Zatrzymaj się. Zatrzymaj się tom 2 - Bartłomiej Malinowski - ebook

Zatrzymaj się. Zatrzymaj się tom 2 ebook

Malinowski Bartłomiej

5,0

Opis

Jak daleko trzeba się cofnąć, żeby naprawić przeszłość? Do wczoraj? Do początku istnienia? A jeśli to bez znaczenia? Co, jeśli człowiek rodzi się zły?

Tajson, gustujący w szybkim życiu drobny złodziejaszek, pewnego dnia budzi się w nowym świecie, praktycznie identycznym z tym znanym mu od urodzenia. Jest tylko jedna różnica – w świecie tym przestał obowiązywać czas.

Jak zachowa się człowiek, kiedy zezwoli mu się na wszystko? Jak długo potrafimy dźwigać nasze grzechy, kiedy już popełniliśmy wszystkie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja: Ro­bert Ci­chow­las
Ko­rekta: Alek­san­dra Wroń­ska
Pro­jekt okładki i skład: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by Bar­tło­miej Ma­li­now­ski 2023
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2023
ISBN 978-83-96779-07-6
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Cze­sła­wowi Ma­li­now­skiemu,

ko­cha­nemu Ta­cie.

Mama za­wsze mówi, że lu­bi­łeś być ze mnie dumny.

Mam na­dzieję, że tam,

gdzie te­raz je­steś,

na­dal mo­żesz.

Wra­cam czę­sto do wspo­mnień, które z Tobą mam;

za­wsze się na nich uśmie­chasz i ni­gdy się na nich nie sta­rze­jemy.

Wi­dzisz? Udało mi się – za­trzy­ma­łem dla nas czas.

SO­BOTA

Są dwie rze­czy, które na­peł­niają du­szę po­dzi­wem i czcią, niebo gwiaź­dzi­ste nade mną i prawo mo­ralne we mnie. Są to dla mnie do­wody, że jest Bóg nade mną i Bóg we mnie.

Im­ma­nuel Kant, Kry­tyka czy­stego ro­zumu

Prze­strze­ga­jąc bła­hych praw, można ła­mać wiel­kie.

Geo­rge Or­well, Rok 1984

Prawo to czy­sta fik­cja. Nie używa się go.

Stieg Lars­son, Dziew­czyna, która igrała z ogniem

To czło­wiek jest Bo­giem na ziemi. Albo ra­czej wil­kiem.

Hen­ryk Man­del­baum, Ja z kre­ma­to­rium Au­schwitz

1

Kłodzko ma tylko je­den po­rządny sklep obuw­ni­czy. Na wię­cej nie ma w mie­ście ani miej­sca, ani po­trzeby. Głów­nym i do­staw­cami są tu Nike, Adi­das i Co­nverse, z któ­rych to tę pierw­szą Taj­son ceni so­bie naj­bar­dziej. W do­bie In­ter­netu i tak usza­no­wać na­le­żało fakt, że ktoś w ogóle po­sia­dał jesz­cze ofertę sta­cjo­narną.

W skle­pie prze­cha­dzało się te­raz za­le­d­wie kilka osób. Za­trzy­mało ich oglą­da­ją­cych wy­sta­wione obu­wie, za­sto­po­wało za ko­ta­rami w przy­mie­rzal­niach.

Nad ca­łym dzia­łem, na prze­dzie sklepu, krzy­kli­wie gó­ruje sze­roki ba­ner: „JE­SIENNA WY­PRZE­DAŻ – 50% NA WSZYSTKO”. Dzie­ciak z matką przy­glą­dają się ściance z bu­tami. W ką­cie ja­kiś męż­czy­zna ogląda dżinsy, na ka­sie „uwija się” (w rze­czy­wi­sto­ści za­trzy­mało ich, gdy jedno zdej­mo­wało aku­rat blo­kadę z ma­gnesu, dru­gie ka­so­wało pro­dukt) dwójka do­ro­słych na­sto­lat­ków.

Nie trzeba mó­wić „dzień do­bry” – my­śli i uśmie­cha się pod no­sem Taj­son. – Faj­nie.

Nie zwraca uwagi na asor­ty­ment inny niż białe najki. Co­nversy są dla hi­pi­sów, adi­dasy i re­eboki dla wie­śnia­ków, a ko­lo­rowe najki dla ra­pe­rów i de­bili. Wszyst­kimi po­wyż­szymi gar­dzi nie­mal tak bar­dzo, co stró­żami prawa.

Obu­wie ma być białe, od biedy czarne. Pół­środki były nie­po­ro­zu­mie­niem. Albo ja­dło się na zimno, albo na go­rąco. Cie­płe je­dze­nie rzu­cało się psom. Pa­leta barw po­mię­dzy czer­nią a bielą była zwy­czaj­nie pre­ten­sjo­nalna.

– I o to cho­dzi.

Zdej­muje z półki białe Air Force 1. Za­gląda w ję­zyk obu­wia, ale but jest dwa roz­miary za duży. Od­wraca się do eks­pe­dientki, chcąc spy­tać o po­moc, ale wtedy przy­po­mina so­bie, że nie było prze­cież kogo spy­tać – świat, a z nim także i sklep, za­marł.

Przez chwilę Taj­son za­sta­na­wia się, gdzie w ogóle miałby szu­kać swo­jego roz­miaru. Od­kłada but i wśli­zguje się za kasę, a stam­tąd na za­ple­cze sklepu.

– Sorry – mru­czy, gdy prze­ci­ska się w drzwiach obok eks­pe­dientki.

Po­miesz­cze­nie jest nie­wiel­kie. Wy­so­kie półki są za­wa­lone kar­to­nami bu­tów, co kłóci się z jego wi­zją. Za­wsze my­ślał, że buty two­rzą tu wy­soką stertę, usy­pane je­den na dru­gim, jak obu­wie w obo­zo­wej ga­blo­cie Oświę­ci­mia.

Po­wie­trze w środku jest cięż­kie. Pach­nie syn­te­tyczną gumą. Obu­wie po­se­gre­go­wano we­dług ma­rek i typu. Od­na­le­zie­nie zgod­nego mo­delu i roz­miaru chwilę zaj­muje.

Taj­son siada na mo­bil­nym ta­bo­re­cie i z przy­jem­no­ścią zrzuca ze stóp gim­na­zjalne obu­wie. Uśmie­cha się w po­dzi­wie dla sa­mego sie­bie, że za­pa­mię­tał czarne Le Coq Spor­tif z taką do­kład­no­ścią i po­tra­fił od­two­rzyć je we śnie; że wie­dział na­wet, w któ­rej szafce na­le­żało ich szu­kać.

Wsu­nię­cie stopy w no­wiu­sieńki but jest czymś nad­zwy­czaj przy­jem­nym. Zrywa ze środka na­klejkę i ostroż­nie wkłada naj­pierw ranny pa­lec. Ma wra­że­nie, że układa się w świe­żej po­ścieli. Wiąże najki z pie­ty­zmem, a gdy staje na nogi, mo­men­tal­nie czuje, jak wzra­sta w nim po­czu­cie siły. Na mo­ment za­po­mina na­wet o uciąż­li­wym bólu w du­żym palcu.

Prze­gląda się w lu­strze.

– Do­brze jest, nie? – Ob­raca stopę na wszyst­kie strony, chcąc się jej przyj­rzeć. Świe­żut­kie buty nie­mal błysz­czą. – Do­brze jest – od­po­wiada sam so­bie, uśmie­cha się, wkłada pa­pie­rosa do ust i pew­nym kro­kiem wy­cho­dzi ze sklepu. – Siema! – rzuca na po­że­gna­nie, pusz­cza­jąc oczko mło­dej eks­pe­dientce ubie­ra­ją­cej ma­ne­kina.

2

Szyb­kim kro­kiem prze­mie­rza ry­nek. Ma wra­że­nie, że jego sta­tus spo­łeczny prze­wyż­sza te­raz sa­mego bur­mi­strza. Czuje przez chwilę, że miesz­kańcy mia­sta są do jego usług; że są mu pod­le­gli, choć ich siła spraw­cza jest równa sile ma­ne­ki­nów w skle­po­wych wi­try­nach.

Taj­son wyj­muje te­le­fon. Ekran w dal­szym ciągu po­ka­zuje 13:14, zna­kiem czego sen na­dal trwa. Wro­dzony pe­sy­mizm każe mu my­śleć, że wkrótce się obu­dzi i jego śnież­no­białe obu­wie roz­pły­nie się w któ­rymś mo­men­cie jak w bajce o Kop­ciuszku.

Uśmie­cha się pod no­sem, gdy wy­obraża so­bie, że o pół­nocy jego najki zmie­niają się na­gle w san­dały na rzepy, w do­datku zbie­ga­jąc scho­dami gubi je­den z nich. Osta­tecz­nie Taj­sona z Kop­ciusz­kiem łą­czyło na pewno to, że na wła­snej skó­rze do­świad­czyli, jak bez­na­dziej­nie szło się po ulicy na boso, a co zna­czyło – my­śląc o tym uśmie­cha się jesz­cze sze­rzej – wje­chać dy­nią.

Za­trzy­muje się przy jed­nej z wi­tryn. Pod­czas gdy jego buty świecą nie­mal śnieżną bielą, reszta gar­de­roby wy­gląda na ich tle zwy­czaj­nie blado. I to także po­sta­na­wia zmie­nić: ma bo­wiem na so­bie zwy­kłe dżinsy i bluzę z kap­tu­rem. Do­dat­kowo rana nad le­wym okiem spra­wia, że wy­gląda jak klo­szard, któ­remu ktoś po­da­ro­wał nowe obu­wie.

„Nie mo­żesz wy­glą­dać jak żul” – od­zywa się w gło­wie Rob­son. – „Je­steś na to za ładny!”.

Taj­son marsz­czy brwi i roz­gląda się do­koła. Od­ru­chowo ła­pie za port­fel, ale przy­po­mina so­bie za­raz, że prze­cież wcale go nie po­trze­buje – pie­nią­dze stra­ciły swój pier­wotny sens.

Gdy zdaje so­bie z tego sprawę, uśmiech­nięty żwawo ru­sza przed sie­bie.

3

Taj­son kro­czy po­mię­dzy ma­ne­ki­nami, w rogu sklepu wy­pa­tru­jąc logo Levi’sa. Na dłu­gim wie­szaku ze spodniami od­szu­kuje kla­syczne, nie­bie­skie dżinsy w swoim roz­mia­rze i od­pina je z wie­szaka. Roz­gląda się za prze­bie­ral­nią, ale do­ciera do niego za­raz, że prze­cież nikt go nie wi­dzi. Mimo to, nie mo­gąc po­zbyć się uczu­cia nie­zręcz­no­ści, zdej­muje z wie­szaka pierw­szy lep­szy ti­szert i za­rzuca go sto­ją­cemu obok fa­ce­towi na głowę.

– Na wszelki wy­pa­dek...

„Są jak ma­ne­kiny. Nie przej­muj się nimi”.

– Ra­cja – od­po­wiada Rob­so­nowi.

Prze­biera się po­środku sklepu i do­biera pa­sek. Wy­pusz­cza po­woli po­wie­trze, gdy wi­dzi przy­kle­joną na klam­rze cenę.

– Trzy stówy za pa­sek? – pyta na głos, spo­glą­da­jąc w stronę fa­ceta, któ­remu na­krył twarz ko­szulką. – Po­je­bało ich?

Prze­gląda się w lu­strze. W no­wych bu­tach i świe­żut­kich dżin­sach pre­zen­tuje się jak mi­lion do­la­rów. Zdej­muje z wie­szaka pro­sty czarny ti­szert i ory­gi­nalną bluzę Nike. Tak ubrany ob­ser­wuje się w lu­strze, z uzna­niem ki­wa­jąc głową. Stare ciu­chy zo­sta­wia zło­żone w przy­mie­rzalni, ode­rwane metki no­wych rzu­ca­jąc nie­dbale na zie­mię.

Jest Osobą Zero. Nie musi po so­bie sprzą­tać z tego sa­mego po­wodu, z ja­kiego nie sprząta się li­ści w parku – przyj­dzie taki mo­ment, że znikną same.

– Do wi­dze­nia! – rzuca, wy­cho­dząc ze sklepu, i obiera ko­lejny azy­mut.

Je­śli cze­goś w ży­ciu nie lu­bił, to na pewno po­li­cji, sprze­daw­czy­ków i po­wro­tów. Nie­na­wi­dził się co­fać, bo w mnie­ma­niu Taj­sona krok wstecz ozna­czał, że za­li­czał pę­tlę; że nie szedł na­przód, a błą­dził. Wek­tor usta­wiony gdzie in­dziej niż na­przód był wek­to­rem skie­ro­wa­nym źle.

Po­wrót do sklepu ju­bi­ler­skiego, choć był w nim za­le­d­wie kilka mi­nut wcze­śniej (umow­nie kilka mi­nut wcze­śniej, bo prze­cież nie wie na­wet, czy po­ję­cie czasu w ogóle na­dal funk­cjo­nuje), to jed­nak na­dal po­wrót.

Z od­razą prze­stę­puje nad le­żącą na progu ko­bietą. Wy­pły­wa­jąca z jej głowy czer­wona plama zdą­żyła już czę­ściowo za­schnąć. Gę­sta krew przy­brała po­stać le­d­wie ścię­tej ga­la­retki. Ca­łość – mimo że prze­cież śni – wy­gląda bar­dzo re­ali­stycz­nie. Ko­bieta na­dal ma w ręku tę samą ście­reczkę z mi­kro­fi­bry.

Taj­son wal­czy ze sobą, sta­ra­jąc się za wszelką cenę nie wi­dzieć w niej ży­wej istoty. Pró­buje, ale nie po­trafi do końca wy­zbyć się prze­świad­cze­nia, że jest praw­dziwa. Ludzki umysł re­je­struje ma­ne­kiny w skle­pie jak żywe stwo­rze­nia, co do­piero więc ku­kłę i d e n t y c z n ą z praw­dziwą, le­żącą u na­szych stóp.

„Po­noć tak samo jest z tymi re­ali­stycz­nymi sek­sro­bo­tami” – od­zywa się Rob­son.

– Zdzi­wił­bym się, gdy­byś po­dał inny przy­kład – mówi Taj­son i mija ko­bietę sze­ro­kim kro­kiem, chcąc zna­leźć się już we­wnątrz sklepu ju­bi­ler­skiego. Za­myka za sobą drzwi.

Nie jest praw­dziwa. Wy­lu­zuj – po­wta­rza w my­ślach, chcąc spro­stać ja­koś no­wej nor­mal­no­ści. – Ist­nieje tylko w two­jej wy­obraźni, więc wy­lu­zuj.

Wtedy – ni z tego, ni z owego – ura­sta w nim po­czu­cie dumy. Sto­jąc po­środku sklepu od­czuwa wo­bec sie­bie coś w ro­dzaju po­dziwu – le­żącą w progu ko­bietę, jej ubiór, tra­jek­to­rię jej upadku, wklę­śnię­cie na jej skroni i krwawy ślad, jaki zo­sta­wiła na klamce, gdzie ude­rzyła głową, w pełni wy­my­ślił w ta­kim ra­zie jego wła­sny umysł. Jego umysł i jego wy­obraź­nia. Cie­szy to go tym bar­dziej, że to wła­śnie jego na­uczy­cielka pla­styki na­zy­wała cym­ba­łem bez wy­obraźni, bo nie po­tra­fił na­ry­so­wać czło­wieka ina­czej niż pa­ty­czaka z pię­ciu kre­sek i głowy. Za­rzu­ciła mu wtedy na­wet brak wy­obraźni, naj­wi­docz­niej nie ma­jąc po­ję­cia o roz­woju sek­su­al­no­ści u dzie­się­cio­lat­ków – ta bo­wiem, tyle że ero­tyczna, od­zy­wała się u chłop­ców bar­dzo wcze­śnie, wi­docz­nie wcze­śniej niż inne jej od­cie­nie. Rów­nie szybko uczyli się też z niej ko­rzy­stać, więc prze­ra­dzała się także prędko w wy­cie­ra­nie na­sie­nia w lewą stronę skar­petki. W pew­nym mo­men­cie każda z ma­tek nie­świa­do­mie sta­wała się od­po­wie­dzialna za ma­sową abor­cję swo­ich wnu­ków, zwy­czaj­nie opróż­nia­jąc śmiet­nik spod biurka swo­jego na­sto­let­niego syna.

Pod tym ką­tem, wbrew temu, co mó­wiła pani od pla­styki, do­ra­sta­jący chłopcy – w tym Taj­son – byli mi­strzami ima­gi­na­cji. Gdyby nie to, że na­uczy­cielka nie na­le­żała do naj­uro­dziw­szych, być może także za­wi­ta­łaby kie­dyś do jego wy­obraźni.

– I co, stara pru­kwo? – pyta na głos Taj­son, wcho­dząc do sklepu.

Za ga­blot­kami ze szkła prze­lewa się złoto. W ro­dzin­nym skle­pie ju­bi­ler­skim musi pra­co­wać ja­kaś żeń­ska część ro­dziny, bo w każ­dym miej­scu wi­dać tu ko­biecą rękę. Pa­nuje tu nie­ska­zi­telny po­rzą­dek. Mę­ska dłoń, choćby ob­la­tana i wprawna, nie uło­ży­łaby wszyst­kich łań­cusz­ków i pier­ścion­ków z taką pre­cy­zją i sen­sem. Tym bar­dziej ża­den fa­cet nie zwró­ciłby uwagi na to, że sy­gnety można było po­ukła­dać także wzglę­dem roz­miaru i próby.

Po le­wej od wej­ścia na­po­tyka wy­soką prze­szkloną ga­blotę. Jej bliź­nia­czy od­po­wied­nik po dru­giej stro­nie pre­zen­tuje dam­skie ze­garki. Z nie­po­wstrzy­maną cie­ka­wo­ścią za­gląda do środka.

Oszklona wi­trynka ma trzy po­ziomy. Na środ­ko­wej półce uło­żono po­pu­larne ze­garki sy­gno­wane na­zwi­skami zna­nych spor­tow­ców – Le­wis Ha­mil­ton, Ro­bert Le­wan­dow­ski, No­vak Djo­ko­vic i Lio­nel Messi. Ze­garki są ładne, trzeba to przy­znać, ale mają zbyt spor­towy krój. Wy­glą­dają jak te, które do­sta­wało się na ko­mu­nię: są pełne sztucz­nych two­rzyw i nie mó­wią sobą „do­ro­bi­łem się w ży­ciu, więc je­stem kimś”.

Dolną z pó­łek wy­peł­niają cza­so­mie­rze typu „dziad­kowe” – mają skó­rzane bran­so­lety i krzy­czą „na eme­ry­tu­rze czło­wiek ceni so­bie wy­godę”. Prócz sta­ro­świec­ko­ści są zbyt gu­stowne. Pa­sują do lu­dzi z si­wi­zną i ele­ganc­kich waż­nia­ków, a Taj­son nie na­leży ani do pierw­szych, ani do dru­gich. Wzrok przy­ciąga do­piero górna półka: naj­mniej ob­ło­żona, ale warta tyle, ile dwie po­zo­stałe ra­zem wzięte.

Na szczy­cie szkla­nej ga­blotki uło­żono ze­garki o sze­ro­kich tar­czach – część z masy per­ło­wej – i szkieł­kach z ma­te­riału droż­szego niż he­sa­lit. Wie, z czego pro­du­kuje się stan­dar­dowe szkiełka do ze­gar­ków, bo Rob­son prze­czy­tał o tym kie­dyś w sieci.

„Tak, to he­sa­lit” – po­twier­dza gru­bas.

Są po­rządne. Bar­dzo po­rządne. Taj­son unika przy­kle­ja­nia nosa do skle­po­wych wi­tryn, ale te­raz gdy nikt nie pa­trzy, wle­pia w nie gały jak dzie­ciak w wy­stawę cu­kierni.

W jego świa­do­mym śnie, być może po raz pierw­szy w ży­ciu, z umy­słu znika mu par­ty­kuła „czy”. Prze­staje mieć prawo bytu. A na­wet je­śli ist­nieje na­dal, to na­biera no­wego zna­cze­nia – py­ta­nie nie brzmi już bo­wiem „czy kie­dyś bę­dzie mnie na to stać”, bo pie­niądz prze­stał mieć zna­cze­nie, a za­czyna brzmieć „czy wolę ten z czarną tar­czą, czy z per­łową”.

„Czy” prze­staje ist­nieć. Wszystko staje się do­zwo­lone, wy­star­czy wy­cią­gnąć rękę.

W ga­blotce jest za­mek. W pierw­szej chwili Taj­son ma ochotę roz­pę­dzić się i po­ra­dzić so­bie z ga­blotką po­de­szwą, ale ob­my­śla za­raz bar­dziej cy­wi­li­zo­wany plan. Poza tym, pierw­szego dnia nie wy­pa­dało znisz­czyć bu­tów. Tak mó­wiły za­sady.

Prze­cież ktoś tu musi być – my­śli i otwiera ladę mię­dzy rzę­dami pier­ścion­ków, prze­cho­dząc na za­ple­cze. Są tu małe po­miesz­cze­nie i ser­wis. Młoda ko­bieta w czar­nych spodniach i bia­łej bluzce po­chyla się nad biur­kiem. Taj­son od­ru­chowo pa­trzy na jej ty­łek, ale przy­po­mina so­bie za­raz, po co tu przy­szedł.

Klu­czyk nie­trudno jest zna­leźć. Otwiera po ko­lei wszyst­kie szu­flady, aż wresz­cie na­mie­rza w jed­nej pęk. Są spięte długą smy­czą z logo firmy.

– Mam cię – mówi, nie­na­wi­dząc słowa „bingo”.

Wśród klu­czy znaj­duje dwa bliź­nia­cze klu­czyki, naj­pew­niej od dwóch bliź­nia­czych ga­blot. Wy­pró­bo­wuje pierw­szy i tra­fia. Prawo Mur­phy’ego, o dziwo, nie za­dzia­łało. Prócz za­trzy­ma­nia czasu jest to naj­bar­dziej sur­re­ali­styczna rzecz, ja­kiej do­świad­czył. Cała reszta świata wy­gląda jak ide­alna ko­pia ory­gi­nału.

Otwiera szklane drzwiczki i sięga na górną półkę, upa­tru­jąc kon­kretny mo­del. Przy jed­nym z ze­gar­ków cała reszta cza­so­mie­rzy wy­pada blado.

Wyj­muje go. Złota cer­tina z sze­roką, czarną tar­czą spra­wia, że gdy za­pina ją na nad­garstku, ego wy­strze­li­wuje przez dach – w mo­ment staje się kimś. Ob­raca dłoń na wszyst­kie strony i udaje, że nią ge­sty­ku­luje – wy­sta­wia kciuk, wy­sta­wia środ­kowy pa­lec, wy­sta­wia rękę na po­wi­ta­nie. Bran­so­leta ze­garka leży jak kuta na miarę.

Ob­raca metkę. Wy­pi­sana ręcz­nie cena 4595,99 zł ode­rwana lą­duje na ziemi.

Ale to nie cena naj­bar­dziej po­ciąga go w jego no­wej za­bawce.

Czarna tar­cza na sze­ro­kiej, zło­tej bran­so­le­cie mówi „je­stem kimś”. Spra­wia, że wie to te­raz nie tylko Taj­son, ale każdy, kto go wi­dzi. Po­dob­nych ze­gar­ków nie no­szą prze­cięt­niacy. Nie jest to ze­ga­rek dla fra­je­rów, a dla po­waż­nego czło­wieka.

Staje przed lu­strem. Od­ciąga barki, pod­ciąga rę­kaw bluzy pach­ną­cej wciąż szwal­nią w Ban­gla­de­szu i na­ciąga spodnie na ję­zyk bia­łych bu­tów. Ob­ciąga równo pod­ko­szu­lek i okręca dłoń, by zo­ba­czyć swoje świe­ci­dełko w peł­nej kra­sie.

Ze­ga­rek leży jak ulał. Wy­gląda jakby za­pro­jek­to­wano go wła­śnie pod niego. Do­daje splen­doru, na­daje pew­no­ści sie­bie i spra­wia, że Taj­son mo­men­tal­nie czuje się sil­niej­szy niż kie­dy­kol­wiek przed­tem. Stwier­dza, że nie­no­sze­nie ze­gar­ków było z jego strony naj­więk­szym błę­dem. Złota bran­so­leta wy­gląda dum­nie. Orzeka, że już ni­gdy nie po­każe się lu­dziom z go­łym nad­garst­kiem – ni­gdy, prze­nigdy.

Gdy na­cie­sza wzrok, za­uważa coś na swoim no­wym na­bytku. Spo­gląda na resztę ze­ga­rów. Przy­gląda się roz­kła­dowi wska­zó­wek, ale jego en­tu­zjazm za­raz mija. Wszyst­kie cza­so­mie­rze wska­zują dzie­siątą dzie­sięć i wtedy Taj­son przy­po­mina so­bie dla­czego – wy­sta­wowe ze­garki usta­wia się tak, żeby wska­zówki nie za­sła­niały logo i ukła­dały się w sy­me­tryczny spo­sób. Zre­zy­gno­wany prze­sta­wia złote wska­zówki na czter­na­ście po trzy­na­stej, da­ru­jąc so­bie prze­sta­wia­nie ze­gar­ków w ga­blo­tach, i po­now­nie prze­gląda się w lu­strze.

To wła­śnie od­róż­nia go od bo­ga­tych dzie­cia­ków – gdy wresz­cie wcho­dzi w po­sia­da­nie upra­gnio­nej rze­czy, cie­szy się nią, przy­gląda się kon­struk­cji wska­zó­wek, cy­fer­bla­towi, wy­koń­cze­niu bran­so­lety. Chu­cha na tar­czę i prze­ciera ją rę­ka­wem, wzdy­cha­jąc z za­chwy­tem nad zło­tymi wska­zów­kami czar­nej tar­czy.

„Piękny jest” – mówi Rob­son.

– Wiem – od­po­wiada Taj­son.

Za­wie­szony przy wej­ściu te­le­wi­zor „gra”. Sze­roka pla­zma za­trzy­mała się na klatce ja­kiejś re­klamy, na któ­rej śliczna, młoda ko­bieta o kar­me­lo­wej skó­rze prze­cha­dza się pu­sty­nią, odziana je­dy­nie w atła­sową suk­nię i złote ozdoby. Sen za­trzy­mał film w mo­men­cie, w któ­rym mo­delka za­cze­suje włosy, uka­zu­jąc zdo­bione w skromną bi­żu­te­rię palce.

Taj­son uśmie­cha się, gdy wi­dzi, że za­trzy­mało ją, gdy chciała wła­śnie mru­gnąć. Białka jej oczu wy­glą­dają, jakby uda­wała zom­bie.

Wtedy przy­cho­dzi mu do głowy pe­wien po­mysł. Jest prze­cież w swoim świe­cie, we­wnątrz wła­snej głowy, jest pa­nem i władcą. Nie po­tra­fił la­tać, ale być może miał ja­kieś inne zdol­no­ści – wy­star­czyło je je­dy­nie od­kryć.

Staje przed te­le­wi­zo­rem. Wpa­truje się w sek­sowną mo­delkę i mocno mruga – raz, drugi, trzeci, ale ekran nie prze­ska­kuje. Stara się sku­pić całą ener­gię, lecz nie jest w sta­nie prze­sta­wić ka­nału siłą umy­słu. Pstryka pal­cami, klasz­cze w dło­nie, wy­ciąga w stronę ekranu wska­zu­jący pa­lec.

Nic.

– Niby czło­wiek wie­dział, a jed­nak się łu­dził... – mru­czy zre­zy­gno­wany.

Roz­ocho­cony staje pod ga­blotką z sy­gne­tami, chcąc po­pra­wić hu­mor ze­psuty nie­po­sia­da­niem su­per­mocy. Więk­szość z nich jest złota, gra­we­ro­wana, wy­sa­dzana dro­gimi ka­mie­niami. Po­duszki pod bi­żu­te­rią wy­ko­nano z jed­na­ko­wej, ciem­no­zie­lo­nej sa­tyny.

Taj­son prze­krzy­wia głowę, pró­bu­jąc od­czy­tać ceny na wą­skich pa­secz­kach do­cze­pio­nych do bi­żu­te­rii.

Skle­powa war­tość naj­cień­szego z łań­cusz­ków za­czyna się od trzy­cy­fro­wej sumy. Kro­kiem od­stawno-do­staw­nym prze­cha­dza się wzdłuż ga­blotki, zgod­nie ze wzro­stem cen – sześć­set pięć­dzie­siąt dzie­więć, sie­dem­set dzie­więt­na­ście, osiem­set czter­dzie­ści dzie­więć.

Za­trzy­muje się do­piero w miej­scu, gdzie ga­blotkę wy­peł­niają łań­cu­chy grube jak so­lidny kciuk, o sze­ro­kim splo­cie, w któ­rym pan­cerki od­lano z czy­stego złota.

– Tak – mówi w za­chwy­cie, w mo­ment za­po­mi­na­jąc o nie­po­wo­dze­niu w la­ta­niu, nie­umie­jęt­no­ści te­le­pa­tii i nie­moż­no­ści spraw­dze­nia go­dziny. W nor­mal­nym świe­cie cena mo­men­tal­nie by go od­stra­szyła, ale nie był te­raz w nor­mal­nym świe­cie. Przy­pięta metka po­ka­zuje trzy ty­siące sie­dem­set zło­tych, ale mózg Taj­sona po­woli uczy się po­mi­jać ceny.

Otwiera ga­blotę.

– I co? – mam­ro­cze, wyj­mu­jąc z wy­stawy ciężki, złoty łań­cuch. – Głu­pio ci, stara kurwo? – pyta nie­obec­nej na­uczy­cielki pla­styki.

Ob­rywa kar­to­nik z ceną i za­kłada łań­cuch na szyję. Bi­żu­te­ria jest tak ob­szerna, że nie musi jej na­wet roz­pi­nać. Po pro­stu wkłada łań­cuch przez głowę; każda z gię­tych, bliź­nia­czych pę­tli wy­gląda, jakby sama jedna mo­gła za­koń­czyć głód na świe­cie.

– To się nie dzieje – mówi pe­łen za­chwytu, prze­glą­da­jąc się w lu­strze i przez chwilę ma wra­że­nie, że przy­było mu siły w rę­kach.

Gło­wiąc się, po co Ko­wa­lew­scy w ogóle trzy­mali u sie­bie cacka ta­kiego ka­li­bru, prze­cho­dzi pod ostatni przy­sta­nek. Ga­blota z sy­gne­tami stoi po brzegi wy­ło­żona pre­cjo­zami. Pe­łen po­dziwu dla wła­snego umy­słu, że ten po­tra­fił wy­two­rzyć od­zwier­cie­dle­nie po­dob­nych, wy­sa­dza­nych ka­mie­niami kosz­tow­no­ści, otwiera ga­blotkę z sy­gne­tami.

Wyj­muje pierw­szy z brzegu. Przy­mie­rza go na pa­lec. Sy­gnet jest pro­sty, bez zbęd­nych oczek, w kształ­cie kwa­dratu. Taj­son wy­obraża so­bie od razu, jak wali nim ko­goś w twarz, jak twarde kra­wę­dzie bi­żu­te­rii roz­ci­nają prze­ciw­ni­kowi skórę ni­czym ka­stet i jak walka do­biega końca po jed­nym za­le­d­wie ude­rze­niu.

– Pięk­nie – mówi sam do sie­bie, ob­rywa metkę i ogląda pod świa­tło wła­sną dłoń, jakby wi­dział ją po raz pierw­szy.

Z daw­nego odzie­nia zo­stały na nim je­dy­nie bok­serki i skar­petki. Wy­mie­nił całą gar­de­robę, do tego pod­czas jed­nych od­wie­dzin w skle­pie ju­bi­ler­skim wzbo­ga­cił ją o ja­kieś dzie­sięć ty­sięcy zło­tych. Pie­nią­dze nie mają ak­tu­al­nie war­to­ści, ale mimo to Taj­son czuje się pod­bu­do­wany jak ni­gdy. Fakt, że ma na so­bie rów­no­war­tość trzech śred­nich pen­sji, nie prze­cho­dzi w nim bez echa. Uznaje to po chwili na­my­słu za wy­star­cza­jącą re­kom­pen­satę braku umie­jęt­no­ści la­ta­nia i wszech­mocy. Do tego w nor­mal­nym świe­cie za bar­dzo rzu­całby się w oczy. Te­raz może za to pa­ra­do­wać cały w zło­cie, bez obaw, że wpad­nie w oko przed­sta­wi­cie­lom prawa. Taka ilość złota na szyi krzy­czy: „I CO MI ZRO­BI­CIE, KUN­DLE?”, a Taj­son nie lu­bił rzu­cać się w oczy.

Te­raz sy­tu­acja jest jed­nak zu­peł­nie inna.

Nie lubi, gdy go wi­dzą. Nie lubi być gło­śny ani roz­po­zna­walny. Lubi prze­my­kać, nie cho­dzić, a nie daj Bóg – prze­cha­dzać się.

„Naj­gło­śniej­szy na sali, to naj­słab­szy na sali”, ma­wiał fil­mowy Frank Lu­cas, a z tego cy­tatu Taj­son ukuł swoje ży­ciowe motto.

Te­raz jed­nak nikt go nie wi­dzi. Mógł wy­sma­ro­wać się flu­ore­scen­cyjną farbą, gdyby tylko ze­chciał, a i tak nikt by na niego nie spoj­rzał. Nie jest już w praw­dzi­wym ży­ciu. Wa­żąc w dłoni dwu­ki­lowy łań­cuch my­śli tylko o tym, że w wy­kre­owa­nej sen­nej wi­zji nic nie jest za­bro­nione: jest w świe­cie, w któ­rym sam wy­zna­cza re­guły. W świe­cie wol­nym od ku­re­stwa i fra­jer­stwa. W świe­cie ide­al­nym. W uto­pii.

Gdy zdaje so­bie sprawę, że jest ak­tu­al­nie naj­sil­niej­szym czło­wie­kiem, jaki kro­czy uli­cami swo­jego mia­sta, ma wra­że­nie, jakby ktoś zro­bił mu za­strzyk z mie­szanki tro­tylu i am­fe­ta­miny, jak wtedy, kiedy w tech­ni­kum pierw­szy raz wstrzyk­nął te­sto­ste­ron.

Efekty po­czuł w po­ło­wie dru­giego ty­go­dnia. Wy­stra­szył się, bo nikt nie po­wia­do­mił go, że już po pierw­szym ty­go­dniu cy­klu kur­czą się ją­dra. Uspo­koił się do­piero, gdy się do­wie­dział, że to nor­malne. Mimo że przy­po­mi­nały wtedy wiel­ko­ścią ro­dzynki, czuł się jak bóg: był szyb­szy, zwin­niej­szy, sil­niej­szy i bar­dziej pewny sie­bie niż kie­dy­kol­wiek przed­tem. Spa­lał cztery ty­siące ka­lo­rii dzien­nie bez więk­szego wy­siłku, a uczu­cie wyż­szo­ści nad zwy­kłymi ludźmi było po­rów­ny­walne do umie­jęt­no­ści la­ta­nia. Czuł, że prze­wyż­szał ich wtedy w każ­dym aspek­cie.

Prze­stał brać, bo w pół­pro­fe­sjo­nal­nych za­wo­dach spraw­dzano krew. Te­raz jed­nak uczu­cie po­wró­ciło. Do tego było wy­zwo­lone na­tu­ral­nie, bez na­kłu­wa­nia się.

Sto­jąc przed wy­so­kim lu­strem, wy­gląda jak król świata. Jest ide­ałem czło­wieka – wy­spor­to­wany, szybki, zwinny, prze­bie­gły i odziany w złoto. Na­wet bi­żu­te­ria Ciotki wy­gląda przy nim bied­nie. Od­bi­jane od jego łań­cu­cha świa­tło pada na ścianę dzie­siątką re­flek­sji. Od­wraca się do wyj­ścia, ale wtedy do­ciera do niego do­bie­ga­jący z za­ple­cza dźwięk.

Taj­son cofa się, mruży oczy, nad­sta­wia uszu i wsłu­chuje się w od­głos, jaki wy­daje sklep. Ma wra­że­nie, że atomy po­wie­trza wi­brują. Dźwięk brzmi jak po­wie­trze prze­sy­cone elek­trycz­no­ścią. Wy­daje mu się, że w po­koju obok ktoś włą­czył stary te­le­wi­zor.

Nę­cony cie­ka­wo­ścią prze­cho­dzi za ladę. Głu­chy szum cią­gnie go aż na za­ple­cze. Je­śli po­wie­trze drga, zna­czy to, że świat nie jest do końca znie­ru­cho­miały, że prócz Taj­sona coś jesz­cze się w nim po­ru­sza – atomy.

– Halo? – pyta, wcho­dząc na za­ple­cze. Ko­bieta w bia­łej ko­szulce i czar­nych dżin­sach na­dal tu jest, za­sty­gła w do­kład­nie ta­kiej sa­mej po­zy­cji, w ja­kiej ostat­nio ją za­stał.

Na­mie­rza wzro­kiem źró­dło dźwięku. Włą­czony, za­trzy­many na re­kla­mie pa­sty do zę­bów mały te­le­wi­zor, któ­rego pole elek­tro­sta­tyczne wy­twa­rza ów le­d­wie wy­czu­walny dźwięk, jest tym, co przy­ciąga go na tyły sklepu.

Ale wtedy jego wzrok przy­kuwa coś jesz­cze – coś, co męż­czyźni wręcz ko­chali, kiedy było bez­gło­śne.

Po­chy­lona nad atła­so­wym wy­staw­ni­kiem ko­bieta ma na so­bie białą, fir­mową ko­szulę. Czarne spodnie leżą na niej cia­sno, upi­na­jąc jej doj­rzały ty­łek w kształt śliwki. Po­chy­lona na­daje ceny kol­czy­kom.

Có­reczka ta­tu­sia – my­śli Taj­son, za­sta­na­wia­jąc się, czy oj­ciec za­trud­nił ją od razu, czy może ka­zał skoń­czyć cho­ciaż za­oczną lo­gi­stykę.

Tak czy owak, dziew­czyna jest cho­dzą­cym po­twier­dze­niem, że nie ma lu­dzi brzyd­kich, a je­dy­nie lu­dzie biedni. Na twa­rzy trzy­dzie­sto­latki wi­dać, że po li­ceum zo­stały już tylko wspo­mnie­nia, ale za­wal­czyła z po­stę­pem wieku kwa­sem hia­lu­ro­no­wym i udało jej się. Jest ładna, za­dbana i – co wy­czuwa na­wet te­raz, sto­jąc o kilka kro­ków od niej – pach­nie nie­wy­zy­wa­ją­cymi per­fu­mami.

Taj­son od­wraca się, jakby chciał się upew­nić, że nikt nie pa­trzy. Po­pra­wia dżinsy. Są nowe, więc le­visy są sztyw­niej­sze niż te, które do tej pory no­sił. Po­znaje także po tym, że stward­niałe przy­ro­dze­nie cię­żej i bo­le­śniej roz­py­cha się pod roz­por­kiem, chcąc się uwol­nić.

Wy­gląda jak żywa. Znowu po­ja­wia się w nim uczu­cie dumy, że to wła­śnie jego umysł ją wy­my­ślił. Na­leży za­tem do niego. Lata ona­ni­zmu pod zmy­ślone sce­na­riu­sze spra­wiły, że wy­ćwi­czona wy­obraź­nia po­zwo­liła stwo­rzyć ob­raz dziew­czyny jak ży­wej.

Je­steś moja – my­śli. – Moja, bo cię wy­my­śli­łem.

Zbliża się o krok i po­now­nie ogląda za sie­bie, jakby ktoś miał go za­raz na­kryć. Od­zywa się w nim pier­wotna cie­ka­wość – ta, która każe mło­dym chłop­com za­glą­dać Bar­bie pod spód­niczkę. Kusi go, by spraw­dzić, co było pod spodem – czy jego umysł wy­two­rzył po­praw­nie rów­nież żeń­skie czę­ści jej ciała, czy może tylko opa­ko­wa­nie.

Gdy staje obok, ob­la­tuje go dreszcz. Włosy na przed­ra­mio­nach pod­no­szą się. Z bli­ska wi­dzi, że jego umysł od­two­rzył na dziew­czy­nie każdy de­tal, nutę per­fum, kol­czyki i hy­brydę na pa­znok­ciach. Jak wy­gląda za­tem pod ca­łym tym służ­bo­wym ubio­rem? Ja­kim ko­lo­rem cipki i sut­ków ob­da­rzył ją taj­so­nowy umysł?

Wcię­cie de­koltu mię­dzy peł­nymi pier­siami ły­pie za­pra­sza­jąco. Przy­gry­ziona w sku­pie­niu pełna warga „có­reczki ta­tu­sia” przy­wo­dzi na myśl nie­przy­zwo­ite sceny fil­mów oglą­da­nych na wy­ci­szo­nym te­le­fo­nie w środku nocy. Po­chy­lone nad biur­kiem ciało uka­zuje drobne do­łeczki w bio­drach, w które ma ochotę wci­snąć te­raz kciuki.

Przy­cią­gany bez­wied­nie robi krok w jej stronę. Par­cie w roz­porku za­czyna bo­leć. Wy­sta­jący u dołu jej ple­ców skra­wek skóry mami go i hip­no­ty­zuje.

Dy­go­cze. Do­tyka jej bio­der. Jest cie­pła, jak żywa. Przez mo­ment ma wra­że­nie, że dziew­czyna ob­róci się za­raz i trafi go łok­ciem w twarz, po czym spry­ska do­kład­nie ga­zem pie­przo­wym, ale tak się nie dzieje. Staje za nią, na­dal z lekka dy­go­cząc. Od­szu­kuje dło­nią roz­po­rek w jej dżin­sach i roz­pina gu­zik. Pod­czas gdy jego kum­ple od­da­liby wszystko, by spę­dzić noc z Car­men Elec­trą, Pa­ris Hil­ton czy Brit­ney Spe­ars, jemu ma­rzyła się Sha­kira, Oli­via czy Me­agan Good. Eks­pe­dientka sklepu ju­bi­ler­skiego jest do­kład­nie taka – doj­rzale pełna, nie lu­bił chu­dych dziew­czyn.

Na jej wi­dok ciała ręce uno­szą się sa­mo­czyn­nie. Przy­ci­ska się do za­sty­głego, bez­bron­nego ciała asy­stentki, rów­nie re­al­nego, co po­cią­ga­ją­cego, i szar­pie się chwilę ze swoim pa­skiem, w któ­rym nie­uży­wana, gar­bo­wana skóra nie zdą­żyła się jesz­cze roz­bić.

Nie pa­nuje nad sobą. Nie na­dąża na­wet do końca za­sta­no­wić się nad tym, co wła­ści­wie robi. Rzą­dzi nim zwie­rzęcy in­stynkt. Wresz­cie zdej­muje jej spodnie. Dziew­czyna ma czarną, bez­sz­wową bie­li­znę. Ma już opusz­czać swoje dżinsy, kiedy na­gle cofa się o krok, od­bi­ja­jąc z tył­kiem od biurka, prze­wra­ca­jąc na nim wszelki sprzęt do na­prawy bi­żu­te­rii.

– Co ty ro­bisz...

Coś się ode­zwało, coś w środku ka­zało się cof­nąć. Serce za­bra­nia, choć twarde jak skała przy­ro­dze­nie wy­raź­nie uważa ina­czej. Co każe mu na­tych­miast wcią­gnąć spodnie na ty­łek i z po­wro­tem za­piąć roz­po­rek? Zdrowy roz­są­dek? Wro­dzone do­bro? Umie­jęt­ność prze­wi­dy­wa­nia kon­se­kwen­cji?

Nie wie, który z czyn­ni­ków wy­wo­łał zmianę zda­nia, ale za­pina z po­wro­tem pa­sek. Robi to szybko, jakby się spło­szył, jakby ktoś krzyk­nął mu na­gle zza ple­ców: „Uwa­żaj! To twoja ku­zynka! Do tego ma AIDS!”.

Gdy wy­biega ze sklepu, za­lewa go fala go­rąca. Prze­stę­puje nad le­żącą w progu sprzą­taczką jak nad przed­mio­tem. Ciężka bi­żu­te­ria obija mu się o pierś.

Kro­czy szybko przez mia­sto, sta­ra­jąc się jak naj­szyb­ciej wy­ma­zać wspo­mnie­nie sprzed chwili. Czuje się z nim obrzy­dli­wie. Jakby roz­no­sił trąd. Gdyby to z nią zro­bił, za­kra­wa­łoby to o gwałt. A prze­cież czło­wiek cha­rak­terny nie gwał­cił – tak mó­wiły za­sady.

Przy­śpie­sza kroku, ner­wowo za­pa­la­jąc pa­pie­rosa.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki