Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Tajpej, koniec lat osiemdziesiątych. Po zniesieniu stanu wojennego w młodzieży wybuchają tłumione dotąd emocje – poczucie wolności, chęć poszukiwania siebie, smakowania życia oraz poznawania własnej seksualności, ale także zagubienie, wrażenie bezsensu i strach przed nieznanym. Rozbita na osiem zeszytów opowieść prowadzona jest głosem Laćki, studentki elitarnej tajpejskiej uczelni. Dziewczyna lawiruje między krótkotrwałymi, lecz intensywnymi związkami, odkrywa świat sztuki, a jej historia przetykana jest fascynującymi, awangardowymi winietami o społeczeństwie pełnym krokodyli.
Zapiski krokodyla, powieść przedwcześnie zmarłej Qiu Miaojin, ukazały się drukiem w 1994 roku i od razu stały się pozycją kultową dla osób z tajwańskiej społeczności LGBTQ+. Idealnie wpisały się w panujący w tamtym czasie dyskurs publiczny o sytuacji mniejszości seksualnych w Tajwanie, w szczególności lesbijek. Twórczość Qiu weszła do kanonu tajwańskiej literatury i do dziś inspiruje kolejne pokolenia czytelników i czytelniczek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W tłumaczeniu zastosowano pinyin, czylinajbardziej obecnie rozpowszechnioną transkrypcję języka chińskiego, która od 2009 roku obowiązuje również w Tajwanie. Poniżej podano wymowę głosek nastręczających zwykle największych trudności:
ch, sh, zh czytamy odpowiednio jako cz, sz, dż
j czytamy jako dź
x czytamy jako ś
q czytamy jako ć
y czytamy jako j
r czytamy jako ż
z czytamy jako dz
końcówkę -ui czytamy jako -łej
końcówkę -ong czytamy jako -ung.
Tak więc, przykładowo, imię Shuiling wymawiać należy Szłejling, Zhirou – Dżyżoł, a Xiao Fan – Siao Fan.
W kilku przypadkach nazwy miejscowe lub imiona rzeczywistych osób zachowano jednak we wcześniejszym zapisie, ponieważ w takiej formie się przyjęły – konsekwencja ustąpiła tu miejsca uzusowi. Dotyczy to na przykład miast Tamsui (które w pinyinie zapisano by jako Danshui) i Kaohsiung (Gaoxiong).
20 lipca 1991. Z okienka w dziekanacie odebrałam dyplom ukończenia studiów. Był tak duży, że musiałam go trzymać obiema rękami. Gdy szłam przez kampus, dwa razy go upuściłam: za pierwszym razem poleciał w błoto przy ścieżce, więc podniosłam go i wytarłam bluzką, a za drugim wyrwał mi go wiatr i musiałam za nim gonić jak głupia. Wszystkie rogi się pozaginały. Aż parsknęłam stłumionym śmiechem.
– A jak wpadniesz, przyniesiesz mi coś do zabawy? – zapytało krokodylo.
– Jasne, przyniosę ci własnoręcznie szytą bieliznę – odpowiedział Osamu Dazai.
– A ja przyniosę ci najpiękniejszą na świecie ramkę na zdjęcie, może być? – odpowiedział Yukio Mishima.
– A ja wytapetuję ci całą ubikację odbitkami mojego dyplomu z Wasedy – odpowiedział Haruki Murakami.
I tak to się wszystko zaczęło. (Tu wstawka muzyczna: motyw na zakończenie piosenki Panie Janie). Nie oddałam do dziekanatu legitymacji studenckiej ani karty bibliotecznej, ale nieważne. Pierwotnie autentycznie mi się zapodziały, jednak dziewiętnastego odesłano mi je anonimowo listem poleconym – wyszło na to, że niechcący skłamałam, gdy zgłaszałam zagubienie dokumentów. No więc teraz dalej z nich korzystam, tak dla wygody. Prawo jazdy – też nieważne. Podchodziłam do egzaminu już cztery razy, ale wciąż oblewam: dwa z tych razów to była siła wyższa, w związku z czym uparcie twierdzę wszem wobec (w sensie publicznie), że mam za sobą jedynie dwie nieudane próby. No, ale to wszystko naprawdę nieważne, nieważne…
Pozamykałam drzwi i okna, odwiesiłam słuchawkę telefonu i usiadłam do pisania. Gdy się zmęczyłam, wypaliłam dwa papierosy, poszłam do łazienki i wzięłam zimny prysznic. Był tajfun, więc na zewnątrz wiało i lało. Rozebrałam się do pasa i dopiero wtedy zorientowałam się, że skończyło się mydło, więc szybko z powrotem wciągnęłam na siebie ciuchy, pobiegłam do swojego pokoju po kostkę Happy, wróciłam i dokończyłam prysznic. Oto jak się pisze „bestseller”.
Tarłam się mydłem, słuchając nocnej audycji w radiu, gdy nagle coś huknęło, jakby wybuchła elektrownia, i dookoła zapadły cisza i ciemność. Kompletnie odcięło prąd. W domu nie było nikogo poza mną, więc wypadłam na golasa z łazienki, żeby poszukać jakichś świeczek. Tylko że w jedynej zapalniczce akurat skończył się płyn. Weszłam do kuchni ze świecznikiem na trzy tealighty, potykając się przy okazji o elektryczny wiatrak, i spróbowałam przypalić knoty od gazowego palnika, ale skończyło się na tym, że świecznik się przytopił, a świeczuszki jak się nie paliły, tak się nie paliły. No nic. Otworzyłam drzwi balkonowe i wyszłam, żeby się przewietrzyć, z nadzieją, że przyuważę jeszcze jakąś istotę ludzką, która tak samo jak ja będzie paradować po balkonie na golasa. Oto jak się pisze „poważną literaturę”.
A nawet jeśli nie wyjdzie mi ani bestseller, ani poważna literatura, to przynajmniej niech będzie jakaś sensacja. Pięć groszy od słowa.
Ma być o dyplomach i pisarstwie.
°
Dawniej wierzyłam, że każdy mężczyzna przez całe życie nosi w sobie pewien kobiecy „prototyp” i że najbardziej pociągać go będą kobiety najbardziej do owego prototypu zbliżone. Ja również, choć sama jestem kobietą, noszę w sobie taki kobiecy wzorzec; wzorzec, który – niczym przepiękna wizja objawiająca ci się na zmrożonym górskim szczycie na chwilę przed tym, jak zamarzniesz na śmierć – przeniknął moją rzeczywistość, a potem się ulotnił. Byłam przekonana, że to właśnie jest wyznacznik skończonego ludzkiego piękna, i owo przekonanie towarzyszyło mi przez bite cztery lata: cały okres studiów, gdy człowiek ma w sobie najwięcej odwagi i otwartości na życie. Wierzyłam w to ze wszystkich sił.
Ale teraz już nie wierzę. Dawny prototyp stał się naprędkim szkicem ulicznego artysty, obrazkiem zawieszonym na ścianie. I dokładnie w tym momencie – gdy z zawrotną lekkością w głowie przestałam w to wierzyć – powoli zaczęłam zapominać, wyprzedawać po zaniżonej cenie swoje drogocenne skarby. Aż nagle uświadomiłam sobie, że trzeba by to wszystko zapisać, nim opróżni się imbryk pamięci, bo inaczej pewnego dnia obudzę się i nawet nie będę wiedziała, gdzie posiałam inwentarz z tej wyprzedaży.
To jak z dwustronną taśmą klejącą: od spodu przyklejasz „niewiarę”, a z wierzchu masz „okrucieństwo”. Pewnego dnia poznałam bowiem, co znaczy to słowo – i to było zupełnie tak, jakbym po raz pierwszy zapisała własne imię. Otóż okrucieństwo tak naprawdę niczym się nie różni od miłosierdzia. Oba są rzeczywistymi bytami. Tak samo jest ze złem i dobrem: one również zajmują równorzędne pozycje. Przy czym zło i okrucieństwo są czymś zupełnie naturalnym – przypada im w udziale połowa wszelkich funkcji i wszelkiej siły na tym świecie. Gdy zatem los jest wobec mnie okrutny, powinnam zwyczajnie wykazać się jeszcze większym okrucieństwem. W ten sposób z czasem zostanę absolutną mistrzynią.
Muszę porywać się z toporem okrucieństwa na wszystko: na życie, na siebie samą, na innych. Oto punkt podparcia, na którym opiera się i zwierzęcy instynkt, i etyka, i estetyka, i metafizyka – oto zasada spinająca te cztery elementy. Przecinek stawiany, gdy masz dwadzieścia dwa lata.
°
Shuiling. Ulica Wenzhou. Biała ławeczka przed wejściem do francuskiej piekarni. Autobus linii 74.
Siedzimy na końcu autobusu, oddzielone przejściem, Shuiling i ja, każda na miejscu pod oknem. Grudniowe zimno osiada wilgotną mgiełką na szczelnie zamkniętych oknach. Szósta wieczór, tajpejski zmierzch pożarły już ciemności, autobus sunie wolno przez Wschodnią Ulicę Heping. Na krawędziach niecki, w której leży miasto, na styku z niebem, kładą się rozprasowane włókna pomarańczu, świetlane aureole rozwarstwionych barw. Rozedrgane od tego mistycznego widoku szczęście przesuwa się za szybami, odpływa w strumień samochodów ciągnący się za autobusem.
W całym przejściu stoją sztywno zmęczeni, milczący, otępiali pasażerowie, ze spuszczonymi głowami opierają się o fotele. Ostrożnie, powściągając podniecenie, spoglądam na nią przez szczelinę między płaszczami. Moja mina nie wyraża żadnej szczególnej emocji.
– Widziałaś? Za oknem? – pytam uładzonym głosem.
– Mhm – napływa lekka jak puch odpowiedź.
Wszystko płynie cichutko jak pozbawione dźwięku obrazy. Siedzimy ze Shuiling na podwójnych siedzeniach hermetycznie zapieczętowanego autobusu. Za szkłem po obu stronach pojazdu przesuwają się rozświetlone ulice, sylwetki ludzi suną wśród zmierzchu – piękny, spokojny widok. Uśmiechamy się do siebie, obie zadowolone. Nie wiemy jeszcze, że pod powierzchnią rozrastają się już czarne żyły gorzkiej rudy życia.
°
W 1987 roku wreszcie wyrwałam się z obmierzłej kołomyi systemu egzaminacyjnego i dostałam się na studia. W tym mieście człowiek jest zwykłym produktem do zapuszkowania: może albo zakuwać, albo zarabiać – inny wybór nie istnieje. Jako osiemnastolatka miałam za sobą już trzy lata obróbki na taśmie zakładu produkującego ekskluzywne konserwy egzaminacyjne. Ale w środku kryło się jedynie zgniłe mięcho.
Jesienią, w październiku, zamieszkałam na ulicy Wenzhou, na drugim piętrze bloku nad 7-Eleven. Mieszkanie należało do młodych małżonków, którzy skończyli studia kilka lat wcześniej. Mieli cztery pokoje; mnie wynajęli taki z dużym oknem wychodzącym na alejkę, a ten po przeciwnej stronie korytarza – dwóm siostrom. Gdy wychodziłam do salonu, żeby pooglądać telewizję, często znajdywałam ich przytulonych na sofie w kolorze kawy.
– Pobraliśmy się na ostatnim roku studiów – opowiadali czasami z uśmiechem, ale zazwyczaj prawie się nie odzywali. Dwie siostry całymi wieczorami oglądały telewizję we własnym pokoju, na drugim odbiorniku – gdy przechodziłam pod ich drzwiami, słyszałam dobiegające z wewnątrz odgłosy ożywionych rozmów, jednak do pozostałych współlokatorów odzywały się wyłącznie, gdy zaszła taka konieczność. Przeważnie nie zwracały na nikogo uwagi, wchodziły i wychodziły, jak im się żywnie podobało – równie dobrze moglibyśmy nie istnieć. Tak oto mieszkaliśmy sobie w pięcioro w tym czteropokojowym mieszkaniu z salonem, lecz zwykle panowała w nim taka cisza, że można by je wręcz nazwać „niemym domem”.
Co do mnie, byłam samotnicą i prowadziłam nocny tryb życia. Wstawałam o północy, jechałam swoim bordowym rowerem marki Giant do pobliskiej knajpki po jakieś kluski, gęstą zupę z wieprzowiną czy sajgonki, wracałam z nimi do domu i jadłam nad książką, a potem myłam się i prałam swoje rzeczy w cichym, ciemnym mieszkaniu. Całymi nocami pisałam w dzienniku albo czytałam. Pasjami pochłaniałam Kierkegaarda i Schopenhauera, uwielbiałam wszelkie rozdzierające duszę lektury. Zaczęłam też gromadzić przeróżne antypartyjne periodyki i zgłębiać logikę politycznych gierek – temat diametralnie różny od duchowych roztrząsań – a wrażenie zdystansowania, jakiego przy tym doznawałam, pomagało mi nieco uspokoić skłębione myśli. Wreszcie o szóstej czy siódmej rano, gdy robiło się jasno, z przegrzanym mózgiem wsuwałam się pod kołdrę, niczym jakiś nocny stwór, który nie zniesie światła dziennego.
Tak żyłam w okresach, kiedy czułam się dobrze. Jednak przeważnie przez całą noc nie jadłam ani kęsa, nie myłam się, nie mogłam zwlec się z łóżka i nawet podczas pisania dziennika lub gdy czytałam kilka stron książki, nie byłam w stanie robić tego na głos, tak by usłyszeć brzmienie ludzkiej mowy. Potrafiłam przeleżeć w łóżku całe dnie, przelewając błękitne i czerwone łzy. Sen był wtedy luksusem.
Nie pragnęłam niczyjego towarzystwa. Na co mi ono. Nie potrzebowałam go. Przywiodłoby mnie jedynie do cierpienia i zbrodni.
Dom oznaczał dla mnie wyłącznie niebieską kartę płatniczą, nie czułam potrzeby, żeby do niego wracać. Studia zapewniały mi tymczasowe zajęcie i póki co pozwalały uniknąć klatki, do której wtłaczają człowieka życiowe i społeczne obowiązki – tej prymitywnej sceny, na której miałam odgrywać fałszywe przedstawienie, obracać się jak mocno napięta sprężyna to tu, to tam, w ślad za resztą, a jeśli nie będę się przykładała do występu, to mnie ukarzą. Wszystko to składało się na bezwartościowy, pusty gmach – dziwny gmach, do którego na siłę wpychano moje ciało, jednocześnie odmawiając wstępu mojej duszy. Najgorsze ze wszystkiego było to, że nikt inny nie zdawał sobie z tego sprawy, a w każdym razie nie chciał się do tego głośno przyznać. Tak więc oba te „konstrukty” tkwiły tak sobie dzień za dniem, nadając mi pewną rozpoznawalną przez otoczenie tożsamość i nieustannie czegoś się ode mnie domagając. Tymczasem w rzeczywistości bardziej od tych abstrakcyjnych pojęć definiowały mnie wizyty w sąsiednim supermarkecie.
Nie czytałam gazet. Nie oglądałam telewizji. Nie licząc wuefu, na którym trzeba było odhaczyć obecność, nie chodziłam na zajęcia. Nie utrzymywałam żadnych kontaktów ze znajomymi. Nie odzywałam się do współlokatorów. Jedyną okazją, przy której otwierałam usta, były codzienne wieczorne lub południowe spotkania kółka dyskusyjnego, na które chodziłam, bo mogłam się na nich powprawiać w stroszeniu piórek, niczym napuszony paw.
Zbyt wcześnie bowiem odkryłam w sobie ową wrodzoną pawią urodę i nawet teraz trudno byłoby mi o niej zapomnieć – żadne lenistwo nie mogło mnie odwieść od pochwalenia się nią przed innymi. Gdy ma się takie strojne upierzenie, nie sposób zrezygnować z przeglądania się w zwierciadle otoczenia. Tak więc nie potrafiłam się wyrzec tych moich pawich popisów towarzyskich. Ot i tyle – to jedna z moich zasadniczych wad.
Tylko że na świecie próżno szukać autentycznej, prawdziwej zbiorowości. Mówi się, że człowiek powinien się wprawiać w konstruowaniu dla siebie zamkniętego, samowystarczalnego systemu; i teraz mnie, która powinnam się oswajać z ową dziwną percepcją rzeczywistości jako czegoś „indywidualnego”, przyszło odgrywać nieustanny spektakl na oczach tego tak zwanego świata, na jaki składali się inni ludzie.
Ale jako stworzenia istniejące w czasie, musimy się jakoś przenudzić przez życie. Po angielsku można by tu użyć odpowiedniejszego zwrotu run through.
°
No więc zawiniła mi. Wcześniej powiedziałabym, że należałoby posłać ją za to na szafot. Teraz mogę jednak stwierdzić, że zmusiło mnie to do wdrożenia „strukturalnej transformacji”. Shuiling. Poświęciłam dla niej ostatni strzęp nadziei na przetrwanie, jaki we mnie pozostał, i teraz po prostu już nie mogę, nie mogę, nie mogę… Im dłużej to dzielenie się ciągnie, tym dzielna staje się coraz mniejsza i mniejsza – a jednak wciąż nie może dotrzeć do zera. Działanie nazbyt się utrwaliło.
Pewnego dnia w 1987 roku, gdy przejeżdżałam na swoim giancie przez Aleję Palmową na kampusie uniwerku, minęłam w pędzie jakąś postać i przypomniało mi się, że dziś właśnie wypadają tej postaci urodziny. Nagle doznałam wrażenia, jakby na moją książeczkę oszczędnościową jednym rzutem przelano wszystkie nagromadzone żale i obawy. Niejasno zdawałam sobie sprawę z tego, że brakuje w niej miejsca na kolejne wpisy. Limit transakcji został przekroczony, nowych stanowczo odmówiono. Nie było rady. Mogłam co najwyżej – tak mi się wydawało – zwrócić ją i poprosić o wydanie nowej.
Shuiling kończyła tego dnia dwadzieścia lat. Ja miałam osiemnaście i pięć miesięcy. Szła z grupką znajomych z liceum i mignęła mi tylko z profilu, lecz natychmiast obudziły się we mnie wszystkie głęboko uśpione wspomnienia. Nawet gdy zostawiłam ich daleko w tyle, wydawało mi się, że wciąż widzę jej wesoły uśmiech; ta niczym niezmącona, dziecięca radość, która z niej biła, budząca powszechną sympatię i opiekuńczość, ugodziła mnie jak igła.
Znowu, jak dawniej, poczułam, że mogę jedynie podziwiać z dystansu ten jej wrodzony urok, być jego postronną obserwatorką, i ogarnęło mnie poczucie osamotnienia. Shuiling nigdy nie miała czasu na nowych przyjaciół, bo ci dawniejsi nieustannie domagali się jej uwagi – ani nie musiała, ani nie czuła potrzeby szukania kolejnych (choć jednocześnie bardzo ją to tłamsiło i ograniczało). Gdy więc zdołałam się przebić do jej kręgu, tak samo jak inni zabiegałam o jej względy – a gdy z niego wypadłam, nie byłam w stanie dopchać się z powrotem, nikt nie chciał mnie przepuścić. Ona zaś tym bardziej nie potrafiła się zmotywować, żeby się z niego wyrwać. I tak to już było. Na tym polegał jej dar.
Nie widziałam jej przez całą ostatnią klasę liceum. Teraz celowo starałam się jej unikać i na pewno nigdy pierwsza nie odnowiłabym kontaktu, a jednocześnie marzyłam, żeby dostrzegła mnie w tłumie. W szkole średniej znajdowała się o jeden rocznik nade mną – niebezpieczna jak as pik. I nagle, po przetasowaniu talii, znowu wyciągnęłam tę samą kartę. Tylko że tym razem okazała się jeszcze groźniejsza niż poprzednio.
°
Na wykład ze wstępu do literatury na filologii chińskiej dotarłam spóźniona i całe audytorium było już zapełnione. Złapałam pierwsze lepsze krzesło i przeniosłam je, trzymając wysoko nad głową, po czym usiadłam jak baran w pierwszym rzędzie, przy samej katedrze. Profesorka przerwała na chwilę i odsunęła się, żebym mogła przejść. Reszta baranów też uniosła głowy, aby na mnie popatrzeć.
Pod koniec wykładu z końca sali przekazano mi liścik: „Możemy pogadać po zajęciach? Shuiling”. To ona wybrała mnie. Często tak sobie myślę. Nawet gdybym trafiła do innej czasoprzestrzeni i tak znalazłaby mnie i wybrała. Ona, taka skryta w tłumie, byle tylko nikt nie zauważył tego głodu drzemiącego pod jej nieśmiałym spojrzeniem; a jednak, gdy tylko się pojawiłam, wystąpiła naprzód i bez wahania wskazała mnie palcem – „Chcę, o tę” – ze wstydliwym uśmiechem pazernego dziecka. Tak właśnie mnie wybrano, bez możliwości odmowy, jak słonecznik w doniczce wykupiony przez klientkę.
W międzyczasie zdążyła się przemienić w dorosłą, pełną wdzięku, urodziwą kobietę. Jej piękno stało się bardziej wysublimowane. Stanęła przede mną, odgarniając z czoła faliste włosy, i natychmiast poczułam, że ten jej nowy czar przepala mnie ostrym bólem, jak igła tatuażysty. Emanowała kobiecością, która zwalała mnie z nóg jak nokautujący cios. Od tej pory nie było już między nami równości: leżałam za bandą i bezradnie patrzyłam, jak ona wieńczy koroną głowę innej mnie – mnie, która istniała jedynie w jej oczach. I nie byłam w stanie na powrót wspiąć się na ring.
– Co ty tutaj robisz? – zapytałam wreszcie z tego napięcia, bo dalej stała w milczeniu, bez śladu skrępowania. – Zmieniłaś wydział i musisz pozaliczać zaległe wykłady?
Nawet nie podniosła głowy, żeby na mnie spojrzeć, tylko bez słowa wierciła piętą w podłodze korytarza, jakby to na mnie spoczywał cały ciężar rozmowy.
– Skąd wiesz, że zmieniłam wydział? – zawołała raptem, wreszcie przerywając milczenie. Po jej twarzy przemknął wyraz zaskoczenia, ogromne wyraziste oczy otworzyły się szeroko i skierowały na mnie. W końcu mogłam w nie zajrzeć.
– No chyba, że wiem! – Nie chciałam jej mówić, że śledziłam jej poczynania. – Uff, przynajmniej wreszcie się odezwałaś.
Odetchnęłam z ulgą. Ona roześmiała się trochę nieśmiało, aczkolwiek wesoło. Ja także wybuchnęłam głośnym śmiechem. Fakt, że zdołałam ją rozbawić, dodał mi otuchy. Jej jasna uśmiechnięta twarz kojarzyła mi się z plażą rozzłoconą delikatnym blaskiem wieczornego słońca.
Wyznała, że od chwili, kiedy weszłam na salę, nie mogła usiedzieć w miejscu, marzyła, żeby ze mną porozmawiać, choć nie miała pojęcia, co miałaby mi powiedzieć. Pokazałam palcem na jej sznurówki. Schyliła się, żeby je porządnie zawiązać. No i teraz, gdy wreszcie się spotkałyśmy – opowiadała dalej, przykucając z fioletowym płóciennym plecakiem zarzuconym na ramię – nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Przeszła jej cała ochota na mówienie, więc stała jak kołek i tyle. Nagle naszło mnie pragnienie, żeby pogłaskać ją po długich, opadających na plecy włosach. Były takie miękkie i gładkie. No jasne, że nie miałaś pojęcia. Ja to wszystko doskonale rozumiem – odpowiedziałam jej, ale tylko w myślach, a potem wyciągnęłam rękę i wzięłam od niej plecak, skrycie ciesząc się tym intymnym ciężarem i marząc, żeby tak w nieskończoność wiązała sobie te sznurówki.
Zajęcia skończyły się o szóstej. Na terenie uczelni kładły się już cienie i powiał wieczorny wiatr. Zabrałyśmy swoje rowery i ruszyłyśmy we dwie szeroką, czystą aleją. Dokoła rozbrzmiewał jedynie cichy, rytmiczny odgłos naszych kroków. Sama nie wiedziałam, czy to ja podążam w ślad za nią, czy ona w ślad za mną. Po całym roku spędzonym z dala od siebie obie miałyśmy poczucie zarazem bliskości i obcości. Co jakiś czas w milczeniu mierzyłyśmy się wzrokiem.
– No, to czemu chciałaś ze mną porozmawiać? – zapytałam banalnie, nie dając po sobie poznać, że i tak wszystkiego się domyślam.
– A czemu by nie? – odparła z odcieniem irytacji. Jej twarz była skryta w mroku, ale już po tym jednym zdaniu bez patrzenia mogłam się domyślić, że pierwszy rok studiów nie był dla niej łatwy. W jej słowach brzmiał bowiem charakterystyczny ton przygnębienia, który potrafiłam wychwycić. Od początku aż za dobrze ją rozumiałam.
– Przecież jestem tylko twoją młodszą koleżanką z liceum, z którą widziałaś się trzy razy! – rzekłam, właściwie prawie krzyknęłam.
– Wcale że nie – odparła bez śladu wahania, jakby mówiła sama do siebie.
– Nie bałaś się, że już o tobie zapomniałam, że nie będę chciała z tobą rozmawiać? – zapytałam, spoglądając na jej długą powiewną spódnicę.
– Wiedziałam, że tak nie będzie. – I znowu ten sam brak wahania, jakby znała mnie tak dobrze, że nie było tu miejsca na najmniejsze wątpliwości.
Dotarłyśmy do bramy kampusu i przystanęłyśmy naraz, jakbyśmy się zmówiły. Shuiling zapytała, czy może zobaczyć, jak mieszkam. W jej tonie usłyszałam odrobinę błagania, ale i troskę naturalną w relacji z kimś bliskim. To było jak koc, od którego miękkości aż zabolało mnie serce. Skoro woda sama ku mnie spływała, jak mogłam ją powstrzymywać? Shuiling zaproponowała to sama z siebie, niepotrzebny był żaden pretekst. Poprowadziłam ją w kierunku Południowej Ulicy Xinsheng, a potem na Wenzhou.
– Jak sobie radzisz w tym roku? – zapytałam, próbując rozerwać pieczęć jej przygnębienia.
– Nie chcę o tym rozmawiać. – Zacisnęła powieki, westchnęła prawie niedosłyszalnie, po czym uniosła głowę z wyrazem zagubienia na twarzy.
– W sensie, że ze mną? – Odsunęłam ją na bok i zamieniłam się z nią miejscami, żeby nie wpadła pod samochód.
– W sensie, że z nikim. – Pokręciła głową.
– Bardzo się zmieniłaś – stwierdziłam. Z trudem słuchałam jej słów, tak zupełnie do niej niepodobnych.
– Owszem. Zmieniłam się – odparła dumnie i porywczo, spoglądając na mnie lśniącymi oczami. Brzmiało to niemal jak jakaś deklaracja. Mnie jednak te słowa wydały się trochę infantylne i nabrałam ochoty się z nią podrażnić.
– W takim razie powiedz: na czym polega ta zmiana?
– Zmieniłam się i tyle. Nie jestem już taka jak w liceum – powtórzyła jeszcze bardziej porywczo, jakby sama się na siebie wściekła.
Przygnębiało mnie to jej dobitne „zmieniłam się”. Pod jasnymi latarniami na ulicy Xinsheng kładł się złocisty blask. Szłyśmy wolno po wyłożonej czerwoną kostką drodze od uczelni, sunąc rękami po żelaznych barierkach ogrodzenia. Po lewej stronie miałyśmy szeroką i jasną ulicę, po prawej – pogrążony w egipskich ciemnościach kampus, ociekający przepychem mroku i osamotnienia. Ona nie rozumie, że nie ma na tym świecie rzeczy, które się nie zmieniają – pomyślałam sobie.
– Patrz na ten budynek. Policz, w ilu oknach palą się światła – powiedziałam, wskazując palcem wielki nowy blok przy skrzyżowaniu.
– Rzeczywiście, tylko w pięciu. Czyli dopiero pięć rodzin się tam wprowadziło! – stwierdziła radośnie.
– Ciekawe, jak to się z czasem zmieni. I czy kiedyś będziemy pamiętać, ile ich dzisiaj było – dodałam sama do siebie, po czym sama sobie przytaknęłam ruchem głowy.
°
Qiu Miaojin – urodzona w 1969 roku na Tajwanie pisarka i krytyczka kultury, pionierka tajwańskiej literatury queerowej. Po zdobyciu tytułu magistra psychologii na prestiżowym Państwowym Uniwersytecie Tajwańskim, wyjechała do Francji, by pod okiem filozofki Hélène Cixous studiować myśl feministyczną i psychologię kliniczną. Fascynowała się awangardowym kinem europejskim, którego wpływy widać w jej literaturze; wyreżyserowała nawet krótkometrażowy film Ghost Carnival, obecnie dostępny w archiwach nowojorskiej MoMY. Zmarła w 1995 roku w Paryżu w wyniku śmierci samobójczej.
Agnieszka Walulik – z wykształcenia sinolożka, z zamiłowania anglistka. Tłumaczy z angielskiego i chińskiego. Stypendystka tajwańskiego Huayu Enrichment Scholarship Program i chińskiego stypendium rządowego. Pracowała w Instytucie Adama Mickiewicza, gdzie promowała kulturę polską w Azji Wschodniej, ponadto prowadziła zajęcia z tłumaczeń z chińskiego na uczelni SWPS i kilkakrotnie zasiadała w jury konkursu Sinoprzekład. Wśród blisko 100 przekładów jej autorstwa wymienić można m. in. Bum! noblisty Mo Yana, nagrodzone Pulitzerem Zaufanie Hernana Diaza oraz nominowane do Bookera Mapy naszych spektakularnych ciał Maddie Mortimer.
Tytuł oryginału
鱷魚手記 Èyú shǒujì
Copyright © 1994 by Qiu Miaojin
All rights reserved.
Polish translation edition is published by arrangement with
Qiu Miao-Ling c/o The Grayhawk Agency Ltd., through Graal Ltd.
This Publication is sponsored by the Ministry of Culture, Republic of China (Taiwan).
Tłumaczenie
© Copyright for the Polish translation by Agnieszka Walulik, 2025
Redakcja
Joanna Krenz
Projekt graficzny serii
Masaomi Fujita / tegusu Inc.
opracowanie graficzne okładki
Karolina Korbut
Korekty
Hanna Trubicka
Tajfuny
Skład i łamanie
Karolina Korbut
Opracowanie wersji elektronicznej
Karolina Kaiser,
Ilustracja na okładce
PeiHsin Cho, Notes of Crocodile
© Copyright by PeiHsin Cho, 2025
Tajfuny
ul. Chmielna 12
00-020 Warszawa
tajfuny.pl / [email protected]
isbn
ebook 978-83-67034-49-4