Zapomnij o wszystkim - Dagmara Leszkowicz-Zaluska - ebook + książka

Zapomnij o wszystkim ebook

Leszkowicz-Zaluska Dagmara

0,0
38,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czasem marzenia to tylko początek iluzji.

Trzy kobiety – babcia, córka, wnuczka – i zakręty historii, które każą szukać siebie na nowo.

Jest czerwiec 1989 roku. Sonia Kosińska skończyła dwadzieścia lat i dwa tygodnie dzielą ją od egzaminu dyplomowego w renomowanym college’u muzycznym w Londynie, gdzie ma zagrać koncert Jana Sebastiana Bacha.

Dziewczyna przeżywa kryzys twórczy i tożsamościowy. Obwinia muzykę klasyczną o zabranie jej życia towarzyskiego, fortepian przestaje ją interesować. Sonia marzy, by zająć się wyłącznie muzyką współczesną. Pod wpływem impulsu postanawia przesunąć koncert dyplomowy i wyjechać do Europy śladami wielkich imprez muzycznych, takich jak Parada Miłości i festiwal w Jarocinie. Towarzyszyć jej będzie jedyna przyjaciółka Marta i nowy znajomy, Niemiec Stefan Engel.

Tymczasem do jej rodziców dociera, jak krucha i dziwna jest ich więź z córką, tak bardzo naznaczona polityką, która przez lata wpływała na życie całej trójki i spowodowała, że ich relacje okazały się zupełnie odmienne od ich młodzieńczych marzeń.

Czy europejska eskapada pozwoli Soni odnaleźć swoją tożsamość? Czy Tonia i Witek znajdą w sobie tyle determinacji, by poskładać nowe życie, zapominając o tym, co było?

Dagmara Leszkowicz-Zaluska – dziennikarka i pisarka. Dziennikarstwa uczyła się, pracując przez wiele lat jako anglojęzyczna korespondentka agencji informacyjnej Reuters. Współpracowała przy pisaniu biografii położnej z Auschwitz pt. „Położna. O mojej cioci Stanisławie Leszczyńskiej”; obecnie pracuje nad scenariuszem pełnometrażowego filmu o niej. Autorka sagi wielkopolskiej „Dziewczyna z kamienicy”. W 2024 roku wydała powieści „O nic nie pytaj” oraz „Nikomu nic nie mów”. Mama trzech synów, mieszka pod Warszawą, pasjonuje się lotnictwem i historiami rodzinnymi zwykłych ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 303

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Dagmara Leszkowicz-Zaluska, 2025

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© Dina/Adobe Stock

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Sylwia Kozak-Śmiech

Korekta

Jolanta Rososińska,

Bożena Hulewicz

Warszawa 2025

ISBN 978-83-8391-757-3

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

W hołdzie

mojemu jarocińskiemu i londyńskiemu życiu,

a w szczególności Izie,

która nadała mu właściwy ton

Nie możesz poznać, jak smakuje moment,

Kiedy człowiek gra przeciwko sobie.

Anja Orthodox

ROZDZIAŁ I

Prognozy pogody wskazywały, że lato 1989 roku będzie najgorętsze na południu Anglii od niemal trzystu lat.

Większość londyńczyków, nieprzyzwyczajona do utrzymujących się całymi tygodniami temperatur powyżej dwudziestu stopni, załamywała ręce nad tą sytuacją, a władze aglomeracji szykowały się do ogłoszenia klęski żywiołowej.

Upały rozpoczęły się już z końcem maja, w następstwie czego stolica Zjednoczonego Królestwa zaczęła przypominać śródziemnomorski kurort. Miejsca pod drzewami w parkach oblegane były już od rana (tych bez drzew było znacznie więcej, ale nikt nie chciał tam przebywać, gdyż skończyłoby się to niechybnie „usmażeniem” na buraczkową czerwień), a w niektórych lokalizacjach szczególnie obleganych przez turystów władze London Fire and Civil Defence Authority1 nakazały ustawić zraszacze, by zmęczeni dwudziestosześciostopniowym upałem mieszkańcy i odwiedzający miasto znaleźli w zimnej bryzie chociaż chwilę wytchnienia.

W przeciwieństwie do większości mieszkańców miasta, Sonia Kosińska cieszyła się z takiej aury, a skwar, na który narzekała większość, szczególnie starszych londyńczyków, zupełnie jej nie przeszkadzał.

Była nadzwyczaj uodporniona na wysokie temperatury, zapewne dlatego, że niemal każde wakacje spędzała z mamą Tonią na południu Europy, by w trzydziestu kilku stopniach przesiadywać wraz z nią oraz liczną grupą jej znajomych – wszelkiej maści artystów – na plażach w okolicy Antibes, czy też Saint-Tropez, nabierając ciemnobrązowej opalenizny i przyjmując podskórnie zbawienne dawki witaminy D. W ten sposób Tonia Gollab próbowała zapobiegać nawracającym anginom i zapaleniom oskrzeli u swojej jedynej córki, z których, owszem, Sonia wyrosła całkowicie, ale czy to dzięki częstym podróżom w ciepłe miejsca, czy też po prostu przez nabranie z wiekiem naturalnej odporności – tego nie wiedział nikt.

Najważniejsze, że Sonia pokochała ciepło, toteż „upalne londyńskie lato” nie było dla niej niczym męczącym. Ba, było przyjemną odskocznią od wiecznie wilgotnego klimatu, który przenikał chłodem w okresie jesienno-zimowym, by w pozostałe miesiące oblepiać nieprzyjemną dusznością, powodującą, że człowiek czuł się niemal dwa razy cięższy, niż w rzeczywistości ważył.

Promienie słoneczne, zwiastujące następny upalny dzień, przeniknęły przez okno w mieszkaniu Toni Gollab przy Arlington Road pewnej czerwcowej niedzieli, budząc Sonię na tyle, że zupełnie odechciało jej się ucinać drzemkę uzupełniającą. Na takową, szczególnie w dzień powszedni, miała na ogół sporą ochotę.

Usiadła na łóżku, napawając się przez dłuższą chwilę intensywnym ciepłem oraz miłym odczuciem, które ma się najczęściej wówczas, kiedy człowiekowi śni się coś przyjemnego, chociaż niekoniecznie konkretnego, albo chociaż uchwytnego. Był to jeden z tych poranków, podczas których Sonia Kosińska miała wrażenie, że opatrzność dała jej nieskończoną moc, świat jest piękny i harmonijnie poukładany, a problemy dnia codziennego nie istnieją.

Jasność, która wlewała się do pokoju przez duże niezasłonięte niczym okno, powodowała, że miliony pyłków kurzu, widocznych głównie nad błyszczącą czarną politurą pianina, stojącego naprzeciwko jej łóżka, wyglądały jak stado wirujących maleńkich owadów. Dziewczyna patrzyła niczym urzeczona na taniec kurzu, zapominając zupełnie, że bądź co bądź nie jest to raczej oznaka czystości w jej pokoju, ani tym bardziej przedziwnego i zachwycającego performance’unatury.

Niedaleko pianina stał keyboard Roland TB-303, najpopularniejszy instrument wśród twórców muzyki elektronicznej, który Sonia otrzymała w prezencie od całej rodziny za zaliczony poprzedni rok na studiach i z którym – w przeciwieństwie do zakurzonego pianina – obchodziła się niczym z relikwią. Keyboard osłonięty był czarnym pokrowcem, dzięki czemu się nie kurzył. Był to zresztą jedyny przedmiot w pokoju Soni, o który faktycznie potrafiła – i chciała – dbać, przynajmniej w ostatnich miesiącach.

Widok instrumentu przywołał kolejną przyjemną myśl – mianowicie oto zbliżały się wakacje, a wraz z nimi imprezy muzyki house i techno na świeżym powietrzu, w których ona, wykształcony muzyk oraz autorka kilku dość popularnych sampli często wykorzystywanych przez DJ-ów, będzie uczestniczyć nie tylko jako widz, ale też jako gość i DJ. Przez moment oczami duszy ujrzała ocean głów skaczących w pulsującym rytmie bitów, które sama tworzyła, spotęgowanych dodatkowo laserowym miganiem świateł sprawiających, że obraz przed oczami stawał się poklatkowy, niemal narkotyczny. Uwielbiała ten widok. Czekała na niego co tydzień, i tak od kilku miesięcy – był wręcz nagrodą za morderczą pracę w dni powszednie. Przyjemną refleksję, która naszła znienacka, potęgował fakt, że ów niekończący się korowód zabawy nie tylko w weekend, ale również w powszednie dni nie zostanie przerwany przez kapryśną angielską pogodę.

Prognozy były wszak jednoznaczne – ma być sucho i upalnie.

Tylko jeszcze ten jeden najważniejszy, cholerny egzamin,pojawiło się nagle w jej głowie, kończąc w sposób brutalny wcześniejszy i jakże miły potok myśli.

Zaledwie dwa tygodnie dzieliło ją bowiem od dnia, kiedy będzie musiała włożyć długą, czarną, welurową sukienkę, lakierowane pantofle, obciąć paznokcie do zera, po czym – podwieziona przez rodziców – wyjść na scenę sali koncertowej Guildhall School of Music and Drama, usiąść przy fortepianie i wraz z kwartetem smyczkowym zagrać cały koncert d-moll Jana Sebastiana Bacha, jeden z najtrudniejszych, jakie ten skomponował.

Był to warunek zaliczenia roku oraz otrzymania dokumentu ukończenia Alma Mater.

Dyplom ów był jednocześnie poświadczeniem, że oto ona, Sonia Kosińska, lat dwadzieścia i osiem miesięcy, jest gotowa, by stać się pełnoprawną pianistką, która będzie zdobywała kolejne hale koncertowe, brawurowo wykonując dzieła uznanych kompozytorów – od Bacha po Szostakowicza – na oczach garstki melomanów i całej reszty znudzonych bogaczy, przychodzących do tego typu przybytków nie dlatego, by napawać się muzyką klasyczną, lecz dlatego, że muzyka klasyczna była w ich kręgach modna.

Całe życie będę grać dla snobów albo przygrywać kochankom w restauracjach,pomyślała i przygnębienie jeszcze się pogłębiło.

– Soniu, wstawaj, już dziewiąta. – Głos mamy dobiegający zza drzwi wybudził dziewczynę z rozmyślań o nadchodzącym egzaminie, a także suchym lecie i imprezach techno.

Mama, szanując jej prywatność, nawet nie wchodziła do jej pokoju, pukając jedynie dyskretnie na znak, że pora wstawać. Tonia Gollab uważała bowiem, że Sonia, będąc już dorosła, ma pełne prawo do prywatności.

– Idę już, idę – odburknęła Sonia.

Na dodatek cały czas mieszkam w domu rodzinnym zamiast na swoim, podsumowała, jeszcze bardziej pogrążając się w niewesołych myślach. Jednym kopnięciem zrzuciła kołdrę i narzuciwszy na siebie obszerną różową bluzę z wizerunkiem Myszki Minnie, skierowała się do kuchni.

W mieszkaniu było bardzo ciepło, ale ona nadal nie potrafiła przyzwyczaić się, że mieszka w nim na stałe mężczyzna, i czuła potrzebę zakrycia piżamy.

A przecież ów mężczyzna był tylko – lub aż – jej rodzonym ojcem.

Mama wraz z tatą siedzieli obok siebie przy dużym stole, odgradzającym kuchnię od pokoju dziennego. Przeglądali jeden egzemplarz „The Face”2,pijąc poranną kawę. Mama dodatkowo trzymała w swoich długich, pięknych i wypielęgnowanych palcach papierosa. Dym tytoniowy unosił się nad obojgiem niczym domowy duszek i owo skojarzenie wydało się Soni niezwykle zabawne, przez co parsknęła śmiechem.

– Co tam, córko? –Ojciec wyjrzał zza magazynu, uśmiechając się. Wzrok miał jakby nieobecny.

– Tata zrobił grzanki z serem, są w piekarniku, częstuj się –dodała mama, nadal zatopiona w czytaniu.

Sonia westchnęła, kręcąc nieznacznie głową. Sięgnęła po talerzyk, podeszła do piekarnika i nałożyła sobie dwie całkiem już zwęglone grzanki. Usiadła naprzeciwko rodziców, wpatrując się bezmyślnie w okładkę, z której elegancko ubrany w czarny garnitur i kolorową muszkę Holly Johnson3 przeszywał ją papierowym spojrzeniem. W tle słychać było z radia rozmowę Marka Goodiera z Liz Kershaw, następnie rozległ się ckliwy głos Jasona Donovana łkającego do Kylie Minogue Especially for You. Sonia przewróciła oczami, po czym wyrzuciła grzanki do kosza, nalała sobie kawy z ekspresu i wyłączyła stojący obok odbiornik.

– A to ładne było, dlaczego wyłączasz? –Mama zamknęła magazyn i zwinęła w rulon, skutkiem czego wzrok Holly’ego Johnsona nabrał cech zeza rozbieżnego.

– Mum… To jest słabe.

Pochyliła głowę, uśmiechając się do rodzicielki i jak zawsze patrząc z zazdrością na jej drobną twarz, którą okalały krótko obcięte ciemne włosy, sterczące na wszystkie strony.

Sonia od zawsze uważała, że pod względem wyglądu nie dorasta własnej matce do pięt.

Odkąd pamięta, zawsze marzyła, by mieć typ urody jak ona. Mama była bowiem drobna i ciemnowłosa, Sonia zaś wysoka, o jasnych włosach. Wiek nie zdążył jeszcze odcisnąć piętna ani na twarzy Toni Gollab, ani na jej figurze. Sonia urodziła się, kiedy mama miała zaledwie dwadzieścia jeden lat, a to oznaczało, że Tonia była jedną z najmłodszych mam wśród wszystkich rodziców jej znajomych. Dodatkowo była obiektem zainteresowania mężczyzn, nawet jej własnych kolegów, co niejednokrotnie złościło Sonię i wprawiało w lekkie zażenowanie.

Bądź co bądź to jest jej mama, chociaż Sonia miała zawsze poczucie, że bardziej zachowuje się jak starsza siostra. Na dobitkę brak fizycznego podobieństwa był dla Soni przyczyną nocnych koszmarów w dzieciństwie, ubzdurała sobie bowiem, że nie jest biologicznym dzieckiem Toni. Bała się jednak podjąć ten temat, będąc absolutnie przekonana, że mama potwierdzi jej przypuszczenia.

Z tych nerwów kilkuletnia wówczas Sonia zaczęła obgryzać paznokcie i moczyć się do łóżka. Dopiero po wielu miesiącach i perspektywie wizyty u psychologa (wydawało jej się, że zamkną ją w szpitalu w kaftanie, w którym rękawy są zawiązane z tyłu, bo tak powiedziały jej dzieci w szkole) dziewczynka przyznała się matce, jaka jest przyczyna jej problemów fizjologicznych.

Tonia wyciągnęła wtedy po raz kolejny zdjęcie Witka i bez wchodzenia w zbędne szczegóły odnośnie do przyczyn separacji rodziców dziewczynki, których sześciolatka i tak by nie pojęła, zapewniła, że Sonia jest absolutnie jej prawdziwą córeczką i oboje z tatą bardzo ją kochają, a ona jest po prostu podobna bardziej do swojego tatusia, który również jest jasnowłosy.

Przynajmniej kiedyś był.

– Mnie się też podoba. –Tata nagle wstał i podszedł do zlewu. Wstawił do niego kubek. – Muszę już iść, studenci czekają.

Pocałował w przelocie czubek głowy Toni, uścisnął Sonię i po chwili słychać było jego fałszywe nucenie zasłyszanej przed chwilą melodii, które zakończyło się wraz z zatrzaśnięciem drzwi.

– Jak ci idą ćwiczenia? –Mama odłożyła magazyn i przeglądając się w ogromnym lustrze, które wisiało nad stołem, poprawiła sobie fryzurę.

– Czy w tej rodzinie wszyscy muszą wykonywać jakieś patriotyczne obowiązki i to w dodatku w dzień wolny? –Sonia nawet nie odwróciła się do mamy, patrząc cały czas w kierunku drzwi, za którymi zniknął ojciec.

Pomyślała, że zapewne dociera już do stacji metra Camden Town, by po chwili wsiąść do metra linii Northern, wysiąść na Embankment po to, by przesiąść się do kolejnej linii, tym razem District, skąd pojedzie już bezpośrednio na Hammersmith. Stamtąd miał zaledwie kilkaset metrów do Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego, gdzie od ponad roku, dzięki licznym koneksjom i wpływom dziadka Władka, prowadził zajęcia w Zakładzie Kultury Politycznej i Badań nad Demokracją w ramach Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie.

– Zakładanie alarmów nazywasz patriotycznym obowiązkiem? –Tonia mrugnęła do córki. Podeszła do niej, potargała jej i tak już potargane długie włosy i pocałowała dziewczynę w czoło.

– Przecież wiesz, o czym mówię. O tych zajęciach. Nie musi tego robić chociażby dlatego, że zakłada te cholerne alarmy.

– Nie musi, ale chce, i taty od tego nie odwiedziesz. Jest bardzo uparty, już ja coś wiem na ten temat. –Tonia usiadła ponownie naprzeciwko córki i oparłszy się łokciami o stół, wpatrywała się w nią wnikliwie. – Nie odpowiedziałaś mi na pytanie, jak twoje ćwiczenia. Egzamin już za dwa tygodnie, dziadkowie przebierają nogami, żeby jechać na koncert finałowy.

No masz, jeszcze dziadkowie czekają.Słowa mamy pogrążyły ją już zupełnie. Co jak co, ale babcia Lonia i dziadek Władek byli ostatnimi ludźmi, których chciałaby zawieść.

Nabrała powietrza i już miała wypalić, jak to świetnie jej idzie, że właściwie koncert Bacha ma w jednym paluszku i może grać go niczym Glenn Gould, kiedy nagle odetchnęła i wraz z wydychanym dwutlenkiem uleciała z niej cała brawura i chęć blefu.

– Tak sobie –odpowiedziała krótko i nie chcąc kontynuacji rozmowy, wstała od stołu, zabierając ze sobą kubek.

– Ale co to znaczy „tak sobie”? –Mama zazwyczaj miała do córki liberalne podejście, ale jeśli chodziło o naukę, była nieugięta.

Sonia zwykła mawiać, że mama najwyraźniej wyssała to z mlekiem własnej matki – pęd do zdobycia wykształcenia był motywem przewodnim wszystkich rodzinnych spotkań u dziadków na Ealingu.

Był sprawą absolutnie nadrzędną.

Nawet brat mamy, wujek Sam, do którego Sonia zwracała się po imieniu, był wszak od niej starszy zaledwie o jedenaście lat, po latach buntu i negacji szkoły, na długo zastąpionej piłką nożną, ostatecznie się ogarnął, świetnie zaliczył egzaminy A-level i otrzymawszy państwowe stypendium Imperium Brytyjskiego, wyjechał na studia do Massachusetts Institute of Technology, gdzie uczył się rzeczy kompletnie dla Soni niezrozumiałych.

Tam też, ku zmartwieniu rodziny, postanowił zostać, a Londyn odwiedzał sporadycznie, na ogół wyłącznie w okolicach świąt Bożego Narodzenia.

Sonia popatrzyła na matkę, opierając się o ścianę, i przez moment zastanawiała się, co jej powiedzieć. Mama jednak jakby zapomniała o pytaniu. Stała przed manekinem, na którym wisiało coś, co – jak Sonia sądziła – będzie złoconą marynarką dwurzędową, i to na dodatek wciętą w talii. Plus, oczywiście, poduszki na ramionach.

– Co to? –spróbowała szybko zmienić temat, wiedząc, że świat mody jest czymś, co absorbuje Tonię całkowicie.

– Ach, takie tam, na własny użytek robię. –Tonia odwróciła się do córki, która już wiedziała, że tym razem jej się upiecze. – Próbuję zaprojektować dla siebie coś w rodzaju żakietu, takiego samego jak miała Anna Wintour na pokazie w Metropolitan Museum of Arts.Podoba ci się?

– Oczywiście, szałowy! – wykrzyknęła Sonia nieco zbyt głośno i entuzjastycznie. – Znaczy się, będzie na pewno fajny – dodała, tonując poprzednią wypowiedź.

Tonia bardzo dobrze znała podejście córki do swojej pasji, która jednocześnie była jej pracą, i od razu mogła wyczuć, że zachwyt nad żakietem jest udawany.

Mimo że w Londynie końca lat osiemdziesiątych świat muzyki i mody był ściśle ze sobą powiązany, Sonia miała stosunek do ubrań co najmniej luźny. Dla niej ważniejszy był dźwięk, nie opakowanie, przy czym nie omieszkała przypominać o tym rodzicielce, ilekroć ta beształa ją za zbyt małe przykładanie wagi do stroju. „Mamo, to jest przeżytek, ważne, żeby był fajny i wygodny T-shirt. Cała reszta to jakieś snobowanie się straszne” –mówiła wówczas, a Tonia niejednokrotnie odpowiadała: „To »snobowanie się« dało ci wygodne życie. Pamiętaj o tym, Soniu”.

Przewidywania Soni się sprawdziły. Mama faktycznie zapomniała, że przed chwilą ją pytała o postępy w grze na instrumencie. Odeszła od manekina, zbliżyła się do córki i przytuliła ją mocno.

– Zamierzałam skończyć ten żakiet na twój dyplom, chcemy z tatą zaprosić cię na kolację do Ritza. To miała być niespodzianka, ale wiesz dobrze, jak ciężko mi idzie utrzymanie czegoś w tajemnicy przed tobą.

Różnica wzrostu powodowała, że Tonia niemal wpadała pod ramię Soni, a że obie stały blisko, głos tej starszej tłumił materiał bluzy z wizerunkiem Minnie. Dziewczyna postała chwilę z mamą, po czym odsunęła się i szybkim krokiem oddaliła do swojej sypialni.

– Jestem dzisiaj umówiona z Martą i za chwilę muszę wyjść – wytłumaczyła się jeszcze na odchodnym i zamknęła drzwi.

Kilkanaście minut później Sonia wyszła z pokoju, tym razem kompletnie już ubrana – w poszarpane dżinsy i ciasny podkoszulek. Jasne potargane włosy zwinęła na czubku głowy, a na ręce założyła kilkanaście kolorowych gumek frotté.

Tonia, która kręciła się w części kuchennej salonu, a to popijając kawę, a to sprzątając po śniadaniu, ponownie spojrzała z czułością na swoją córkę, po raz nie wiadomo który nie dowierzając, że Sonia jest już dorosłą kobietą.

– Baw się dobrze, odpocznij przed kolejnymi ćwiczeniami i zjedz coś po drodze, przecież nie tknęłaś śniadania!

Ostatnie słowa mamy dziewczyna słyszała już za zatrzaśniętymi drzwiami. Nie czekając na windę, zbiegła po schodach, pokonując po kilka stopni naraz. Wyszła na zewnątrz, gdzie było już grubo powyżej dwudziestu stopni.

Parne powietrze zatrzymało się w ciasnych uliczkach Camden Town niczym w zatkanej butelce, utrudniając oddychanie i wywołując natychmiastowe zmęczenie. W tej części dzielnicy – jednej z najbardziej zatłoczonych w centrum miasta ze względu na swoją popularność wśród młodych ludzi i turystów – było jeszcze na szczęście względnie cicho i pusto. Arlington Roadmieściła się dokładnie pośrodku między stacjami metra Camden Towni Mornington Crescent, ale żeby skrócić sobie drogę do Leicester Square,Sonia wybrała tę drugą. Weszła do mocno zniszczonego budynku stacji, który pachniał wyziewami z tunelu, szczurami, śmieciami i moczem, po czym przystanęła na chwilę przy rozwidleniu wejść na perony, gdzie młody chłopak, ubrany w podobnym do jej stylu, grał Money for Nothing Dire Straits. Na odchodnym rzuciła mu dwudziestopensówkę.

Słowa mamy cały czas brzęczały Soni w głowie niczym natrętna mucha, której nie sposób odgonić.

Cała rodzina liczyła na jej występ, a ona wiedziała, że nie potrafi grać na tyle, by zdać egzamin z instrumentu. Za każdym razem, kiedy widziała srogą twarz swojego profesora, starego pana Webbera, miała wrażenie, że to nie nauczyciel, ale upiorny Sherlock Holmes, tylko bez zabawnej czapeczki, który lada moment odkryje ogromną tajemnicę, że oto Sonia Kosińska już kilka miesięcy wcześniej porzuciła w myślach ochotę pozostania pianistką, marząc zupełnie o czym innym. Ponadto jest niegodna, by grać w eleganckich salach, europejskich filharmoniach, a nawet w ekskluzywnych restauracjach, ponieważ nie nosi się wystarczająco z klasą, ubiera się źle i interesuje się współczesnymi „wyjcami”, które nawet nie wyją, bo tam w ogóle nie ma śpiewu, tylko jakiś przesterowany bełkot. Oraz że jedynym czynnikiem usprawiedliwiającym jej próbę zmierzenia się z muzyką klasyczną jest powiązanie narodowe z Fryderykiem Chopinem, coś, co akurat Sonię śmieszyło za każdym razem, kiedy Webber o tym wspomniał.

Zaiste, bycie Polką to niebywała wręcz kompetencja, by grać Chopina w Royal Albert Hall. Albo chociażby w sali koncertowej Guildhall School of Music, pomyślała, drapiąc bezmyślnie zmurszałe drewniane ramy okienne wagonika.

O tej porze metro było jeszcze dość puste, zapełniało się dopiero wczesnym popołudniem, kiedy londyńczycy wyruszali na rodzinne lunchealbo na drinka ze znajomymi. Było jej to nawet na rękę – tłumy ludzi na ogół nie sprzyjają kontemplacji i podejmowaniu decyzji, nawet jeśli na uszach ma się słuchawki, a w walkmanie kasetę z dobrą muzyką.

Wysiadła na Leicester Squarei wraz z grupką przesiadających się zmieniła linię na granatową Piccadilly.Już za stacją Earls Courtwagoniki metra wyjeżdżały na powierzchnię, by ukazać Hammersmith w pełnej krasie, chociaż od tej gorszej, kolejowej strony. Gdzieś pomiędzy stacją Hammersmith a Ravenscourt Parkmignął jej duży szarobury modernistyczny budynek POSK, w którym zapewne tata teraz produkował się przed grupą pasjonatów, omawiając kolejne, niezwykle ważkie kwestie związane z obroną demokracji. Przez chwilę pomyślała, że może wysiądzie już tutaj i wpadnie do ojca – mieliby dobrą okazję do wspólnego wypicia kawy i zjedzenia tradycyjnego posiłku w polskich delikatesach. Po chwili jednak zrezygnowała z pomysłu.

Nadal nie potrafiła rozmawiać z nim w cztery oczy, kiedy nie było obok nich mamy, albo chociażby dziadków.

Po kilkunastu minutach dojechała na Acton Town. Przeskakując po dwa stopnie schodków mocno sfatygowanej drewnianej kładki, przepchnęła się przez tłumek wychodzący poza stację i wybiegła na główną ulicę.

Dom, w którym mieszkała jej przyjaciółka, mieścił się na rogu ulic Gunnersbury Gardens i Crescent. Była to typowa kilkurodzinna zabudowa, z zaniedbanymi oknami wykuszowymi i betonowym „ogródkiem”, gdzie od dwóch pokoleń, to jest od końca drugiej wojny światowej, mieszkali Polacy, ściągający kolejnych członków rodziny w charakterze gastarbeiterów4.

Marta przyjechała tutaj wraz ze swoją mamą i młodszą o dziesięć lat siostrą dwa lata temu, a jej ojciec, który z powodu działalności w podziemiu antykomunistycznym miał problem z otrzymaniem paszportu, dołączył dopiero przed kilkoma miesiącami, przekroczywszy granicę nielegalnie, ukrywając się pod pokładem masowca pod banderą Polskiej Żeglugi Morskiej.

Cud, że nikt go tam nie przyłapał, powtarzał zawsze ojciec Soni, który tatę Marty znał jeszcze z Warszawy. Obaj bowiem przebywali w podobnym środowisku takich jak oni – brodatych, w powyciąganych swetrach i z obowiązkowym papierosem w ustach. To zaangażowanie w podziemie dało również Soni swobodę w relacji z koleżanką – dla dwóch pokoleń rodziny Gollabów, wcześniej Gołębiewskich, a także dla jej ojca, Witka Kosińskiego, taka działalność była gwarantem, że ma się do czynienia „z przyzwoitymi ludźmi”, i mimo że wykonywali oni najprostsze prace fizyczne, to wszyscy wiedzieli, że taki już los emigranta z krajów komunistycznych.

Chociaż Sonia nie rozumiała związku przyczynowo-skutkowego, cieszyło ją, że rodzice nie wtrącają się do jej relacji, z czym jej mama nierzadko miała doczynienia w przeszłości.

Rodzice Marty byli farmaceutami, którzy – czym Marta chwaliła się wielokrotnie – przyczynili się do uruchomienia produkcji erytromycyny w zakładach Polfy Tarchomin, gdzie pracowali od ukończenia studiów.

W Polsce końca lat osiemdziesiątych w zawodzie farmaceuty można było zarobić w miesiąc mniej więcej tyle, ile zarabiał kelner w podrzędnej londyńskiej restauracji przez jakieś dwa dni, toteż państwo Starscy bez żalu opuścili swoje warszawskie jednopokojowe mieszkanie przy ulicy Puławskiej, gdzie Marta wychowywała się w swoim wydzielonym meblościanką kącie od urodzenia. Sprzedawszy biżuterię po babci, zapłacili łapówki za zaproszenia do Londynu oraz bilety na samolot i wylądowali na Acton. Pracowali tu i tam, w okolicznych restauracjach, a wieczorami sprzątali w mieszkaniach niższych klas średnich londyńczyków.

– Dzień dobry, Soniu! –Drzwi do mieszkania otworzyła mama Marty, przysadzista brunetka z burzą trwałej ondulacji na głowie. Najwyraźniej gdzieś wychodziła, bo ledwie Sonia przekroczyła próg, ta, wyposażona w dużą torbę w kratę, kiwnęła na pożegnanie córce i jej koleżance, i po chwili zniknęła za progiem.

– Mama poszła do lunch baru stanąć za ladą, a Karolina z ojcem jest na próbie chóru. Będziemy miały mieszkanie dla siebie! –Machnęła ręką na przyjaciółkę.

Weszły do małej kuchni i zaopatrzywszy się w dwie butelki budweisera i paczkę octowych czipsów, przeszły z powrotem do korytarza, kierując się do schodów.

Znajdujący się na dole główny pokój zajmowała siostra dziadka Marty, która na ogół lubiła wiedzieć, co się w jej mieszkaniu dzieje (oraz lubiła wtrącać się w styl wychowania panien Starskich), ale odkąd rodzice zakupili jej w ramach podziękowań – oraz po trosze by zorganizować jej czas – magnetowid VHS i dorzucili do niego wszystkie odcinki EastEnders5 na kilku kasetach, starsza pani przepadła bez reszty.

– Nawet nie musisz się witać, i tak nie usłyszy.

Marta zasłoniła ręką usta, by ukryć chichot. Chwyciła Sonię za rękę, gdy ta chciała wejść do salonu, i pociągnęła ją po wąskich schodach na górę, gdzie jeden mały pokoik zajmowała Marta z Karoliną, a drugi – jej rodzice.

Dziewczyny położyły się w poprzek łóżka i stuknęły butelkami. Przez chwilę między nimi panowała cisza zaburzona jedynie dźwiękami albumu Spirit of Eden, które sączyły się z podłużnego dwukasetowego magnetofonu.

– Posłuchaj, Soniu… Poznałam chłopaka i chcę z nim wyjechać za granicę –powiedziała niespodziewanie Marta, schylając się do odbiornika i ściszając go do minimum, niemal jakby zaraz zamierzała wygłosić jakieś oświadczenie.

Sonia upiła łyk ciepłego piwa, otrząsnęła się i oparła na łokciu.

– Przecież ty nie możesz wyjeżdżać, nie masz paszportu brytyjskiego, poza tym chyba masz pracę i szkołę, co nie? –Popatrzyła na przyjaciółkę, trzymając się jednocześnie za brzuch, w którym wstydliwie zaczęło jej burczeć, zapewne od piwa pitego na czczo.

– Pff, co to za praca podrzędnej kelnerki u starego Azjaty, który wiecznie puszcza bąki! I tak zamierzałam ją zmienić po wakacjach. Poza tym mam travel document6, to wystarczy, by wyjechać do Berlina Zachodniego.

– Do Berlina Zachodniego?! –Sonia powtórzyła, jakby do końca nie rozumiejąc słów przyjaciółki, pomijając jednocześnie pierwszą część jej wypowiedzi.

W pierwszej chwili wydawało jej się, że Marta po prostu chce jechać na wakacje – Riwiera Francuska, Włochy, Hiszpania. Coś typowego dla mieszkańca Londynu.

Ale Berlin?…

– Tak, do Berlina. Ten chłopak jest Niemcem, tam się wychował. Poza tym jest współorganizatorem jakiejś dużej imprezy techno… Parada Miłości czy coś takiego. On jest z komunistycznej części, ma ojca wysoko postawionego w jakichś służbach i może sobie podróżować… Przyjechał tutaj i chodził ze mną do szkoły językowej… Fajny…

Sonia puściła mimo uszu informację o „jakichś służbach”. Życie w rodzinie Gollabów-Kosińskich powinno wyczulić ją, co prawda, na tego typu sprawy, ale że „tego typu sprawy” nigdy bezpośrednio jej nie dotknęły, toteż nie miała powodu, by sobie tym zawracać głowę.

– Po prostu sobie… wyjedziesz? Na jak długo? –Dotarło do niej, że najbliższa przyjaciółka, jedyna, którą miała spoza kręgu muzycznego, zaraz może zniknąć.

W kontekście jej porannych ponurych myśli zabrzmiało to wręcz złowieszczo. W jednej chwili poczuła się samotna, mimo że przyjaciółka siedziała tuż obok niej.

– Nie wiem, nie chce mi się tutaj siedzieć na Acton z rodzicami i starą ciotką. Mam dwadzieścia lat, a traktują mnie, jakbym miała piętnaście albo i mniej. – Marta wzruszyła ramionami, upiła kolejny łyk piwa i sięgnęła po czipsa. Przez chwilę mieliła go w ustach i ścierała z palców tłuszcz i paproszki.

Obydwie zamilkły, a cisza między nimi przerywana była jedynie muzyką, szumem w oddali wideoodtwarzacza z EastEnders, odgłosami miasta oraz burczeniem w brzuchu Soni. Ta zsunęła się na ziemię i odstawiwszy butelkę na podłogę, odwróciła się do przyjaciółki.

– Sama tu zostanę, bez ciebie? I to przed dyplomem?

Pożałowała, że przyjechała na Acton. Gdyby dziś się nie zjawiła, ta informacja dotarłaby do niej zapewne później, nawet przez telefon, ale później. A ona przecież przyjechała szukać pocieszenia. Chciała porozmawiać z Martą o wspólnych wakacjach, nowych znajomościach, beztroskim piciu napojów wyskokowych, szwendaniu się po Soho i Notting Hill – o tym wszystkim, co było jej jedynym antidotum na codzienność wypełnioną głównie nauką.

Marta Starska była jej odskocznią od życia rodzinnego, niezdrowej – jak dla niej – atmosfery na Arlington Road, ale przede wszystkim od morderczych ćwiczeń z Webberem, stresujących wystąpień przed sztywną publicznością i godzinnych praktyk, gdzie kolejna fraza fugi, czy też preludium nie chciała spod jej palców wybrzmieć tak, jak życzyłby sobie tego jej profesor.

Tymczasem przyjaciółka oznajmiła jej, że wyjeżdża.

Jedyna przyjaciółka.

Marta postawiła butelkę obok magnetofonu i wychyliła się do Soni, przy okazji wgniatając ciałem kilka czipsów w narzutę łóżka. Złapała swoją towarzyszkę za rękę.

– Jedź ze mną! Pojedźmy po prostu tak, bez planu, do diabła, jesteśmy dorosłe!

– Egzamin mam, obowiązkowy. Najważniejszy. Mogę jechać po nim, na początku lipca.

Marta wzruszyła ramionami.

– Przecież jeszcze wczoraj mówiłaś, że go nie zdasz. Po co się mordować i oszukiwać? Przełóż go na… no nie wiem, na jesień. My wyjeżdżamy za kilka dni.

– Nie mogę. Koncerty dyplomowe są tylko w czerwcu. Jeśli teraz nie podejdę, będę musiała czekać rok, o ile w ogóle mnie wtedy dopuszczą… No i będę musiała pewnie zapłacić czesne –próbowała oponować Sonia, ale nieprzesadnie ostro, ot tyle, by od razu nie przytaknąć przyjaciółce.

Wstała i oparłszy się o niedomykającą się szafę, spojrzała przez okno, które wychodziło na Gunnersbury Crescent.Niewiele tam się działo – obok domu Starskich przeszła kobieta pchająca dziecięcy wózek, a na równo przyciętym krzaku ostrokrzewu, który służył za żywopłot, przysiadło kilka wróbli. Ptaszki skakały z gałązki na gałązkę, próbując skubać zwiędłe owoce z krzewu, po czym szybko odfrunęły.

– Pomijając już mój egzamin, po co miałabym z tobą jechać, skoro to jest twój chłopak?

Dotarło do niej, że Marta wcześniej nawet nie wspomniała o nowej znajomości, i zrobiło jej się nagle przykro.

– Bo to nie jest mój chłopak, Soniu. Ja tylko… bardzo bym chciała, by nim został.

– Aha, czyli zakochałaś się i potrzebujesz przyzwoitki? –Sonia Gollab zsunęła się plecami po szafie i oparła ręce na zgiętych kolanach.

Marta podskoczyła do przyjaciółki i ją objęła.

– Tak, zakochałam się, ale nie potrzebuję przyzwoitki, tylko ciebie! Było mi głupio wcześniej mówić o… o… Stefanie, bo… ja go znam od niedawna. Ale chcę jechać z tobą, jedźmy! Stefan ma volkswagena golfa, zobaczymy z nim trochę świata. Przynajmniej wyrwiesz się od dziwnych klimatów w swoim domu!

– Rodziców wpędzę w grób, a dziadkowie się załamią. – Westchnęła.

– Mówi się „wpędzę do grobu”, jeśli już, poza tym ich nie wpędzisz, bo zdasz egzamin w późniejszym terminie – rzeczowo odparła Marta, wstając i ponownie chwytając butelkę.

Sonia również wstała i strzepnąwszy z dłoni okruszki, które przykleiły się podczas siedzenia, usiadła na kanapie, tym razem prosto, najwyraźniej z zamiarem opuszczenia pokoju.

– Masz rację, muszę się oderwać od mamy… I ojca. Oni i tak potrzebują tylko siebie. Chyba.

– E, przesadzasz, ale faktycznie, pora się wyrwać od staruszków. –Marta wzruszyła ramionami, patrząc jej prosto w oczy.

Na twarzy młodej Starskiej wymalowany był jak zwykle czysty zachwyt i Sonia sama już nie wiedziała, czy to dlatego, że przyjaciółka jest w nią tak wpatrzona (zawsze miała takie wrażenie), czy myślami jest przy swoim nowo poznanym Stefanie.

– Kto by wytrzymał kilkanaście lat bez siebie! Miłość korespondencyjna nie istnieje – dodała Marta z grymasem dezaprobaty. – To musi być jakaś dziwna ściema z Tonią i tym jej Witkiem. Znaczy się, pardon, z twoimi starymi. Wszyscy tutaj na Acton i Ealingu o tym mówią.

Sonia poderwała się z kanapy, puszczając mimo uszu ostatnią uwagę Marty o rodzicach, i nacisnęła mocno klamkę, aż ta zgrzytnęła.

– Lecę, dopóki Witka… ojca nie ma w domu. Pogadam z mamą.

– Dzisiaj wieczorem jedziemy na imprezę pod Longwick, jakiś farmer wynajął teren. Będzie DJ Fablo! Zabierz się z nami!

– Zdzwonimy się! – krzyknęła z dołu mieszkania Sonia, odrywając od seansu Rozalię Starską, która dopiero teraz dostrzegła obecność dziewczyny. – Do widzenia pani! –Kosińska kiwnęła głową na odchodnym i wybiegła na rozgrzany słońcem chodnik.

Przecięła ulicę i biegnąc prosto na stację Acton Town,miała odczucie, jakby doprawiono jej skrzydeł. Wskakując w ostatniej chwili do wagonika linii Piccadilly, kiedy w słuchawkach walkmana rozległy się pierwsze dźwięki utworu Madonny Express Yourself,zdała sobie sprawę, że decyzję o nieprzystępowaniu do egzaminu z instrumentu podjęła już w drodze do Marty, gdzieś pomiędzy gęstymi zabudowaniami Hammersmith i zielonymi terenami Chiswick, skrobiąc bezmyślnie zielonkawą narośl na drewnianych ramach okiennych wagonika umocnionych okuciami.

Nie potrzebowała do tego propozycji wyjazdu przyjaciółki, ale ta przyszła jej w sukurs, bo teraz przynajmniej ma realny pretekst.

Cóż z tego, że słaby. Ale był.

*

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

1 Organ przeciwpożarowy Wielkiego Londynu w latach 1986–2000 (przyp. red.).

2 Brytyjski magazyn o modzie, muzyce i filmie. Niegdyś miesięcznik, obecnie kwartalnik.

3 Wokalista brytyjskiego zespołu Frankie Goes to Hollywood.

4 Określenie osób, które przyjechały do obcego państwa na pobyt tymczasowy w celach zarobkowych, z niem. „pracownik gościnny” (przyp. red.).

5 Jedna z najpopularniejszych brytyjskich oper mydlanych, emitowana w stacji BBC One od 1985 roku.

6 Dokument wydawany w Wielkiej Brytanii Polakom, którzy ubiegali się o azyl. Pozwalał na podróżowanie po krajach Europy Zachodniej. Polacy byli wówczas pod kuratelą ambasad brytyjskich.

Spis treści

ROZDZIAŁ I

Punkty orientacyjne

Okładka