziła z siebie to uczucie. Ten mężczyzna, ten stwór, który przed nią stał, wyglądał niepokojąco, tak, ale też absurdalnie i trochę smutno. Strużki ciemnego, nieco śmierdzącego dymu sączyły się teraz z jego ust i sunęły w jej stronę. Drobną dłonią odpędziła jeden strzęp dymu sprzed twarzy, a on rozwiał się nieszkodliwie w wilgotnym powietrzu.
Mężczyzna wydał potężne westchnienie, podniósł brodę jedną ręką i zaczął składać swoją twarz do kupy. Był to skomplikowany proces, wymagający dużo zwijania i czekania, aż skóra wróci na miejsce.
– Co ty tu tak naprawdę robisz, Stworze? – Dziewczynka zażądała odpowiedzi.
– Szukam jednej… hm… – Mężczyzna przerwał, rozmasował szczękę i sformułował odpowiedź na nowo. – Próbuję znaleźć jedną osobę.
– Zamierzasz ją zjeść? – spytała beznamiętnie dziewczynka.
– Być może. Czy to cię przeraża?
Nie zawracała sobie głowy odpowiedzią, ale jej kpiący uśmiech się rozszerzył.
Mężczyzna zdawał się nieco strapiony.
– Nie jestem pewien, kto wygrał zakład. Twoim kolegom przez parę lat będą się śniły koszmary, ale ciebie nie da się przestraszyć. Może umówmy się, że jest remis? – Wygrzebał portfel z marynarki, wyciągnął z niego banknot i podał dziewczynce.
– Nie – powiedziała. – Nie, Stworze. Nie ma remisu.
Nie miała pojęcia, czym on jest, ale go nienawidziła. Wiedziała, że przez te jego usta już nigdy więcej nie będzie się bawiła z chłopcami na cmentarzu. Już na zawsze zapamiętają to, co zobaczyli tego popołudnia, ale nigdy nie będą o tym rozmawiać, bo oni uciekli, a ona nie, i to było dla nich nie do zniesienia, nawet bardziej niż sam widok potwora. W ich trio wkradł się właśnie wstyd, który zostawił po sobie pęknięcie na ich przyjaźni. Pęknięcie, które miało się okazać trwałe, jako pierwsze z wielu. Po latach dziewczynka spojrzy z dystansu na ten dzień i zobaczy w nim koniec swojego dzieciństwa – już w tamtej chwili przeczuwała, że opada na nie swego rodzaju kurtyna – i choć było to biedne, parszywe i przestępcze dzieciństwo, jego utrata napełniła ją wściekłością. Gniew wsączył się w te wszystkie miejsca w niej, gdzie powinien się znajdować strach, którego jej brakowało. I ten gniew był tak palący, że wyobraziła sobie, jak spala ją na kupkę popiołu, którą wiatr rozwiewa potem razem z cmentarnym pyłem, resztkami wypalonego kadzidła, zeschniętymi płatkami kwiatów i skrawkami papieru, które przeoczył ten dziwny mężczyzna.
– Zatrzymaj swoje pieniądze – syknęła na niego – ale zapamiętaj sobie, że to ja wygrałam nasz dzisiejszy zakład.
Po tych słowach skoczyła za nagrobek, z dala od mężczyzny, i jak tylko dotknęła stopami ziemi, puściła się biegiem. Mężczyzna patrzył, jak znika. Mało brakowało, żeby się uśmiechnął, ale za bardzo szanował totalność jej furii, by sobie na to pozwolić. Spakował teczkę, wsunął kapelusz z powrotem na głowę i spojrzał w górę, żeby sprawdzić pozycję słońca, ale spostrzegł, że zostało połknięte przez chmury. Teraz już w każdej chwili mógł spaść deszcz. Mijając wielki czarny posąg, dziewczynka kopnęła go impulsywnie, choć wiedziała, że ją to zaboli, i zabolało, o wiele bardziej, niż się spodziewała. Ale jeśli później nie mogła powstrzymać krzyku – tak głośnego, że odbił się echem od nagrobków i sprawił, że gdzieś w oddali żałobnicy poodwracali głowy – to nie tylko dlatego że bolała ją stopa.
JESZCZE PRZED PRZEPROWADZKĄ DO SAJGONU WINNIE przewidywała, że będzie w najlepszym wypadku przeciętną nauczycielką języka angielskiego, ponieważ brakowało jej jakiegokolwiek doświadczenia i prawdziwego zainteresowania tym zawodem. Ale dopiero po kilku tygodniach pracy w Międzynarodowej Akademii Językowej Powodzenie! zrozumiała, że nie uda jej się spełnić nawet własnych niewygórowanych oczekiwań. Winnie była niekompetentna. Kiedy napotykała deprymujące spojrzenia dwudziestki znudzonych nastolatków, miała pustkę w głowie. Jej własny angielski zaczynał brzmieć nie tak, jak powinien, a uczniowie nie byli w stanie jej zrozumieć. Gdy zaś próbowała się przerzucić na swoją łamaną wietnamszczyznę – której liznęła w dzieciństwie podczas siedmiu lat uczęszczania do niedzielnej szkółki językowej w wyściełanych fioletową wykładziną podziemiach kościoła pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny z La Vang na przedmieściach Marylandu razem z dwoma tuzinami innych młodych amerykańskich Nguyenów, Phamów i Tranów, których rodzice z niepokojem obserwowali, jak dzieci tracą znajomość ojczystego języka – wtedy rozumieli jeszcze mniej.
Na początku starała się, jak mogła. A przynajmniej starała się starać. Przygotowywała ćwiczenia, drukowała karty pracy skopiowane z blogów nauczycielskich, a którejś soboty spędziła całą godzinę w księgarni przy ulicy Le Loi na wybieraniu idealnego zeszytu do wpisywania stopni. Pierwsze lekcje poszły jej jednak tak marnie, że po dwóch tygodniach przestała je w ogóle planować i przemianowała całe godzinne zajęcia na „Swobodne konwersacje w języku angielskim”. Jej uczniowie należeli do grupy zamożnych miejskich licealistów, którzy dorastali w bezpiecznym poczuciu, że któregoś dnia pójdą na studia, jednak byli albo nie dość bystrzy, albo nie dość zamożni, żeby dostać się na uniwersytet za oceanem. Mieli słabą motywację, żeby osiągać dobre wyniki na dodatkowych zajęciach z języka angielskiego w trzeciorzędnej akademii, do których przymuszali ich rodzice. Większość z nich spędzała „Swobodne konwersacje w języku angielskim”, grając na telefonie, choć kilkoro bardziej przedsiębiorczych wykorzystywało ten czas na odrabianie pracy domowej na inne zajęcia, a grupka starszych chłopaków siedzących z tyłu sali zajmowała się starannym wypełnianiem zeszytów do słówek sprośnymi rysunkami, które zostawiali potem na ławkach, żeby Winnie musiała je zgnieść i ukryć na dnie kosza na śmieci.
Winnie podczas własnych zajęć czytała kryminały nierówno przetłumaczone z języka japońskiego, które kupowała na straganach z używanymi książkami w pobliżu dzielnicy turystycznej. Kiedy kończyła książkę, oddawała ją jednej z bardziej zaawansowanych uczennic w nadziei, że dziewczyna z przyjemnością ją przeczyta, jak tylko poprawi swoje umiejętności czytania ze zrozumieniem pod okiem bardziej utalentowanego nauczyciela. Próbowała w ten sposób zagłuszyć poczucie winy wynikające z faktu, że od niej uczestnicy zajęć niczego się nie uczyli. W Wietnamie większość oderwanych od korzeni ekspatriantów zajmowała się właśnie nauczaniem języka angielskiego, niezależnie od kwalifikacji, i Winnie nie mogła zrozumieć, dlaczego im wszystkim jakoś to wychodzi, a jej nie.
Na szczęście właściciel akademii, markotny czterdziestoparoletni pan Quy, który zdobył wykształcenie w Singapurze, nie przyłapał jeszcze Winnie na symulowaniu, ponieważ miał trudności z rozróżnianiem swoich niewietnamskich pracowników. W Powodzeniu! było jeszcze siedmioro innych zagranicznych nauczycieli, w tym dwóch o imieniu Alex, a pan Quy często od rana chodził pijany, bo jego praca polegała przede wszystkim na zabieganiu o potencjalnych inwestorów przy piwie o godzinie jedenastej. Jeśli w ogóle pojawiał się w pokoju nauczycielskim, to tylko po to, żeby się zdrzemnąć na składanym łóżku, które trzymał w schowku na miotły. Regularnie mylił Winnie z Dao, inną dwudziestoparoletnią amerykańską nauczycielką wietnamskiego pochodzenia, a Winnie nigdy nie wyprowadzała go z błędu. Kiedy zdarzyło się to po raz drugi, zaczęła nawet związywać swoje długie włosy w niedbały niski kok, tak jak miała w zwyczaju Dao, żeby od tyłu nie dało się ich odróżnić. Przestała smarować ramiona kremem przeciwsłonecznym, żeby trochę ściemniały i nabrały daowatego odcienia, i zaczęła paradować ze swoim nietkniętym zeszytem do stopni w słomianej torbie, którą kupiła tylko dlatego, że podobną zauważyła u Dao.
Przeważnie stroniła od innych nauczycieli. Z Nikhilem, amerykańskim Alexem i blondynką w średnim wieku, której imienia nie pamiętała, łatwo jej było unikać kontaktu, bo ich lekcje odbywały się we wtorki i czwartki, a Winnie prowadziła swoje w środy i piątki. Ale przed holenderskim Alexem, Dao oraz Jeffem i Anną Cookami trudniej było jej się ukryć.
Nie miała nawet pewności, w jakim wieku jest holenderski Alex. Był łysy, miał mocno opaloną, ale zastanawiająco gładką twarz, a jego garderoba składała się wyłącznie z bojówek o odpinanych nogawkach i koszulek ze smokami. Jego żona pochodziła z Sajgonu i w każdy piątek przynosiła do akademii ich pulchnego mieszanego bobasa, żeby uczniowie i inni nauczyciele mogli się nad nim poroztkliwiać. Winnie zaczęła zwracać szczególną uwagę na to, by trzymać się z dala od holenderskiego Alexa, gdy tylko miał przy sobie ten mały gulgoczący rekwizyt, po tym jak któregoś popołudnia znalazła się przypadkiem na jego celowniku, kiedy paradował po korytarzu, wymachując swoim niemowlakiem przed nosem każdemu, kogo spotkał, i oczekując, że napotkana osoba zacznie piszczeć z radości i ściskać uślinione paluszki.
– Winnie! – huknął. Holenderski Alex potrafiłby powalić głosem sosnę. Winnie nie zdołała czmychnąć na czas do bocznego pomieszczenia. – Masz, potrzymaj go! – Rzucił w nią bezwłosym dziewięciomiesięcznym dzieciakiem, a Winnie była na tyle uprzejma, że nie odskoczyła. Bobas spojrzał na nią i wydał z siebie głośny jaszczurczy skrzek niezadowolenia. – Oooch, śmieje się! – rozczulił się holenderski Alex. – Lubi cię, bo wie, że też jesteś mieszańcem!
Na szczęście dziecko zaczęło płakać. Dzięki temu Winnie wymknęła się niezauważona i lekko czerwona na twarzy.
Jej mieszane pochodzenie było powodem, dla którego nie znosiła, kiedy mylono ją z Dao, choć ochoczo wykorzystywała ich nieznaczne podobieństwo fizyczne, żeby w dalszym ciągu móc się obijać w pracy. Przypadek sprawił, że zarówno Winnie, jak i Dao miały po dwadzieścia kilka lat, pochodziły z przedmieść Waszyngtonu i były Amerykankami wietnamskiego pochodzenia. Ale podczas gdy rodzice Dao byli Wietnamczykami, matka Winnie urodziła się biała. Tutaj ich podobieństwa zaczynały się rozchodzić: Dao pochodziła z uroczego, obsadzonego drzewami miasteczka w północnej Wirginii, a Winnie z tej części Marylandu, która składała się wyłącznie z pasaży handlowych. Dao mieszkała obecnie w dużym apartamencie pełnym uroczych rattanowych mebli w stylu shabby-chic i miała balkon wychodzący na rzekę Sajgon. Tymczasem nieumeblowany pokój gościnny Winnie w domu babki ciotecznej leżał zakopany w odległym labiryncie dzielnicy 11. Łazienkę dzieliła z dwiema kuzynkami ze wsi, które przeprowadziły się do miasta na czas studiów i prawie się do niej nie odzywały, kiedy były w domu. Balkon Winnie wychodził na zaśmieconą uliczkę na tyłach szpitala. Dao była świetną nauczycielką, całą w skowronkach i uwielbianą przez uczniów. Mówiła lepiej po wietnamsku, miała mniejsze stopy, bardziej promienną cerę i bardziej sterczące cycki. Winnie nie cierpiała Dao za to, że jest lepszą, pełnokrwistą wersją niej samej, ale samej siebie nie znosiła jeszcze bardziej za mimowolne przypływy radości, którą odczuwała za każdym razem, gdy ktoś brał ją za koleżankę.
Winnie z prawdziwą ulgą odkryła, że Cooków potrafi nienawidzić w najczystszy i najprostszy sposób. Jeff i Anna pochodzili z Oregonu i mieszkali w Sajgonie od sześciu lat, a podczas pierwszego spotkania z Winnie przedstawili się niepytani jako „ten dobry typ ekspatriantów”. W ciągu kolejnych tygodni zadbali o to, żeby poznała listę wszystkich dowodów, które zgromadzili na poparcie tej tezy: po pierwsze, w odróżnieniu od większości kolegów i koleżanek (w tym Winnie) Cookowie zadali sobie trud zdobycia certyfikatów z nauczania języka angielskiego; po drugie, przez półtora roku pobierali lekcje języka wietnamskiego i osiągnęli poziom niemal całkowitej biegłości, choć swoje zdolności językowe testowali przede wszystkim na Bà Khanh, która u nich sprzątała; po trzecie, nigdy nie chodzili na Bui Vien, żeby pocić się na plastikowych stołkach u boku innych cudzoziemców i upijać się drinkami na bazie wódki w cukierkowych kolorach, serwowanymi w plastikowych kubełkach; po czwarte, nie spędzali też wakacji w nadmorskich kurortach, gdzie wzdłuż linii brzegowej kluby tłoczyły się jak ludzie, a biały piasek był usiany piwnymi rzygami angielskich studentów na dziekance uprawiających kitesurfing; po piąte, zamiast tego wdziewali sandały trekkingowe zapinane na wymyślne rzepy i włóczyli się po rezerwatach przyrody na zapomnianych wiejskich terenach na północy; po szóste, dokumentowali wszystkie swoje wyprawy kajakowe, wspinaczki po formacjach krasowych i zjazdy na linach, a zdjęcia wrzucali na własnego bloga podróżniczego; po siódme, jakimś cudem w ciągu tych sześciu lat tylko raz ukradziono im ich wypasiony blogerski aparat; po ósme, uratowali z ulicy jednookiego kundla, nazwali do Goji i teraz był lepiej wyszczepiony i odżywiony niż większość ich uczniów; po dziewiąte, pachnieli aloesowym płynem do dezynfekcji rąk, którym się ciągle smarowali, i prawdopodobnie dlatego, po dziesiąte, Cookowie ani razu nie zatruli się jedzeniem, o czym szczególnie lubili przypominać wszystkim dookoła.
Od Cooków było też najtrudniej uciec. Oboje uczyli w te same dni co Winnie i zdawało się, że tylko czekają na okazję, żeby zarzucić ją pytaniami o jej plany na weekend, udzielić nieproszonych wskazówek, która pizzeria w Sajgonie sprowadza najlepszy ser, albo zamęczyć długimi opowieściami o łażeniu po jaskiniach w Quang Ngai. Zjawiali się nieoczekiwanie za jej plecami w pokoju nauczycielskim, w łazience albo na balkonie, na którym lubiła się zaszywać między zajęciami. Ich uporczywe zaczepki towarzyskie dziwiły Winnie, bo wyraźnie widziała, że darzą ja równie małą sympatią, jak ona ich. Sala pani Cook znajdowała się dokładnie naprzeciwko jej własnej i czasem kiedy Winnie czytała swoje kryminały z nogami opartymi o biurko, pozwalając uczniom zająć się swoimi sprawami, zerkała przez drzwi i widziała, że kobieta z ustami ściągniętymi w dezaprobacie patrzy na nią z przeciwnej strony korytarza. Ale z niewiadomych powodów pani Cook nie doniosła jeszcze na nią panu Quy. Winnie dręczyło niepokojące przeczucie, że czeka tylko na odpowiedni moment, żeby zacząć szantażować ją posiadanymi informacjami.
PO PIĘCIU TYGODNIACH WINNIE nie odczuwała już wyrzutów sumienia za każdym razem, kiedy realizowała czek. Zaczęła nosić luźne lniane sukienki w odcieniach czerni, granatu i łajna, kupowane po pięć dolarów za sztukę w dusznym, grobowym sklepiku w suterenie położonym w szarej strefie wokół targu Binh Tay. Winnie uważała, że taki strój pomaga jej się wtopić w ciemne ściany akademii. Jeśli udawało jej się skutecznie unikać Cooków, przez kilka dni z rzędu potrafiła nie zamienić słowa z inną istotą ludzką. Uczniowie nie potrzebowali już pretekstu w postaci jej fałszywych poleceń, tylko zaraz po wejściu do sali zabierali się do rysowania, esemesowania albo drzemania we własnym zakresie, a po skończonej lekcji wychodzili bez słowa z sali. W domu obie kuzynki traktowały Winnie jak amerykańską zjawę, która przypadkiem z nimi zamieszkała – kiedy pojawiała się w korytarzu, zdawały się albo lekko spłoszone, albo całkowicie ją ignorowały. Za to przed babką cioteczną Winnie aktywnie się ukrywała, ponieważ za każdym razem gdy ich ścieżki się krzyżowały, staruszka dopytywała ją, jak często chodzi na mszę. W większość dni dom śmierdział wędzonymi sardynkami, które babka cioteczna jadała zawinięte w papier ryżowy na każdy posiłek. W wyjątkowo upalne dni śmierdziało odpadami biomedycznymi z kontenera przy szpitalu obok.
Ponieważ przebywanie w domu budziło w Winnie grozę, zaczęła spędzać większość wolnego czasu w kawiarniach. Każdego dnia wybierała inną, żeby przypadkiem nie zostać nigdzie stałą klientką i nie utracić ani krzty anonimowości, na którą tak ciężko pracowała. Po wyjściu z akademii jechała taksówką motocyklową do jakiejś nieznanej dzielnicy, spacerowała po niej, póki nie znalazła miejsca, które jej się spodobało, i przesiadywała tam, ile tylko mogła, tak by do domu wrócić po dziewiątej, kiedy babka cioteczna leżała już w łóżku. Czasem wybierała małe kawiarenki schowane w wąskich alejkach – cztery stoliki upchnięte w wychodzącym na ulicę salonie domu rodzinnego, brzdące bez majtek plączące się pod nogami, pieczone pestki melona (darmowe, ale nigdy nie tknięte) jełczejące powoli w miseczkach z czerwonego plastiku stojących obok nieużywanych popielniczek karciarzy w podkoszulkach, którzy gasili swoje papierosy o kafelki podłogowe. Innym razem Winnie decydowała się na jedną z dużych kawiarni sieciowych – lśniące, klimatyzowane boksy o brązowo-beżowych wnętrzach, z meblami z płyty wiórowej i turystami wiecznie poszukującymi wi-fi. Odkrywała rozległe ogródki kawiarniane schowane za niepozornymi bramami przy pospolicie wyglądających ulicach, gdzie dziani biznesmeni spotykali się z paniami domu, żeby wypić pastelowe smoothie i zapozować do zdjęcia pod przystrzyżonymi figowcami, krzewami plumerii i miniaturowymi wodospadami. Przesiadywała na plastikowych stołkach rozstawionych na chodniku pod prowizorycznymi daszkami z brezentu, rozciągniętymi między cherlawymi wiązami, i piła kawę laną na szare kostki lodu, z której musiała wyławiać odłamki żwiru. Przyglądała się twarzom. Czytała swoje kryminały. Przestawiała się na mleko sojowe albo piwo, kiedy czuła, że wypiła już za dużo kawy. Wędrowała ulicami, póki się nie urywały, a potem wybierała nowy kierunek. W razie nagłej ulewy nurkowała pod markizy. A kiedy robiła się głodna, na rogu ulicy zawsze znajdowała kogoś, kto sprzedawał grillowaną wieprzowinę z ryżem albo bánh mì, albo zupę mieniącą się od tłuszczu z kurczaka. Winnie była przekonana, że to najlepszy sposób na chłonięcie miasta w całości, centymetr po wilgotnym centymetrze, i wkładała w to zadanie całą energię, której nie wykorzystywała w swojej faktycznej pracy nauczycielki.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:Build Your House Around My Body
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk Redakcja: Marta Stochmiałek Korekta: Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Ilustracje na okładce: © Jorm S / Stock.Adobe.com
BUILD YOUR HOUSE AROUND MY BODY by Violet Kupersmith Copyright © 2021 by Violet Kupersmith Maps and illustrations © 2021 by David Lindroth By arrangement with the author. All rights reserved.
Copyright © 2022 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kieruss
Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Weksej, 2022
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2022
ISBN 978-83-67335-52-2
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska