49,99 zł
Połączeni marzeniami, rozdzieleni wyborem…
Włoskie Południe, lata sześćdziesiąte.
Lorenzo i Agnese stracili wszystko: fabryka, którą ich dziadek stworzył z niczego – pachnąca talkiem, esencjami kwiatowymi i olejkami eterycznymi, zajmująca każdą ich myśl i każde marzenie – przeszła w obce ręce. Wraz z końcem pewnego rozdziału wszyscy stają przed ważnymi życiowymi wyborami.
·Lorenzo, dumny i porywczy, wychodzi, trzaskając drzwiami.
·Agnese, niepewna i pełna kompleksów, nie wyobraża sobie innego życia.
·Ich ojciec po latach uwiązania do rodzinnego dziedzictwa pierwszy raz podejmuje decyzje zgodne z własnymi pragnieniami.
·A matka usiłuje pogodzić ogień z wodą.
Pomiędzy bliskimi sobie ludźmi zaczynają się pojawiać szczeliny. Dlatego każdy musi dokonać wyboru sam, biorąc odpowiedzialność za własne jutro.
To opowieść o namiętności, która najpierw łączy, a potem dzieli.
O słuchaniu głosu rozumu lub serca.
O chwili, która może zmienić całe życie.
Ale także o Włoszech, które z niedowierzaniem odkrywają nową epokę. O ludziach nucących Nel blu, dipinto di blu, tańczących twista, zafascynowanych kinem – młodych, odważnych, niecierpliwych!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 371
Data ważności licencji: 8/29/2030
Tytuł oryginałuDomani, domani
Copyright © 2024 Casa Editrice Nord s.u.r.l. Gruppo editoriale Mauri Spagnol
Copyright © for the translation by Agata Pryciak
Projekt okładki Beata Kulesza-Damaziak, Studio KARANDASZ
W projekcie wykorzystano grafiki z Adobe Stock (nicole, PNG Store, Muhammad, Neural9 Project, miss_fortuna).
Redaktorka nabywająca Eliza Kasprzak-Kozikowska
Redaktorka prowadząca Katarzyna Kolowca-Chmura
Korekta Marta Stochmiałek
Opieka redakcyjna Natalia Hipnarowicz-Kostyrka
Opieka promocyjna Magdalena Sarapata
ISBN 978-83-8367-933-4
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Plik przygotował Woblink
woblink.com
Claudii, mojej mamie. Frankowi, mojemu tacie. I drogiemu Giuseppe. Tęsknię, mój radosny przyjacielu.
Są tacy, co kochają tysiące rzeczy I gubią się w wielkim świecie. A ja kocham tylko ciebie, A ja przystanę w biegu I podaruję ci Tyle, ile pozostało Z mojej młodości.
Sergio Endrigo, Io che amo solo te (Ja kocham tylko ciebie, 1962)
Pięć lat wcześniej Tamtego czarnego dnia 22 września 1953
Za pierwszym razem nie udało mu się dodzwonić.
– I po co kupiłem im telefon, skoro nigdy nie odbierają? – burknął Renato, odkładając słuchawkę.
– Pospiesz się, ludzie czekają – syknęła jego żona Marianna, zerkając na kolejkę, która ustawiła się na zapleczu sklepu spożywczego.
– Mam to gdzieś. Nagle wszyscy muszą telefonować?
– I tak się z nimi później zobaczymy… Co ci tak spieszno?
Renato zmarszczył brwi, złapał ponownie za słuchawkę i raz jeszcze wybrał numer.
– Będę tu stał, dopóki nie ruszą czterech liter i nie odbiorą. O tej godzinie pewnie jedzą obiad, gdzie niby mieliby go jeść, jeśli nie w domu?
Telefon wydzwonił sześć sygnałów, gdy wreszcie w słuchawce rozległo się:
– Halo?
– Można wiedzieć, dlaczego nie odbieraliście?
– Tato, siedzieliśmy przy stole… – odparł Giuseppe.
– W fabryce wszystko w porządku?
– Ledwie od czterech dni was nie ma, co niby miało się stać?
– Z tobą nigdy nie ma pewności – sapnął Renato.
Żona spojrzała na niego z ukosa i machnęła ręką, jakby chciała przez to powiedzieć, żeby dał już spokój.
– Daj mi moje wnuki – ciągnął.
– Zaraz ich zawołam – wymamrotał Giuseppe.
Renato nasłuchiwał odgłosu oddalających się kroków.
– Dzieci, dziadek przy telefonie! – Okrzyk jego syna wywołał eksplozję radosnych głosów. Był pewien, że to Agnese biegnie do słuchawki, a na myśl o jej pulchnych stópkach uderzających niecierpliwie o podłogę uśmiechnął się czule.
– Dziadek! – zawołała dziewczynka. – Kiedy wracacie?
– Ja też, ja też! Daj słuchawkę na środek! – mówił jej brat, Lorenzo. – Halo, dziadku! Ja też tu jestem! Jak udały się targi?
Renato zaśmiał się i skinął na Mariannę, żeby podeszła do telefonu.
– Już wyjeżdżamy – odparł po chwili. – Za kilka godzin będziemy w domu.
– Kilka godzin to długo – jęknęła Agnese.
– Bari jest daleko, ośle! – wtrącił się Lorenzo.
– Nie mów tak na mnie! – zaprotestowała.
– No już, już, nie kłóćcie się – powiedział Renato, rozbawiony. – Dzwonię, żeby przekazać wam dobre wieści, rzekłbym nawet, że bardzo dobre: razem z babcią wszystko sprzedaliśmy! Wracamy z pustymi rękami. Szkoda, żeście tego nie widzieli… Trzeciego dnia skończyły się całe nasze zapasy Marianne! – Posłał całusa Mariannie, która odpowiedziała uśmiechem. Mydełko nosiło nazwę na cześć jego żony, tyle że po francusku, by od razu było jasne, że nie ustępuje słynnemu mydłu marsylskiemu. Renato stworzył tę maleńką kwadratową kostkę o słodkim zapachu talku, z wytłoczoną elegancką literą M specjalnie dla niej, jedynej kobiety, którą w życiu pokochał. Mydło szybko stało się głównym produktem ich rodzinnego przedsiębiorstwa – mydlarni Rizzo.
Wnuki piszczały rozochocone, a Renato musiał odsunąć słuchawkę od ucha, żeby nie ogłuchnąć.
– To teraz będziemy musieli wyprodukować ich całe góry! – krzyknął Lorenzo.
– Tak! Nie mogę się doczekać! – wykrzyknęła Agnese.
Renato tylko się uśmiechnął.
– Poczekamy z tym do jutra – odparł.
– Panie! My tu osiwiejemy od tego czekania! – poskarżył się mężczyzna o ciężkim południowym akcencie, ubrany w kapelusz i kamizelkę.
Renato zakręcił ręką w powietrzu i posłał go do wszystkich diabłów.
– Dzieciaki, musimy już kończyć. Widzimy się później – przerwała mężowi Marianna, uspokajając mężczyznę w kapeluszu dobrotliwym spojrzeniem.
W drodze do samochodu minęli namioty, gdzie wystawiali się mydlarze z całego regionu; na moment Renato zwrócił wzrok ku imponującej ekspozycji, nad którą górował szyld z napisem: COLELLA; kręcił się przed nią tłum oszalałych kupujących. „I my pewnego dnia zajdziemy tak daleko” – pomyślał z ukłuciem zazdrości.
Dotarli do niebieskiego fiata 1100 zaparkowanego w strefie zarezerwowanej dla wystawców i ruszyli drogą prowadzącą do ich domu w Araglie, miasteczku na głębokim apulijskim południu.
Renato opuścił szybę samochodu, wpuszczając do środka wiatr, który zmierzwił mu gęste siwe włosy. Marianna, zajmująca miejsce pasażera, zdjęła z głowy chustkę, wyjmując wsuwki jedną po drugiej.
– Dlaczego zawsze musisz tak surowo traktować Giuseppe? Niepotrzebnie na niego nastajesz… – mruknęła, wysuwając stopy z wąskich atłasowych pantofelków na obcasie.
– Z nim nie da się inaczej. Potrzebna mu twarda ręka – odparł Renato, nieprzejednany. – Musiałabyś zobaczyć go w fabryce: siedzi tam jak za karę, jakby w ogóle go to nie dotyczyło. Gdyby nie ja, gdybym nie trzymał ręki na pulsie…
Z grymasem bólu Marianna rozmasowała sobie stopę.
– Wiem, mój drogi. Może wystarczy, że dasz mu trochę czasu…
– Czasu, akurat… – powtórzył Renato gderliwie. Potrząsnął głową, zaciskając ręce na kierownicy. – Nawet mnie nie zapytał, jak nam poszło na targach.
Oparła się o fotel.
– Agnese i Lorenzo z kolei byli tacy szczęśliwi… – powiedziała i posłała mężowi delikatny uśmiech.
Z twarzy Renata zniknęło napięcie.
– Oni są tacy jak ja – skomentował sucho.
Marianna kiwnęła głową, po czym wymsknęło jej się ziewnięcie.
– Zmęczona?
– Może odrobinę.
– Zamknij oczy i odpocznij – powiedział, lekko głaszcząc jej kolano. – Długa droga przed nami.
– Drzemka dobrze by mi zrobiła. Nie będziesz miał mi za złe, jeśli nie dotrzymam ci towarzystwa?
Ujął delikatnie jej dłoń i musnął ustami gładką, pachnącą talkiem skórę.
– Nie będę miał ci za złe, spokojnie. – Uśmiechnął się do niej.
Marianna prędko zapadła w sen; głowa opadła jej na bok. Renato prowadził, nie odrywając wzroku od pustej, prostej drogi.
Nagle ogłuszający huk.
– Co się…?! – wykrzyknęła Marianna, natychmiast się wybudzając.
Nie zdążyła dokończyć pytania, gdy samochód stracił przyczepność i wypadł z drogi.
Szarpnięcie, impet zderzenia.
I później już nic.
sierpień 1958
Jak za każdym przeklętym razem i teraz lambretta stroiła fochy. Na placyku przed domem Lorenzo jak wściekły wciskał pedał, lecz skuter tylko dławił się i gasł.
– Niech no tylko zrobię prawo jazdy, przysięgam, że wyrzucę ten złom do morza! – wybuchnął, wymierzając celnego kopniaka w karoserię w piaskowym kolorze. Westchnął, podwinął rękawy białej koszuli, spod których wystawały chude przedramiona, i obiema dłońmi odrzucił w tył gęste czarne włosy, uparcie opadające mu na czoło.
Z otwartego na oścież okna na pierwszym piętrze Domenico Modugno śpiewał na pełny regulator: Nel blu, dipinto di blu, a melodia wznosiła się radośnie hen wysoko ponad słońce.
– Agnese! – wrzasnął Lorenzo, zadzierając głowę w stronę okna.
Jego siostra wyjrzała na zewnątrz, opierając się rękoma o parapet.
– Co jest?
– Nie chce ruszyć! – odkrzyknął chłopak zrezygnowanym głosem. Dłonie położył na biodrach.
– No to trudno. Pójdziemy piechotą, jaki to problem?
– A tam, piechotą… – mruknął Lorenzo, krzywiąc się z niesmakiem. Zmarszczył brwi, zamyślony, i przygryzł dolną wargę, tę cieńszą. Podszedł z powrotem do lambretty i znów zaczął wciskać pedał.
– Może benzyny nie ma? – zapytała Agnese.
– Jak nie ma, jak jest! – odparł głosem zdławionym z wysiłku. – Odpalaj, bodajby cię szlag! – wybuchnął.
Przy którymś z kolei podejściu silnik nareszcie odpalił. Lorenzo obrócił się do siostry rozpromieniony.
– Gotowa? No już, chodź tutaj, zanim znowu zgaśnie!
– Momencik! – zawołała i zniknęła po drugiej stronie okna. Usiadła na łóżku i wsunęła pospiesznie lewą stopę w sandałek.
„A niech to, źle!” – pomyślała, nieruchomiejąc. Zrzuciła sandał ze stopy i zaczęła jeszcze raz, jak zawsze: najpierw prawy but, później lewy.
Podniosła się z łóżka, chwyciła szczotkę do włosów leżącą na komodzie z ciemnego, ciężkiego drewna, pozostawioną na Podręczniku botaniki – grubym tomiszczu w twardej oprawie, o pożółkłych stronach. Podeszła do stojącego owalnego lustra: wystarczyło jej rzucić okiem na swoje odbicie i już nabrała pewności, że i tak nic nie wskóra – od wilgoci burza gęstych loków na jej głowie jeszcze bardziej się zmierzwiła. Gdyby przeczesała je szczotką, to ta pewnie utknęłaby tylko w sieci maleńkich sprężynek. Wycelowała nią w blat komody, ale nie trafiła; szczotka odbiła się od rogu podręcznika i wylądowała na podłodze. Z powrotem zwróciła spojrzenie ku lustru: przesunęła dłońmi po twarzy – opuszki jej palców natrafiły na suchą skórę. „Oj, oj… Zdaje się, że przesadziłam ze słońcem na plaży” – pomyślała. I tak nikt tego nie zauważył, była całkiem pewna: przez swoją oliwkową karnację zawsze wyglądała na opaloną, nawet zimą. I usta miała ciemne, w odcieniu identycznym jak zwiędły płatek róży, pełne i o tak mocno zaznaczonym łuku kupidyna, jakby miała z niego zaraz wyskoczyć strzała.
– Agnese, rusz się! – zawołał Lorenzo, przekrzykując głos Modugna, który wciąż gubił się w błękicie morza i oczu dziewczyny.
– Idę, idę! – Wyłączyła stojące na komodzie radio w plastikowej obudowie i pomaszerowała w stronę schodów, za każdym razem zaczynając od prawej stopy. Wyszła z domu, przemierzyła ganek, i przyspieszając kroku, dołączyła do brata, który czekał na nią już na skuterze, z papierosem w palcach.
– Jestem! – Podciągnęła rąbek sięgającej połowy łydki letniej sukieneczki i usiadła za bratem okrakiem na obitym skórą siedzeniu.
– Wygodnie ci?
– Tak, tak. Jedźmy.
Lorenzo ścisnął papierosa w zębach, chwycił za kierownicę lambretty i przekręcił manetkę gazu. Skuter ruszył z miejsca; Agnese wtuliła się w brata i oparła podbródek we wgłębieniu jego ramienia. Zamknęła oczy, wdychając zapach jego szyi, która pachniała talkiem, tak samo jak jej własna skóra.
Odkąd byli dziećmi, zapach ten nie odstępował ich na krok. Jakby byli nim naznaczeni.
– Coś tu czuć talkiem. Czyżby Rizzowie byli w pobliżu? – żartowali ich koledzy ze szkoły. I teraz, już dorośli, oboje nadal myli się wyłącznie mydełkiem swojego dzieciństwa: Marianne.
Lorenzo przejechał przez bramę rodzinnego domu i skręcił w drogę wiodącą na prawo, wzdłuż gęstego gaju oliwnego; jakieś trzydzieści metrów dalej, przed tablicą z napisem ARAGLIE dodał gazu i wyprzedził błękitnego fiata 500. Koszula wydymała mu się na plecach jak balon. Agnese zerknęła na siebie w lusterku wstecznym skutera i wytrzeszczyła oczy: jej zmierzwione loki poderwały się od wiatru i wyglądały zupełnie jak stożkowata, zbita korona cyprysa.
Jechali dalej wzdłuż pól uprawnych, aż wreszcie sponad porośniętej drzewami równiny wyrósł przed nimi budynek fabryki. I stąd, z jakichś paruset metrów można było przeczytać napis na potężnym szyldzie: RIZZO. FABRYKA MYDŁA OD 1920 ROKU.
Lorenzo zaciągnął się po raz ostatni, długo i ze smakiem, po czym wyrzucił papierosa na ziemię. Przed nimi wznosił się łuk bramy prowadzącej na dziedziniec; chłopak jednak skręcił w lewo, w drogę wiodącą do portu, prowadzącą obok wysokich i masywnych murów andegaweńskiego zamku – czworokątnej fortecy o potężnych wieżach, widocznych z każdego miejsca w Araglie.
– Zaraz, na jaki film jedziemy? Zapomniałam tytułu – dopytywała Agnese.
– Bo wcale ci nie mówiłem – odparł Lorenzo, uśmiechając się lekko i ledwie odwracając do niej głowę. – Ale skoro już pytasz, to Sprawcy nieznani.
Przejechał przez plac portowy, z którego widać było zacumowane statki towarowe i kutry kołyszące się delikatnie na spokojnej tafli wody, po czym pomknął przez promenadę.
– I o czym on jest? – zapytała.
– Nie wiem. Ale wkrótce się dowiemy! W końcu to Monicelli… – wyjaśnił Lorenzo.
– O cholercia! A to dopiero… – mruknęła Agnese.
– Wiesz w ogóle, kto to?
– Nie – odparła. – O, tam jest miejsce! – wykrzyknęła, wskazując na kawałek wolnej przestrzeni między białym fiatem 600 a chodnikiem.
– Ty ośle jeden! Nie zliczę, ile widziałaś jego filmów – zrugał ją żartobliwie Lorenzo.
– Na przykład? – zdziwiła się Agnese, zsiadając ze skutera, podczas gdy brat gasił silnik lambretty.
– Choćby te z Totò: Złodzieje i policjanci, Totò i królowie Rzymu, Totò i kobiety, Totò i Carolina… – Wyliczał pozycje na palcach.
– Ach, no tak, faktycznie – ucięła krótko. – Ale mnie Totò nie śmieszy, przecież wiesz.
– Nic a nic nie znasz się na kinie – odparł Lorenzo, a jego wielkie zielone oczy rozjaśniły się w uśmiechu. Otoczył ramieniem jej plecy i razem ruszyli w stronę placyku przy promenadzie. Agnese udawała obrażoną, na co on tylko się nachylił – bo przewyższał siostrę o dobrych dwadzieścia centymetrów – i cmoknął ją głośno w policzek.
– Czekaj! – zawołała, stając jak wryta. – Zapomniałam sprawdzić, co z moimi włosami. – Ręką sięgnęła głowy i przyklepała burzę loków z każdej strony. – Czy dalej wyglądam, jakby wyrósł mi tu cyprys? – spytała śmiertelnie poważnie.
– Co takiego? – Lorenzo wybuchnął śmiechem.
– Jesteście, nareszcie! – przerwał im kobiecy głos.
Lorenzo odwrócił się w jego stronę, z promiennym uśmiechem przyciągnął do siebie dziewczynę i pocałował ją przeciągle w usta.
– Długo na nas czekasz? – zapytał. – Wybacz! Lambretta nie chciała odpalić.
– Wybaczam – odparła dziewczyna, głaszcząc go palcem po ostrym czubku nosa. – Myślałam tylko, że to wina tej twojej spóźnialskiej siostry, jak zwykle! – Rzuciła Agnese spojrzenie, które miało oznaczać: „Chyba się nie obraziłaś, co? Przecież to tylko takie żarty!”.
Agnese zerknęła na nią, marszcząc nieco brwi, i nic nie odpowiedziała. Tak się składało, że Angela i Lorenzo byli parą właściwie od dzieciaka i w swoim towarzystwie zdawali się jedną, scementowaną istotą. Angela, o dwa lata od niego starsza, była siostrą Fernanda, jego najlepszego przyjaciela. Wszyscy powtarzali, że to najpiękniejsza dziewczyna w mieście, niektórzy nawet wołali na nią Bardotka i choć Agnese za nią nie przepadała, to i ona musiała przyznać, że w tej pełnej wdzięku istocie o orzechowych oczach ocienionych długimi rzęsami, ze zgrabnym zadartym noskiem z kilkoma uroczymi piegami i długimi, jedwabistymi blond włosami tkwił niewytłumaczalny magnetyzm. Lorenzo kochał ją do szaleństwa: zawsze wiedział, że gdy dorośnie, Angela zostanie jego żoną. W grudniu miał skończyć dwadzieścia jeden lat – zaplanował sobie, że wtedy poprosi ją o rękę. Była kobietą jego życia, powtarzał to wszystkim nieustannie.
– Gdzie Fernando? Nie przyszedł tu z tobą? – zapytał Lorenzo, rozglądając się dookoła.
– A jakże – odparła Angela. – Poszedł tylko do baru po coś do picia, umierał z pragnienia. O, tam jest, już do nas idzie! – dodała z uśmiechem, wskazując palcem na brata idącego w ich kierunku z butelką oranżady w ręce. Na jego widok Agnese pomyślała, że jakoś zmarniał, jakby się postarzał od ich ostatniego spotkania z okazji świąt Bożego Narodzenia.
– Czołem, ludu północy! – przywitał go Lorenzo, rozpościerając ramiona. Nie szczędził mu uszczypliwych żartów, odkąd Fernando wyjechał do Turynu pracować w fabryce Fiata.
Przyjaciel uściskał go serdecznie.
– Proszę, proszę, jest i mała Agnese! – dodał. – Chodź no tutaj, przywitaj się.
– Mała, mała… Jestem od was tylko trzy lata młodsza! – zaprotestowała, gdy Fernando porwał ją w objęcia.
– Wiem! Ale dla mnie zawsze będziesz mała! – odparł.
– Opowiadaj! – wykrzyknął Lorenzo, kładąc rękę na ramieniu przyjaciela. – Co słychać w Turynie?
– Ech, Lore, co słychać… Niewiele! Składam do kupy samochody, na które nigdy nie będzie mnie stać – odpowiedział z gorzkawym uśmiechem.
– Sam chciałeś stąd wyjechać – wtrąciła się natychmiast Agnese, wyrywając mu butelkę z rąk. – I dalej tam siedzisz. Czyli nie może być ci aż tak źle. – Upiła łyk, spoglądając na Fernanda surowo; on, jak często mu się zdarzało, przemilczał odpowiedź, której naprawdę chciałby jej udzielić: „Co ty możesz wiedzieć o tym, co tam się naprawdę dzieje”.
Tymczasem widzowie zajmowali miejsca przed białym ekranem; film miał się rozpocząć za kilka minut.
– Chodźmy! – wykrzyknęła Agnese i nie czekając na pozostałych, ruszyła szybko w kierunku placu. Zatrzymała się w pół kroku i zaczęła liczyć kolejne rzędy krzeseł. – Tam – zadecydowała w końcu, celując palcem w czwarty rząd, gdzie jeszcze pozostało kilka wolnych miejsc.
– To za blisko – jęknęła Angela. – Szyja mnie rozboli.
– Tam też są miejsca – zauważył Lorenzo, wskazując na bardziej oddalony rząd.
Agnese znów zaczęła liczyć, po czym pokręciła głową.
– Nie, ma nieparzysty numer, nie możemy tam usiąść. – Odeszła od nich na kilka kroków, wypatrując innego miejsca.
Angela prychnęła.
– Czy ona zawsze musi tak wymyślać…
Lorenzo wzruszył ramionami.
– Od wypadku dziadków tak ma. Sam nie wiem, to takie jej magicznerytuały. – Wykrzywił usta w uśmiechu.
– Magiczne rytuały – powtórzyła Angela z kpiącą miną.
– Tak, drobne sprawy, małe gesty, dzięki którym czuje się pewniej. Jakby miały pomóc jej uniknąć pecha.
Angela uniosła brwi.
– Powiedz mi jeszcze, że wierzy w ich skuteczność?
– Daj spokój, nie zawracaj sobie tym głowy. – Lorenzo się zaśmiał, obejmując ją rękoma w talii. – Nikomu to nie szkodzi, czyż nie?
– No i proszę, znalazłam – oznajmiła Agnese. – Rząd dwunasty – uściśliła, zwracając się wyłącznie do brata, jedynej osoby zdolnej pojąć, jak działają trybiki w jej głowie, obeznanej z tym, w jaki sposób lawirowała w świecie, by wszystko szło jak należy.
– Dwunasty, niech będzie – wtrącił się Fernando z uśmiechem.
Niespełna kwadrans później słońce zostało wessane w odmęty Morza Jońskiego, a otaczający ich pejzaż spowiło lekkie, błękitnoszare światło; cała ich czwórka pospieszyła zająć wolne miejsca w dwunastym rzędzie i usiadła w tej samej chwili, w której zagrała muzyka, a na ekranie pojawiły się napisy na tle kadru z nocnej ulicy na peryferiach.
*
Kiedy Agnese i Lorenzo wrócili na krótko przed północą, wnętrze domu tonęło w ciemnościach, a w powietrzu unosił się zapach smażeniny. Ostrożnie stawiali kroki, by nikogo nie zbudzić. Byli już przy schodach, gdy dziewczyna szepnęła:
– Jestem jeszcze głodna.
Brat zaśmiał się pod nosem.
– Przecież zjadłaś całą pizzę! – odparł półgłosem.
– No i co z tego? – Wzruszyła ramionami. – Wcale się nie najadłam.
Zawrócili do kuchni i zapalili światło; na środku stołu stał talerz nakryty białą serwetką. Dziewczyna uniosła materiał, odsłaniając kawałek frittaty pozostałej z kolacji.
– To co, na pół?
Lorenzo usiadł i zamachał przecząco dłonią.
– Nie, jest cała twoja.
Zajęła miejsce obok niego i podzieliła trójkąt na dwie części. Łapczywie zatopiła zęby w jednej z nich.
Po drugiej stronie stołu leżały krzyżówki ojca z długopisem wsuniętym jak zakładka i lekko spuchniętą okładką, jakby wylała się na nią woda. Lorenzo wyciągnął rękę, przysunął sobie gazetkę i zaczął ją kartkować.
– Jeszcze trochę i wszystkie rozwiąże – mruknął, lekko poirytowany. – Gdyby poświęcał fabryce chociaż ułamek czasu, który na nie trwoni…
Agnese pochłonęła pierwszy kawałek frittaty i zabrała się do drugiego.
– Poczekaj, wróć – powiedziała z pełnymi ustami.
Brat usłuchał i przewrócił stronę; wychyliła się i zmrużyła powieki.
– O, właśnie, tam. Co tam jest napisane? – Wskazała na białe miejsce u dołu kartki, gdzie ojciec swym charakterystycznym pismem, drobnym i schludnym, najwyraźniej coś zanotował.
– „Sekretem szczęścia jest wolność, a sekretem wolności odwaga” – odczytał Lorenzo i przełożył stronę.
– Patrz, tam też coś napisał. – Agnese pokazała palcem. – „Ważne jest nie to, co ze mną zrobiono, lecz to, co sam zrobiłem z tym, co ze mną zrobiono”. – Jej mina wyrażała zdumienie. – Co to niby znaczy?
– A bo ja wiem… To pewnie hasła z krzyżówek… – westchnął Lorenzo. W tej samej chwili zobaczył, że na tej samej stronie, u góry, widnieje imię „Francesco” oraz numer telefonu z kierunkowym 080. – Francesco? Co to za jeden?
– Nie wiem. Chyba nie znamy nikogo, kto by miał tak na imię. A może się mylę?
– Nie, raczej nie.
– Co to za kierunkowy?
Lorenzo wzruszył ramionami.
– Może do Bari, ale nie jestem pewien – odpowiedział, ziewając. Zamknął krzyżówki ojca. – No dobrze. Idziemy spać, siostrzyczko?
Kiwnęła głową.
– Najadłam się wreszcie, więc tak.
*
Budzik na stoliku nocnym Lorenza zabrzęczał o siódmej. Z otwartego całą noc okna naprzeciwko łóżka dochodziły go przyjemne powiewy tramontany głaszczące jego gołe nogi. Po wielu tygodniach nieprzerwanego scirocca, parnego i wilgotnego, wiatr wreszcie się zmienił.
Chłopak wstał z łóżka i włożył spodnie oraz beżową koszulę rzucone na krzesło poprzedniego wieczoru. Na drewnianej sztaludze obok biurka zawalonego książkami i czasopismami o sztuce sadowiło się niewielkie płótno przedstawiające portret kobiety podobnej do Angeli; Lorenzo podszedł bliżej i przesunął opuszką palca po powierzchni obrazu: pierwsza warstwa farby była nadal wilgotna. Podniósł sztalugę i ustawił ją obok okna, tak by wiatr przyspieszył schnięcie. Przy przeciwległej ścianie, całej pokrytej plakatami filmowymi – Rzym, miasto otwarte, Paisà, Złodzieje rowerów, Gorzki ryż – znajdowała się komoda, identyczna jak ta w pokoju Agnese; Lorenzo otworzył pierwszą szufladkę, wyciągnął z niej pęk kluczy i włożył go do kieszeni. Wyszedł z pokoju i ruszył przez korytarz; stawiał kroki lekko i ostrożnie, żeby nie zbudzić siostry. Drzwi do jej pokoju, sąsiadującego z sypialnią brata, były jak zwykle otwarte na oścież, a Agnese spała w tej samej pozycji, jak kiedy była dzieckiem: na brzuchu, rękoma nakrywając głowę, i ze zmarszczonym czołem, jakby we śnie ktoś dawał jej się we znaki. Lorenzo zszedł po schodach do kuchni i zastał tam jedyną osobę, która o tej godzinie mogła być już na nogach – jego matka, Salvatora, w nocnej koszuli, z potarganymi po śnie włosami, stała przy kuchence, czekając, aż kawiarka zacznie bulgotać.
Lorenzo przywitał ją pocałunkiem w policzek.
– Siadaj, kawa zaraz będzie gotowa – powiedziała.
Stół już czekał nakryty dla czterech osób, z talerzykami śniadaniowymi, kubkami i filiżankami z białej porcelany w różowe kwiatki oraz platerowanymi srebrnymi łyżeczkami. Lorenzo usiadł i skrzyżował ręce na stole. Przed sobą miał krzyżówki ojca.
– Ciastek ci naszykować? – zapytała Salvatora i nie czekając na odpowiedź, otworzyła drzwiczki kredensu pokrytego laminatem w kolorze hawana. Wyciągnęła z niego pojemnik na ciastka z zielonej kamionki, zdjęła pokrywkę i postawiła go na stole.
– Dwa zjem, nie więcej – powiedział Lorenzo, wsadzając rękę do środka.
Salvatora nalała kawy najpierw do filiżanki Lorenza, później do swojej i usiadła na krześle naprzeciwko syna.
– Dlaczego już nie śpisz? Nie musiałeś tak wcześnie się zrywać.
– Jadę do fabryki – odparł, wgryzając się w maślane ciastko.
Matka upiła łyk, podtrzymując filiżankę obiema dłońmi.
– Ale dziś jest niedziela…
– Muszę dokończyć jeden szkic – wyjaśnił Lorenzo z pełnymi ustami, otrzepując dłonie z okruchów. – Widziałaś mój ostatni projekt, ten do Śnieżynki? Wszystkim się bardzo podobał na lipcowych targach. – Napił się kawy.
– Oczywiście, jakżeby nie. Świetnie ci poszło – odparła Salvatora z nieco wymuszonym uśmiechem.
– Tata nawet na niego nie spojrzał. A co dopiero, żeby mnie pochwalić! – burknął, odstawiając filiżankę na spodek.
– To nie tak, jak myślisz – pospieszyła z zapewnieniem matka. – Wiesz, jaki on jest. Twój ojciec może tego nie okazuje, ale docenia.
– Tak, docenia… – Lorenzo machnął lekceważąco ręką. – Cud prawdziwy, jeśli w ogóle zauważy, co dzieje się w fabryce.
Salvatora pociemniała na twarzy.
– Lorenzo, nie znoszę, kiedy tak mówisz. Twojemu ojcu należy się szacunek. To samo tyczy się twojej siostry. Ciągle tylko coś we dwoje przeciwko niemu knujecie…
Chłopak westchnął i spojrzał na nią z miną, która miała oznaczać, że nic tu nie wskóra, bo matka zawsze będzie stała za ojcem murem, również kiedy jego zachowanie nie znajdowało żadnego usprawiedliwienia. Wstał, obszedł stół dookoła, położył matce ręce na ramionach i ucałował ją w czoło.
– Dobrze już. Pójdę – powiedział tylko.
*
Zaparkował lambrettę na podwórzu przed wielką drewnianą bramą fabryki, zeskoczył z siedzenia i wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. Przekręcił w zamku jeden z nich, długi i mosiężny, po czym wszedł do środka, zamykając za sobą bramę. Zapach mydlarni otulił go w tej samej chwili jak płaszcz: jedyna i niepowtarzalna mieszanka oleistego aromatu tłuszczów roślinnych, kwiatowych i owocowych esencji, lanoliny, wszelkiej maści żywic, ługu i rozpuszczalników.
Ruszył naprzód po malowanej cementowej posadzce, wsłuchując się w echo własnych kroków; spowita ciszą fabryka bez zwykłego gwaru robotników i buczenia maszyn sprawiła, że poczuł się jak ostatni człowiek na ziemi. Te ściany z ociosanego kamienia i wysokie sufity dla niego i Agnese zawsze były synonimem domu – przyszło im spędzić tu całe dzieciństwo. Bawili się w berka pośród wielkich kotłów parowych i kadzi chłodniczych, aż wreszcie któregoś popołudnia, gdy oboje wciąż jeszcze uczęszczali do szkoły podstawowej, dziadek Renato zabrał ich do swojego gabinetu i uśmiechając się półgębkiem, rzekł:
– Nadejdzie taki dzień, kiedy to wy przejmiecie stery w fabryce. Gdy tylko skończycie szkołę, zaczniecie pracować w naszej mydlarni, od rana do wieczora. Do tego czasu będziecie się uczyć. Chcę was tu widzieć codziennie, każdego popołudnia. Żadnych wyjątków, zrozumieliśmy się? – Wziął Lorenza na bok i szepnął mu: – Liczę na ciebie, mały człowieczku. To ty poniesiesz w świat nazwisko Rizzo, to za twoją sprawą ono przetrwa. To wielka odpowiedzialność, wiesz o tym, prawda?
Lorenzo przytaknął i przysiągł, że nigdy, przenigdy, za nic w świecie go nie zawiedzie. Słabiutkim głosem dodał:
– Dziadku, ale maturę to ja chciałbym zdać. Tak jak ty! I obiecuję, że będę przychodził do fabryki codziennie, każdego popołudnia.
Od tamtego dnia Renato zaczął przekazywać wnukom całą wiedzę i wkrótce produkcja mydła nie miała przed rodzeństwem żadnych tajemnic. Zwłaszcza przed Agnese – dziadek zawsze powtarzał, że ona i tylko ona odziedziczyła jego nos. Nie miał tu na myśli wyłącznie fizycznego podobieństwa, choć i to było uderzające – oboje mieli nieco asymetryczne nosy, odrobinę zakrzywione, jeśli spojrzeć z profilu – ale jej wyjątkowy dryg do rozpoznawania esencji i odgadywania ich właściwości, jak pies gończy na tropie. Teraz Lorenzowi zdawało się prawie widzieć Agnese i dziadka skupionych na dodawaniu do mieszanki mydlanej barwników, esencji i detergentów tak, że świat mógłby nie istnieć.
Już miał wejść do biura, kiedy zatrzymał go nagły hałas dochodzący z podpiwniczenia. Zszedł zatem do pomieszczenia, w którym stały cysterny z olejem z oliwnych wytłoczyn. Ledwie skończył cztery latka, gdy zawędrował tam po raz pierwszy, i teraz wciąż świetnie pamiętał tamten dzień: dopiero co weszli do środka z ojcem, gdy Giuseppe nieoczekiwanie puścił rączkę syna i zaczął wymiotować w kącie pomieszczenia – cierpki zapach wypełniający całą przestrzeń przyprawiał go o mdłości.
– Źle się czujesz, tato? – spytał malec, poważnie zaniepokojony.
– To tylko ten smród wytłoczyn – odparł ojciec, usiłując wziąć się w garść. – Nigdy do niego nie przywyknę… – Ale to właśnie z oliwnych wytłoczyn wziął się początek rodzinnej fortuny: dziadek Renato wykoncypował, że pozostałości z produkcji oliwy z pierwszego tłoczenia: skórki, resztki pulpy, rozgniecione pestki, można wykorzystać do produkcji oliwy, która choć nie nadawała się do gotowania, to idealnie sprawdzała się jako tłuszcz stanowiący bazę dla ich mydła.
„Tak, to pewnie to” – pomyślał Lorenzo, gdy zauważył, że okienko jest teraz zamknięte. „Wiatr je zatrzasnął”. Wskoczył na krzesło i uchylił okno, żeby utrzymać odpowiednią cyrkulację powietrza w pomieszczeniu, następnie zaś wrócił na parter. Otworzył drzwi do biura – niegdyś królestwa dziadka, odziedziczonego teraz przez ojca, choć ten niechętnie tu zaglądał – i usiadł na obitym skórą fotelu przed stołem. Na ścianie naprzeciwko w dobrze widocznym miejscu wisiał dumnie uniwersytecki dyplom Renata z dziedziny nauk rolniczych, a dookoła niego w ramkach zawieszono wszelkie nagrody, certyfikaty i wyróżnienia, które mydlarnia Rizzo zdobyła przez wszystkie te lata. Od pewnego czasu dołączyły do nich broszury i reklamy narysowane przez Lorenza: ostatnia, promująca mydło piorące Śnieżynka, przedstawiała młodą kobietę obdarowaną przez Lorenza twarzą Angeli i wyciągającą prześcieradło z balii pełnej wody i baniek mydlanych w kształcie płatków śniegu. Kobieta spoglądała z zachwytem na czystą, bielusieńką pościel. Obok niej, na ziemi, na pierwszym planie znajdowało się opakowanie mydła w kostce z błękitną etykietą i napisem „Śnieżynka” – a napis, drukowanymi literami, utrzymany był w nieskazitelnej bieli.
Otworzył teczkę ze swoimi szkicami i wyciągnął rysunek, który tamtego poranka zamierzał dokończyć. Pracował nad nim już od jakiegoś czasu; miał posłużyć do wprowadzenia na rynek odświeżonej wersji Oliwki, pielęgnacyjnego mydełka do twarzy na bazie oliwy z oliwek. Jego sprzedaż nigdy tak naprawdę nie ruszyła z kopyta, może nie wszystkim odpowiadała woń oliwy, teraz jednak Agnese odrobinę zmodyfikowała skład i osłodziła zapach nutami irysów i tuberozy.
Lorenzo uniósł pokrywkę pudełka z kredkami i zaczął szkic w miejscu, w którym ostatnio go porzucił. W górnej części plakatu kobieta kucająca obok dziecka wąchała jego policzek z zamkniętymi oczyma i rozanielonym wyrazem twarzy: rumiana skóra malucha zdawała się uwalniać maleńkie różane płatki. Poniżej Lorenzo zaczął szkicować nowe opakowanie mydełka: prostokąt z zielonymi rogami i jasnofioletowym owalnym polem z pochylonym napisem „Oliwka” w jeszcze jaśniejszym odcieniu fioletu. Na samym dole kartki zapisał ołówkiem hasło reklamowe: „Dobroczynne właściwości oliwy z oliwek, odurzający zapach irysów i tuberozy”.
Pracował nieprzerwanie przez ponad godzinę, kiedy rozległo się skrzypienie bramy. Odsunął fotel od biurka i wstał, a w tej samej chwili drzwi gabinetu otworzyły się na oścież i ujrzał w nich Agnese – miała na sobie żółtą sukienkę z krótkimi rękawami, odsłaniającą umięśnione łydki. Niesforne loki związała w wysoki kucyk na czubku głowy.
– O, to ty. – Lorenzo opadł z powrotem na fotel. – Dlaczego już nie śpisz? To w końcu niedziela…
– Z tego samego powodu co ty – odparła dziewczyna, spoglądając na niego ciemnymi, kocimi oczyma.
Uśmiechnął się.
– Chciałaś zerknąć, prawda? – Odwrócił kartkę i pokazał szkic.
Ujęła rysunek w dłonie i przyjrzała mu się uważnie.
– O cholercia! – wykrzyknęła. – Bardzo mi się podoba, wiesz? – Na jej twarzy pojawił się wyraz głębokiej satysfakcji. – Oj tak, świetnie to wyszło. Może tylko jedno… A gdybyśmy napisali: „Te same dobroczynne właściwości oliwy z oliwek, odurzający zapach irysów i tuberozy”? Żeby było wiadomo, że to nowy produkt.
Lorenzo zamyślił się na chwilę, po czym odpowiedział:
– Nie, wyjdzie za długie. Nie jestem przekonany… – Przygryzł dolną wargę. – Czekaj, mam! – zawołał. – „Dobroczynne właściwości oliwy z oliwek, nowy odurzający zapach irysów i tuberozy.” Co ty na to?
– Tak będzie idealnie! – Klasnęła w dłonie, zachwycona.
– Mówisz i masz – odparł Lorenzo z uśmiechem. Nachylił się nad kartką, a miękkie fale włosów opadły mu na czoło. Zmazał gumką drugą część zdania i zapisał ją na nowo, wedle ustaleń poczynionych z siostrą.
Agnese usiadła na krześle po drugiej stronie biurka, przechyliła głowę i machała nogami, nie spuszczając wzroku z ruchu rysika po papierze.
– Jutro poślemy reklamę do druku – oznajmił Lorenzo, kiedy skończył i odłożył ołówek.
– Tak. Może jeszcze najpierw pokażemy go tacie… – zaproponowała bez przekonania.
Jej brat odepchnął się od blatu i wstał z fotela.
– Jakby to cokolwiek miało zmienić… Nawet jeśli rzuci na niego okiem, to co z tego? Daj spokój. Najważniejsze, że mnie i tobie się podoba.
Agnese spuściła wzrok i wydęła usta w kapryśnym grymasie.
– Jak chcesz – mruknęła, po czym przeniosła spojrzenie z powrotem na brata: – Słuchaj, a skoro już tu jesteśmy, może sprawdzimy krajarkę? Wczoraj pedał dwa razy się zablokował.
Lorenzo zerknął na zegar na ścianie: wskazywał kwadrans po dziesiątej.
– Nie mamy czasu. O jedenastej widzimy się na plaży z Angelą i Fernandem. Dzisiaj wyjeżdża, pamiętasz? Jeszcze muszę zajechać do domu przebrać się w kąpielówki.
– Ja też. Trudno, zajmiemy się tym później. Jak będziemy wracać z plaży.
*
Piasek parzył w stopy jak ogień. „Trzeba było nie zdejmować butów” – pomyślała Agnese, podskakując na palcach, żeby dotrzeć do linii brzegu. Ona i Lorenzo z ręcznikiem plażowym przewieszonym przez ramię lawirowali między leżakami, rozwrzeszczaną dziatwą rozbryzgującą wodę na wszystkie strony, chłopakami grającymi w siatkówkę i rzędami ręczników, na których kobiety opalały się lub czytały „Gente” i inne czasopisma dla pań. W budce z napojami radio grało na cały regulator Eri piccola così Freda Buscaglionego. Byli już kilka kroków od brzegu. Angela leżała płasko z zamkniętymi oczyma, w dwuczęściowym kostiumie w biało-czerwone paski, podkreślającym jej pełne fascynujących krzywizn, idealne ciało. Przynajmniej takie zdawało się Agnese, która porównywała je z własnym; matka zawsze jej powtarzała, że nie warto przywiązywać do niego większej wagi, że gdy tylko stanie się „panienką”, jej ciało nabierze smukłości i odpowiednich kształtów, wydłuży się tam, gdzie należy. Nic takiego się jednak nie działo: Agnese nadal mierzyła zawrotne metr pięćdziesiąt pięć, dziecięcy brzuszek uparcie nie chciał zniknąć, a jej ledwie odznaczający się biust wyglądał jak u dziewczynki.
Lorenzo uklęknął i delikatnie pocałował Angelę w usta; jego włosy opadły na jej twarz, łaskocząc ją w policzki. Dziewczyna otwarła oczy i cała się rozpromieniła. Podniosła się na łokciach i zrobiła do niego słodką minę.
– Niewiele ten kostium zasłania… – powiedział, zakładając jej włosy za ucho.
– Nie podoba ci się? Dostałam go od sąsiadki, bo na nią był za mały.
Lorenzo rozłożył ręcznik obok Angeli i ściągnął z siebie spodnie i koszulę.
– Nie powiedziałem, że mi się nie podoba. Pięknie w nim wyglądasz. I właśnie na tym polega problem, bo wszyscy się na ciebie gapią. Może następnym razem włożysz jednoczęściowy, co?
Dziewczyna nie odpowiedziała.
– Chodźże się przytulić, no już – dodał, moszcząc się na piasku. Angela uniosła się ze swojego ręcznika i ułożyła obok Lorenza, kładąc mu głowę na piersi. Pocałował ją w czoło i zaczął gładzić po włosach.
Agnese strzepnęła ręcznik, walcząc z morską bryzą, której podmuchy co i rusz podrywały jego brzegi, po czym położyła go prostopadle do tego, na którym wcześniej pewnie leżał Fernando. Usiadła plecami do brata i jego dziewczyny, wpatrując się w morze.
– Ugotujesz się za chwilę! Rozbierz się! – zawołał do niej Lorenzo.
– Zaraz – odparła, obracając się do brata. Pociągnęła żółtą sukienkę tak, żeby zasłaniała jej nogi aż do kostek, i utkwiła wzrok daleko przed sobą. Dojrzała Fernanda płynącego w stronę brzegu, pokonującego fale mocnymi uderzeniami ramion.
– Hej, ludu północy! – powitał go Lorenzo, kiedy chłopak wyszedł z wody i do nich dołączył. Fernando uśmiechnął się i pokazał na migi, że musi schować się pod parasolem.
– Jak woda? Trochę jeszcze zimna, co? – spytała go Angela ze znudzoną miną.
– Gdzie tam! Fantastyczna! – Fernando odrzucił do tyłu mokre włosy, z których kropelki wody spadały na rozgrzany piasek.
W końcu usiadł na brzegu swojego ręcznika i puścił oko do Agnese. W tym samym momencie Lorenzo i Angela minęli ich i ruszyli w stronę morza, trzymając się za ręce.
– A ty? Nie idziesz się kąpać? – zapytał Fernando, wpatrując się w nią oczyma o tym samym orzechowym odcieniu co oczy Angeli, tyle że jego spojrzenie było tysiąckroć łagodniejsze.
Agnese skrzyżowała ręce na piersi.
– Zaraz – powtórzyła. – O której masz pociąg?
– Po południu. To będzie bardzo długa podróż.
– Co miałeś na myśli, gdy mówiłeś, że nigdy nie będzie cię stać na fiata? Twoja siostra spiorunowała cię wzrokiem.
Fernando skrzywił się żałośnie.
– Angela myśli, że w Turynie żyję sobie jak król… Nie ma pojęcia, jak jest naprawdę. Wiesz, czasem zastanawiam się, czy pracuję w fabryce czy w koszarach. Harujemy po kilkanaście godzin, a pensja jaka była, taka jest. Właściciele się bogacą, a my dalej klepiemy biedę. Jak się ktoś zbuntuje, to wyrzucają go na zbity pysk. Morda w kubeł i do roboty.
– To dlaczego jeszcze nie wróciłeś?
Chłopak spojrzał na nią przeciągle.
– I co miałbym tu robić? Poświęciłem mnóstwo czasu, żeby przyuczyć się zawodu.
Agnese nie wiedziała, co odpowiedzieć. Przez kilka minut tylko milczeli, wpatrując się nieruchomo w Lorenza i Angelę w wodzie po pas, złączonych w pocałunku, który zdawał się nie mieć końca.
– A ty? – zapytał Fernando, przerywając ciszę.
– Co ja?
– Nie masz chłopaka? – uściślił z uśmiechem.
Angela wzruszyła ramionami.
– Niepotrzebny mi chłopak.
Fernando się zaśmiał.
– Co to znaczy, że niepotrzebny?
– Nie mam na to czasu! Całymi dniami siedzę w mydlarni.
– Siedzenie w mydlarni nie wyklucza miłości.
– Może i nie. Ale mnie się nikt nie podoba.
– To kwestia czasu. I ty trafisz na chłopaka, który cię w sobie rozkocha.
– A ty? Jesteś zakochany?
Fernando odchylił się na łokciach.
– Jak wariat – przyznał. – I mam dziewczynę. Z tamtych stron – wyjaśnił, podnosząc palec. – Tylko nie mów Angeli… bratu też nie, bo od razu by jej wszystko wyśpiewał.
– A dlaczego to tajemnica?
– Wiesz, jaka jest moja siostra – odparł wymownie. Oboje wiedzieli, że nie musi nic dodawać.
Agnese narysowała koło na wilgotnym piasku, po czym przesunęła palcem drugi raz po wgłębieniu, żeby było parzyście.
– I jak to jest? To całe zakochanie, jakie to uczucie? – zapytała po chwili.
Fernando jedynie się uśmiechnął.
– Nie daje ci spokoju, co?
– Jestem ciekawa, nic więcej – odparła Agnese. – Lorenzo nigdy nie chciał mi tego wyjaśnić. „Jak na ciebie padnie, to sama zobaczysz” – dodała, naśladując głęboki głos brata.
Fernando wybuchnął śmiechem, po czym obrócił się na bok i oparł głowę na dłoni zwiniętej w pięść.
– No to ja ci spróbuję wytłumaczyć. Może tak: kiedy już jesteś z tą drugą osobą, to czujesz się szczęśliwsza niż z kimkolwiek innym gdziekolwiek indziej w świecie.
Agnese zadumała się głęboko.
– Nie – odparła w końcu stanowczo. – Nie ma takiej osoby, która sprawiłaby, bym była szczęśliwsza niż wtedy, gdy jestem w naszej mydlarni. Zwyczajnie sobie tego nie wyobrażam.
Jakby w odpowiedzi na jej uroczyste stwierdzenie na plaży zawyła syrena oznajmiająca, że do portu nadpływa statek.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
