Zamek Słowika Powieść o Elżbiecie Batory, Krwawej Hrabinie - Velton Sonia - ebook
NOWOŚĆ

Zamek Słowika Powieść o Elżbiecie Batory, Krwawej Hrabinie ebook

Velton Sonia

0,0

35 osób interesuje się tą książką

Opis

Chodzą słuchy, że te, które trafiają na zamek w Čachticach, nigdy z niego nie wracają.

1573 rok. Hrabina Elżbieta Batory wraz z służkami podróżuje powozem przez Karpaty w poszukiwaniu dziewcząt. Zwabia je do zamku w Čachticach w zamian za obietnicę pracy w komnatach. Gdy w okolicy pojawia się powóz władczyni, wybucha panika. Dziewczęta znikają w tajemniczych okolicznościach.

Legenda głosi, że piętnastoletnia gęsiarka Boróka jest nieślubnym dzieckiem hrabiny, rzekomej morderczyni młodych dziewcząt. Trafia na zamek jako potencjalna służka, tylko zamiast mycia podłóg zyskuje dostęp do pałacowych komnat i tajemnic.

Czy Elżbieta Batory, znana jako Krwawa Hrabina, rzeczywiście była potworem, jak głoszą legendy? A może stała się ofiarą spisku, którego celem było zniszczenie jej wpływowej pozycji i przejęcie majątku?

Sonia Velton z dbałością o historyczne szczegóły tworzy pełen napięcia obraz świata, w którym kobiety musiały walczyć o swoje miejsce, a każdy gest mógł być wykorzystany przeciwko nim. Autorka wciąga czytelnika w gęstą gotycką atmosferę, snując opowieść o sile, zdradzie i niesprawiedliwości.

Mroczna, urzekająca opowieść o czarownictwie, władzy i niesprawiedliwości, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie… Po prostu genialna. – Mary Chamberlain, pisarka

Poruszająca, fascynująca i niepokojąca… Hipnotyzujące połączenie gotyckiego horroru i subtelnej elegancji. – Francesca De Tores, pisarka

Porywająca… fascynujące studium walki kobiet o to, by ich prawda została wysłuchana. – Louise O'Neill, pisarka

Mroczna, pełna mocy opowieść o kobietach walczących o swoje miejsce w historii. Porywająca od pierwszych stron. – Polly Crosby, pisarka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ ORYGINAŁU:The Nightingale’s Castle

Redaktorka prowadząca: Ewelina Kapelewska Wydawczynie: Monika Rossiter, Katarzyna Masłowska Redakcja: Ewa Kosiba Korekta: Małgorzata Lach Projekt okładki: Agata Łuksza Autor portretu na okładce: Anthonie Blocklandt van Montfoort – Portrait of a Lady, Three Quarter Length, in a Ruff with Matching Lace Cap and Cuffs / Wikimedia Commons Wyklejka: Agata Łuksza

The Nightingale’s Castle Copyright © Sonia Velton 2024 All rights reserved.

Copyright © 2025 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Edyta Świerczyńska, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-290-2

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska

Mojej matce Sandrze

Nota historyczna

Nota historyczna

Legenda głosi, że w 1573 roku zaledwie trzynastoletnia hrabina Elżbieta Batory wydała na świat dziecko z nieprawego łoża. Dziewczynkę czym prędzej zawinięto w powijaki i oddano na wychowanie miejscowej chłopce. Historia milczy o jej dalszych losach.

Gdy 29 grudnia 1610 roku Krwawa Hrabina została aresztowana za rzekome liczne mordy młodych dziewek, wraz z nią zatrzymano czworo jej „wspólników”: Jánosa Ficzkę Újváryego, zamkowego pomagiera; Ilonę Jó Nagy, dawną mamkę hrabiowskich dzieci; Dorottyę Szentes, przełożoną służek, oraz Katalin Beneczky, miejscową praczkę.

„Nie zostanę długo pod męskim butem”

– HRABINA ELŻBIETA BATORY (z listu do Jerzego Bánffyego z 3 lutego 1606 roku)

„(…) Słońce jasnych nie daje promieni: alić dziw ujźrzy straszny, co wypadł z głębokiej Jaskinie, a postać ma niewiasty wysokiej”.

– ORLAND SZALONY, Pieśń 42 (tłum. Piotr Kochanowski)

Prolog

Prolog

Na tym szalonym świecie zwykła służka może zostać królową. I zasiąść na drewnianym tronie, otoczona wsłuchanymi w nią mężami. A jej słowo staje się prawem.

– Opowiedz nam o tej księdze – nakazuje prokurator, szara eminencja, która wyniosła ją, skromną szwaczkę i czeladnicę, do tak wysokich godności.

– Należała do hrabiny – odpowiada nowo namaszczona królowa. – Trzymała ją w palisandrowej szkatułce w swej bibliotece.

Prokurator nie dopytuje, co prosta dziewka robiła w prywatnych komnatach hrabiny. Na sali sądowej podobne szczegóły są jak niesforne dzieci: zbędne i niemile widziane.

– Otworzyłaś ją?

Dziewka wzrusza ramionami.

– Kluczyk zawsze tkwił w zamku.

– Co było w środku?

– Księga, coś na kształt rejestru.

Na jej wspomnienie dziewczyna robi się nerwowa. To było takie diaboliczne: istny inwentarz śmierci, katalog nieszczęść. W dłoni ściska drewnianą gąskę, królewskie berło na miarę swoich możliwości. Dawno temu kazano jej głaskać ją po szyjce w chwilach frasunku, i tak też czyni, kciukiem odnajdując znajome wyżłobienie.

– I cóż w niej było? – Prokurator stara się powściągnąć niecierpliwość, czując przez skórę, że zeznania tej dziewki są kluczowe, zupełnie inne od pozostałych makabrycznych opowieści o poparzonych, obrzękniętych trupach i ciałach porozrywanych szczypcami. Z hrabiną musi łączyć ją jakaś szczególna więź. A on rozewrze ją jak ostrygę, by wydobyć zamkniętą w środku perłę.

– Lista dziewek, a przy nich sposób, w jaki zeszły z tego świata.

– Ona nawet nie umie czytać! – rozlega się z galerii czyjś świdrujący głos.

– Potrafię rozpoznać imiona, gdy je widzę – odgryza się przesłuchiwana.

– Czyją ręką były spisane?

– Hrabiny i nikogo innego. Zapisywała imiona dziewek, które zgładziła, oraz sposób, w jaki to uczyniła.

Na sali wybucha wrzawa i tylko prokurator milknie znacząco, spoglądając w stronę ławników: dwunastu zacnych ludzi, którym ten szalony świat oddał osąd nad dumną hrabiną. Widzi swe odbicie w ich pysznych strojach, ociekających tłuszczem policzkach, szlachetnych spojrzeniach oburzonej moralności – i już wie, że pójdzie jak z płatka.

– Ile było tych imion? – dopytuje.

Królowa z gminu wierci się niespokojnie na swym chwilowym tronie. Nowa wełniana halka gryzie, porządne skórzane pantofelki cisną. Niezwykłe, że ze wszystkich zamordowanych dziewek ta jedna przeżyła. I ze wszystkich, którym zaszyto usta, ona zdołała wydobyć z siebie głos.

– Setki – pada odpowiedź.

LATO

Węgry, rok 1610

Łowcy dziewek

Nadchodzą polną drogą, która mija chatę i zaraz znika za zboczem porośniętej gęstymi sosnami góry. Jeszcze zanim ich dostrzeże, skłębione przy jej nogach gęsi odrywają się od skubania trawy i wyciągając czujnie swe smukłe szyje, wbijają w trakt podejrzliwe spojrzenia zimnych paciorkowatych oczu.

Dziewczyna odwraca się, cmokając językiem.

– Któż to może być, gąski? – pyta szeptem, opierając kosz ziarna na biodrze.

Dziwna to para wędrowców u schyłku dnia: starsza, rumiana od wysiłku i letniego słońca kobieta, a u jej boku żwawy młodzieniec w wysokich, wzorzystych baczmagach i kołpaku z dumnie powiewającym piórem.

– Apa, mamy gości. – Dziewczyna zwraca się do starszego mężczyzny drzemiącego na krześle pod bieloną ścianą chaty w przyjemnym cieniu rozłożystej strzechy.

Budzi go dopiero tupot rachitycznych nóżek, gdy gęsi rozbiegają się w popłochu, sycząc gniewnie na parę przedzierających się przez wysoką trawę buciorów. Oślepiony popołudniowym słońcem starzec ospale mruga, po czym dźwiga się z krzesła.

– Przybywamy z czachtickiego zamku – oznajmia wyniośle właściciel baczmagów. Z bliska wygląda bardziej na gładkolicego chłopca niż mężczyznę, na którego dopiero się zapowiada.

Kobieta dołącza do niego, przeganiając ostatnie pasące się gęsi. Złapawszy oddech, uśmiecha się promiennie, nie spuszczając bystrych oczu z młodej gospodyni.

– Nazywam się Dorottya Szentes – przedstawia się po chwili – a to jest János Ficzkó Újváry. Przyszliśmy tu z miasteczka, bo słyszeliśmy, że młódka rozgląda się za pracą.

– To źle słyszeliście.

Dziewczynę przeszywa mimowolny dreszcz. Słowa starca są niespodziewane, ostre jak brzytwa i podszyte ledwie skrywaną niechęcią.

– Pomyślcie, ojczulku – ciągnie Dorottya Szentes zupełnie niezrażona. – Która dziewka nie chciałaby poprawić swego losu na dworze hrabiny Elżbiety Batory? Nawet dziś wszystkie małe mieszczki wprost błagały nas, byśmy je ze sobą wzięli.

– Więc je sobie bierzcie, a nas zostawcie w spokoju.

Kobieta nabiera powietrza i zwraca się z uśmiechem do dziewczyny. Zdaniem jego adresatki jest on osobliwie powierzchowny, niesięgający wnętrza. Spoczywa zaledwie na jej twarzy, przyjemny dla oka jak promyk słońca, który może zostać odcięty przez pierwszy przepływający obłok.

– Mów mi Dorka, dziecko. Wszyscy mnie tak wołają. A tobie jak na imię?

– Boróka. To skrót od Borbála.

– A nazwisko rodowe?

– Nazywają mnie Boróka Libalány.

Chłopiec prycha.

– Boróka gęsiarka!

– Zgadza się – odpowiada spokojnie dziewczyna. – A ciebie zwą Jánosem z Újvár. Tak to już jest z tymi, którzy są niczyi i znikąd.

Młodzieńcowi ciemnieje w oczach, ale nic nie mówi. Tylko białe orle pióro z czarnym czubkiem przy jego kołpaku lekko drży. W istocie wspaniała ozdoba jak na zwykłego chłopca z Újvár.

– A więc gęsiarko Boróko – ciągnie Dorka – mamy dla ciebie pracę na czachtickim zamku. Moja pani potrzebuje służek i szwaczek. Umiesz szyć? Gotować? Czy całe życie nic, tylko skubałaś gęsi? Zresztą nieważne, przyuczysz się. Pokażemy ci, jak poprawić swój los.

– Tu jej dobrze – wtrąca starzec.

– Doprawdy? – Dorka ogląda dziewczynę od stóp do głów, zatrzymując spojrzenie na wyświechtanym lnianym czepku i szerokich rękawach koszuli, dziś już przykrótkich, na smukłych ramionach i niedomytych nadgarstkach, wreszcie na młodzieńczej twarzy i ciemnych włosach o złocistych, delikatnie skręconych końcówkach, lśniących niczym politurowane drewno. – Dziewczyna jest urodziwa – wyrokuje. – Nie chcesz, by znalazła męża? Ma spędzić tu resztę życia, stąpając tymi delikatnymi stópkami po gęsim łajnie?

Ficzkó wybucha śmiechem.

– Będzie Panią Pięciu Jabłonek – stwierdza i teatralnym gestem obejmuje rozciągający się za chatą sad, po czym kończy swój popis głębokim, wytwornym ukłonem.

– Lepsze to niż śmierć – odparowuje starzec.

– Do czego pijecie? – pyta wyzywająco Dorka.

– Już wy wiecie do czego. Chodzą słuchy, że dziewki, które trafiają na czachticki zamek, nigdy nie wracają.

Dorka cmoka z dezaprobatą i wzdycha.

– Nie słuchajcie plotek. Moja pani nie przyjmuje każdej chętnej. To bzdurne historyjki rozpowiadane przez durnowate latawice, które odesłała.

Starzec parska śmiechem.

– Nie nazwałbym Andrása z Keresztúr „durnowatą latawicą”. To główny rejent i zgłosiło się doń już wielu świadków.

Dorka nie jest w stanie ukryć zniecierpliwienia.

– Zadajcie sobie jedno pytanie – mówi. – Co chłop pańszczyźniany z Újhely może wiedzieć o dworze mojej pani?

– O czym mówią ci ludzie, apa? – chce wiedzieć dziewczyna.

Zanim starzec ma szansę otworzyć usta, Dorka go ubiega.

– Nazywasz go apa, lecz ten człowiek nie jest twoim ojcem, prawda? – pyta wolno nagle zniżonym głosem. W uszach Boróki brzmi on ślisko, jakby nie sposób było uchwycić intencji jego właścicielki.

– Jest mi jak ojciec.

– Naturalnie – przytakuje Dorka. – I byłoby cudownie, gdyby to było takie proste. Ale nie jest, moja droga. Ile masz lat?

– Piętnaście.

– Jesteś więc już kobietą. – Dorka zagląda jej w oczy. – Wiesz, co się robi z kobietami, które mieszkają z mężczyzną niebędącym ich mężem ani ojcem?

– Dosyć – rzuca ostrzegawczo starzec, ale zostaje zignorowany.

– Rozpłata się im nozdrza, by wszyscy widzieli, że mają do czynienia z dziwką.

– Ja jestem stary!

Dorka omiata go wzrokiem.

– Nie dobiłeś jeszcze sześćdziesiątki, więc miejscowe sekutnice mają nie lada używanie. Zabawiliśmy w Trenczynie raptem jeden dzień i już zdążyłam się nasłuchać plotek.

– A któż dawałby im wiarę?

Kobieta uśmiecha się szeroko.

– W istocie, słusznie prawicie. Może żadne z nas nie powinno oceniać drugiego? Ale nie przejmujcie się złymi językami. Jeśli dostaniemy dziewkę, powiem plotkarzom, że widziałam was na własne oczy i jesteście dla niej dobrym ojcem, nikim więcej.

– Czemu w waszych ustach brzmi to jak groźba? – pyta starzec.

– Ja nie grożę, ojczulku, tylko próbuję przemówić wam do rozsądku. Oddajcie Borókę na służbę u hrabiny. Szkoda jej do gęsi czy na żonę dla jakiegoś nieokrzesanego syna kowala.

W chacie skwaszony József siedzi przy kuchennym stole i ciosa z zapamiętaniem kawałek drewna, otoczony spadającymi na klepisko wstążkami obrzynków.

Boróka śmieje się, stawiając przed nim talerz solonej wieprzowiny z fasolą.

– Co strugasz? – pyta i siada naprzeciwko niego. – Głowę Dorki?

József parska mimowolnym śmiechem i z westchnieniem odkłada drewienko, z którego wyłania się już zarys głowy i… nosa? Na razie bardziej przypomina groteskowy, długaśny dziób osadzony między przeraźliwie pustymi, głębokimi oczodołami wyżłobionymi mściwą dłonią.

– Nie, nie – zaprzecza starzec, wycierając ręce o koszulę, i sięga po pajdę jęczmiennego chleba. – Nie marnowałbym czasu na podobizny Dorki czy tego jej popychla.

Macza przaśny chleb w parującym gulaszu zaprawionym kminkiem i koprem i rozrywa go wściekle zębami.

– Dlaczego jesteś zły, apa?

József odkłada pajdę na talerz i przerywa przeżuwanie, jakby nagle stracił apetyt. W końcu opiera czoło na opuszkach i wbija nieruchomy wzrok w stół. Po dłuższej chwili grobowej ciszy skonsternowana dziewczyna ma ochotę podejść i go objąć.

Wreszcie starzec podnosi oczy i wyciąga do niej rękę przez stół.

– Och, Boróko – szepce, ściskając jej palce. – Jestem zły, bo wiem, że ona ma rację.

Choć wieczór jest ciepły, a w palenisku dogasa ogień, dziewczynę przechodzi zimny dreszcz. Sztywnieje, jakby chciała zabrać rękę, ale József ani myśli ją puścić.

– Nie możesz tu dłużej zostać – oznajmia. – Wiesz o tym.

– Ale obiecałeś… – zaczyna szeptem Boróka.

– I dotrzymałem słowa. – Wzmacnia uścisk, jakby musiał podkreślić swą szczerość. – Przysiągłem jej, że będę cię chronił, i chroniłem. Ale najwyższa pora zadać sobie pytanie: czy złamię przysięgę, jeśli pozwolę ci odejść, czy jeśli… zatrzymam cię przy sobie?

Boróka powoli cofa rękę i tym razem jej na to pozwala. Zrezygnowana opada na krzesło i wlepia wzrok w talerz nietkniętej strawy.

– To nie życie dla ciebie – mówi József, przerywając nieznośną ciszę. – Zdziczejesz w tej leśnej głuszy.

Promienie zachodzącego słońca malują w oknie nad stołem feerię fantastycznych barw na płótnie zmierzchającego nieba, które niepostrzeżenie zlewa się z ciemną krzywizną monumentalnych Karpat. Wkrótce trzeba będzie zapalić świecę, ale żadne nie kwapi się, by wstać od stołu.

– Nigdy nie tęskniłam za towarzystwem innych dzieci. Przyjaciółmi były mi gęsi i wiewiórki, które podkradają im ziarno. Mój głód wiedzy nasyciły twoje nauki. Niczego więcej nie chcę.

– Słyszałaś, co powiedziała Dorka. – Głos Józsefa jest grubo ciosany niczym leżący obok zalążek drewnianej figurki. – Narobi wokół nas smrodu, a to ostatnie, czego potrzebujemy.

– Czy taki stoi przede mną wybór? – pyta z goryczą Boróka, patrząc, jak József sięga po widelec i wbija go w mięsiwo. – Jechać z nimi do Czachtic albo zostać tu i czekać, aż rozpłatają mi nos?

– Nie – odpowiada starzec. – Jechać do Czachtic albo skończyć jak twoja matka: w grobie.

Zamek na wzgórzu

Przy każdym szarpnięciu powozu serce Boróki tłucze się w piersi, jakby to nim rzucało na tej kamiennej, rozgrzanej słońcem drodze. Konie sapią i parskają, z mozołem ciągnąc pod górę swój krzyż; spod toczących się kół od czasu do czasu pryśnie jakiś kamyk – tylko po to, by wpaść w inną przypadkową szczelinę i już w niej pozostać. Boróka ściska w ręku drewnianą figurkę, kciukiem muskając gładką powierzchnię, jakby w jej fałdach kryło się ukojenie. „Pamiętaj, że jesteś kochana”, zapewnił József, kiedy zamykał ją w jej dłoni.

Kolejne szarpnięcie i dziewczyna wstrzymuje oddech, chwytając się ławeczki.

– Na litość! – beszta ją siedząca naprzeciwko Dorka. – Cóż za płochliwa ptaszyna nam się trafiła!

Odzyskawszy równowagę, Boróka wybąkuje przeprosiny. Można by pomyśleć, że siedzą w środku olbrzymiej kuli armatniej ciągniętej na łańcuchu ku szczytowi wzgórza na spotkanie z nieznanym. Przygryza wargę, wbijając wzrok w podołek. I choć ze wszystkich sił próbuje się skupić na splocie zgrzebnej spódnicy, ma nieodparte wrażenie, że ktoś na nią patrzy. I rzeczywiście: gdy podnosi oczy, napotyka spojrzenie siedzącej obok Dorki dziewczyny, której usta momentalnie wyginają się w uśmiechu.

Boróka zerka na chmurną opiekunkę, ale ta niczego nie zauważa zajęta wyglądaniem przez okno, jakby pod każdym poprzetykanym anemiczną roślinnością głazem krył się jakiś doniosły sekret. Jej młoda sąsiadka wypina pierś, powtarzając bezgłośnie oburzone: „Na litość!”, i na jej wzór dyskretnie łapie się pod bok.

Boróka z trudem powstrzymuje chichot, a w odpowiedzi nowa znajoma posyła jej uśmiech opatrzony uroczymi dołeczkami w policzkach, po czym wysuwa lekko dolną wargę i zdmuchuje z czoła przyklejone kosmyki, nitkowate niczym pszeniczne wąsy. Gdy wsiadała do powozu, Dorka przedstawiła ją jako Suzannę i Boróka próbuje przypomnieć sobie, czy widywała ją kiedyś w miasteczku. Może stały razem w porannej kolejce do piekarza, może przepychały się na targu, próbując dostać się do furmanki wędrownego kupca uginającej się od bel cudnego, barwionego marzanną i urzetem płótna. Ale na pewno by ją pamiętała, bo większość mieszczek zna przynajmniej z widzenia. A w powozie siedzą tylko we dwie, więc to by było na tyle, jeśli idzie o tabuny młódek zabijających się o służbę na czachtickim zamku.

Wyjrzawszy przez okno, dostrzega rozkołysany czubek pióra Ficzki, który zajął strategiczne miejsce obok woźnicy. Z braku ciekawszych widoków ogląda je sobie ze wszystkich stron – dopóki powóz nie skręca i jej oczom ukazuje się sceneria, jakiej nie wyobrażała sobie w najśmielszych snach.

Na dziewczynie wychowanej pośród górskich szczytów surowych Karpat – wyrastających z ciemnej gęstwiny sosnowych lasów, przyprószonych śniegiem w zimie i nastroszonych niczym wilcze futro w lecie – uderzające, czyste piękno jak okiem sięgnąć już dawno przestało robić wrażenie. Ale to… to nie jest przypadkowy twór rozpasanej natury, lecz umyślne dzieło człowieka, powstałe z tych samych skał, na których stoi. Można by pomyśleć, że wysokie kamienne mury ciągną się w nieskończoność, wypolerowane ręką czasu zainspirowaną wszystkimi odcieniami ołowianego nieba. Tuż za wałem obronnym wznoszą się wieżyczki i baszty zwieńczone spiczastymi czapami barwy spieczonej czerwonej ziemi u ich stóp.

Na widok oszołomienia malującego się na jej twarzy Dorka uśmiecha się z zadowoleniem.

– Daleko do twojej odrapanej chatki, co? – mówi, wciskając się w oparcie, by również Suzanna mogła wyjrzeć. – Czy teraz cieszysz się, że przyjechałaś?

Boróka zadaje w duchu to samo pytanie milczącemu zamczysku, ale jego mury są nieprzeniknione, a okna ciemne i zasłonięte niczym ślepi strażnicy tajemnic.

Suzanna okrąża komórkę w owalnej wieżyczce, wędrując dłonią po chropowatych ścianach.

– Nigdy nie mieszkałam w okrągłym pokoju – oznajmia z podekscytowaniem. Komórka jest tak ciasna, że już po chwili wraca do punktu wyjścia i staje przed Boróką. – A ty?

Dziewczyna kręci głową. W swym życiu mieszkała tylko w bielonej chacie Józsefa i jeszcze jednym miejscu. Czasami próbuje je sobie przypomnieć, ale gdy tylko zaczyna gonić za mglistymi wspomnieniami, rozpierzchają się niczym cienie w świetle dnia.

Zapadł już wieczór i powietrze jest przesycone gryzącym zapachem łojowej świecy. Boróka podchodzi do okna i mrużąc oczy, próbuje zajrzeć za zasłonę nocy. Gdzieś tam, daleko, József stoi w progu chaty i gwiżdże na psy. Gdy się zbiegną, zamknie je w środku, a potem zgasi ogień w palenisku i napełni dzban wodą na rano.

– Dobrze się czujesz? – Zza pleców dobiega ją szept Suzanny i Boróka mimowolnie sztywnieje.

– Tęsknię za moim apa – mówi i odwraca się do niej.

– Spróbuj o tym nie myśleć – radzi Suzanna, gasząc świecę palcami. – Chodź. – Bierze ją za rękę i ciągnie. – Pora spać.

Na podłodze leży słomiany siennik przeznaczony dla nich obu, zajmujący niemal całą komórkę wielkości małego cekhauzu u szczytu krętych schodków. Leżąc już pod pledem, Boróka ma wreszcie okazję przyjrzeć się swej współlokatorce, konturom jej zacienionej twarzy okolonej rozrzuconymi cienkimi włosami.

– Czemu tu przyjechałaś? – pyta.

Suzanna spogląda na nią pustymi oczami i nocną ciszę przerywa stłumione westchnienie rezygnacji.

– Matka mnie sprzedała.

– Sprzedała? Jak mogła?

– Ot tak. – Suzanna przekręca się na plecy i wbija wzrok w sufit. – „Ty bezużyteczne stworzenie!” – skrzeczy głosikiem tak zjadliwym, że Boróka ma ochotę parsknąć śmiechem. – „Jeszcze nie przyniosłaś wody, leniwa dziewucho? Spójrz tylko na te ściegi! Jakby wyszły spod świńskich racic! Kto upiekł ten chleb? Można nim rąbać drewno na opał!”

Boróka prycha.

– Było aż tak źle?

– Gorzej. Nie umiałam zrobić niczego, jak należy, a poza tym i tak mnie nie potrzebowała. Mam trzy starsze siostry z dużo lepszymi widokami na zamążpójście. Byłam jej tylko zawadą, więc pozbyła się mnie z pocałowaniem ręki.

– Tak mi przykro, Suzanno…

– Niepotrzebnie. Wreszcie mam siennik prawie dla siebie!

Wyciąga się na posłaniu jak rozgwiazda. Z kolei dla Boróki to nowość. Nie licząc psów, które czasami do niej wskakiwały, od zawsze sypiała sama. Teraz nie wie, czy odsunąć się od rozciągniętej na posłaniu Suzanny, czy przytulić się do niej jak do swych czworonożnych przyjaciół, szukając bliskości i ciepła żywej istoty.

– Boisz się? – pyta szeptem.

Suzanna odwraca głowę. W księżycowej poświacie białka jej oczu opalizują jak perły.

– Czego?

– Hrabiny. Powiadają, że wiele dziewek trafia na zamek, ale prawie żadna nie wraca.

Suzanna przewraca się na bok.

– Boję się głodu – mówi po chwili. – I chłodu. Boję się wilków, które zimą podchodzą pod chaty i wyciągają chorych z barłogów. Czego tu się bać, skoro nasze brzuchy będą pełne, a stopy ogrzane? – Znienacka muska palcami łydkę Boróki, która prawie podskakuje. – Dorka miała rację – stwierdza ze śmiechem. – Płochliwa z ciebie ptaszyna!

– Śpijmy już – ucina Boróka lekko rozdrażniona. – Robi się późno.

– Wedle życzenia. – Suzanna opiera się na łokciu i przyciąga pod głowę worek plew. – Co to? – pyta, znajdując pod nim drewnianą figurkę.

– Taki drobiazg – odpowiada Boróka. – Od Józsefa, na pamiątkę.

– Ale co to jest? – Suzanna unosi zdobycz i mrużąc oczy, ogląda w księżycowym świetle misternie rzeźbione skrzydełka, smukłą szyjkę i błoniaste stópki.

Boróka wyciąga rękę i odbiera swą własność.

– To gąska, głuptasie – mówi.

Obute i zarumienione stawiają się przed świtem w przestronnej kuchni, która ze swym kamiennym sklepieniem i wszędobylskimi kagankami bardziej przypomina zamkową kryptę. Boróka stoi ze spuszczonym wzrokiem, zerkając na zastawiony kamionkowymi misami i garncami drewniany stół, pod którym chowają się wiklinowe kosze pełne warzyw.

Nowe służki czekają cierpliwie na polecenia, choć w tym momencie można by pomyśleć, że tylko tu zawadzają. Przy olbrzymim palenisku, w którym bucha wesoły ogień, spocony kucharz gniecie surowe ciasto, podczas gdy drugi wyjmuje z pieca wypieczone już bochenki i zsuwa je na blat stołu świeże, złociste i pachnące domem. Nagłe kręcenie w nosie zwiastuje napływające do oczu łzy i Boróka odchyla głowę, jakby chciała je połknąć, zaciska powieki i zawzięcie mruga, próbując skupić na czymś wzrok. Z rozciągających się nad nią niebiańskich sklepień zwisają na łańcuchach zacienione sprzęty: żelazna obręcz obciążona garnkami i patelniami niczym orbitującymi planetami, drewniane półki uginające się od kiści ziół i warkoczy czosnku. Martwy bażant wygląda, jakby wzbijał się do lotu w te osobliwe przestworza, powstrzymywany jedynie przez hak wbity między opalizujące skrzydła.

– Tu jesteście.

Dziewki niemal podskakują w miejscu, okręcając się na pięcie.

– Pani hrabina lada chwila się obudzi – oznajmia Dorka, mijając je jak strzała. – W łóżku pija wodę cynamonową lub napar miodowy z figami w syropie.

Daje znak służce, która łapie miednicę i napełnia ją gorącą wodą z kotła nad ogniem.

– Jaśnie pani nigdy nie jada mięsiwa na śniadanie. Woli drylowane damascenki z plastrami cytryny i imbiru.

Boróka przełyka ślinę. Ma to wszystko zapamiętać? Już jej się plącze; ta woda była z miodem, a napar z cynamonem czy odwrotnie? Tymczasem służka podaje Dorce miednicę i przewiesza jej przez ramię lniany ręcznik. Przełożona spogląda wyczekująco na nowe czeladnice. Boróka wyciąga ręce i z przerażeniem odkrywa, że trzęsą się jak osika.

– Czy… – próbuje mówić, ale słowa więzną jej w ściśniętym strachem gardle. Odchrząkuje i nabiera powietrza. – Czy mam zanieść to jaśnie pani?

– Ty? – Dorka wybucha śmiechem tak głośnym, że nawet kucharz podnosi wzrok znad niestrudzenie ugniatanego ciasta. – Nie jesteś godna pokazywać się na pańskie oczy! Nie, ja jej to zaniosę, wy bierzcie się do zamiatania i szorowania stołu. A jak wstanie słońce, zanieście resztki świniom.

Kuchnia wychodzi na brukowany, wyściełany słomą podwórzec, a do okalających go murów przylegają drewniane, kryte strzechą chlewiki i kurniki. Gdy Suzanna wchodzi do środka, by wylać pomyje do koryta, spłoszone ptactwo rozbiega się z krzykiem na wszystkie strony.

– Już czuję się jak w domu – mruczy pod nosem, patrząc, jak nadgniła główka kalafiora ląduje w błocie, a dorodny wieprz, chrumkając, rozprawia się z resztkami sarniego combra.

– Jak sądzisz, co nam teraz każą? – pyta Boróka, sięgając po rozmiękłą figę, która nie dostała się na pański stół, i karmi nią najbliższe prosiątko.

– Czy ja wiem… przerzucać gnój?

Boróka blednie jak chusta.

– Naprawdę myśl… – Nagle milknie, spoglądając ku strzelistymi basztom.

Opróżniwszy kubeł, Suzanna podąża za jej wzrokiem.

Podwórzec ustępuje miejsca ogrodowi porośniętemu jabłoniami, śliwami i czereśniami, na który wychodzi rząd foremnych okien z witrażowymi szybkami w kształcie rombów zwieńczonych wysuniętymi kamiennymi łukami na wysokości piętra. Wzrok Boróki przyciąga lekko odchylona zasłona – a za nią sylwetka kobiety spoglądającej na świat u swych stóp.

– Myślisz, że to ona? – pyta szeptem, jakby najmniejszy podmuch zdradzieckiego wiatru mógł zanieść jej słowa do uszu tajemniczej postaci.

Suzanna wzrusza ramionami, ale Boróka nie może oderwać oczu od niemożliwie smukłej sylwetki, która po chwili rozpływa się w ciemności.

– Piękna, prawda? – U ich boku materializuje się Ficzkó, tego dnia przyodziany w ciemnoniebieską huzarkę z plisowanymi rękawami, spod której wyziera śnieżnobiała koszula. – Tylko uważaj, na kogo się gapisz, gęsiarko. Tu nawet świnie wiedzą, żeby nie podnosić ryjów.

Boróka oblewa się rumieńcem i spuszcza wzrok, wciąż czując na sobie jego spojrzenie palące jak lipcowe słońce, przed którym nie ma ucieczki.

– Mam robotę – wybąkuje, schylając się po kubeł.

– W istocie – przytakuje Ficzkó. – Przysłano mnie po was. Macie iść do wschodniej izby, tej przy spiżarni. Ilona Jó Nagy już tam czeka.

Wschodnia izba swój przydomek zawdzięcza wysokiemu oknu łapiącemu promienie wstającego słońca, pod którym tego ranka siedzi przy jednym szerokim stole nie mniej niż osiem dziewek zajętych szyciem. Głowy mają spuszczone, a wzrok wbity w robótki, jakby zależało od tego ich życie. Na środku stołu leży sterta sztywnych krez i kołnierzy, koszul i halek pachnących zwietrzałym mydłem łojowym i słońcem, na którym się suszyły.

Na widok nowo przybyłych Ilona Jó nachyla się nad stołem, przyciskając pobielałe kłykcie do gładkiego orzechowego blatu z taką determinacją, jakby chciała je w niego wbić. Można by pomyśleć, że zlewa się z nim w jedno, kanciasta i sztywna jak jedna z jego desek.

– Umiesz szyć? – pyta Suzannę.

Dziewczyna zdusza uśmiech.

– Moja matka mawiała, że świnie mają zręczniejsze racice.

Igła w palcach siedzącej na wprost dziewki nieruchomieje, a jej oniemiała właścicielka zerka z niedowierzaniem na Suzannę, rozdziawiając usta.

– Coś ty powiedziała? – Głos Ilony kłuje niczym szpilki ze stojącej przed nią skrzyneczki.

Suzanna rzuca okiem na dziewkę, która momentalnie skupia się na cerowaniu halki, ściągając nitkę z takim zapamiętaniem, że na gładkiej tkaninie pojawiają się fałdki.

– Postaram się – poprawia się z pokorą.

– Ja myślę. – Ilona wyciąga ze sterty samotną pończochę. – Zacznij od tego – mówi, rzucając ją Suzannie. – I żeby nie było mi widać ściegów.

Suzanna podnosi pończochę; jeszcze nigdy nie dotykała czegoś tak jedwabistego, delikatnego jak skrzydła ćmy. Ku jej zgryzocie nawet najcieńsza nić ryje gładką powierzchnię tkaniny niczym pług spulchnioną ziemię. Zerka na Borókę, której dostał się krochmalony biały czepek wyszywany na przedzie koralikami. Jej palce są niewiarygodnie zwinne i już po chwili robótka jest skończona. Ilona kiwa z zadowoleniem głową i podaje jej giezło z oberwanym rąbkiem.

– Zajmij się swoją robotą – rzuca ze złością, mijając Suzannę.

Wiekiem nie ustępuje Dorce, która już dawno przekroczyła zgrzybiałą pięćdziesiątkę, ale podczas gdy tamtą lata obrosły jak warstwy cebuli, gromadząc się w talii i podwójnym podbródku, Ilonę kawałek po kawałku odarły z cielesnej powłoki. Stoi u szczytu stołu niczym naga brzoza w zimie – blady, szczapowaty posąg złożony ze ścięgien i kości.

Suzanna kończy cerować i odłożywszy pończochę na bok, wygładza ją dłonią. Już ma sięgnąć po następną robótkę, gdy nagle pończocha zostaje porwana ze stołu i unosi się w palcach rozzłoszczonej Ilony.

– Kpisz sobie ze mnie? – Pytanie nie pada podniesionym głosem, a mimo to wszystkie dziewki jak jeden mąż odrywają się od pracy i wlepiają wzrok w dyndającą pończochę.

– Nie, proszę pani.

– Więc czemu to zrobiłaś?

– Co takiego?

– To! – Ilona potrząsa pończochą, która trzepoce w powietrzu jak ryba na haczyku. – To najpyszniejszy lyoński jedwab, a ty go zniszczyłaś. Gruda na grudzie! Jaśnie pani będzie wyglądać w niej jak ospowata!

Jedna z dziewek prycha, ale trudno orzec która, bo wszystkie momentalnie przywdziewają kamienne maski.

– Rozumiesz, po co tu jesteś? – pyta Ilona, ale zgnębiona Suzanna kręci spuszczoną głową. – Jesteś tu, żebym zobaczyła, co umiesz. Te, które potrafią szyć, zostaną szwaczkami, może nawet poślemy je na koronkarki. Te, które odróżniają smalec od gęsiego łoju, będą pracować w kuchni. A te, które mają dwie lewe ręce… – Przerywa, kładąc delikatnie pończochę przed Suzanną niczym dowód w sądzie. – Zostaną zagonione do pralni.

– To nie była jej wina.

Oczy Ilony przenoszą się niechętnie na Borókę, jakby na jej głowę zwalił się jeszcze jeden kłopot.

– Nikt nie zaceruje zgrabnie jedwabiu lnianą nicią – ciągnie Boróka niemal niedosłyszalnym głosem, który ginie w nerwowym szeleście spódnic reszty szwaczek.

Ilona patrzy na nią bez słowa, a potem robi coś niespodziewanego: kuca przed nową podopieczną, ujmuje oburącz jej dłonie i kciukiem muska ich gładką skórę.

– Jaka szkoda – szepce – że te zwinne paluszki zniszczą się po tygodniu maczania w potażu i gorącym ługu.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

JESIEŃ

Dostępne w wersji pełnej

ZIMA

Dostępne w wersji pełnej

WIOSNA

Dostępne w wersji pełnej

Nota autorki

Nota autorki

Dostępne w wersji pełnej

Przekłady źródłowe

Przekłady źródłowe

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

O autorce

O autorce

Dostępne w wersji pełnej