Zamek - Luis Zueco - ebook + książka

Zamek ebook

Luis Zueco

3,7

Opis

Pierwsza część trylogii umiejscowionej w hiszpańskim średniowieczu. Fascynujący opis zwyczajów i ówczesnej techniki, wpleciony w niezwykle zręcznie poprowadzoną opowieść o miłości, wojnie i przezwyciężaniu trudności.

Między Tierra Llana a Pirenejami Aragońskimi leży najważniejszy zabytek wojskowy w Europie: opactwo zamku Loarre, imponująca twierdza, zbudowana w miejscu, w którym była niebezpieczna granica. Jak zbudowano? Kto poważył się na taki wyczyn? Wszystko zaczęło się, gdy monarcha, król Sancho III Wielki, postanowił zbudować fortyfikację w odległym, słabo zaludnionym pasie górskim, z którego muzułmański wróg mógł być widoczny na dziesiątki kilometrów. Za obietnicę lepszej przyszłości przyciągnął grupę mężczyzn i kobiet, dla których samo przeżycie było codziennym bohaterstwem. Wśród nich jest mistrz z Lombardii; Jan i jego syn Fortun; Javierre , chłopiec, którego ambicje rosły w tym samym czasie co Zamek. Spotkamy kapłana wiernego starym rytuałom i inteligentną, tajemniczą Enecę. Jest to historia powstania jednego z najważniejszych średniowiecznych królestw, klucz do Rekonkwisty…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 953

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (6 ocen)
1
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Warszawa 2018

© Copyright for the Polish edition by Fabuła Fraza

© Copyright for the Polish translation by Magdalena Pabisiak, 2018

Fabuła Fraza Sp. z o.o.

02-495 Warszawa

ul. Apartamentowa 6/B3

www.fabulafraza.pl

[email protected]

Projekt graficzny i skład: DM QUADRO

Mapy i ilustracje w wersji polskiej: DM QUADRO

Redakcja: Dariusz Wilczak

Korekta: Alicja Kobel

ISBN: 978-83-65411-23-5

1.a edición: septiembre, 2015

© Luis Zueco, 2015

© Antonio Plata, 2015 de los mapas y árbol genealógico.

© José Antonio Tolosa de las fotografías de la techumbre de la catedral de Santa María de Mediavilla (Teruel)

© Ediciones B, S. A., 2015

Consell de Cent, 425-427-08009 Barcelona (España)

www.edicionesb.com

Printed in Spain

ISBN: 978-84-666-5774-7

DL B 15906-2015

Impreso por LIBERDÚPLEX, S.L.

Ctra. BV 2249 km 7,4

Polígono Torrentfondo

08791 Sant Llorenç d’Hortons

Todos los derechos reservados. Bajo las sanciones establecidas en las leyes, queda rigurosamente prohibida, sin autorización escrita de los titulares del copyright, la reproducción total o parcial de esta obra por cualquier medio o procedimiento, comprendidos la reprografía y el tratamiento informático, así como la distribución de ejemplares mediante alquiler o préstamo públicos.

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Nad iglicami przyciętymi ostro

trwam wyprężony,

na zawroty głowy, senność – odporny.

Od góry do dołu – skalkulowany.

Wszelkich próżnych ozdób

i wszelkich wygód

budowniczy wzbronił,

żebym był wiecznym strażnikiem,

żeby nigdy

nikt mnie nie podszedł

znienacka.

Carlos Garulo,

Kamienny głos

PRZEDMOWA

Ta książka opowiada o marzeniu ludzi, którzy tysiąc lat temu z niegościnnej enklawy, zawieszonej w czasie, rzucili wyzwanie przeznaczeniu.

Ośmielam się stwierdzić, że nie istnieje na całym świecie żaden inny zamek, który pozwoliłby nam przenieść się w średniowiecze tak, jak czyni to Loarre. Zapomnijcie o filmach, o reklamach i o tym wszystkim, co wam opowiadano; nie oczekujcie widoku zbytkownych pałaców ani naiwnych księżniczek. Jeśli chcecie się zanurzyć w autentycznej aurze wieków średnich i poczuć się tak, jak owi mężczyźni i kobiety z odległych czasów, bez wahania przekroczcie progi tej książki i ruszajcie w podróż do Loarre.

W górzystej dziczy, liczącej niewielu mieszkańców i położonej na samej granicy z wrogiem, pewien monarcha, wytrawny wojownik, postanowił wznieść fortecę. Ale nie byle jaką; to nie miała być kolejna twierdza z rodzaju tych, co usadowione na wzgórzach, położone głęboko, w łonie doliny, czy jak orle gniazda zaczajone na szczytach, naznaczyły swą wszechobecnością pejzaże królestw i hrabstw w wiekach średnich.

Nie. To epopeja poświęcona najpotężniejszemu i najbardziej imponującemu zamkowi, jaki kiedykolwiek widziałem, jednej z najbardziej zdumiewających budowli tamtych czasów, fortecy, która stała się zalążkiem jednej z najbardziej liczących się średniowiecznych monarchii.

Były to czasy mroczne i groźne, w których życie człowieka nie przedstawiało żadnej wartości, a religie podżegały do krwawych wojen w imię własnych bogów. Średniowiecze można uznać za epokę szczególnie inspirującą spośród wszystkich okresów w dziejach ludzkości, ale nie były to wieki dobrobytu, postępu technologicznego czy kulturowego. To nie był ten świat rycerzy i księżniczek, jaki w naszej zbiorowej wyobraźni ukształtowały filmy i książki. Średniowiecze to czasy nierówności, walki i śmierci. Czasy, kiedy trafiali się ludzie, którzy, dysponując szczupłymi środkami i jeszcze bardziej ograniczoną wiedzą, zdołali rzucić wyzwanie granicom, w jakie wtłaczały ich ciemnota i władza.

Elementem, emblematem tych czasów, są zamki. Dlatego, kiedy dumni z minionej świetności przodków, przypatrujemy się, jak z wysokości lustrują wzrokiem niezbadany horyzont, kiedy zwiedzamy to, co po sobie zostawili, a co dziś w większości przypadków obróciło się w ruiny, zawsze jesteśmy skłonni puszczać wodze wyobraźni. Przechadzając się po ich wieżach i murach obronnych, dostrzegamy na horyzoncie wrogów, snujemy fantazje o tłumach zgromadzonych na turniejach, o zgiełkliwych biesiadach, o rycerzach ratujących z opresji nadobne dziewice.

Ale jak wam wcześniej mówiłem, nie takie było średniowiecze.

Jeśli chcecie przekonać się, jacy byli mężczyźni i kobiety, którzy wykuwali te dawne dzieje, w jaki sposób zdołali wznieść pomniki równie zdumiewające, jak zamek Loarre, przewróćcie kartkę i wstąpcie na szlak, który powiedzie was przez Pireneje ku samej granicy, pomiędzy znakiem krzyża i znakiem półksiężyca, a wówczas będzie wam dane uczestniczyć w ziszczeniu pewnego marzenia. Ponieważ nie ma i nie było na tym świecie potężniejszej broni, ani dziś, ani przed tysiącem lat, niż uwierzyć we własne marzenie.

Na przekór wszystkim przeszkodom, nieszczęściom i ograniczeniom, jakie życie postawi na waszej drodze, bądźcie wierni swoim marzeniom, tak jak ludzie, którzy zbudowali fortecę Loarre.

Zamek Loarre jest uznawany za najlepiej zachowany obiekt tego rodzaju na świecie i w najbliższym czasie oczekuje się, że zostanie wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

DRAMATIS PERSONAEPostacie historyczne pierwszej połowy XI wieku

Sancho Gracés III z Pamplony, obdarzony przydomkiem Mayor, Wielki, był królem Pamplony z hrabstwem Aragonii, a przez małżeństwo stał się władcą terytorium Kastylii, Álavy i Monzón, przyłączył hrabstwa Cea, Sobrarbe i Ribagorza. Pod jego rządami królestwo Nájera-Pamplona osiągnęło największą rozpiętość, rozciągając się prawie na jedną trzecią północnej części półwyspu, od Astorgi do Ribagorza. Zawarł małżeństwo z królową Munią z Kastylii, z którą miał pięcioro dzieci.

Ramiro I z Aragonii, nieślubny syn króla Sancha Wielkiego i doñii Sanchy de Aibar. Po ojcu odziedziczył hrabstwo Aragonii, stając się wasalem króla Pamplony. Miał zostać pierwszym królem Aragonii, terytorium, do którego po śmierci swojego nieletniego przyrodniego brata, Gonzala, dołączył hrabstwa Sobrarbe i Ribagorza.

García Sanchez III z Pamplony, noszący przydomek „z Nájera”, król Pamplony, najstarszy z prawych potomków króla Sancha Wielkiego.

Fernando Sánchez, hrabia Kastylii i król Leónu, noszący przydomek Grande, Wielki. Drugi syn Sancha Wielkiego i królowej Munii. Poślubił Sanchę z León, siostrę króla Leónu, Bermuda III.

Jimena Sánchez, jedyna córka Sancha Wielkiego i jego żony, królowej Munii, przez małżeństwo z królem Bermudem III została królową Leónu.

Gonzalo Sánchez, hrabia Sobrarbe i Ribagorzy, najmłodszy syn króla Sancha Wielkiego.

Postacie historyczne drugiej połowy XI wieku

Sancho Gracés IV, król Pamplony, noszący przydomek „z Peñaleón”. Syn i następca Garcíi Sáncheza III z Pamplony i Stefanii de Foix, w wieku czternastu lat został obwołany królem po śmierci swojego ojca w bitwie pod Atapuerca.

Sancho Ramírez, król Aragonii i Pamplony, pierwszy syn Ramira I z Aragonii i Ermesindy de Foix. Pierwszym małżeństwem związał się z Isabelą de Urgell, miał z tego związku jedynego potomka, przyszłego króla Aragonii, Pedra I.

Hrabina Sancha z Aragonii, pierwsza córka Ramira I, wydana za hrabię Ermengola III z Urgell; kiedy owdowiała, została przełożoną klasztoru Siresa i biskupstwa Pamplony.

Infant-biskup García Ramírez, drugi syn króla Ramira I, biskup Aragonii i Pamplony.

Postacie fikcyjne pierwszej połowy XI wieku

Juan, cieśla urodzony w Pirenejach, jego żona zmarła dwa lata po wydaniu na świat jedynego syna.

Lombardczyk, ostatni budowniczy ze swojego regionu, który pracował w królestwie Sancha III Wielkiego.

Fortún, syn Juana, zaczął jako terminator u cieśli i osiągnął pozycję mistrza budowy w Loarre.

Eneca, córka pana zamku Xabier, osierocona, musiała radzić sobie sama od wczesnego dzieciństwa, oddawała cześć dawnym bóstwom i była bardzo przywiązana do pogańskich obyczajów.

Javierre, syn pasterza z dolin w pobliżu Loarre, rówieśnik Fortúna.

Ava, córka żołnierza króla Sancha Wielkiego, niezrównana łuczniczka.

Kapłan, duchowny, obrońca dawnego obrządku na ziemiach Hispanii, były zakonnik z klasztoru San Juan de la Peña.

Izydor, mistrz kamieniarski, który pracował w wielu królestwach chrześcijańskich.

Galindo, żołnierz pochodzący z Pamplony, wyróżniający się potężnym wzrostem i umiejętnością rzucania nożem.

Constanza, niewolnica z haremu gubernatora miasta Wasqa.

1Zamek Xabier. Listopad roku 1027

Z największym trudem łapała oddech, jej tętno przyspieszyło i poczuła bolesny ucisk w piersi. Rozchyliła wargi najszerzej, jak mogła, żeby zaczerpnąć jak najwięcej powietrza, ale to nie pomogło. Półmrok był gęsty i zimny jak śnieg w górach. Podniosła wzrok i rozejrzała się dokoła. Nie widziała jasno, ale wiedziała, że coś tam jest.

Wreszcie go dostrzegła.

Jej oddech się uspokoił, ucisk ustąpił i jej młode serce znów zaczęło uderzać w normalnym rytmie. Choć może się to wydać dziwne, nie czuła strachu. A przecież wiedziała, że powinna być przerażona.

– Strach jest dobry – zwykł ją pouczać ojciec. – Dzięki niemu masz się na baczności i oceniasz wszystkie możliwości. Strach jest sprzymierzeńcem odważnych i najgorszym wrogiem tchórzy.

Dziewczynka nie rozumiała tych słów i nie pojmowała tego doznania. Widziała zło w tych nabiegłych czerwienią oczach, które wpatrywały się w nią krwiożerczo, a mimo to nie spuszczała z nich wzroku. Chciała się dowiedzieć, chciała rozpoznać, skąd pochodzi. Nie przeraziła się nawet wówczas, kiedy to rzuciło się na nią i...

– Eneko! Zbudź się!

Dziewczynka podniosła powieki, spod których wyjrzały źrenice ciemniejsze niż noc, spowijająca o tej porze wieżę zamku Xabier.

– Dobrze się czujesz, córeczko? Cała jesteś zlana potem, przyśnił ci się jakiś koszmar.

– Matko! – krzyknęła, przywierając do niej ze wszystkich sił, plącząc się w złotych puklach matczynych włosów.

– Ciii, już minęło, już nic ci nie grozi – powiedziała, delikatnie gładząc małą po głowie i starając się w ten sposób odpędzić strachy.

– Nie, matko, nie! Grozi nam niebezpieczeństwo – szepnęła dziewczynka. – Nadchodzi, idzie po nas.

– O czym ty mówisz, Eneko?

– Widziałam go, chce mnie złapać.

– Malutka, to był tylko zły sen. Nikt tu nie przyjdzie, nie zrobi ci krzywdy. Nie bój się, pośród tych murów nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo.

– Jest blisko.

– Co się stało? – do izby weszła zaniepokojona starsza kobieta, osłaniając dłońmi płomyk świecy.

– Eneca miała zły sen – odrzekła matka dziewczynki – ale już ma się lepiej, prawda, córko? – Dziewczynka nie odpowiedziała.

– Ja z nią zostanę, Iguazel. Ty idź, połóż się przy mężu.

Piękna kobieta pocałowała córkę w czoło i Eneca poczuła się lepiej, ukojona czułością, jaką promieniowały szarawe oczy matki. Ta podniosła się z jej posłania i rzuciła porozumiewawcze spojrzenie przybyłej. Jeszcze raz popatrzyła na córkę, pożegnała obie gestem ręki i zamknęła za sobą drzwi. Tymczasem staruszka przysiadła na sienniku i zgasiła knot świecy. Półmrok powrócił ciężki, nieskończony, jak wcześniej. Eneca ponownie odczuła ucisk. Znów z trudem łapała powietrze. Tym razem babka ją objęła, ale to nie pomogło. Poczuła, że zło powraca, bierze izbę w posiadanie.

– Ty nigdy nie miewasz koszmarów, Eneko. Co się z tobą dzieje? Mnie możesz o wszystkim opowiedzieć...

– Babciu, jest tutaj.

– Kto? Kto tu jest, Eneko?

– Przyszedł po mnie. Widziałam go – przywarła do babki, tuląc się do jej piersi. – Ma krwawe oczy.

– Jesteś tego pewna?

– Tak – odparła tonem dziwnie zdecydowanym jak na swój wiek.

– Co to jest? Wilk? Niedźwiedź?

– Nie, potwór.

– Kochanie, nie ma... – babka przerwała, widząc, że wnuczka drży, a skórę ma zimną jak śnieg. – Eneko, co ci jest?

W tej samej chwili dziewczynka poczuła w klatce piersiowej ostry ból, jak pchnięcie sztyletem. Wzdrygnęła się tak gwałtownie, że przestraszona staruszka nie zdołała ukryć trwogi, która odbiła się w jej oczach.

– Babciu, oni już tu są.

Rozdzwoniły się kościelne dzwony. Biły, jakby sam diabeł szarpał za sznury. Jakby Lucyfer we własnej osobie gniewnie uderzał w ich serca. Starą kobietą wstrząsnął dreszcz. Ten piekielny dźwięk mógł oznaczać tylko jedno.

– Cokolwiek się wydarzy, nie opowiadaj nikomu o tym, co mi powiedziałaś – upomniała ją, wstając – dobrze? Ludzie nienawidzą tych, co się od nich różnią, a ty... Ty jesteś wyjątkowa, kochanie.

Dziewczynka skinęła głową. Jej babka podbiegła do okna, otworzyła je i ujrzała osadę w płomieniach. Krzyki wdarły się w nocną ciszę, kiedy przez skrzydło od strony mostu wpadła gromada konnych. Pierwszy z jeźdźców jednym cięciem poderżnął gardło córce kowala. Kolejny uniósł ostrze miecza nad głową, aby z dziką furią ciąć nim przez pierś innego mieszkańca osady, tak że rozpłatał mu ciało i zostawił bez życia. Nieopodal, na ziemi, zarzynali kolejnego wieśniaka jak zwierzę. Jednocześnie inni napastnicy dźgali bezlitośnie włóczniami ciała dwóch mieszkańców osady, nie bacząc, że ich zwłoki już leżą rozciągnięte i nieruchome, wykrwawiając się jak bydlęta.

Jednemu z nielicznych, którzy próbowali im stawić zbrojny opór, zarzucili kantar na szyję i jeden z jeźdźców powlókł go za koniem w płomienie ogarniętej pożarem wioski. Z wieży nie było słychać jego krzyku, ale było widać, jak bezsilnie wije się po ziemi, próbując zdusić ogień ogarniający jego członki. Ktoś się nad nim ulitował i uciął mu głowę, oszczędzając próżnej męki.

Pozostali w przerażeniu szukali ucieczki. Jedni pierzchali w stronę lasu, inni biegli w kierunku wieży.

– Co się dzieje, babciu?

– Ubieraj się! – zawołała staruszka, zamykając okno. – Szybko!

Na dachu, nad ich głowami, zadudniły kroki wielu stóp. Babka spojrzała w górę. To z pewnością strażnicy, biegnący bronić twierdzy. Tu, w tych murach, nie groziło im niebezpieczeństwo, ale ci wszyscy ludzie tam, na zewnątrz, ich ludzie... Dla nich już było za późno na ratunek, tylko Bóg mógł ich ocalić.

Kiedy Eneca się ubierała, jej babka, zrozpaczona, załamywała dłonie. Rozglądała się to tu, to tam po izbie, bezskutecznie szukając jakiejś pociechy. Złączyła opuszki palców na wysokości podbródka i zaczęła się modlić do Pana.

Nieoczekiwanie krzyki umilkły i noc znów nabrzmiała głuchą ciszą. Ale to jej nie uspokoiło, wręcz przeciwnie, nieznośna udręka niepewności ponownie pchnęła ją do okna. Uchyliła je i trwożnie wyjrzała na zewnątrz. W łunie pożaru napastnicy już nie ścigali uciekających wieśniaków, tylko jęli otaczać wieżę, która była ich schronieniem. W tym momencie kilka smug światła pojawiło się u wejścia do wioski. Światła w doskonałym szyku nadciągnęły pod wieżę i zatrzymały się u jej stóp.

Zalęknione oczy starej kobiety nie nadążały za tym, co się działo, co miało się wydarzyć; nie potrafiła odgadnąć, jaka przyszłość je czeka. Napastnicy przypominali korowód świetlików pełznących w ustalonym porządku. Aż do chwili, kiedy świetlne punkty zaczęły się mnożyć i odrywać od ziemi, przeszywając gwiaździstą noc jak rój owadów, wylatujący na swój pierwszy i jedyny lot.

Kobieta czym prędzej zatrzasnęła okno. Do jej uszu dotarły wzburzone okrzyki z wyższych kondygnacji. Po paru chwilach znów otworzyła je ostrożnie i ponownie dostrzegła ogniste ptaki, szturmujące najwyższe partie wieży. Wzbijały się w górę jeden za drugim, w nieprzerwanym, ceremonialnym akcie zagłady.

– Boże mój! Jesteście całe? – matka Eneki wbiegła rozdygotana do izby, z twarzą pobladłą jak chusta.

– Tak, córko... – westchnęła staruszka, ogarniając ją przygnębionym spojrzeniem. – Nie zdołają ich odeprzeć, prawda?

– Obawiam się, że nie, matko.

– Jak długo wytrzyma zamek? Przyjdą nam z odsieczą, prawda? Król musi nas bronić, ratować...

Młoda kobieta nic nie odrzekła, a to milczenie było najgorszą z możliwych odpowiedzi. Staruszka znów podbiegła do okna, a kiedy przez nie wyjrzała, kolana się pod nią ugięły: dziesiątki łuczników nieustannie wypuszczało strzały w ich kierunku. Łuna na niebie dowodziła, że już im się udało podpalić dach i że hurdycja wieży też płonie. A jednak nie to najbardziej przeraziło damę, lecz widok niespotykanych rozmiarów balisty, która pojawiła się w pobliżu stajennych zabudowań wioski. Para mułów popędzanych przez kilku mężczyzn ciągnęła ją w kierunku bramy do wieży zamkowej.

– Mówiłam wam, że idą, że już tu są – odezwała się dziewczynka, ku zdumieniu matki i babki. – Boże święty... – złotowłosa kobieta drżała, a słowa, które pragnęła z siebie wydobyć, więzły jej w krtani. – Matko, musimy umieścić Enekę w bezpiecznym miejscu, wieża tego nie wytrzyma.

– Tunel! – zawołała babka, chwytając Enekę za ramię.

– Nie możemy...

Straszliwy łoskot zatrząsnął wieżą, ściany zadrżały, jakby miały runąć, a ponad ich głowami znów rozległy się gromkie okrzyki.

– Córko, uciekajcie! Zanim się dostaną do środka – nalegała babka.

Pierwsza opuściła izbę, a jej córka pochwyciła Enekę w ramiona i kobiety rzuciły się w dół schodami prowadzącymi do dolnej kondygnacji wieży. Kiedy wszystkie trzy znalazły się na dole, brama wieży się paliła, a czterech żołnierzy, zbrojnych w miecze i tarcze, gotowało się do powstrzymania szturmujących.

– Co wy tu robicie? Wracajcie na górę! – krzyknął jeden z nich. To były ostatnie słowa, jakie wyrzekł, ponieważ w tej samej chwili strzała wyrwała mu oko z oczodołu, spryskując krwią twarz Eneki.

Matka mocniej ją objęła i chwyciła jedną z pochodni osadzonych na murze. Bez wahania skierowała się ku następnemu odcinkowi schodów, który prowadził do podziemia wieży. Trzej żołnierze, których pozostawiły przy bramie, modlili się głośno, świadomi, że już wkrótce staną przed Panem.

Kiedy znalazły się na dole, Iguazel oświetliła loszek pochodnią i skierowała się w przeciwległy kąt pomieszczenia.

– Pomóż mi, matko – wspólnym wysiłkiem kobiety przeciągnęły parę worków napełnionych pszenicą, spod których wyłoniła się klapa. – Szybko!

Podniosła deski i wsadziła do otworu córkę, pospiesznie wycierając jej zbryzganą krwią twarz rękawem swojej tuniki.

– Ja nie idę – babka Eneki odsunęła się od nich.

– Co mówisz, matko? Chodźmy!

– Nie. Idźcie już. Szybciej! Ja zasłonię klapę, żebyście miały więcej czasu na ucieczkę.

– Nic z tego – pociągnęła ją za przegub dłoni.

– Jestem za stara, żeby się przeciskać tym tunelem i uciekać w otwartym polu – powiedziała spokojnym głosem, uwalniając rękę z dłoni córki. – Ratuj małą, pozwól mnie, starej, po raz ostatni na coś się przydać. Spełnij moją prośbę.

Spojrzała na nią oczyma pełnymi łez, które już zaczęły płynąć po policzkach. Uścisnęły się z taką czułością, jak kiedyś, w czasach, które dawno zamazały się w ich pamięci, wiedząc, że już nigdy więcej się nie zobaczą. Wymieniły ostatnie, pożegnalne spojrzenie.

Klapa zatrzasnęła się nad ich głowami. Ruszyły ciasnym korytarzem, zimnym i wilgotnym. W powietrzu unosił się odór zgnilizny, a po sczerniałych ścianach pełzało robactwo. Miejscami przejście tak się zwężało, że musiały poruszać się na czworakach. Przestrzeń przypominała jamę jednego z tych dzikich zwierząt, które mieszkały w lesie. Trudno było przewidzieć, kiedy się skończy, dało się tylko odczuć, że tunel lekko opada w dół, co trochę ułatwiało poruszanie się. Podłoże stawało się coraz bardziej błotniste. Ich stopy zapadały się nieuchronnie w grząskiej ziemi, co czyniło każdy kolejny krok trudniejszym od poprzedniego. Eneca nie poskarżyła się ani słowem, posłusznie postępując śladem matki, która prowadziła ją za rękę. Złotowłosa kobieta nawet nie próbowała myśleć, co by się z nimi stało, gdyby zgasła pochodnia, którą oświetlała drogę. Pilnie unikała również myśli o tym, co mogą napotkać u wyjścia z tunelu.

Na swoje nieszczęście domyślała się, jaki los spotkał tych, co zostali w wieży: jej matkę i męża, który był panem twierdzy. Starała się te myśli odegnać. W tej chwili najważniejsza była jej córka.

Wreszcie poczuły powiew świeżego powietrza i niedługo potem dotarły do wyjścia z podziemnego korytarza. Otwór był zamaskowany gęstwiną krzaków i prowadził nad rzekę. Eneca nie posiadała się ze zdumienia, nie wiedziała, jakim cudem dotarły w to miejsce. Ona, która tak uwielbiała pluskać się w wodzie, z łatwością rozpoznała tę okolicę i zaskoczyło ją odkrycie, że można dojść i wrócić bezpośrednio znad rzeki do wieży, unikając spotkania z mieszkańcami podzamcza. Że nie trzeba przechodzić przez dom kowala i chatę tej bezzębnej starej, co bez przerwy coś mamrocze do świń w swojej zagrodzie. Jaka szkoda, że wcześniej tego nie odkryła!

– Nie odzywaj się, jeszcze nie jesteśmy bezpieczne – poleciła jej matka, kładąc palec na ustach. – Poczekaj tu na mnie.

Iguazel postąpiła parę kroków naprzód i ostrożnie wychyliła się z zarośli, żeby spojrzeć na wieżę, która przypominała już płonącą pochodnię. Pomyślała o swoim mężu, który zapewne dowodził obroną na krenelażu. O swojej matce, która przyciągnęła worki z powrotem, żeby zamaskować drogę ich ucieczki i może próbowała się ukryć gdzieś między zapasami żywności. Wspomniała też żołnierzy, którzy niewątpliwie zrobili, co było w ich mocy, żeby zatrzymać napastników. Ten sam los musiał spotkać mieszkańców wioski, z których zaledwie garść zdołała umknąć w góry, gdzie łatwo wpadną w ręce prześladowców, jeśli tylko ci zechcą ich ścigać.

Kiedy łzy zmąciły jasność jej szarych oczu, uszy pochwyciły dobiegający z niewielkiej odległości dźwięk. Rżenie konia.

Wróciła do Eneki, położyła jej rękę na ramieniu. Znów rozległo się rżenie, całkiem blisko. Popatrzyła na córkę tak, jak tylko matka umie spojrzeć na dziecko. Ta mała zupełnie nie była do niej podobna, ani z urody, ani z charakteru. Ale była jej dzieckiem, krwią z jej krwi. Iguazel zdjęła z szyi krzyż i zawiesiła go na piersi dziewczynki.

– Eneko – szepnęła – nie pozwól, by ktokolwiek, kiedykolwiek ci go odebrał, obiecaj mi.

– Matko...

– Obiecaj! – powiedziała ostro, potrząsając dziewczynką.

– Obiecuję, matko.

– Dobrze, moja mała. Pamiętasz drogę, którą chodzimy odprowadzać twojego ojca do mostu na rzece?

– Tak, oczywiście.

– Więc teraz chcę, żebyś tam poszła. Ty sama. Zrobisz to?

Eneca skinęła głową.

– To dobrze. Wiem, że potrafisz to zrobić, przecież już jesteś duża. Nigdy nikomu nie ufaj.

– Ale...

Znów zarżał koń i rozległy się jakieś krzyki. Spojrzała na nią z bezdennym smutkiem. Jak tu się zdobyć na rozstanie? Jest jeszcze taka mała, krucha... Ale jednocześnie czuła niezwykłą siłę bijącą z jej młodych oczu. Nie miała wyboru, oni byli blisko i zdawała sobie sprawę, co się stanie, kiedy pochwycą jej córkę.

– Idź i się nie zatrzymuj. Jak będziesz na moście, zaczekaj na mnie. Obiecaj mi to.

– Obiecuję, matko – ucałowała ją w czoło.

– A teraz idź, no ruszaj.

Matka stanęła przy rzece, a dziewczynka zaczęła iść wzdłuż nurtu. Kobieta chwyciła kamień i zaczaiła się za pniem drzewa. W gęstym półmroku zaledwie mogła rozróżnić jakieś cienie. Nagle zobaczyła, że tuż przed nią poruszają się gałęzie.

Dziewczynka przystanęła, słysząc rżenie konia. Odwróciła się w stronę miejsca, w którym pożegnała się z matką, i dostrzegła ją ukrytą w krzakach. Jeździec zeskoczył z konia, obnażył broń z zakrzywionym ostrzem, które ze świstem przecięło nocne powietrze. Saracen postąpił parę kroków naprzód, pozostawiając ukrytą Iguazel za plecami.

I wówczas wzrok niewiernego przeniknął mrok, wypatrzył w oddali Enekę. To były tamte krwawe oczy.

Jej matka wynurzyła się z cienia. Zadała mu cios w głowę, powalając go na ziemię.

– Uciekaj, Eneko, uciekaj!

Muzułmanin podniósł się z zakrwawionym obliczem, uchylił się od kolejnego uderzenia kobiety i jedną ręką chwycił ją za gardło.

Zwróciła spojrzenie w stronę, gdzie przed chwilą widziała Enekę, i uśmiechnęła się z ulgą, upewniwszy się, że jej córki już tam nie ma.

2Pamplona. 22 listopada roku 1027

Tego ranka na targu było rojno od ludzi, bo przybyli kupcy ze wszystkich stron królestwa. Było tam wino z północnej części hrabstwa Kastylii, ozdoby przywiezione z ziem Leónu, dzbany i misy z Astorgi, tkaniny z Haro i Nájery, łakocie z Palencji, ciżmy z Carriónu, ryby z Laredo i Santillany, sery z doliny Baztán, wyroby snycerskie z Garay i skóry, z których słynęli garbarze z Boltañii i Jaki.

Ulice miasta mieniły się znakami herbowymi rodów wszystkich wasali królewskich. Pstrokate mrowisko ludzkie, rycerstwo ustrojone w najwykwintniejsze szaty, damy ozdobione najdroższymi klejnotami, ożywione grupy pieszych, przyciągające wzrok orszaki konne, panowie ze wszystkich zamków królestwa, dystyngowane przedstawicielstwa hrabstw Kastylii, Aragonii, z ziem Sobrarbe i Ribagorza. Dostojni klerycy, biskupi strojni w purpurowe ornaty i złociste stuły. Rycerze, giermkowie, pazie i ludzie z gminu, którzy się cisnęli, by oglądać swoich panów.

Wszyscy wiedzieli o przyjeździe do Pamplony kwiatu szlachty z całego królestwa. Król Sancho, trzeci tego imienia, nazywany przez wielu Sancho Mayor, Wielki, jako ten, który swoją wielkością przewyższył wszystkich dotychczasowych monarchów, od lat miał zwyczaj świętować uroczystość świętej Cecylii w Pamplonie. Jego dwór był wędrowny, toteż, mimo że ten właśnie gród był stolicą królestwa, wizyty rodziny królewskiej w Pamplonie były rzadkie, a kiedy się zdarzały, nie było takiego wasala, który nie przybyłby na uroczystości.

Lope de Ferrech po raz pierwszy brał udział w tym dorocznym zjeździe; nie zaliczał się do najznamienitszej szlachty, jeszcze nie. Ojciec zostawił mu trochę ziemi w górach Leyre. Te włości nie były ani zbyt rozległe, ani bogate, ale wystarczająco duże, aby dać mu prawo do udziału w tych samych ucztach, na których gromadzili się wielmoże z królestwa, choć bez widoków na relacje z nimi jak równy z równym. Jego ojciec poświęcił całe życie, żeby wejść w posiadanie tych ziem, a do syna należało zrobić z tego dziedzictwa właściwy użytek.

Wjechał na pełen przepychu dziedziniec zamku, zsiadł z konia i oddał wodze swojemu giermkowi, krzepkiemu mężczyźnie z wysuniętą, kwadratową żuchwą i barkami godnymi niedźwiedzia. Sługa był z niego wierny i posłuszny, spokojny i milkliwy, ale w boju straszny i krwiożerczy. W pojedynkę rozprawił się z czterema ciężkozbrojnymi w gardzieli Biniés, w pobliżu traktu wiodącego do Santiago, kiedy wpadli w zasadzkę zastawioną przez grupę banitów. Czasami trudno było orzec, który wróg był groźniejszy: Saraceni czy może chrześcijanie, żądni łupów bez względu na ich pochodzenie. Dla tego, kto podnosił rękę na prawa boskie, była tylko jedna kara: śmierć. Mimo to nigdy nie brakowało wydziedziczonych czy pozbawionych środków do życia rozbójników, którzy ważyli się napadać na panów, nie zważając na oczekujące ich za to ognie piekielne.

Skierował się ku budynkowi południowemu, gdzie grupa muzykantów witała gości, przygrywając na instrumentach. Można tam było zobaczyć tarcze herbowe wszystkich rodów; te lwy, zamki, kotły i inne emblematy, których nigdy wcześniej nie oglądał, tak go onieśmieliły, że ogarnęło go zwątpienie, czy jest godzien znaleźć się w takim otoczeniu, czy taki szlachetka z północy zasługuje na przebywanie z równie świetnymi panami. Stanął mu przed oczyma ojciec, który bez spoczynku walczył o to, aby kiedyś jego syn mógł się znaleźć w takiej kompanii. Tak, Lope de Ferrech być może pochodził z rodu posiadającego najskromniejsze ziemie i dobra spośród wszystkich wasali króla Sancha Wielkiego. To prawda, że jego rodzina nie mogła się poszczycić pokoleniami herbowych przodków. Ale został zaproszony na królewskie przyjęcie zgodnie z prawem, nikt niczego im nie dał za darmo, wprost przeciwnie. Niejeden raz jego ojcu przyszło się zmierzyć z panami i nie takimi znów panami. I nie miał innego wyjścia, jak walczyć z nimi z bronią w ręku, ponieważ w tym życiu jest wielu takich, co usiłują cię kopnąć z wysokości własnej pozycji, kiedy zauważą, że się pniesz w górę, i bardzo niewielu tych, którzy pchają cię wzwyż, abyś miał szansę spełnić swoje marzenia.

Wysiłki i dokonania ojca dawały mu możliwość, aby kiedyś, w przyszłości, wspiąć się jeszcze wyżej. Wszystko zależało od jego miecza, a jeszcze w większym stopniu – od jego sprytu. Prawdę powiedziawszy, nie został do tego przygotowany. Był drugim synem, toteż ojciec niestrudzenie próbował z niego zrobić mnicha, choć Lope de Ferrech nie był stworzony do noszenia habitu. Był uparty jak muł i w bardzo wczesnej młodości zawziął się, że dowiedzie swojej rodzinie, że broń leży mu w ręce znacznie lepiej niż krucyfiks. Odziedziczył tytuł po swoim przodku, ponieważ Antón, jego brat pierworodny, stracił życie w Sangüesa, podczas najazdu muzułmanów z królestwa Saraqusta. Po upadku kalifatu król Pamplony starał się rozszerzyć granice swych włości, jednak nie osiągnął nic, prócz przelewu krwi chrześcijańskiej i straty ważnej placówki w Calahorra.

Ta przedwczesna śmierć pierworodnego sprawiła, że ojciec zapomniał o wcześniejszych planach względem młodszego i pospiesznie wcisnął mu w ręce oręż. Jakież było jego zdumienie, kiedy się zorientował, że ten już potrafi się posługiwać bronią jak prawdziwy rycerz.

W ustrojonej z przepychem sali tronowej szukał wzrokiem, gdzie mógłby usiąść wśród tej ciżby oddającej się intrygom, rozmowom poufnym czy pustym. Nie wszyscy zgromadzeni wydali mu się tak mało pociągający, bo w sali obecne były również damy z najwyższych sfer. Lope de Ferrech zwrócił uwagę na pewną młódkę, odzianą w dopasowaną suknię, haftowaną w kwieciste wzory i sznurowaną po bokach. Ona spojrzała na niego ukradkiem i posłała mu dyskretny uśmiech. Niestety, zbliżył się do niej szlachcic spowity w długi płaszcz chabrowej barwy i podał jej ramię. Cóż było robić, Lope zwrócił spojrzenie ku innej kobiecie. Ta miała na sobie suknię z szerokimi rękawami, zdobionymi u mankietów geometrycznym haftem, który powtarzał się na obramowaniu u szyi. Jednak jego wysiłki, aby zwrócić na siebie uwagę damy, nie zdały się na nic; nie zanosiło się na to, żeby raczyła go dostrzec.

Postanowił zatem nie kusić losu i oddalić się od tych hardych, nieprzyjaznych spojrzeń. Skierował się ku mniej ludnemu krańcowi sali. Napotkał tam skromną świtę, otaczającą krzepką postać, której oblicza nie mógł dojrzeć. Towarzysze tego człowieka obrzucili go nieufnym wzrokiem, ale jemu już się sprzykrzyło błąkanie się po sali. Sięgnął więc po kielich wina i usiadł, sprawiając, że spojrzenia tamtych ześlizgnęły się obojętnie po jego plecach.

Kiedy zanurzył wargi w pucharze, cała grupa przemieściła się na środek sali. Dotyczyło to prawie wszystkich, bo był wyjątek. Jeden z mężczyzn usiadł po jego prawej ręce i również wziął puchar. Kiedy się obrócił, żeby stwierdzić, kogo ma za sąsiada, nie mógł ukryć zaskoczenia. To był Ramiro, najstarszy syn królewski, choć nie następca tronu. Ramiro był potomkiem z nieprawego łoża, owocem miłości króla Sancha Wielkiego z czasów, zanim pojął za żonę królową Munię, córkę hrabiego Kastylii.

Nigdy z nim nie rozmawiał, ale jego ojciec zadbał o to, by w czasie nielicznych uroczystości z udziałem rodziny królewskiej, w jakich było im dane uczestniczyć, pokazać mu ich i opowiedzieć, co sam wiedział o każdym z synów króla. Ramiro miał wspaniałą aparycję, jak przystało na rycerza. Był mocnej budowy, słusznego wzrostu, ciemnowłosy, a w jego spojrzeniu czytało się pewność siebie. W mniemaniu Lopego był to największy ze wszystkich skarbów, jakie może posiadać mężczyzna. Owszem, były cenne przymioty, takie jak męstwo, zręczność czy nawet inteligencja, ale ten błysk w oczach był najpotężniejszym ze wszystkich darów, w jakie Bóg mógł zaopatrzyć człowieka.

– Panie, nazywam się Lope de Ferrech – powiedział, przejmując inicjatywę.

Ramiro, zanim udzielił odpowiedzi, zlustrował go wzrokiem od góry do dołu.

– To macie szczęście.

– Pragnę wyrazić wam mój szacunek.

– A dlaczego mnie? Moi bracia są o wiele bardziej... Jak by to ująć? Obiecujący. Taki don Nikt jak wy, panie, z nimi mógłby wiązać większe nadzieje.

Lope de Ferrech poczuł to ukłucie, którego zawsze doznaje człowiek, kiedy go poniżają, które kąsa o cal poniżej poczucia honoru, zadaje ból między żebrami, tam, gdzie duma graniczy z pragnieniem zemsty i z którego może wyleczyć jedynie skrzyżowanie mieczy. Jednak ani miejsce, ani osoba nie sprzyjały tego typu rozwiązaniu.

– Panie mój, ja...

– Spokojnie, wiem, kim jesteście. Tylko zażartowałem.

– Znacie mnie?

– Jestem synem króla Sancha, znam całą szlachtę w tym królestwie – ta odpowiedź zaskoczyła Lopego. – Rozmawiałem raz z waszym ojcem, to było w dniu, kiedy król nadał mu ziemie w Leyre, które są obecnie w waszym posiadaniu. Waleczny i lojalny człowiek, jego śmierć to prawdziwa strata.

– Dzięki, panie.

– Nudna uczta, prawda? Prawie nieznośna, że się ośmielę użyć tego słowa.

– Żeby nie skłamać, przyznam, że nieczęsto bywam na przyjęciach.

– To wam zazdroszczę! – tu syn królewski się uśmiechnął. – Wiecie, dlaczego uczty są takie ważne?

– Być może dlatego, że jest dobre jedzenie.

– Zapewniam was, że nie zawsze – odrzekł Ramiro z szerokim uśmiechem.

– Ze względu na towarzystwo?

– Wielki Boże! Skądże znowu. Rozejrzyjcie się dookoła. Poświęcilibyście chwilę własnego życia na rozmowę z tymi baranami? – dodał ku jego zaskoczeniu. – Jest, jak mówię, nie patrzcie na mnie tymi okrągłymi oczami, oni wszyscy tylko usiłują się przypodobać mojemu ojcu, nie obchodzi ich ani królestwo, ani muzułmanie, ani Bóg. Chodzi im tylko o własne interesy, ich lojalność tyle samo jest warta, co ich umiejętność powstrzymania się od wygadywania bezeceństw, skoro raz rozdziawią te swoje wielkie gęby.

– Nie wypada wątpić, że nie jesteście amatorem uczt.

– Wprost przeciwnie. To moja pasja. Przyczyna, dla której się zwołuje te zgromadzenia, tkwi w tym, że zawsze dzieje się coś ciekawego. Mój szanowny Lope de Ferrech, jeśli wydaje się przyjęcie w królestwie Pamplony, to po to, żeby coś się wydarzyło. Czasami z góry wiadomo, co to będzie, a kiedy indziej... Wiecie, jaką uroczystość dziś obchodzimy?

– Świętej Cecylii.

– Naprawdę tak sądzicie? – zapytał, unosząc brwi. – A czy może święta Cecylia czymś się zasłużyła dla naszego królestwa?

– Ja... Sądzę, że nie – Lope nie był pewien, co odpowiedzieć. – Czyli dzisiaj wydarzy się coś...

Zanim skończył zdanie, bicie w bębny oznajmiło nadejście króla. Obecni ustawili się w szyku. Kastylijczycy, Leończycy, Pamplończycy, jak również przybysze z Ribagorza, Aragonii i Sobrarbe. Każdy robił, co w jego mocy, by wystawić głowę ponad tłum, wyciągali szyje jak koguty w kurniku. Bo też trafiała się okazja, król Sancho był najpotężniejszym monarchą, jakiego kiedykolwiek miały królestwa chrześcijańskie na południu Pirenejów.

– Moi wasale, jestem wam wdzięczny za przybycie do Pamplony – rzekł silnym głosem. – Jestem coraz starszy i kurczy się liczba lat, jakie mi pozostały na świętowanie.

Po sali przebiegł szmer i spojrzenia obecnych podążyły ku następcy tronu, Garcíi. Zebrani zerknęli też na jego brata Fernanda i na małego Gonzala, który przebywał obok swojej matki, królowej Munii.

– Nie tak prędko, jeszcze mi trochę zostało do pogrzebu – powiedział i roześmiał się hałaśliwie – ale robicie rozsądnie, zwracając oczy ku moim potomkom, ponieważ to oni będą w przyszłości władać moimi ziemiami, a więc i waszymi.

– Mówi w liczbie mnogiej – szepnął Ramiro.

Lope nie pojął tej przenikliwej uwagi i dalej słuchał królewskiej przemowy.

– Jestem dumny z każdego z nich, a także pewien, że kiedy nadejdzie chwila, będą rządzić z honorem i mądrością – po tych słowach król wzniósł puchar. – Wznieśmy kielichy na ich cześć!

Wszyscy obecni z entuzjazmem poszli w ślady króla.

– Niech żyje król! – Ramiro z pucharem w górze wysunął się przed tłum. – Niech nam żyje długie lata!

– Niech żyje długie lata! – powtórzyła jak echo cała sala, nie wyłączając braci przyrodnich Ramira.

Ramiro tymczasem powrócił na swoje wcześniejsze miejsce i jednym, zdecydowanym ruchem wychylił kielich. Nie było wątpliwości, że jego nieoczekiwane wystąpienie wprawiło obecnych w pewne zakłopotanie.

Niejeden wielmoża musiał zachodzić w głowę, co też chciał osiągnąć naturalny syn króla, przemawiając w te słowa.

– Lope, jeśli potrzebujecie szczerej rady, to nie traćcie czasu na szukanie sprzymierzeńców niepewnych lub słabych – oznajmił mu szeptem syn królewski, zwróciwszy ku niemu swoje ciemne źrenice. – Musicie głęboko rozważyć, kogo chcecie mieć po swojej stronie, a kogo nie. Rozumiecie mnie?

– Tak, panie.

– Co sądzicie o moich braciach przyrodnich?

– Że z pewnością będą rządzili mądrze.

– Brednie! Co myślicie naprawdę? No, słucham.

– Za wcześnie, żeby to oceniać – Lope westchnął, nie lubił, żeby go przypierano do muru. – Trzeba się przekonać, jak rządzi następca, aby...

– Jak waszym zdaniem podzieli ziemie mój ukochany ojciec?

– Tego nie wie nikt.

– García będzie królem Pamplony, co do tego nie ma wątpliwości. Ale co się stanie z hrabstwem Kastylii? A lenna Álava i Cea? I co z Arafonią i Ribagorzą?

– Nie pytaliście o to króla? – Lope postanowił przyjąć nieco bardziej zaczepną postawę. – Przecież to wasz ojciec, kto może wiedzieć lepiej od was?

– Właśnie w tym rzecz, Lope – te enigmatyczne słowa zawirowały w powietrzu jak natarczywe muchy.

Lope de Ferrech poczuł się zagrożony, ogarnęła go duszna, gorąca fala. Nie przywykł do takich biesiad, tym bardziej do rozmów pełnych aluzji i niedomówień. Ojciec go do tego nie przygotował, nie wychowywał się na dworze. Nie umiał odczytać znaczeń, jakimi były podszyte te obosieczne zdania królewskiego syna. Ale jednocześnie miał przeświadczenie, że oto mruga do niego jedna z tych życiowych okazji, którym nie wolno pozwolić się ulotnić.

– Mógłbym wam służyć pomocą – ośmielił się zaproponować. – Potrzebujecie człowieka zaufanego, wiernego i...

– Nie jesteśmy w górach. Pamplona jest bardziej niebezpieczna niż jakakolwiek górska ścieżka czy zasadzka – Ramiro sięgnął po kielich, jakby mu nagle zaschło w gardle. – Nie mogę zaufać nikomu na dworze, tu każdy u każdego ma jakiś dług, wszyscy szukają wpływów, paktują nieprzerwanie...

– Ja jestem lojalnym poddanym króla.

– Naturalnie, nikt w to nie wątpi – rzekł Ramiro, ponownie lustrując Lopego wzrokiem. – Być może tak, niewykluczone, że mi się przydacie. Ale nie tu, nie w tych murach.

– Wybaczcie, panie, ale nie pojmuję. Jak mógłbym wam służyć poza dworem?

– To królestwo jest rozległe. W Pamplonie bardzo często nie uświadamiamy sobie, co naprawdę dzieje się na terytoriach odległych i bardziej niebezpiecznych.

Dwie damy, strojne w barwne tuniki z rozkloszowanymi rękawami, lekkim ukłonem pozdrowiły obu rozmówców.

– Posłuchajcie mnie uważnie, Lope de Ferrech: jeśli mi pomożecie, potrafię wam okazać wdzięczność.

– Jak sami wcześniej mnie pouczyliście, jesteście ostatnim z synów królewskich w kolejce do tronu, toteż uczyniłbym rozsądny wybór, służąc waszym braciom.

– Szybko się uczycie – zaśmiał się Ramiro. – W tym, co właśnie mi powiedzieliście, popełniacie jednak błąd. Dla człowieka o ciasnym umyśle tak właśnie by się przedstawiały sprawy. Ale jeśli głębiej się nad tym zastanowić, to łatwo stwierdzić, że moi bracia mają przy sobie więcej pochlebców, niż potrafiliby zliczyć. Dlatego nigdy nie zdołają nagrodzić tego tłumu zgodnie z obietnicami. Za to ja – tu otworzył ramiona, zachęcając go tym gestem, żeby rozejrzał się wokół – ja jestem sam.

– Muszę to przemyśleć – odrzekł Lope z wyrazem zmieszania na twarzy.

– Zróbcie to szybko, nie zostało wiele czasu.

– Niewiele czasu? Co się ma wydarzyć?

– Lope – powiedział Ramiro, kładąc mu rękę na ramieniu – powróćmy do uczty.

3Sierra de Leyre. Listopad roku 1027

O świcie Eneca zbudziła się w zaroślach, gdzieś w górach. Dygotała z zimna, dłonie miała nabrzmiałe, suchość w gardle. Nie potrafiła pojąć obrazów, jakie tworzyły się na siatkówkach jej oczu. Choć próbowała je zamykać i znów otwierać, choć je przecierała, obrazy nie stawały się przez to bardziej zrozumiałe. Przez chwilę czołgała się po wilgotnym podłożu, wreszcie udało jej się stanąć chwiejnie na obolałych nogach. Wyszła na leśną polanę z rękami wyciągniętymi przed sobą, jak jeden z tych ślepców, którzy czasami zjawiali się w wiosce, by prosić o jałmużnę. Ona wprawdzie nie oślepła, ale nie potrafiła zrozumieć tego, co widzi.

Usta miała suche i spieczone, a dziurki od nosa zatkane zaschniętym śluzem, zupełnie jakby pozostałe zmysły, smak i węch, również ją opuściły. Potknęła się o leżącą gałąź i upadła na twarz w błotnistą kałużę. Próbowała się podnieść, ale było tak ślisko, że znów upadła w błoto. Tam pozostała. Nieruchoma, wyczerpana, niezdolna do wydania jęku, pozbawiona świadomości. Jakby kroczyła przez sen, pośród górskiej mgły i nieskończonej ciszy uwięzionej w murach drzew, tworzących ów zwarty krajobraz.

Kiedy była o krok od pogrążenia się w niebycie, wydało jej się, że słyszy jakiś dźwięk. Wiedziała, że ten głos jest realny, że to coś jak wołanie, które ciągnie ją ku górze i przywraca do życia. Tak, teraz słyszała wyraźniej, to był przenikliwy głos, wibrujący pomiędzy pniami drzew. Wycie zwierzęcia, krążącego wśród dębów skalnych i ostrokrzewu. Nie, ten dźwięk był znajomy, to szczekanie. I wówczas poczuła oddech na twarzy.

U jej boku stał Artal i lizał ją po twarzy, mierzwiąc jej czarne włosy. Ten molos nie odstępował jej na krok, od kiedy dostała go w podarku od matki, skończywszy jedenasty rok życia, a teraz, po upływie zaledwie roku, wyrósł na pięknego, silnego psa, na którego widok płoszyły się konie i który wyróżniał się szybkością podczas polowań, na jakie zabierali go giermkowie ojca. Nie wiedziała, jakim cudem, ale widać Artal zdołał uciec z płonącej wioski i biegł przez las jej tropem, póki jej nie odnalazł.

Kiedy go rozpoznała, zaczęła powoli rozumieć również to, co ją otaczało, kojarzyć dźwięki i kształty, a wiązka światła przywróciła ją do świata zmysłów.

Artal był mądry i sprytny jak człowiek. Sierść miał gęstą i tak nieskazitelnie białą, że przypominała świeży, śnieżny puch. Nie wiedział, co to takiego chłód, za to jeśli lato było gorące, dokuczały mu ciepłe zachodnie wiatry. Lubił deszcz i lubił biegać między kałużami, jakie tworzyły się wokół wieży. Eneca straciła poczucie czasu od chwili, kiedy oddzieliła się od matki i dotarła do mostu na rzece. Od tej pory szła cały czas w stronę wschodzącego słońca. Nie pamiętała, kiedy opuściły ją siły, ale teraz przynajmniej nie była sama.

W miarę jak dochodziła do siebie, zaczęła rozmyślać, jaki los spotkał jej ojca, który bronił górnej partii wieży; co stało się z jej babką, która została, by zatrzeć ślady ich ucieczki. A matka? Dlaczego ją zostawiła samą?

Ale już nie była sama. Artal wparł się nosem w jej plecy, jakby chciał ją popchnąć i zmusić do wstania. Eneca posłuchała go i ruszyła za nim przez zielonkawy półmrok leśnych chaszczy. W ten sposób dotarli do strumyka. Artal zanurzył pysk w jego nurcie i zaczął chłeptać wodę swoim długim jęzorem. Potem obejrzał się na Enekę. Dziewczynka włożyła dłonie do wody i choć była bardzo zimna, przemyła twarz i to sprawiło, że poczuła się odrobinę lepiej. Mokrymi dłońmi zwilżyła szyję, czoło, ramiona. Ponownie zanurzyła ręce w strumieniu, by zaczerpnąć wody do picia. Parę chłodnych łyków przywróciło ją do życia.

– Chodź, Artal, musimy poszukać czegoś do jedzenia.

Eneca ruszyła zgodnie z nurtem strumienia, rozglądając się po brzegu, a pies tymczasem obwąchiwał jakieś zielska, które napotykali po drodze. W pewnej chwili dziewczynka przystanęła pod drzewem imponujących rozmiarów. U podstawy pnia widoczne były korzenie, które dalej kryły się pod ziemią, a gałęzie były tak wysoko, że nie mogła ich dosięgnąć. Podeszła do pnia i zaczęła rozdrapywać ziemię palcami, ale kiedy zdała sobie sprawę, że daremnie się sili, wyszukała parę kamieni. Posłużyła się jednym z nich, by nadać drugiemu kształt umożliwiający rycie w twardym podłożu. Posługując się tymi prymitywnymi narzędziami, dokopała się do zielonych części korzeni, które rozłamała po opłukaniu w strumieniu. Rozgryzła pierwszy z nich, a potem wyssała odżywcze soki z jego wnętrza. To samo uczyniła z drugim, a następny dała psu.

Tę noc spędzili znów w kryjówce, jaką wypatrzyła przed zachodem słońca, w miejscu, gdzie struga łączyła swój nurt z większym strumieniem. Przypomniała sobie, jak ją uczyli rozpalać ogień, i wyszukała odpowiednie kamienie. Potem przygotowała suche liście i drobne gałązki, na koniec rozejrzała się za zagłębieniem osłoniętym od wiatru, gdzie po tuzinie daremnych prób udało jej się skrzesać iskrę, od której rozżarzyło się skromne ognisko. Dorzuciła do ognia większe gałęzie i parę szyszek, które rozpaliły się z trzaskiem.

Przywarła skulona do Artala. Zamknęła oczy. Trudno jej było się na to zdobyć, bo we śnie ciągle widziała cierpienia swoich rodziców. Zbudziła się zatem przed świtem i trwała na czuwaniu, przyglądając się gwiazdom zawieszonym na kopule nieba. A one płynęły uroczyście wokół ziemi, po której stąpali ludzie.

Było tak pięknie śledzić ich blaski. W głębokiej ciszy tych gór śnić na jawie, że można się wznieść i dotknąć ich koniuszkami palców. Ale to marzenie się nie ziściło, za to wydarzyło się coś innego. Wydało jej się, że dostrzega jakąś istotę unoszącą się nad koronami drzew. Może to jeden z tych duchów, które zamieszkują lasy, albo któraś z tych kobiet, co potrafią się przeistoczyć w dziwne postaci i przenosić się z miejsca na miejsce w powietrzu?

Okrzyk przerażenia wyrwał jej się z ust, kiedy to coś opuściło się z góry i stanęło przed nią. To była biała sowa, spoglądająca na nią obojętnie, podczas gdy pies ujadał bez przerwy.

– Spokój – pogładziła go po karku. – To nic, spokój. – Zwierzę powoli się uspokajało.

Siedząca przed nimi sowa zatoczyła krąg skośnymi oczami. Eneca postąpiła parę kroków w jej stronę, wyciągnęła prawą rękę i oparła ją w odległości kilku palców od ptaka, który zamrugał, po czym zamachał olbrzymimi, rozpostartymi skrzydłami. Dziewczynka się nie poruszyła i sowa usiadła na jej przegubie.

– Powiedz mi, gdzie są moi rodzice? – Ptak trwał w bezruchu. – Ty to wiesz, duchu leśny, dokąd mam iść?

Sowa rozłożyła skrzydła i poderwała się do lotu, a pierwsze złociste blaski nowego dnia zaczynały się wyłaniać spomiędzy gór. Ptak uniósł się w przestworza i poszybował w kierunku budzącego się słońca.

– Artal, idziemy.

Dziewczynka ruszyła w stronę, w którą pofrunęła sowa, aż straciła ją z oczu, a tymczasem jasność zaczynała przenikać do głębi lasu. Rozejrzała się. Stała na polanie, na zboczu schodzącym w dolinę. Wyczuła jakiś zapach, który zwrócił jej uwagę. Pachniało dymem, jakby coś się paliło w okolicy. Artal także to zwęszył i puścił się za tropem. Zatrzymał się i obejrzał na Enekę w oczekiwaniu. Dziewczynka ciągle próbowała odszukać sowę, ale ta zniknęła bez śladu, więc zdecydowała się pójść za psem, który torował sobie drogę przez zarośla. Eneca z trudem dotrzymywała mu kroku, przedzierając się przez gąszcz, i już miała się zatrzymać, kiedy dotarła do miejsca, gdzie ktoś wykuł w skale coś na podobieństwo pieczary. Z ogniska rozpalonego u wejścia do tego schronienia unosiła się smuga białego dymu. Dziewczynka ostrożnie się zbliżyła. Nie było nikogo, ale na ogniu grzał się gliniany kociołek.

– Coś ty za jedna? – zaskoczył ją głos, który nagle rozległ się za jej plecami.

Dziewczynka obróciła się i stwierdziła, że stoi twarzą w twarz z kobietą, której oblicze jest tak ciemne, że nigdy w życiu nie widziała podobnego. W oczach i włosach tej kobiety także czaiła się ciemność, nawet jej odzież była barwy nocy.

– Nazywam się Eneca.

– A co takie dziecko jak ty robi samo w środku lasu?

– Nie jestem sama – odrzekła dziewczynka. – Jest ze mną mój pies i moja matka przyjdzie po mnie.

– Piękny mastyf. A skąd cię nogi przyniosły?

– Z Xabier, mój ojciec jest panem na zamku. Napadli na nas i... Udało nam się uciec.

– Ciekawe, a kto najechał na Xabier?

– Demon z krwawymi oczami.

Na te słowa ciałem kobiety wstrząsnął dreszcz. Po raz kolejny przyjrzała się badawczo dziewczynce, tym razem z większą dozą zaciekawienia i nieufności.

– Jesteś głodna? Wyglądasz jak szkielet. Siadaj tutaj, zjemy coś ciepłego.

Eneca posłusznie usiadła we wskazanym miejscu, a kobieta podała jej zupę z kawałkami jakiegoś mięsa, choć nie sposób było zgadnąć, co też to mogło być. Dała też jeść psu.

– Taka smarkula jak ty nie powinna błąkać się samotnie, mężczyźni to zwierzęta, posłuszne swoim najgorszym instynktom. Lepiej, żebyś tu ze mną została.

– Muszę odszukać rodziców!

– Powiedz mi, pokazali ci się we śnie?

– Nie, oni nie.

– No dobrze – odpowiedziała po namyśle, wkładając do ust jakieś zielsko, które zaczęła żuć. – Ja tu potrzebuję pomocy, zostań ze mną przynajmniej na jakiś czas. Jest parę rzeczy, których powinnaś się nauczyć, zanim wyruszysz w dalszą drogę. Wszystko, co się dzieje, dzieje się z jakiegoś powodu, wszystko bez wyjątku. To przeznaczenie prowadzi nas przez życie, przez to życie i inne.

– Jakie inne?

– No proszę, widzę, że musisz się wiele nauczyć. Idę do lasu, jeśli chcesz, to chodź ze mną.

Tak też uczyniła Eneca, mając nadzieję, że kobieta pokaże jej coś szczególnego, ale powędrowały tylko do kamienistego występu i tkwiły tam aż do zachodu słońca. Potem kobieta zabrała ją z powrotem do skalnej niszy i położyła w osłoniętym miejscu na słomianym legowisku. Artal spał przy swojej pani. Tak spędziła Eneca noc w owym surowym schronieniu.

To nie była ostatnia noc. Dziewczynka została przyjęta przez swoją gospodynię z pewną oschłością. Przez większą część dnia nie zwracała ona na dziewczynkę najmniejszej uwagi, ale jednocześnie dbała o to, by ją nakarmić i zabezpieczyć przed nocnym chłodem. Kobieta miała na imię Nunila. Pieczara była jej domem. W jej wnętrzu przechowywała wszystkie swoje sprzęty, zioła i tajemnicze napoje. Grota była głęboka, miała pełno wgłębień, służących za magazyn. Poza tym w jej wnętrzu panowała stała temperatura i nie było zbytniej wilgoci. Nunila nakazała jej codziennie porządkować pieczarę i Eneca, nienawykła do takich robót, z początku chciała się od tego wymówić. Ale z jakiejś nieznanej przyczyny Nunila przypadła jej do serca i dziewczynka czuła się zobowiązana do posłuszeństwa.

Pewnego ranka wyszły razem w towarzystwie Artala do lasu.

– Dokąd idziemy? – spytała Eneca.

– Dziś cię nauczę zbierać grzyby, dlatego słuchaj i patrz uważnie, bo niektóre są dobre, pożyteczne, a inne bardzo groźne. Większość z nich ma w sobie truciznę. Każdy dobry grzyb ma swojego jadowitego bliźniaka. Czasem różnica między odmianą jadalną a trującą jest tak znikoma, że wielu ludzi się myli i płaci za to życiem.

Przeszły ładny szmat drogi tego ranka.

– Eneko, patrz! Widzisz ten grzyb? To grzyb-dynia, inaczej borowik.

– Ma coś jakby kapelusz.

– Tak właśnie wygląda, zawsze jest w burym kolorze z jaśniejszą obwódką. Rośnie najczęściej pod bukami, dębami i sosnami – Nunila schyliła się i pokazała Enece, jak trzeba je ścinać.

Przez cały dzień błądziły po lesie, zbierając grzyby, a kiedy zaczęło się zmierzchać, ugotowały najsmaczniejsze z nich we wnętrzu pieczary.

– Zapamiętasz, jak wygląda grzyb-dynia? – zapytała Nunila z uśmiechem.

– Tak, ma brunatny, bardzo mięsisty kapelusz i silną nóżkę.

– Nic więcej?

– Chyba nie.

– Przeklęta dziewczyno! Kapelusz ma jaśniejszą obwódkę, jego kolor nie jest jednolity. Jeśli nie potrafisz zapamiętać takich szczegółów, to na nic mi się nie przydasz. Jak możesz być taka głupia? Tylko marnuję dla ciebie czas!

Eneca, zapłakana, wyszła z pieczary. Nunila czasami była dla niej miła i troskliwa, ale jej humor zmieniał się gwałtownie. Kiedy znienacka wpadała w gniew, okazywała jej pogardę lub obojętność.

Minęły tygodnie, nadeszła mroźna zima. Przez długie dni nie mogły wyjść ze swojego schronienia, ale mimo tej bliskości kobieta nadal rzadko odzywała się do Eneki. Tak upływał dziewczynce dzień za dniem, aż wreszcie przyszła wiosna, a z nią poprawa pogody. Jednej z pierwszych ciepłych nocy dziewczynka zbudziła się w ciemności i spostrzegła dochodzący z zewnątrz blask. Bez wahania wstała i wyszła z pieczary. W oddali płomienie gigantycznego ogniska wznosiły się do rozgwieżdżonego nieba, a Nunila im się przyglądała, stojąc o parę kroków od ich schronienia w jakimś zapamiętaniu.

– Nie podejdziesz? – zapytała, nie zmieniając pozycji.

Eneca zbliżyła się do niej ostrożnie. Stanęła po jej lewej ręce. Nunila miała w ręce nóż. Zbliżyła go do twarzy dziewczynki, która dostrzegła odbicie swojego własnego przerażenia w błyszczącym ostrzu. Nie poruszyła się, powstrzymując oddech, podczas gdy żelazo przesuwało się tuż przy jej szyi. Nunila zatrzymała się, popatrzyła jeszcze raz na małą i wzniósłszy nóż, ucięła kosmyk jej czarnych włosów. Zrobiła parę kroków i położyła je na ziemi, wewnątrz kręgu ułożonego z kamyków, obok dopalającej się świecy.

– Dzisiaj jest pierwszy dzień lata, najkrótsza noc. To chwila, kiedy trzeba zostawić za sobą to, co minęło, i przywitać nowe. Nadszedł dzień, kiedy się odrodzisz, Eneko. Obserwowałam cię przez te miesiące. Dlatego wiem, że począwszy od dzisiaj, wszystko będzie inne.

Nunila podniosła pasemko włosów i umieściła je w małej skórzanej sakiewce, potem włożyła tam również kamyki i mały ogarek świecy. Przewiązała ją rzemykiem i schowała.

Nunila miała rację. Po przesileniu nic nie było takie samo. Eneca zaczęła towarzyszyć kobiecie w wyprawach do lasu, podczas których zbierały rośliny i korzenie. Docierały do ukrytych miejsc na dnie doliny, pośród bujnych zagajników dębowych albo w cieniu łożysk rwących strumieni. W ten sposób dziewczynka zaczęła poznawać mieszkańców gór: niedźwiedzie, wilki, nutrie, daniele, a także różnorodny świat roślin: drzewa, krzewy i zioła. Wszystko, co robiły, było dla niej wciągającą zabawą, codziennie jednak uczyła się czegoś nowego. Aż pewnej nocy rozpętała się straszliwa burza i zaczęło padać bez ustanku, tak że przez trzy kolejne doby nie opuszczały swojej pieczary. Po tym czasie burza, zamiast się uspokoić, szalała z rosnącą mocą i na las spadła nawałnica z piorunami, wprawiając w paniczny lęk wszelkie żywe stworzenia. Dziewczynka nigdy w życiu nie widziała czegoś podobnego. Było tak, jakby z wysokości Bóg spuszczał na nich karę za popełnione grzechy. Niebo wyglądało, jakby miało pęknąć i spaść im na głowy.

– Uspokój się, Eneko. To wkrótce minie. To tylko silna burza.

– A jeśli to Nasz Pan się rozgniewał?

– Ależ nie opowiadaj głupstw. Od najdawniejszych czasów ludzie czuli potrzebę wyjaśnienia sobie wszystkiego, co ich otacza i budzi lęk. Musieli nadać jakieś znaczenie zimnu, deszczowi, suszy, głodowi, chorobom, śmierci...

– Dlaczego? – zapytała Eneca.

– To strach jest najgorszym zagrożeniem, jakie nas osacza. Nieszczęsny ten, kto żyje z lękiem w sercu, ten nigdy nie znajdzie pokoju. Strach sprawia, że pragniemy uwierzyć we wszystko, co mogłoby nas od niego uwolnić. Dlatego, kiedy ludzie z krzyżem przynieśli nowego boga na nasze ziemie, wielu do niego przylgnęło. Ale góry do niego nie należą, one mają swoją własną boginię, matkę Ziemi i natury. To ona rządzi pogodą. Jeśli ona tak zechce, deszcz może lać przez całe dni albo może być straszna susza, która spala zasiewy. Ona potrafi zgodnie ze swoim kaprysem wywołać okrutne wichry lub gęste śnieżyce tam w górach, gdzie znajduje się jej mieszkanie.

– Gdzie jest ta bogini?

– W górach, tam ma swoje schronienie. Chociaż się nam pokazuje pod różnymi postaciami, ona nie toleruje kłamstw, kradzieży, pychy ani łamania danego słowa. Nie znosi tych, którzy wyznają to, czego nie ma, i zaprzeczają temu, co jest.

– Podoba mi się, że ta bogini to kobieta.

– Malutka, musisz zdawać sobie sprawę z pewnej rzeczy. Wielu mężczyzn występuje przeciw bogini właśnie dlatego, że jest kobietą. Patrzą na nas jak na złośliwe istoty, zapewniają, że jesteśmy bardziej od nich skłonne do tego, by wpaść w szpony rozpusty i grzechu. Że niektóre z nas, poprzez pakt z demonem, zamieniają się w jego niewolnice i w zamian za to otrzymują różne moce, poczynając od wywoływania burz, a kończąc na zadawaniu śmierci swym nieprzyjaciołom.

– Mówisz o czarownicach?

– Eneko, nie możesz pozwolić, by cię oszukano. Gdzie się nasłuchałaś podobnych bredni?

– Nie pamiętam, w Xavier, zdaje mi się, że ksiądz mówił, że...

– My tam byłyśmy znacznie wcześniej, niż zjawili się ci ludzie. Kler posłużył się wierzeniami przodków, które zakorzeniły się wiele wieków przed ich przybyciem, tylko po to, żeby mieć je pod kontrolą. O wiele łatwiej jest zbudować pustelnię w miejscu, gdzie składaliśmy ofiary naszej bogini i uświęcić to miejsce w nowej religii, niż wytrzebić dawne wierzenia. Kiedy Kościół zakazuje pogańskich obrzędów i ten zakaz jest ustawicznie łamany przez lud, zawsze wybiera ten sam sposób: włączyć obrządek do swojego kultu. Ci duchowni są sprytni, niech spadnie na mnie przekleństwo, jeśli mówię nieprawdę.

– Czyli czarownice nie istnieją?

– W przyrodzie jest wiele istot odmiennych od reszty. Jedni są do nas podobni, inni się różnią. Tylko nieliczne istoty są nieszkodliwe, wśród pozostałych zawsze musisz zachowywać ostrożność.

– Moja babcia opowiadała mi o pewnych istotach, kiedy się kładłam spać, o wróżkach. Mówiła, że pokazują się wędrowcom w noc przesilenia zimowego. Że mężczyźni nie są zdolni oprzeć się ich wołaniu, tak jak w przypadku syren, i rzucają się w kierunku ich przezroczystych ciał, wpadają do wody, a potem toną, wessani na samo dno jeziora.

– Mała głuptaska! – wykrzyknęła kobieta, nie troszcząc się wcale o to, że może urazić dziewczynkę. – Wróżki to kobiety, które mieszkają w lesie, w pieczarach, w pobliżu strumieni. Są historie, które zapewniają, że ich moce pochodzą od wody studziennej i źródlanej, i że są zdolne do rozkazywania wodzie zgodnie ze swoją wolą, że potrafią osuszać źródła lub zatrzymać nurt strumienia. To są potężne istoty, kobiety, które w dawnych czasach były boginkami. Unikaj ich, nigdy nie powinnaś wdawać się w rozmowę z żadną z tych istot, rozumiesz?

Dziewczynka skinęła głową na znak zgody.

– Co masz na szyi? To krzyż?

– Tak – odrzekła trwożnie.

4Pamplona. Koniec listopada roku 1027

Odgryzł spory kęs jabłka. Po jego podniebieniu rozpłynął się cierpki smak z nutą goryczy. Przyjrzał się owocowi i dostrzegł gąsienicę wijącą się w jego wnętrzu. Na ten widok mógł pomyśleć, że ma w ręku zakazany owoc, a ten odrażający stwór to zły duch, wąż kusiciel. Rozejrzał się wokół, ale próżno wypatrywał Ewy, a co gorsza, jeśli to miał być raj, to nie chciał nawet sobie wyobrażać, jak wyglądałoby przeżarte zgnilizną piekło.

Klimat tego królestwa nie był korzystny dla jego delikatnego zdrowia. Jego ciało było pokryte piekącymi plamkami wyprysków, które najbardziej dokuczały mu na plecach. Przynosiło mu ulgę ustawiczne drapanie się bardzo twardą szczotką, ale niestety jego skóra musiała za to płacić zgrubieniami, które nieraz przemieniały się w krwawiące ranki.

Cisnął nadgryzione jabłko w błoto, a wtedy kilku małych obdartusów wychynęło z nicości, jak dzikie zwierzęta z kniei, aby się dobrać do owocu. To ukryte na końcu świata królestwo, do którego przybył przed paroma miesiącami, wydawało mu się z każdym dniem bardziej odrażające.

„Dlaczego się zgodziłem przyjechać?”, powtarzał w myślach.

Wszyscy jego towarzysze opuścili te ziemie w poszukiwaniu pracy w innych stronach, dalej na północ. Z dala od niewiernych i bliżej dworów w Tuluzie czy Paryżu. Ludzie, którzy go tu otaczali, do tej pory byli dzikusami. Większość z nich nadal mieszkała w górach i okrywała ciało łachmanami. Cokolwiek robili, wywierali na nim groteskowe wrażenie, ich sposób poruszania się, mówienia, a szczególnie sposób, w jaki się pożywiali.

Zawarł znajomość z jednym takim, co kazał się tytułować szlachcicem. Zuchwały analfabeta! W wyglądzie więcej miał z bandyty niż z pana. Dalej, na południe od Pirenejów, wiadomo: tam wszystko było odmienne. Muzułmanie podbili leżące tam ziemie przed wieloma wiekami i właśnie teraz szereg małych królestw i hrabstw chrześcijańskich zaczynał odbijać te obszary z rąk najeźdźców – w powolnym tempie i chaotycznie. Tak było do czasu, kiedy jeden król zjednoczył ich wszystkich pod swoją koroną. Nazywali go Sancho Mayor, Wielki. Król Pamplony, hrabia Kastylii, Ribagorzy, Sobrarbe i Cea, zdobywca Astorgi i Leónu. Ale mimo wszystkich tych dumnych tytułów, jego dwór nie mógł się równać z Akwizgranem, Amiens, a co dopiero z Rzymem.

Minął się z jakimś tuzinem rycerzy. Na głowach mieli łebki, hełmy w kształcie półkuli, opatrzone pierścieniem, do którego przytwierdzony był nosal. Trzymali za imacze swoje tarcze wykonane z lekkiego drewna, pokrytego suknem i zabezpieczonego gipsowym gruntem. Miały niemal trzy stopy wysokości, kształtem przypominały łzę i najczęściej były ozdobione metalowym krzyżem. On nie czuł pociągu do walki wręcz, wydawała mu się zbyt wulgarna, podobnie jak wszystko na tej ziemi, na której nieopatrznie się znalazł.

Przynajmniej nie wiało, bo wiatr był tym, co najbardziej go zrażało do tego świata. Wiatr przywodził poczciwych ludzi do szaleństwa. Sam był tego świadkiem, poznał takich, co pod wpływem wiatru stracili rozum i już nigdy go nie odzyskali. Dlatego tak bardzo się go obawiał, starał się chronić, kiedy silnie wiało, zwłaszcza gdy wietrzna pogoda utrzymywała się przez wiele dni z rzędu.

Obchodząc szerokim łukiem nieczystości, końskie odchody i wszelkiego typu odpadki, dotarł do wrót królewskiego pałacu.

„Boże miłosierny! Jaki trzeba mieć tupet, żeby nazywać pałacem budowlę tak podłej konstrukcji, tak surową, pozbawioną nie tylko wszelkich ozdób, ale i wielkości oraz majestatu”, pomyślał, potwierdzając swoje przeświadczenie, że ta podróż była niefortunnym pomysłem, jeszcze jedną z tylu życiowych pomyłek. Kto miał za mieszkanie budynek tak nieudolnie zbudowany, nie mógł być monarchą zasługującym na żadną koronę.

Wyjaśnił strażnikom, kim jest, i pod eskortą został poprowadzony do kolejnych drzwi, przy których nie było straży. Jeden z mężczyzn, którzy mu towarzyszyli, dwukrotnie uderzył w drewno i skrzydło się uchyliło. W wejściu stanął człowiek o przerzedzonych włosach, twarzy poznaczonej wyżłobionymi przez lata bruzdami, odziany w szaty barwne i obszerne, jakie raczej przystałoby nosić niewiernemu niż chrześcijaninowi.

Poprosił przybysza, aby ten udał się za nim. Przemierzyli podłużną, zimną salę, w której prócz nich nie było żywego ducha. Na murach wisiały ascetyczne tkaniny, tak ubogie w detale, jak pałac w swojej wielkości. Przeszło mu przez myśl, że ich zadanie sprowadza się do ochrony tych pomieszczeń przed dojmującym chłodem. Jemu, nawykłemu do ludnych dworów, jakie poznał w innych chrześcijańskich królestwach, to osamotnienie wydało się rzeczą niezwykłą.

Dotarli do kolejnych drzwi. Jego towarzysz znów uderzył w nie dwukrotnie i tym razem sam je otworzył, zapraszając go gestem, aby wszedł pierwszy. Tak też uczynił i po przestąpieniu progu natknął się na dwóch strażników, którzy stuknęli o posadzkę żelaznymi okuciami swoich włóczni, co przyprawiło go o lęk. Wszedł do dużej komnaty, która w niczym nie przypominała tego, co widział dotychczas. Ściany tej sali były obwieszone pysznymi kobiercami, proporcami, tarczami i orężem. Pod stopami miał podłużny dywan, tkany w cudowne ornamenty roślinne w ciemnych barwach. A jednak tym, co najbardziej przykuło jego wzrok, były rzeźby. Po każdej ze stron przejścia, które wyznaczał dywan, stały trzy figury naturalnej wielkości wykute w marmurze, na którym można było dostrzec ślady dawnej polichromii, ciągle jeszcze zdradzającej minioną świetność. Ocenił jakość szczegółów, wyrazistość twarzy i anatomiczną precyzję rzeźbionych ciał.

„Ci ludzie nie mogli stworzyć takich dzieł sztuki, to zupełnie wykluczone”, orzekł w duchu. On sam znał taki styl rzeźbiarski, bardzo stary, pochodzący z czasów, kiedy Rzym panował nad światem. A zatem te posągi albo zostały kupione, albo też zdobyte jako łupy wojenne. Tę ostatnią możliwość uznał za bardziej przekonującą.

– Zdumiewające, prawda? – odezwał się znienacka głos, którego echo rozbrzmiało w całej sali.

– Niewątpliwie.

– Znajdowały się pod tą posadzką – ciągnął ten, który górował nad salą z drugiego jej końca.

– Tutaj? – zapytał z niedowierzaniem, ale jednocześnie postąpił w kierunku gospodarza. Naturalnie... Zrozumiał wówczas, skąd pochodziły posągi. – To miasto zostało założone przez Pompejusza.

– Szczera prawda, przez konsula starożytnego Rzymu. Korzenie mojego królestwa sięgają głębiej, niż się wydaje ludziom po drugiej stronie Pirenejów.

Mężczyzna, który przemawiał z silnym akcentem, był królem we własnej osobie; korona na jego skroniach nie pozostawiała miejsca na wątpliwości. Z wysokości swojego tronu, otoczony jedynie przez dwóch ludzi, zajmujących pozycje po dwóch stronach podestu, monarcha przemawiał, wsparty swobodnie na oparciu.

I znowu tak nieliczna świta.

„Gdzież się chowają doradcy, błazny, rycerze i pozostali dworacy?”. Zawsze roiło się od takich postaci podczas wszystkich przyjęć, w których dotąd brał udział. Czuł się dziwacznie na dworze tak surowym, a im dłużej tu był, tym większe ogarniało go zmieszanie.

Nie ulegało wątpliwości, że królestwo Pamplony jest odmienne, być może go nie doceniał.

– Te posągi pochodzą z bardzo dawnych czasów – powrócił do tematu. – Rzekłbym, że któryś z nich może mieć nawet tysiąc lat.

– Wiele mówią o tym, który władał tymi ziemiami przed moim rodem, prawda? – dorzucił monarcha. – Świadczą o tym, że był to człowiek potężny i bogaty. Chociaż nie znam jego dziejów i nie wiem, co udało mu się osiągnąć, mogę sobie wyobrazić jego potęgę.

– Jestem tego samego zdania.

– Co takiego ma w sobie kamień, że daje ludziom nieśmiertelność?

– Ludzie umierają, a ich budowle trwają, czasami przez całą wieczność.

– Słuszne słowa – odparł król z zadowoleniem. – Pamięć jest ulotna, Lombardczyku. Władza, radość, jedzenie, cielesne uciechy, to wszystko przemija. A jednak kościoły i zamki, które wznosimy... One są wieczne.

– O ile są dobrze zbudowane – ośmielił się uściślić gość.

– Naturalnie – roześmiał się monarcha. – Choć czasami niełatwo się przekonać, czy rzeczy są wykonywane we właściwy sposób, prawda? Sprawowanie władzy królewskiej jest wielkim ciężarem, a jeszcze cięższe staje się wówczas, kiedy nie ma się pewności, co się wydarzy, kiedy nas już nie będzie na tym świecie.

Król zastygł w milczeniu, ze wzrokiem wbitym w złoty pierścień na swoim palcu i z dłonią mocno wspartą na rękojeści przypasanego do pasa miecza. Doradcy u jego boków wymienili pytające spojrzenia, które pozostały bez odpowiedzi.

– To mi spędza sen z powiek. Sądzę, że to samo przeżywa każdy rodzic, z tą różnicą, że ja jestem królem. Mam czterech synów i córkę, a także mnóstwo wasali i lenników. Jak w tej sytuacji mógłbym spać spokojnie?

– Ja nie mam dzieci, wszystkie pomarły. Dlatego nie potrafię wam dopomóc w tych rozważaniach – odrzekł tonem pełnym umiarkowania. – Czego dokładnie oczekuje ode mnie Wasza Wysokość? – chłód Lombardczyka zaskoczył doradców, ale królowi najwyraźniej się spodobał.

– Będę z tobą szczery, bo i ty mówisz bez ogródek – odparł bez ociągania. – Moje królestwo jest rozległe, zajmuje największe terytorium, jakim kiedykolwiek władał mój ród – westchnął. – Po śmierci podzielę włości między wszystkich moich potomków.

Lombardczyk przełknął ślinę. Zdawał sobie sprawę, że ta wiadomość jest poufna, a król odkrywa ją przed nim, żeby go wciągnąć w swoje plany.

– Mój pierworodny, García, będzie znakomitym królem Pamplony. Fernando jest ambitny i inteligentny. Potrafiłby zrobić dobry użytek z dziedzictwa. Gonzalo jest jeszcze za mały, nie wiem, jakim charakterem się wykaże, wystawiony na przeciwności losu, a Ramiro przyszedł na świat, zanim zawarłem małżeństwo, i z tej przyczyny będzie się musiał pogodzić z rolą drugorzędną, jaka mu przypadnie w udziale.

– Wasza Wysokość, ja jestem budowniczym, a nie dostojnikiem z waszej rady. Wybaczcie, że nalegam, ale nie do końca pojmuję przyczynę, która skłania was, by w mej obecności poruszać sprawy, które dotyczą wyłącznie waszych wasali.

– Jesteś cudzoziemcem, ale jesteś też, podobnie jak ja, w zimowej porze swego żywota. Dlatego wiem, że mnie zrozumiesz. Ciało obraca się w proch, czyny monarchów mogą popaść w niepamięć, jak to się przydarzyło tym, którzy przyczynili się do powstania tych pięknych rzeźb. Tylko kamień trwa – zawiesił głos – kamień i wiara. Lombardczyku, chcę, żebyś zbudował potężną fortecę na południowej granicy moich terytoriów, na granicy z muzułmanami.

– Wasza Wysokość, ja...

– Posłuchaj, chcę, żeby niewierni widzieli, jak rośnie, żeby ich strach obleciał na ten widok. Chcę, żeby była ostrzem włóczni, żeby zobowiązała moich synów do walki i poszerzania królestwa na południe, w kierunku Saraqusty.

– Białego Miasta. Wcale nie mam ochoty oglądać jego murów i pałaców. Jestem Waszej Wysokości wdzięczny za zaufanie, ale nie sądzę, żebym to ja był odpowiednim człowiekiem do tej misji.

– Lombardczyku, ty jesteś jedynym człowiekiem, który może tego dokonać – król wymówił to zdanie z takim naciskiem, że zabrzmiało, jakby każde słowo było twardym kamieniem. – Proszę cię, zastanówmy się nad tym wspólnie. Twoje istnienie również powoli gaśnie. Dlaczego nie miałbyś wznieść budowli, która je przedłuży na wieki? – rzucił pytanie, nie dając rozmówcy czasu na odpowiedź. – Pragnę zamku, jakiego dotąd nikt nie zbudował, potężnego, niepokonanego. Żadnych wałów, żadnych wież, w których można się schować. Nie! Pragnę takiego zamku, który będzie zdolny przetrwać długie oblężenie, który pomieści liczbę rycerzy wystarczającą, żeby atakować z niego miasta, królestwa. Chcę takiej fortecy, która sprawi, że kiedy mnie zabraknie, będą mnie wspominać. Żeby za tysiąc lat ludzie, którzy będą żyli na tych ziemiach, spoglądali na ten zamek z takim podziwem, z jakim my patrzymy na rzeźby, które nas otaczają.

– Wasza Wysokość proponuje mi spełnienie ambitnego marzenia, ale do zbudowania takiego dzieła potrzebowałbym środków i licznych rąk do pracy...

– Dostaniesz wszystko, co ci będzie potrzebne.

– Ubolewam nad tym, że to ja muszę wam otworzyć oczy na rzeczywistość, jednak sądząc po tym, czego się napatrzyłem w waszym królestwie, nie jesteście gotowi do dzieła o takim rozmachu. Tu niełatwo spotkać jakąkolwiek znaczniejszą budowlę.

– Dlatego przybyliście wy. Od Mare Nostrum po rzekę Aragón wznieśliście dziesiątki kościołów i zamków, a teraz nagle nas opuściliście. Czym to tłumaczyć?

– My, mistrzowie z Lombardii, jesteśmy tylko budowniczymi, nie jesteśmy własnością żadnego królestwa.

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Z jakiej przyczyny porzuciliście rozpoczęte prace? Niedokończone kościoły, wieże bez zamknięcia i zamki bez elementów obronnych?

– Nie mnie odpowiadać na pytanie, skoro wy najlepiej znacie odpowiedź. Mogę powiedzieć jedno: wezwaliście mnie i oto jestem.

– To prawda. Dlaczego zgodziłeś się przybyć? Wszyscy inni twojego fachu i pochodzenia nas opuścili.

– Czasami... – namyślał się przez chwilę – są rzeczy, które trudno wyjaśnić.

– No dobrze, nie mam czasu do stracenia. Zostawmy wszystkie inne pytania na boku. Zbudujesz mój zamek?

– Dlaczego ja?

– Bo nie ma nikogo innego, kto mógłby to zrobić.

– To nie brzmi przekonująco, nie sądzi Wasza Wysokość?

– A może jednak. Może przeznaczenie chciało, żebyś był ostatnim Lombardczykiem, który pozostał po tej stronie Pirenejów. Być może to jest znak.

– Ja nie wierzę w znaki.

– Nie jesteś do tego zobowiązany, nie jesteś królem. Znajdujesz się w luksusowej sytuacji, na jaką ja nie mogę sobie pozwolić. Muszę się z nimi liczyć, ponieważ kiedy się rządzi królestwem, żaden szczegół nie jest pozbawiony znaczenia.

– Wybraliście miejsce?

– Owszem i mogę cię zapewnić, że cię nie rozczaruje.