Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
28 osób interesuje się tą książką
Rozdarty świat.
Królowiectwo bez dziedziczki.
W trzewiach ziemi pradawny wróg budzi się z tysiącletniego snu.
Dom Berethnet włada Inys od stuleci. Wciąż niezamężna królowa Sabran IX musi wydać na świat córkę, by uchronić swoje królowiectwo przed zgubą – lecz u jej wrót kłębią się skrytobójcy. Ead Duryan, choć jest na dworze od lat i wyniesiono ją do rangi damy dworu, pozostaje lojalna jedynie wobec tajemniczej organizacji czarodziejek. Ma za zadanie strzec Sabran przed zakazaną magią.
Po drugiej stronie mrocznego morza Tané jest gotowa poświęcić wszystko, by zostać jeźdźcem smoków, ale los zmusza ją do podjęcia decyzji, która może zniszczyć jej życie.
Wschód i Zachód nie potrafią się wyzbyć wzajemnej wrogości nawet w obliczu wzbierających sił chaosu, żądnych na zawsze odmienić oblicze świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 535
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie wawrzyny ziemi naszej uschły,
Stałych gwiazd rojom grożą meteory,
William Szekspir, Ryszard II, tłum. Leon Ulrich
Codziennie o świcie dzwon rozbrzmiewał donośnie. Słysząc go, uczeni ze Skrzydła słali łóżka i szli do łaźni. Gdy się umyli, jedli wspólny posiłek, a potem, nim obudzili się Starsi, poświęcali godzinę na modły i rozważania. Ta godzina była ulubioną porą dnia Tané.
Klęczała przed wizerunkiem wielkiego Kwirikiego. Woda ściekała po ścianach podziemnej jaskini i spływała do sadzawki. Tylko latarnie dawały odpór ciemności.
Statua Prastarca nie przypominała tych, do których Tané modliła się na Seiiki. Ta była wzbogacona o atrybuty różnych postaci, które przybierał w trakcie życia: rogi jelenia, szpony ptaka i ogon węża.
Minęło trochę czasu, nim do Tané dotarło stukanie żelaznej nogi o kamienną podłogę. Podniosła się i zobaczyła Starszego Varę stojącego u wejścia do groty.
– Uczennica Tané. – Skłonił głowę. – Wybacz, że przeszkodziłem w rozważaniach.
Ukłoniła się z szacunkiem.
Starszy Vara był uważany za ekscentryka przez większość mieszkańców Lotki. Chudy mężczyzna o bladobrązowej skórze i kurzych łapkach w kącikach oczu zawsze miał dla niej uśmiech i dobre słowo. Jego głównym obowiązkiem było doglądanie i zarządzanie repozytorium, ale w razie potrzeby brał też na siebie rolę uzdrowiciela.
– Byłbym zaszczycony, gdybyś zechciała dołączyć do mnie w repozytorium dziś rano – powiedział. – Ktoś inny przejmie twoje obowiązki. Ale bez pośpiechu, najpierw rozważania – dodał po chwili.
Tané zawahała się.
– Nie mam prawa wstępu do repozytorium.
– No cóż, dzisiaj masz.
Zniknął, zanim zdążyła odpowiedzieć. Powoli uklękła i trwała tak jeszcze przez chwilę przed statuą.
Ta jaskinia była jedynym miejscem, gdzie mogła choć na krótki moment zapomnieć o wszystkim, co ją spotkało. Była to jedna z wielu grot ukrytych za wodospadem, z których korzystali seiikinescy uczeni po tej stronie wyspy.
Okadziła statuę i skłoniła się z nabożną czcią. Klejnoty wprawione w oczodoły posągu mierzyły ją połyskliwym wzrokiem.
Wspięła się po schodach i wyszła na dwór. Niebo miało żółtą barwę niebielonego jedwabiu. Przeszła boso po kamieniach na drugą stronę stawu.
Wyspa Skrzydło była samotna i dzika, otoczona bezkresem pustki. Strome klify i nigdy nierozwiewający się zupełnie kaptur chmur przedstawiały imponujący widok, niekiedy odstraszający dla zapuszczających się na te wody marynarzy. Na kamienistych plażach wylegiwały się rozleniwione węże. Skrzydło było domem dla przybyszów z całego Wschodu. To właśnie tutaj spoczywały kości wielkiego Kwirikiego, który, jeśli wierzyć legendzie, ułożył się do snu w wąwozie dzielącym wyspę na pół, zwanym Drogą Starszego. Mówiło się też, że to jego kości nie pozwalają rozwiać się mgle, bo smok przyciąga wodę nawet po śmierci. To właśnie dlatego również Seiiki było wiecznie spowite białym obłokiem.
Seiiki.
Na wysuniętym na północ Przylądku Pióro mieściła się Wichrowa Twierdza. Jej mniejszy odpowiednik – samotnia zwana przez wszystkich Lotką, gdzie nakazano przebywać Tané – zbudowana została na wygasłym wulkanie otoczonym lasem. Poniżej znajdowały się lodowe jaskinie, którymi niegdyś płynęła lawa. Aby dostać się z jednej samotni do drugiej, należało przejść zadaszonym mostem przerzuconym nad rozpadliną.
Nie było tu żadnych innych osiedli. Uczeni i uczniowie byli zupełnie sami pośród bezkresnego morza.
Samotnie stanowiły największe wschodnie bastiony wiedzy. Na każdy kolejny element należało zapracować, opanowując poprzedni. Zamknięta w czterech ścianach Tané najpierw uczyła się o ogniu i wodzie. Ogień, żywioł skrzydlatych demonów, wymagał ciągłego karmienia. Był żywiołem wojny, chciwości i zemsty – wiecznie głodnym i nigdy sytym.
Woda nie potrzebowała ani węgla, ani drewna, by istnieć. Dostosowywała się do każdego kształtu, każdej przestrzeni. Odżywiała ciało i ziemię, nie prosząc o nic w zamian. Dlatego smoki Wschodu, władcy deszczu, jezior i mórz, zawsze triumfowały nad ognioziejami. Gdyby ocean pochłonął kontynenty, przetrwałyby tylko smoki.
Rybołów sfrunął nad powierzchnię rzeki, jednym błyskawicznym ruchem schwytał różankę i odleciał posilić się zdobyczą. Przez drzewa przesączył się chłodny wiatr. Smok Jesieni wkrótce zapadnie w sen, a w dwunastym jeziorze zbudzi się Smok Zimy.
Gdy Tané ruszyła sfatygowanym mostem wiodącym z powrotem do samotni, narzuciła kaptur na głowę. Obcięte przed opuszczeniem Ginury włosy ocierały się o jej obojczyki. Miduchi Tané miała długie włosy. Duch, którym się stała, krótkie.
Po czasie przeznaczonym na rozważania zwykle zamiatała podłogi, pomagała zbierać owoce leśne, czyściła groby z liści i karmiła kury. Na Skrzydle nie było służących, więc uczniowie i uczennice dzielili się obowiązkami, których większością obarczano młodych i silnych. Tané nie wiedziała, co myśleć o poleceniu Starszego Vary, jako że w repozytorium przechowywano najważniejsze, najbardziej bezcenne dokumenty.
Gdy przybyła na Skrzydło, udała się do przydzielonego jej pokoju i leżała tam całymi dniami. Nie zjadła ani kęsa strawy i nie rozmawiała z nikim. W Ginurze odebrali jej całą broń, a wraz z nią lwią część duszy. Chciała już tylko opłakiwać swoje marzenie, aż w końcu przestanie oddychać i wspomnienia odejdą w niebyt.
To Starszy Vara sprawił, że się opamiętała. Gdy zaczęła słabnąć z głodu, wyciągnął ją na zewnątrz. Pokazał jej kwiaty, których nigdy jeszcze nie widziała. Kiedy następnego dnia przygotował dla niej posiłek, nie chciała go rozczarować i zmusiła się do jedzenia.
Teraz inni uczniowie nazywali ją Duchem Lotki. Mogła jeść, pracować i czytać jak reszta, ale jej wzrok zawsze skierowany był ku światu, gdzie wciąż żyła Susa.
Tané zeszła ze ścieżki i ruszyła do repozytorium. Zwykle wpuszczano tam tylko starszych. Gdy podeszła do schodów, Skrzydło zadrżało. Przypadła do ziemi i zakryła głowę ramionami. Syknęła z bólu przez zaciśnięte zęby.
Węzeł w jej boku był jak ostrze noża. Lodowate kłucie, niczym zęby wżerające się w nagą skórę, odmrożenie rozlewające się po wnętrznościach. Łzy stanęły jej w oczach, gdy przepłynęły przez nią pulsujące fale bólu.
Musiała na moment stracić przytomność. Usłyszała, że woła ją jakiś ciepły głos.
– Tané. – Ręce obciągnięte suchą, cienką jak papier skórą. – Uczennico, czy wszystko w porządku?
Chciała przytaknąć, ale nie mogła dobyć głosu.
Trzęsienie ziemi się skończyło, lecz ból nie ustawał. Starszy Vara wziął ją na ręce. Ogarnął ją wstyd, że starzec musi nieść ją jak dziecko, ale ból był nie do wytrzymania.
Zabrał ją na dziedziniec za repozytorium i położył na kamiennej ławie przy stawie rybnym. Na otaczającym go kamiennym murku stał dzbanek.
– Chciałem pójść z tobą dzisiaj na spacer nad urwisko – powiedział – ale widzę, że trzeba ci odpoczynku. Może innym razem. – Nalał herbaty dla siebie i dla niej. – Czy doskwiera ci ból?
Miała wrażenie, że ktoś nasypał lodu do jej klatki piersiowej.
– Stara rana. To nic, Starszy – zapewniła go chrapliwym głosem. – Trzęsienia ziemi są coraz częstsze.
– Tak. Jakby świat chciał zmienić swój kształt, niczym przedwieczne smoki.
Wróciła myślami do swojej rozmowy z Nayimathun. Starając się uspokoić oddech, patrzyła na siadającego obok niej starca.
– Boję się trzęsień ziemi – wyznał. – Gdy mieszkałem na Seiiki, razem z mamą kryliśmy się w naszym małym domu w Basai, ilekroć ziemia zbudzała się do drżenia. Opowiadaliśmy sobie historyjki, by czymś zająć uwagę.
Tané chciała się uśmiechnąć.
– Nie pamiętam, czy moja matka robiła to samo.
Gdy to mówiła, grunt znowu zadrżał.
– To może ja ci jakąś opowiem – zaoferował Vara. – Żeby tradycji stało się zadość.
– Chętnie posłucham.
Podał jej parujący kubek. Tané przyjęła go w ciszy.
– W czasach poprzedzających Wielką Rozpacz ognioziej przyleciał do Imperium Dwunastu Jezior i wydarł perłę z gardła Smoczycy Wiosny, która obdarza nas kwiatami i ciepłym deszczem. Skrzydlate demony niczego tak nie kochają jak gromadzenia skarbów, a nie ma cenniejszego skarbu niż smocze perły. Choć Smoczyca Wiosny odniosła poważne rany, zabroniła swoim ścigać złodzieja z obawy, że ich także skrzywdzi – ale jedna mała dziewczynka postanowiła, że odzyska skradzioną perłę. Miała dwanaście lat, była mała i szybka i potrafiła się tak bezszelestnie skradać, że jej bracia wołali ją: Mały Cień.
Gdy smoczyca opłakiwała utratę perły, na krainę spadła mroźna i dziwna zima. Choć mróz palił skórę Małego Cienia i nie miała butów, odnalazła górę, gdzie ognioziej miał swój skarbiec. Podczas gdy bestia polowała, dziewczynka zakradła się do jego jaskini, by odebrać perłę należącą do Smoczycy Wiosny.
Byłby to ciężki łup. Najmniejsze smocze perły były wielkie jak ludzka głowa.
– Ognioziej wrócił akurat w chwili, gdy dotknęła klejnotu małymi rączkami. Rozzłoszczony kłapnął paszczą na złodziejkę i wyrwał jej z uda kawał mięsa. Dziewczynka dała nura do rzeki, a prąd zabrał ją spod jaskini. Udało jej się umknąć wraz z perłą, lecz gdy wynurzyła się z wody, nie mogła znaleźć nikogo, kto zszyłby jej ranę, bo widok krwi ogniozieja wzbudził we wszystkich strach przed smoczą plagą.
Tané wpatrywała się w Starszego Varę przez unoszące się znad kubków smużki pary.
– I co się z nią stało?
– Umarła u stóp Smoczycy Wiosny. A gdy znowu zakwitły wiosenne kwiaty i słońce stopiło śniegi, Wiosenna Smoczyca ogłosiła, że rzeka, którą przepłynęła Mały Cień, zostanie nazwana jej imieniem, albowiem to dziecko zwróciło jej perłę, która była smoczym sercem. Niektórzy twierdzą, że jej duch wciąż wędruje brzegiem rzeki, trzymając pieczę nad wędrowcami.
Tané nigdy nie słyszała opowieści o człowieku, który wykazałby się taką odwagą.
– Są tacy, którzy twierdzą, że to smutna historyjka – powiedział Vara. – Inni uważają ją za wzruszającą opowieść o poświęceniu.
Kolejny wstrząs poruszył ziemią, a w Tané coś odpowiedziało. Usiłowała nie pokazywać, jak bardzo ją boli, ale Starszy Vara był o wiele za bystry jak na mężczyznę w swoim wieku.
– Tané – zwrócił się do niej – czy mogę zobaczyć tę starą ranę?
Tané uniosła tunikę tylko na tyle, by mógł obejrzeć bliznę. W świetle dnia wydawała się wyraźniejsza.
– Mogę? – spytał Vara. Gdy skinęła głową, dotknął blizny palcem i się skrzywił. – Pod spodem jest opuchlizna.
Była twarda jak kamień.
– Moja nauczycielka powiedziała, że miałam ją już, gdy jako dziecko trafiłam do Domów Nauki.
– A więc nigdy nie spytałaś lekarza, czy da się coś z nią zrobić?
Zaprzeczyła ruchem głowy i zakryła szramę.
– Myślę, że powinniśmy otworzyć twój bok, Tané – zadecydował Starszy Vara. – Pozwól, że poślę po odpowiednią osobę. Większość podobnych narośli jest niegroźna, ale czasem się zdarza, że zjadają ciało od środka. Nie chcielibyśmy, żebyś umarła niepotrzebnie, dziecko. Tak jak Mały Cień.
– Ona nie umarła niepotrzebnie – powiedziała Tané z nieobecnym wzrokiem. – Swoim ostatnim tchem przywróciła radość smoczycy, a dokonawszy tego, ocaliła świat przed zimą. Czy można lepiej wykorzystać życie?
Karawana złożona z czterdziestu dusz meandrowała między wydmami pustyni. Piasek migotał w wątłym świetle zachodzącego słońca.
Siedząca okrakiem na wielbłądzie Eadaz uq-Nāra wpatrywała się w czerwieniejące niebo. Jej skóra była spalona na głęboki brąz, a przycięte do ramion włosy okrywał pargh.
Karawana, do której dołączyła na placu Gołębim, zapuściła się na północne rubieże Burlah, pasa pustyni biegnącego aż do Rumelabaru. W Burlah rządziły plemiona Nuram. Karawana już napotkała kilku kupców, którzy podzielili się swoimi zapasami i ostrzegli podróżników, że za górami latają wyrmy, z pewnością ośmielone plotkami o pojawieniu się na Wschodzie kolejnej wielkiej zachodnicy.
Ead, zdążając do Rauki, zatrzymała się w Pogrzebanym Mieście. Góra Trwogi, narodzisko wyrmów, była miejscem tak okropnym, jak je pamiętała, sterczącym w niebo niczym złamany miecz. Raz czy dwa, chodząc między powalonymi filarami, zwróciła uwagę na skrzydlate kształty kołujące nad wierzchołkiem. Wiwerny garnęły się do swej kołyski.
W cieniu góry leżały pozostałości wspaniałego niegdyś miasta – Gulthagi. Pod skąpymi ruinami znajdowała się zatopiona pod zwałami popiołu wymarła metropolia. Gdzieś tam Jannart utt Zeedeur zginął, szukając zaginionej wiedzy.
Ead rozważała podążenie jego śladem – może dowiedziałaby się czegoś więcej o tej Długowłosej Gwieździe, komecie, która odpowiadała za równowagę tego świata. Obeszła ruiny, szukając wejścia pod hałdy skamieniałego popiołu, z którego mógł swego czasu skorzystać Jannart. Szukała wiele godzin, a gdy już miała się poddać, dostrzegła tunel, szczelinę w ziemi, szeroką ledwie na tyle, by zdołała wczołgać się tam szczupła osoba. Zajrzawszy do środka, odkryła, że przejście zawalone jest kamieniami.
Nie było sensu tam wchodzić, zresztą i tak nie znała języka, którym posługiwano się w Gulthadze. Ale… przepowiednia Truyde nie dawała jej spokoju.
Myślała, że powrót na Południe tchnie w nią nowe życie. I w rzeczy samej, gdy wkroczyła na Pustynię Niespokojnego Snu, czuła się jak nowo narodzona. Zostawiwszy Bohatera w bezpiecznym miejscu w Przesmyku Harmur, ruszyła sama piaszczystym szlakiem do Rauki. Widok miasta dodał jej sił, które jednak wkrótce wywiały z niej wichry Burlah.
Jej skóra zapomniała już dotyku pustyni. Ead była teraz kolejnym brudnym i styranym podróżnikiem, a wspomnienia majaczyły w jej głowie jak fatamorgana. Czasem prawie wierzyła, że nigdy nie nosiła drogich jedwabi i klejnotów na dworze zachodniej królowej. Że nigdy nie była Ead Duryan.
Między kopytami jej wielbłąda przemknął skorpion. W powietrzu niosła się pieśń – inni podróżnicy próbowali zabić czas. Minęły wieki, odkąd słyszała ostatnio ersyrski śpiew.
Na cyprysie cupnął śpiewak uskrzydlony.
Smętną pieśń szczebioce: pragnę znaleźć żonę.
Ze mną tańcz, kochana, pośród wydm piaszczystych.
Jutro razem ulecimy ku niebiosom czystym.
Od Rumelabaru wciąż dzielił ją szmat drogi. Zimą przedarcie się przez Burlah zajmie karawanie długie tygodnie, a noce na pustyni potrafią zabijać nie gorzej niż palące słońce. Zastanawiała się, czy Chassar już wie, że opuściła Inys – wiadomość o tym z pewnością odbije się na stosunkach dyplomatycznych z Ersyrem.
– Rozbijemy obóz w Nuram – obwieścił naczelnik karawany. – Idzie burza.
Wiadomość powtórzono wzdłuż linii wielbłądów. Sfrustrowana Ead mocniej ścisnęła wodze. Nie miała czasu kryć się przed burzą.
– Eadaz.
Obróciła się w siodle. Zrównał się z nią inny wielbłąd. Ragab był zaprawionym w podróży posłańcem pocztowym, który zmierzał na południe z torbą pełną listów.
– Burza piaskowa, co? – powiedział głębokim, znużonym głosem. – Ta podróż nigdy się nie skończy.
Ead lubiła jechać z Ragabem, który miał w zanadrzu mnóstwo ciekawych historii i twierdził, że przebył pustynię prawie sto razy. Przeżył atak bazyliszka na swoją wioskę. Bestia zabiła jego rodzinę, oślepiła go na jedno oko i pokryła jego ciało siatką blizn. Inni podróżnicy patrzyli na niego z politowaniem.
Na Ead też. Słyszała, jak szepczą między sobą, że jest wędrownym duchem w ciele kobiety, uwięzionym między światami. Z całej zbieraniny tylko Ragab odważył się do niej zbliżyć.
– Zapomniałem, jak niegościnnym miejscem jest Burlah – odpowiedziała Ead. – I jak opustoszałym.
– Jechałaś tędy już kiedyś?
– Dwukrotnie.
– Gdy przebędziesz Burlah tyle razy co ja, dostrzeżesz w tym surowym pustkowiu swoiste piękno. Choć ze wszystkich ersyrskich pustyń najbardziej ukochałem Pustynię Niespokojnego Snu. Moją ulubioną opowieścią z czasów dzieciństwa jest ta wyjaśniająca, skąd wzięła się jej nazwa.
– To bardzo smutna opowieść.
– Ja myślę, że piękna. Mówi przecież o miłości.
Ead sięgnęła do butelki przy siodle.
– Minęły lata, odkąd ostatni raz ją słyszałam. – Wyjęła korek. – Nie opowiedziałbyś?
– Jeśli chcesz. Mamy czasu a czasu.
Poczęstowała Ragaba trunkiem, a potem sama łyknęła. Posłaniec odkaszlnął w zgrubiałą pięść.
– Dawno temu żył sobie król ukochany przez swój lud. Rządził swym królestwem z błękitnoszklanego pałacu w Rauce. Jego żona, Motyla Królowa, którą kochał ponad życie, umarła w młodości i długo ronił za nią łzy. Królewscy urzędnicy władali krajem zamiast niego, gdy on sam tkwił zamknięty w więzieniu swej rozpaczy, otoczony bogactwem, które zdążył znienawidzić. Ani pieniądze, ani drogie kamienie nie mogły wykupić z niewoli śmierci kobiety, którą utracił. Z czasem zaczęto więc mówić o nim: Król Smutku.
Pewnej nocy wstał z łoża po raz pierwszy od roku i zobaczył na niebie czerwony księżyc. Wówczas wyjrzał przez okno i… oczom nie wierzył! W pałacowych ogrodach siedziała jego królowa ubrana w suknię, którą miała na sobie w dniu ślubu. Zawołała, by do niej dołączył. Jej oczy skrzyły śmiechem i trzymała w ręku różę, którą dał jej, gdy spotkali się po raz pierwszy. Myśląc, że śni, wyszedł z pałacu i ruszył śladem ukochanej ulicami miasta, a potem na pustynię – bez zapasu jedzenia ani wody, bez szat, nawet bez butów. Szedł i szedł, zdążając za widocznym w oddali cieniem. Nawet gdy słońce zaczęło palić mu skórę, nawet gdy dopadło go wycieńczenie i opadł z sił, gdy zaczęły ciągnąć za nim ghule, powtarzał pod nosem: ja śnię, to musi być sen. Ale szedł za swą miłością, wiedząc, że w końcu jej dosięgnie i spędzi z nią jeszcze jedną noc, choćby tylko we śnie – nim zbudzi się we własnym łóżku.
Ead przypomniała sobie drugą część historii. Wstrząsnął nią dreszcz.
– Oczywiście – podjął Ragab – król wcale nie śnił, a szedł za fatamorganą. Pustynia go oszukała. Wyzionął ducha pośród wydm, a jego kości przykrył piasek, zaś pustynia zyskała imię. – Poklepał wielbłąda, gdy ten prychnął i potrząsnął łbem. – Miłość i strach robią dziwne rzeczy z naszymi duszami. Sny, które przynoszą, a które sprawiają, że nie możemy dobyć tchu i ociekamy potem, jakbyśmy szykowali się na śmierć, to właśnie niespokojne sny. Może je odpędzić tylko zapach róży.
Ead poczuła gęsią skórkę, gdy przypomniała sobie inną różę. Tę wsuniętą pod poduszkę.
Karawana dotarła do obozu, gdy na horyzoncie ukazała się burza piaskowa. Podróżników zaprowadzono w pośpiechu do stojącego w środku obozowiska namiotu, gdzie Ead usiadła z Ragabem na poduszkach. Nuramowie, którzy lubili gości, podzielili się z nimi serem i solonym chlebem. Po posiłku zapalili fajkę wodną, którą również podali gościom. Ead odmówiła. Ragab z radością wypalił jej dolę.
– Nikt z nas nie będzie tej nocy spał spokojnie. – Dmuchnął pachnącym dymem. – Gdy burza minie, w trzy dni powinniśmy dojechać do oazy Gaudaya. A potem czeka nas jeszcze długa droga.
Ead wlepiła wzrok w księżyc.
– Ile trwają te burze? – spytała Ragaba.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Trudno powiedzieć. Może parę minut, może parę godzin. Może więcej.
Ead przedzieliła na pół bochen chleba, a kobieta z plemienia Nuram nalała im słodkiej różowej herbaty. Nawet pustynia konspirowała przeciw niej. Rozważała przez moment, czy nie porzucić karawany i nie jechać dalej sama tak długo, jak będzie trzeba, aż stanie przed Chassarem. Ale Ead nie była Królem Smutku. Strach nie pozbawi jej zmysłów. Nie była na tyle dumna, by roić sobie, że zdoła sama przeprawić się przez Burlah.
Podczas gdy inni podróżnicy słuchali opowieści o Błękitnoszklanym Złodzieju z Drayasty, Ead otrzepała ubranie z piachu, żując miękką gałązkę, by wyczyścić zęby, a potem znalazła sobie miejsce do spania za zasłoną.
Nuramowie często sypiali pod gwiazdami, lecz teraz, gdy nad głowami wyła piaskowa burza, pochowali się w namiotach. Stopniowo nomadowie i ich goście zaczęli szykować się do spania. Ead zapadła w pozbawiony marzeń sen.
Obudził ją jakiś odgłos na piasku.
Natychmiast otworzyła oczy. Namiot się trząsł, mimo to słyszała dobiegający z zewnątrz dźwięk. Coś szło, pewnie stawiając nogi na miękkim podłożu. Wyjęła z plecaka sztylet i wyszła w noc.
Wiatr cisnął jej piaskiem w twarz, więc przytrzymała pargh na ustach. A potem zobaczyła coś przed sobą. Uniosła sztylet, pewna, że to jakaś mała wiwerna – lecz wówczas stwór wyłonił się z chmury pyłu i stanął przed nią w pełnej krasie.
Usta Ead rozciągnął uśmiech.
Parspa była ostatnią znaną hawiz. Ptaki były białe, jeśli nie liczyć brązowych końcówek skrzydeł, i osiągały te same rozmiary co wiwerny, które parzyły się z nimi, by płodzić kokatryksy. Chassar, który kochał ptaki, znalazł Parspę, jeszcze zanim się wykluła, i przyniósł jajo do Zakonu. Teraz słuchała tylko jego. Ead zabrała swoje rzeczy i wspięła się na ptasi grzbiet. Wkrótce obóz zniknął w piaskowej chmurze.
Uciekali przed wstającym słońcem. Ead wiedziała, że są już blisko, gdy zobaczyła solne cedry. Niespodziewanie znalazła się w Lasyi.
Jej ojczyzna słynęła z czerwonych pustyń i postrzępionych łańcuchów górskich, pełnych ukrytych jaskiń i wodogrzmotów. Złotych plaż, których piasek fale Wszechmorza pokrywały pianą. Była suchym krajem, tak jak Ersyr, ale płynęły przez nią szerokie rzeki, do których tuliła się zielona roślinność. Patrząc na rozciągające się w dole równiny, Ead poczuła, że odchodzi ją tęsknota za rodzimym krajem, mimo że zdążyła zapuścić korzenie w jej sercu w czasie ośmiu lat spędzonych na dworze Inys. Choćby zwiedziła cały świat, to tę jego część zawsze będzie uważać za najpiękniejszą.
Wkrótce Parspa frunęła już nad ruinami Yikali. Ead i Jondu wymykały się tu wielokrotnie jako dzieci, by szukać przedmiotów pamiętających czasy Matki.
Parspa zatoczyła półkole i skierowała się ku Zalewisku Lasyańskiemu – rozległemu pradawnemu lasowi, który spijał wody rzeki Minary i w którego trzewiach kryła się siedziba Zakonu. Nim wstało słońce, Parspa już szybowała nad drzewami, rzucając cień na gęsto zbite, rozłożyste korony.
Ptak wreszcie obniżył lot i wylądował na jednej z nielicznych polan. Ead zsunęła się z jego grzbietu.
– Dziękuję, przyjaciółko – powiedziała po selinyjsku. – Stąd już trafię sama.
Parspa wzbiła się w powietrze bez słowa.
Ead zanurzyła się w gęstwinę, czując się mała niby liść na gałęzi któregoś z nich. Jej obolałe stopy zaraz przypomniały sobie drogę, mimo że ta zapodziała się w jej umyśle. Gdzieś tu było wejście do jaskini, obłożone potężnymi czarami ochronnymi, ukryte w największej gęstwinie. Znajdującym się za nią korytarzem Ead podąży w głąb labiryntu tajemnych sal.
Z dawna niesłyszany szept we krwi. Obróciła się. Kobieta stała w plamie słońca. W krągłym brzuchu z całą pewnością kryło się dziecko.
– Nairuj – powiedziała Ead.
– Eadaz – odparła kobieta. – Witaj w domu.
Przez okno szczeblinowe do pomieszczenia wpadały drzazgi słonecznego światła. Ead zorientowała się, że leży w łóżku z głową wspartą na jedwabnych poduszkach. Po tylu dniach drogi podeszwy jej stóp paliły żywym ogniem.
Stłumiony ryk kazał jej wstać. Oddychając z mozołem, sięgnęła po broń.
– Eadaz. – Poczuła czyjeś wielkie dłonie na swoich. Poderwała się zaskoczona. – Eadaz, nie ruszaj się.
Wpatrzyła się w zastygłą powyżej brodatą twarz. Ciemne oczy, lekko skośne, tak jak jej.
– Chassar – wyszeptała. – Chassarze, czy…?
– Tak. – Uśmiechnął się do niej. – Jesteś w domu, najdroższa.
Wtuliła się w jego pierś. Łzy na jej rzęsach wsiąkały w jego szatę.
– Przebyłaś długą drogę. – Przeczesał dłonią jej włosy. Miną wieki, nim Ead pozbędzie się z nich całego piasku. – Gdybyś napisała przed opuszczeniem Ascalonu, wysłałbym Parspę szybciej.
Ead złapała go za ramię.
– Nie było czasu, Chassarze. Wiele się wydarzyło. Sabran jest w niebezpieczeństwie. Książęta Ducha gotują się do walki o jej tron…
– To, co dzieje się w Inys, nie ma już znaczenia. Niebawem porozmawia z tobą Przeorysza.
Znowu zapadła w sen. A gdy się zbudziła, niebo nad jej głową miało barwę dogasających węgli. W Lasyi było ciepło przez większą część roku, lecz teraz wieczorny wiatr niósł ze sobą przenikliwy chłód. Ead wstała i owinęła się brokatową szatą, a potem wyszła na balkon. Wtedy je zobaczyła.
Drzewo pomarańczy.
Wyrastało z serca Zalewiska, większe i piękniejsze niż to, które widziała w swoich snach w Inys. Jego gałęzie i trawa wokoło były obsypane białym kwieciem. Wokół rozciągała się Krwawa Dolina, gdzie Matka rozgromiła Bezimiennego. Ead wypuściła powietrze z płuc.
Była w domu.
Podziemne komnaty i korytarze kończyły się w tej dolinie. Jedynie te pokoje i oszklone werandy dostąpiły zaszczytu wyglądania na pomarańczowe drzewo. Przeorysza uczyniła jej zaszczyt, pozwalając jej wypocząć w jednym z nich. Zwykle służyły do modlitwy i do wydawania dzieci na świat.
Nad jej głową grzmiał wodospad. To był ten ryk, który słyszała we śnie. Siyāti uq-Nāra nazwała go Szlochem Galiana, by wykpić jego tchórzostwo. Daleko w dole przez dolinę przepływała rzeka Minara, pojąc korzenie drzewa.
Ead utkwiła wzrok w jego poskręcanych konarach. Owoce mieniły się złotem, wtulone w opiekuńcze gałęzie. Na ich widok zaschło jej w ustach i wiedziała, że woda nie ugasi tego pragnienia.
Wróciwszy do komnaty, przystanęła i przyłożyła czoło do chłodnej powierzchni łuku wyciosanego z kamienia koloru róży.
Dom.
Basowy pomruk podniósł jej włoski na karku. Gdy się obróciła, ujrzała w przejściu dorosłego ichneumona.
– Aralaq?
– Eadaz – wyrzekł niskim głosem. – Gdy cię ostatnio widziałem, byłaś jeszcze szczeniakiem.
Nie mogła uwierzyć, jak bardzo urósł. Kiedyś był tak mały, że mieścił się na jej kolanach, a teraz przewyższał ją o głowę.
– Ty też. – Jej twarz rozpogodził uśmiech. – Strzegłeś mnie cały ten czas?
– Trzy dni.
Uśmiech spełzł z jej warg.
– Trzy… – mruknęła. – Musiałam być bardziej wykończona, niż mi się zdawało.
– Za dużo czasu spędziłaś z dala od drzewa pomarańczy.
Aralaq podszedł do niej i trącił nosem jej dłoń. Ead nie mogła powstrzymać śmiechu, gdy zaczął lizać ją po twarzy szorstkim językiem. Zapamiętała go jako piszczącą kulkę futra o wielkich oczach, która kochała się do niej tulić i co chwila potykała się o długi ogon.
Jedna z sióstr znalazła go osieroconego w Ersyrze i przyniosła do Zakonu, gdzie opiekę nad nim powierzono Ead i Jondu. Karmiły go mlekiem i skrawkami wężowego mięsa.
– Powinnaś się wykąpać. – Aralaq liznął jej palce. – Zalatujesz wielbłądem.
Cmoknęła z udawaną dezaprobatą.
– Dziękuję za radę. Ty też zalatujesz, wiesz?
Wzięła lampę oliwną ze stolika nocnego i ruszyła za ichneumonem.
Poprowadził ją tunelami do klatki schodowej. Minęli dwóch Lasyan, Synów Siyāti, którzy opiekowali się siostrami. Obydwaj skinęli jej głowami.
Gdy Ead i Aralaq dotarli do łaźni, ichneumon trącił nosem jej biodro.
– Idź. Służący zabiorą cię potem do Przeoryszy. – W spojrzeniu jego złotych oczu dostrzegła smutek. – Waż słowa, gdy będziesz z nią rozmawiać, córko Zāli.
Odszedł, zamiatając podłogę ogonem. Odprowadziła go wzrokiem do wyjścia, po czym weszła do oświetlonego świecami pomieszczenia.
Ta łaźnia, podobnie jak oszklone werandy, znajdowała się po otwartej stronie budynku. Delikatny wietrzyk marszczył taflę wody niczym zbłąkany morski prąd. Ead postawiła lampę na podłodze i zrzuciła szatę, po czym zanurzyła się w basenie. Czuła, jak z każdym krokiem spływa z niej piach, brud i pot. Zaraz poczuje się jak nowo narodzona.
Natarła ciało mydłem. Gdy pozbyła się piasku z włosów, pozwoliła gorącej wodzie wypędzić zmęczenie z kości.
„Waż słowa”.
Ichneumony nie rzucały słów na wiatr. Przeorysza będzie chciała się dowiedzieć, dlaczego Ead tak nalegała, by przedłużyć wizytę w Inys.
„Ead, zostań ze mną”.
– Siostro.
Obróciła głowę. W przejściu stał jeden z Synów Siyāti.
– Przeorysza zaprasza cię do swoich komnat na kolację – powiedział. – Przygotowaliśmy dla ciebie stosowny strój.
– Dziękuję.
Ubierała się bez pośpiechu. Wyłożone dla niej szaty nie były formalnym ubiorem sióstr, ale pasowały do jej nowej rangi – postulantki. Gdy wyjeżdżała do Inys, była nowicjuszką. Teraz, gdy wykonała ważne dla Zakonu zadanie, stała się pretendentką do tytułu Czerwonej Damy. Ale tylko od Przeoryszy zależało, czy nią zostanie.
Najpierw nałożyła mantylę z morskiego jedwabiu, która lśniła jak złoto i okrywała ciało do pępka. Następnie przywdziała białą haftowaną spódnicę. Na nadgarstku prawej ręki zapięła szklaną bransoletę, a na szyi zawiesiła sznury drewnianych paciorków. Włosy zostawiła rozpuszczone i wilgotne.
Nowa Przeorysza nie widziała Ead, od kiedy skończyła ona siedemnaście lat. Gdy nalała sobie wina dla kurażu, złapała wzrokiem własne odbicie w ostrzu noża spoczywającego przy talerzu.
Pełne usta. Oczy barwy dębowego miodu osadzone pod poziomą linią brwi. Nos wąski u nasady, rozszerzający się delikatnie u dołu. Rozpoznawała te wszystkie elementy własnego wyglądu, lecz dopiero teraz uświadomiła sobie, jak zmieniło ją dojrzewanie. Wysklepiło jej kości policzkowe, wysmukliło dziecięce obłości. Dostrzegła też w sobie jakąś posępność, rezultat głodu, który rozumieją tylko wojowniczki Zakonu.
Wyglądała jak kobiety, którymi chciała się stać, gdy dorastała. Sprawiała wrażenie wykutej z kamienia.
– Gotowa?
Mężczyzna wrócił. Ead wygładziła spódnicę.
– Tak – powiedziała. – Zabierz mnie do niej.
Gdy Cleolind Onjenyu założyła Zakon Drzewa Pomarańczy, porzuciła życie księżniczki z Południa i zniknęła wraz ze swoimi przybocznymi w Krwawej Dolinie. Nazwały tak swoją przystań, by pohańbić imię Galiana. W jego czasach rycerze wysp Inysca składali przysięgi w budowlach zwanych zakonami. Galian planował założyć w Yikali pierwszy taki zakon na Południu.
Ja wzniosę zakon innego rodzaju – powiedziała wówczas Cleolind – i żaden tchórzliwy rycerz nie zbruka jego ogrodu.
Matka była pierwszą Przeoryszą. Drugą została Siyāti uq-Nāra, do pokrewieństwa z którą przyznawało się wielu braci i wiele sióstr należących do Zakonu, łącznie z Ead. Po śmierci Przeoryszy kolejną wybierało zgromadzenie Czerwonych Dam.
Naczelniczka Zakonu siedziała przy stole z Chassarem. Na widok Ead wstała i ścisnęła jej ramiona.
– Ukochana córko. – Złożyła pocałunek na jej policzku. – Witaj ponownie w Lasyi.
Ead odwzajemniła gest.
– Niech cię karmi płomień Matki, Przeoryszo.
– I ciebie.
Naczelniczka przyjrzała się Ead oczami koloru leszczyny, odnotowując zmiany, jakie zaszły w jej wyglądzie. Następnie wróciła na miejsce.
Mita Yedanya, poprzednia munguna, czyli kandydatka do objęcia schedy po zmarłej Przeoryszy, musiała już przekroczyć pięćdziesiątkę. Była zbudowana jak pałasz, wysoka i szeroka w ramionach. Tak jak Ead była półkrwi Lasyanką i Ersyrką i miała skórę koloru piasku zaraz po odejściu fali. W jej czarnych włosach, spiętych drewnianą spinką, widać już było pasma siwizny.
Siedzący na grzędzie Sarsun zaćwierkał na powitanie. Chassar zdążył dopić już do połowy wywar z yogushu i zjeść duszoną wołowinę. Odstawił szklankę i posłał swej podopiecznej ciepły uśmiech. Ead usiadła przy stole, a Syn Siyāti postawił przed nią porcję potrawki z orzechami ziemnymi.
Blat zastawiono miskami i półmiskami z jedzeniem. Biały ser, daktyle w miodzie, palmowe jabłka i morele, gorące podpłomyki z tłuczoną ciecierzycą, ryż smażony z cebulą i drobnymi pomidorami, suszona ryba, parujące małże, czerwone banany w przyprawach. Za tym jedzeniem tęskniła od blisko dekady.
– Opuściła nas dziewczynka, a wróciła kobieta – wygłosiła Przeorysza, gdy Syn Siyāti nakładał jej tyle jedzenia, ile tylko mogło zmieścić się na talerzu. – Tak bardzo nie chcę cię poganiać, lecz musimy znać okoliczności, w jakich opuściłaś Inys. Chassar mówi, że zostałaś wygnana.
– Uciekłam, by uniknąć aresztowania.
– Co się stało, córko?
Ead nalała sobie daktylowo-palmowego wina i dała sobie chwilę, by zebrać myśli.
Zaczęła od Truyde utt Zeedeur i jej romansu z giermkiem. Opowiedziała o Triamie Sulyardzie i jego podróży na Wschód. Opowiedziała o Tablicy z Rumelabaru i teorii, którą wysnuła Truyde. Streściła jej historię o kosmicznej równowadze, o ogniu i gwiazdach.
– To może być ważne, Przeoryszo – powiedział z namysłem Chassar. – Jest przecież czas, gdy drzewo, jak teraz, chętnie dzieli się owocami, i taki, gdy ich skąpi. Były już dwa okresy niedoboru, jeden nastąpił zaraz po Żałobie Wieków. Ta teoria o kosmicznej równowadze próbuje ją tłumaczyć.
Przeorysza rozważyła jego słowa, ale nie zdradziła się z żadną myślą.
– Mów dalej, Eadaz – rzekła.
Ead opowiedziała o małżeństwie, o morderstwie, o dziecku i jego utracie. O Książętach Ducha i o zamiarach Combe’a wobec Sabran.
Oczywiście jedną rzecz pominęła.
– Sabran nie może już rodzić dzieci, więc jej władza chwieje się w posadach. Przynajmniej jedna osoba w pałacu, niejaki Podczaszy czy może Podczasza, próbowała ją zabić lub przynajmniej wystraszyć – zakończyła Ead. – Musimy wysłać do Inys więcej sióstr, inaczej któreś z Książąt Ducha zagarnie tron. Znają jej tajemnicę, jest na ich łasce. Mogą ją szantażować. Lub po prostu pozbawić władzy.
– Wojna domowa. – Przeorysza zacisnęła wargi. – Mówiłam poprzedniej Przeoryszy, że stanie się to prędzej czy później, ale nie chciała mnie słuchać. – Przekroiła ostatni kawałek melona. – Nie będziemy się już mieszać do spraw Inysytów.
Ead musiała się przesłyszeć.
– Przeoryszo – powiedziała – mogę spytać, co chcesz przez to powiedzieć?
– Właśnie to. Że Zakon nie będzie już działał w Inys.
Skołowana Ead spojrzała na Chassara, który akurat teraz całą uwagę poświęcił posiłkowi.
– Ależ, Przeoryszo… – Z trudem panowała nad głosem. – Nie zamierzasz chyba porzucić Imperium w tych niebezpiecznych czasach.
Milczenie.
– Jeśli wyjdzie na jaw, że Sabran nie może rodzić, nie tylko w Inys wybuchnie wojna domowa, ale też schizma podzieli Imperium Cnót. Różne frakcje opowiedzą się za różnymi Książętami Ducha. Nawet pomniejsi hrabiowie mogą poważyć się na zagarnięcie tronu. Pieśniarze zguby napłyną do miast, a wszyscy wiemy, że z tego chaosu wyłoni się tylko jeden zwycięzca: Fýredel.
Przeorysza opłukała palce z czerwonego soku melona w misce z wodą.
– Eadaz – powiedziała w końcu – Zakon Drzewa Pomarańczy jest bastionem wzniesionym przeciw wyrmom. Był nim przez tysiąc lat. – Spojrzała Ead w oczy. – Nie po to go założono, by pomagał upadającym monarchiom lub mieszał się do cudzych wojen. Nie jesteśmy politykami, ochroniarzami ani najemnikami. Jesteśmy naczyniami dla świętego płomienia.
Ead czekała.
– Jak powiedział Chassar, istnieją zapiski, które wskazują na okresy mniej obfitego owocowania drzewa. Jeśli nasi uczeni się nie pomylili, niebawem nadejdzie kolejny. Najprawdopodobniej podczas jego trwania będziemy w stanie wojny ze Smoczą Armią. Może nawet z samym Bezimiennym – mówiła dalej Przeorysza. – Musimy być gotowi na najbardziej zajadłe walki od czasu Żałoby Wieków. A więc powinniśmy skupić uwagę na Południu, gromadzić siły, zamiast trwonić je bez przyczyny. Musimy przetrzymać tę burzę.
– Oczywiście, lecz…
– Dlatego – weszła jej w zdanie Przeorysza – nie wyślę ani jednej siostry na wojnę domową w Imperium, by ratować królową, która już upadła. Nie będę ryzykować, że zostaną tam spalone za herezję. Nie, kiedy mogą tu polować na wielkie zachodnice. Lub wspierać naszych starych przyjaciół na dworach Południa.
– Przeoryszo – powiedziała rozpaczliwie Ead – czy celem Zakonu nie jest walka w obronie całej ludzkości?
– Poprzez walkę ze smoczym złem tego świata.
– Jeśli chcemy pokonać to zło, świat musi zachować stabilność. Zakon jest pierwszą tarczą przeciwko wyrmom, ale nie jedyną. Nie zdołamy zwyciężyć w pojedynkę – podkreśliła Ead. – Imperium dysponuje wielką siłą militarną na lądzie i morzu. Jedynym sposobem na utrzymanie go w całości, na uchronienie go przed rozsadzeniem od środka, jest utrzymanie Sabran Berethnet przy życiu i na tronie…
– Dość.
Ead zamilkła. W pokoju zapadła głęboka cisza.
– Jesteś uparta, Eadaz. Dokładnie tak jak Zāla – powiedziała Przeorysza już spokojniej. – Uszanowałam decyzję naszej ostatniej Przeoryszy, by wysłać cię na Inys. Wierzyła, że chce tego Matka… ale mnie się wydaje, że wcale nie taka była jej wola. Czas zewrzeć szeregi i przygotować się do wojny. – Potrząsnęła głową. – Nie pozwolę, byś przez kolejny sezon powtarzała w Ascalonie ich ohydne modły.
– A więc to wszystko było po nic. Lata zmieniania pościeli – powiedziała Ead cierpko. – Po nic.
Widok twarzy Przeoryszy zmroził ją do szpiku kości. Chassar odchrząknął.
– Jeszcze wina, Przeoryszo?
Kiwnęła lekko głową, a on jej nalał.
– Nie po nic. – Powstrzymała go ruchem dłoni. – Moja poprzedniczka wierzyła, że Berethnetowie mówią o sobie prawdę i że warto objąć królową Sabran ochroną. Czy to prawda, czy nieprawda, powiedziałaś nam właśnie, że Sabran jest ostatnią ze swojego rodu. Imperium Cnót upadnie albo teraz, albo w niedalekiej przyszłości, gdy wszyscy dowiedzą się, że Sabran jest bezpłodna.
– A Zakon nie zrobi nic, by złagodzić ten upadek. – Ead nie mogła tego zdzierżyć. – Mamy stać i patrzeć, jak pół świata pogrąża się w chaosie.
– Powinnością Zakonu nie jest zmienianie naturalnego toku historii. – Przeorysza podniosła szklankę. – Musimy pilnować Południa, Eadaz. Oto nasza powinność.
Ead siedziała sztywno i nieruchomo.
Myślała o Locie i Margret. O niewinnych dzieciach takich jak Tallys. O samotnej i osaczonej Sabran. Wszyscy zgubieni.
Ostatnia Przeorysza nie okazałaby takiej obojętności. Zawsze wierzyła, że Matka chciała, by Zakon bronił i wspierał całą ludzkość, zamieszkującą wszystkie strony świata.
– Fýredel się obudził – powiedziała Przeorysza, gdy Ead siedziała z zaciśniętą szczęką. – Widziano też jego rodzeństwo, Valeysę i Orsula, pierwsze na Wschodzie, drugie tutaj, na Południu. Opowiedziałaś nam o tym Białym Wyrmie. Musimy założyć, że to jakaś nowa siła, sprzymierzona z pozostałymi. Należy zabić wszystkie cztery zachodnice, by zgasić płomień Smoczej Armii.
Chassar pokiwał głową.
– Gdzie na Południu widziano Orsula? – spytała Ead, gdy poczuła, że może już otworzyć usta, nie wybuchając oburzeniem.
– Ostatni raz przy Wrotach Ungulusa.
Przeorysza otarła kącik ust lnianą serwetą. Syn Siyāti zabrał jej talerz.
– Eadaz – powiedziała – wykonałaś dla Zakonu niezwykle ważne zadanie. Już czas, córko, byś przyjęła płaszcz Czerwonej Damy. Jestem pewna, że staniesz się jedną z naszych najlepszych wojowniczek.
Mita Yedanya miała opinię osoby bezpośredniej, która zawsze mówi bez ogródek. Podsunęła Ead jej marzenie na talerzu, jakby to był pokrojony owoc. Ead nie przypuszczała, że jej misja na Inys przybliży ją do realizacji tego marzenia.
Bo i nie bez powodu Przeorysza zaproponowała wyniesienie Ead do tej godności teraz. Dziewczyna poczuła, jak gula narasta jej w gardle. Przeorysza chciała ją udobruchać. Jakby była dzieckiem, które rodzic usiłuje rozkojarzyć bańką mydlaną.
– Dziękuję – odpowiedziała Ead. – To dla mnie zaszczyt.
Dziewczyna razem z Chassarem siedziała w ciszy i sączyła mętne wino.
– Przeoryszo – powiedziała w końcu. – Muszę spytać, co się stało z Jondu. Czy w ogóle wróciła do Lasyi?
Gdy kobieta odwróciła wzrok i zacisnęła usta, Chassar pokręcił głową.
– Nie, ukochana. – Nakrył jej dłoń własną. – Jondu jest teraz z Matką.
W Ead coś umarło. Była pewna, że Jondu odnajdzie drogę powrotną do Zakonu. Zwinna, wojownicza i nieustraszona Jondu. Mentorka, siostra, najlepsza przyjaciółka.
– Czy jesteście pewni? – spytała cicho.
– Tak.
Ból rozkwitł w jej sercu. Zamknęła oczy, wyobraziła sobie, że przybiera formę płomienia świecy, który następnie zdmuchnęła.
Później. Opłacze ją później.
– Nie umarła na próżno – mówił dalej Chassar. – Wyruszyła na poszukiwania miecza Galiana Kłamcy. Nie znalazła Ascalona na Inys… ale znalazła coś innego.
Sarsun zastukał szponem o drewno. Oszołomiona wieściami o Jondu, Ead spojrzała beznamiętnie na leżący obok niego przedmiot.
Szkatuła.
– Nie wiemy, jak ją otworzyć – przyznał Chassar, gdy Ead wstała od stołu. – Od tajemniczej zawartości dzieli nas tylko zagadka.
Ead powoli podeszła do żelaznego pojemnika i przebiegła palcem po tłoczeniach wieka. Co dla niewytrenowanego oka było tylko dekoracją, ona zidentyfikowała jako napis w języku selinyjskim, którym mówiono w starożytności na Południu. Litery wiły się i nachodziły na siebie, by nie dało się ich łatwo odczytać.
klucz bez zamka ni spoiny
podniesie morze w trudnej godzinie
zamknięty w chmurze pary i soli
złoty nóż ją otworzyć pozwoli
– Zakładam, że próbowaliście ją otworzyć wszystkimi nożami w Zakonie – powiedziała Ead.
– Oczywiście.
– A może wiersz mówi o Ascalonie?
– Ascalon miał srebrne ostrze – westchnął Chassar. – Synowie Siyāti przeszukują nasze archiwa w poszukiwaniu odpowiedzi.
– Módlmy się, by ją znaleźli – powiedziała Przeorysza. – Jeśli Jondu była gotowa umrzeć, by dać nam tę szkatułę, musiała uznać, że zdołamy ją otworzyć. Oddana do końca. – Znowu spojrzała na Ead. – Eadaz, powinnaś teraz zjeść owoc z drzewa. Minęło osiem lat, twój płomień się dopalił. – Zrobiła pauzę. – Czy chcesz, by poszła z tobą któraś z sióstr?
– Nie. Zrobię to sama.
Wieczór przerodził się w noc. Gdy gwiazdy zajaśniały nad Krwawą Doliną, tysiąc stopni zaprowadziło Ead na jej dno. Zanurzyła bose stopy w trawie i ile. Zatrzymała się na uderzenie serca, by wypełnić płuca nocnym powietrzem, po czym zrzuciła szatę.
Kotlinę zaścielał kobierzec białych kwiatów. Drzewo pomarańczy majaczyło w oddali, jego gałęzie rozcapierzały się niczym ludzkie ręce. Każdy krok w kierunku drzewa przejmował ją drżeniem. Przebyła pół świata, by wrócić tu, do źródła swojej siły.
Osunęła się na kolana, prosto w ramiona nocy. Gdy zagłębiła palce w miękkiej ziemi, łzy ulgi trysnęły z jej oczu, a z każdym oddechem jej gardło przecinała ostra klinga. Ead zapomniała o wszystkich ludziach, jakich kiedykolwiek znała. Istniało tylko drzewo, które obdarzało wiernych boskim ogniem. Było jej jedynym celem, powodem, dla którego żyła. I wołało ją, po ośmiu latach, obiecując z dawna odkładane nasycenie.
Czuła przez skórę, że skądś nieopodal przygląda jej się Czerwona Dama lub może nawet sama Przeorysza. Musiały sprawdzić, czy Ead wciąż jest godna swej rangi. Tylko drzewo mogło o tym zadecydować.
Ead uniosła dłonie wierzchem do góry i czekała, jak zboże czeka na deszcz.
Wypełnij mnie znów swoim ogniem – modliła się w myślach. – Pozwól, bym ci służyła.
Noc znieruchomiała. I wtedy – powoli, jakby tonął w wodzie – z wysokiej gałęzi spadł złocisty owoc.
Ead złapała go obiema rękami. Zanosząc się szlochem, zatopiła w nim zęby.
Czuła, jakby umarła i narodziła się ponownie. Krew drzewa rozpłynęła się jej po języku, ugasiła rozjątrzone pragnienie niczym lek, który wspomaga gojenie się rany. Żyły Ead wypełniły się płynnym złotem. A gdy tylko ugasiła jeden płomień, w jej sercu buchnął drugi, który ogarnął całe jej jestestwo. Gorąco wypaliło ją jak glinę, utwardziło jej śmiertelną powłokę. Gdzieś w jej ciele zbudził się krzyk.
A świat wokoło odpowiedział.
Nad Morzem Słonecznego Tańca szalała ulewa. Nie minęło jeszcze południe, ale na wszystkich okrętach Floty Tygrysiego Oka płonęły latarnie.
Laya Yidagé przecięła pokład „Pogoni”. Niclays, idąc za nią i trzęsąc się w przemoczonym płaszczu, nie mógł na długo oderwać oczu od nieba. To trwało tygodniami.
Valeysa Pustoszycielka zbudziła się ze snu. Widok zachodnicy kołującej nad okrętami, zanoszącej się piekielnym skrzekiem, na zawsze wypalił się w jego pamięci.
Widział dość przedstawiających ją malowideł, by ją rozpoznać. Jej cielsko było pokryte łuską koloru spalonej pomarańczy i kolcami barwy złota. Była żywym płomieniem, tak jasnym, jakby dopiero co wypluła ją Góra Trwogi.
Wróciła do świata żywych i mogła teraz w każdej chwili wynurzyć się z chmur, by obrócić w perzynę całą flotę. Taka śmierć byłaby przynajmniej szybsza od tej, którą wyszykują mu piraci, gdy tylko im podpadnie. Spędził na okręcie już kilka tygodni i jak dotąd nikt mu nie wyrwał języka ani nie skrócił o głowę, jednak nieustannie spodziewał się jednego albo drugiego.
Strzelał wzrokiem to w niebo, to na horyzont. Trzy seiikineskie okręty pancerne od wielu dni siedziały im na ogonie, ale tak jak przewidziała Złota Cesarzowa, nie skróciły dystansu na tyle, by zaatakować. Teraz „Pogoń” znowu płynęła na wschód, za cel rejsu obrawszy Kawontay, gdzie piraci zamierzali sprzedać jeziorańską smoczycę. Niclays chciałby wiedzieć, co z nią zrobią.
Deszcz kapał mu na okulary. Przetarł je, zupełnie bez sensu, i pospieszył za Layą.
Złota Cesarzowa wezwała ich oboje do swojej kajuty, gdzie mogli się ogrzać przy palenisku. Stała w końcu stołu, ubrana w wywatowany płaszcz i czapkę z futra wydry.
– Morski Księżycu – powiedziała – usiądź.
Niclays prawie nie otwierał ust, odkąd widok Valeysy wstrząsnął nim do tego stopnia, że nie był w stanie sformułować w głowie żadnej koherentnej myśli, lecz teraz słowa pojawiły się same.
– Mówisz po seiikinesku, czcigodna pani kapitan?
– Oczywiście, kurwa, że tak. – Nie odrywała wzroku od stołu, na którym wymalowano szczegółową mapę Wschodu. – Za głupią mnie masz?
– A-ależ skąd, pani kapitan. Po prostu obecność tłumaczki kazała mi sądzić, że…
– Trzymam tłumaczkę, żeby moi jeńcy brali mnie za głupią. Czy Yidagé źle tłumaczyła?
– Nie, nie, skądże, arcyczcigodna Złota Cesarzowo – odrzekł, strwożony. – Sprawiła się świetnie.
– Więc jednak masz mnie za głupią.
Nie wiedząc, co powiedzieć, zamilkł. Wreszcie podniosła na niego wzrok.
– Siadaj.
Usiadł. Świdrując go wzrokiem, Złota Cesarzowa wyjęła zza pasa nóż do jedzenia i wyczyściła nim po kolei wszystkie pomalowane na czarno, długie na cal paznokcie.
– Spędziłam na pełnym morzu trzydzieści lat – powiedziała. – Miałam do czynienia z różnymi ludźmi, od rybaków po wicekrólów. Nauczyłam się, których torturować, których zabijać, którzy zdradzą swoje sekrety i podzielą się bogactwem bez rozlewu krwi. – Okręciła nóż w dłoni. – Zanim piraci wzięli mnie na zakładniczkę, miałam burdel w Xothu. Wiem o ludziach więcej, niż oni sami o sobie wiedzą. Znam kobiety i znam mężczyzn na wylot i od stóp do głów, kutasów nie pomijając. I niemal na pierwszy rzut oka wiem, kim są.
Niclays przełknął ślinę.
– Nie mieszajmy w to kutasa. – Uśmiechnął się niemrawo. – Co prawda ma już swoje lata, ale wciąż jestem do niego przywiązany.
Złota Cesarzowa prychnęła śmiechem.
– Śmieszek z ciebie, Morski Księżycu. Wy się chyba ciągle śmiejecie, tam, po drugiej stronie Czeluści. Nic dziwnego, że trzymacie na dworach tylu błaznów. – Wwiercała się w niego czarnymi oczami. – Czytam z ciebie jak z otwartej księgi. Wiem, czego chcesz, i nie ma to nic wspólnego z twoim kutasem. Za to ma wiele wspólnego ze smokiem, którego złapaliśmy w Ginurze.
Niclays uznał, że najlepiej zrobi, nic nie mówiąc. Z uzbrojoną wariatką lepiej uważać.
– Co dokładnie chciałbyś mu odebrać? – indagowała kapitan. – Może ślinę, żeby uperfumować wybrankę serca? Mózg, by uleczyć czerwonkę?
– Cokolwiek. – Niclays oczyścił gardło. – Param się alchemią, arcyczcigodna Złota Cesarzowo.
– Alchemią, powiadasz – prychnęła zjadliwie.
– Tak – potwierdził Niclays, mając wrażenie, że zaraz dostanie zawału. – Jestem praktykiem. Studiowałem tę sztukę na uniwersytecie.
– Wspominałeś, że przedmiotem twoich studiów była anatomia. To dlatego przydzieliłam ci stanowisko. I pozwoliłam żyć.
– Och, tak – dodał pospiesznie. – Bo i jestem anatomem, w dodatku świetnym, zaręczam, prawdziwym tytanem w swej dziedzinie, lecz kierowany pasją, uczyłem się również alchemii. Przez wiele lat próbowałem wydestylować eliksir życia. Choć mi się to nie udało, wierzę, że brakujący element układanki może kryć się w ciele wschodniego smoka. Ich ciała są przystosowane do życia trwającego wiele tysięcy lat i gdybym tylko mógł, by tak to ująć, przenieść tę długowieczność do ciała człowieka…
Zatrzymał się w pół zdania, czekając na osąd Cesarzowej. Kobieta ani na moment nie oderwała od niego wzroku.
– A więc usiłujesz mnie przekonać, że twój mózg nie jest tak miękki jak twój kręgosłup, tak? – wyrzekła po chwili. – A może rozłupię ci czaszkę i sama zobaczę, hę?
Niclays nie odważył się odpowiedzieć.
– Zawrzyjmy umowę, Morski Księżycu. Kto wie, może i okażesz się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. – Kapitan sięgnęła do kieszeni płaszcza. – Mówisz, że ten przedmiot powierzył ci przyjaciel. Opowiedz mi o nim.
Zamerdała mu przed nosem znajomym skrawkiem jedwabiu. Trzymała w urękawiczonych rękach wszystko, co zostało z Jannarta.
– Chcę wiedzieć – podjęła – kto ci to dał. – Gdy nie odpowiedział, wyciągnęła rękę ze skrawkiem nad palenisko. – Odpowiadaj.
– Miłość mojego życia – odpowiedział Niclays z szamoczącym się w piersi sercem. – Jannart, książę Zeedeur.
– Czy wiesz, co to jest?
– Nie. Tylko tyle, że zostawił to mnie.
– Dlaczego?
– Chciałbym wiedzieć.
Złota Cesarzowa zmrużyła oczy.
– Proszę – wychrypiał Niclays. – Ten kawałek jedwabiu to wszystko, co mi po nim zostało.
Kącik jej ust uniósł się. Położyła przedmiot na stole. Delikatność, z jaką to zrobiła, uświadomiła Niclaysowi, że w życiu by go nie spaliła.
Głupcze – napomniał się w myślach. – Nigdy nie okazuj słabości.
– Ten napis – powiedziała Złota Cesarzowa – stanowi część pewnego wschodniego tekstu z zamierzchłych czasów. Dotyczącego źródła wiecznego życia. Drzewa morwy. – Poklepała kawałek jedwabiu. – Latami szukałam brakującego fragmentu. Spodziewałam się, że zawiera wskazówki, jak do niego dotrzeć, ale okazało się, że wcale nie. Ale znajduje się na nim zakończenie opowieści.
– A więc to… coś więcej niż tylko legenda, czcigodna Cesarzowo?
– Każda legenda ma w sobie ziarno prawdy. Ja wiem to najlepiej. Niektórzy twierdzą, że oszalałam, bo zjadłam serce tygrysa. Inni mają mnie za wodnego ducha. Prawdą jest tylko to, że pogardzam tak zwanymi bogami Wschodu. Na tym gruncie wyrosły wszystkie plotki na mój temat. – Postukała szponiastym paznokciem w jedwab Jannarta. – Wątpię, by drzewo morwy wyrastało z serca świata, jak mówi opowieść. Ale nie wątpię, że kryje się w nim sekret wiecznego życia. Widzisz więc, że wcale nie musisz uszkadzać mojego towaru.
Niclaysowi nie mieściło się w głowie, że ślepy los powierzył mu alchemiczny klucz.
Złota Cesarzowa przyglądała mu się. Niclays po raz pierwszy zauważył, że na całej długości jej drewnianego ramienia znajdują się nacięcia. Skinęła na Layę, która wyjęła spod jej tronu pozłacaną drewnianą szkatułę.
– Oto moja oferta. Jeśli zdołasz rozwikłać zagadkę i znaleźć drogę do drzewa morwy, pozwolę ci samemu napić się eliksiru życia. Podzielimy się z tobą łupem.
Laya podeszła ze szkatułą i uniosła wieko. Wewnątrz znajdowała się cienka księga owinięta w morę. Na jej drewnianej okładce zostały ślady złotolistnego drzewa morwy. Niclays z szacunkiem wziął ją do ręki. Oprawiono ją w stylu seiikineskim, grzbiet ozdobiono malunkiem liści. Każda strona wykonana została z jedwabiu. Ktokolwiek zrobił tę księgę, chciał, by przetrwała stulecia, i cel osiągnął.
To była księga, o której marzył Jannart.
– Odczytałam ją na wszystkie możliwe sposoby, przydając słowom wszystkie możliwe znaczenia w staroseeikineskim, ale nie znalazłam nic poza samą opowieścią. Może mentyjski umysł odczyta ją w nowy sposób. A może miłość twojego życia wysłała ci wiadomość, której jeszcze nie rozszyfrowałeś. Przynieś mi odpowiedź o świcie trzeciego dnia albo odkryjesz, że znudził mi się mój nowy chirurg. A jak mi się coś nudzi, nie zagrzewa długo miejsca na tym świecie.
Przesuwając kciukiem po księdze, Niclays czuł, że jego żołądek wyczynia ewolucje.
– Tak, arcyczcigodna Złota Cesarzowo – wymamrotał.
Laya wskazała mu drogę.
Powietrze na zewnątrz było ciężkie i zimne.
– No cóż – powiedział Niclays grobowym głosem – spodziewam się, Layo, że to jedno z naszych ostatnich spotkań.
– Chyba nie zrezygnujesz teraz, Niclaysie? – spytała, krzywiąc się.
– Nie rozwikłam tej zagadki w trzy dni. Nie rozwikłałbym, nawet gdybym miał ich trzysta.
Laya złapała go za ramiona, a siła jej uścisku sprawiła, że stanął jak wryty.
– Ten Jannart, mężczyzna, którego kochałeś – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – Jak myślisz, wolałby, żebyś się poddał czy się postarał?
– Ale ja nie chcę się starać! Czy nie rozumiesz? Czy nikt na tym świecie tego nie rozumie, do cholery? Czy nikogo nie dręczą duchy? – Do jego głosu przedarła się nuta wściekłości. – Wszystko, co zrobiłem, wszystko, czym byłem i czym jestem, zawdzięczam jemu. On był kimś, zanim mnie poznał. A ja bez niego jestem nikim. Życie bez niego jest udręką. Zostawił mnie dla tej księgi i, na Świętego, nienawidzę go za to. Nienawidzę go od świtu do zmierzchu, codziennie, odkąd mnie porzucił. – Głos mu się załamał. – Wy, mieszkańcy Lasyi, wierzycie w życie po śmierci, prawda?
Laya przyjrzała mu się.
– Niektórzy z nas tak. W Święty Sad. Może twój Jannart czeka na ciebie właśnie tam albo przy Wielkim Stole Świętego. A może nie czeka nigdzie. Cokolwiek się z nim stało, ty wciąż tu jesteś. I jesteś tu z jakiegoś powodu. – Przyłożyła mu poznaczoną odciskami dłoń do policzka. – Masz ducha, Niclaysie. Nie stań się duchem.
Ileż to lat minęło, odkąd ktoś dotknął jego twarzy lub spojrzał na niego z sympatią?
– Dobrej nocy – powiedział. – I dziękuję, Layo.
Zostawił ją.
Dotarłszy do swojego kawałka pokładu, położył się na boku i zatkał usta pięścią. Uciekł z Mentendonu. Uciekł z Zachodu. Ale jego duch uparcie gonił za nim.
Było już za późno. Niclays zdążył oszaleć ze smutku przez te wszystkie lata. Stracił głowę tej nocy, gdy znalazł Jannarta martwego w Słońcu w Chwale – gospodzie będącej ich miłosnym gniazdem.
Od dnia, w którym Jannart miał wrócić do domu, minął tydzień, ale nie pojawił się na dworze. Niclays nie mógł nigdzie go znaleźć i gdy dowiedział się od Aleidine, że nie było go w Zeedeur, udał się do ostatniego miejsca, gdzie mógł się znajdować.
Najpierw poczuł zapach octu. U drzwi pokoju stał lekarz w masce. Malował na nich czerwone skrzydła. Gdy Niclays odepchnął go i wszedł do środka, zobaczył Jannarta leżącego na łóżku. Miał ręce złożone na piersi i wyglądał, jakby spał.
Jannart wszystkich okłamał. Biblioteka, w której miał nadzieję znaleźć odpowiedzi na nurtujące go kwestie, nie leżała w Wilgastrōmie, tylko w Gulthadze, mieście zburzonym w czasie erupcji Góry Trwogi. Niewątpliwie uznał, że ruiny są bezpieczne, ale na pewno wiedział, że podejmuje ryzyko. Zwiódł rodzinę i ukochanego mężczyznę. Wszystko po to, by załatać jakąś tam dziurę w historii.
W wymarłych salach Gulthagi spała wiwerna. Wystarczyło jedno ugryzienie.
Na smoczą plagę nie było lekarstwa. Jannart to wiedział, ale chciał odejść, nim jego krew zacznie płonąć i wypali mu duszę. Poszedł więc w przebraniu na rynek cieni i kupił truciznę – wiecznopył. Dawała spokojną śmierć.
Niclays drżał. Wciąż miał ten widok przed oczami, zapamiętał go w najdrobniejszych szczegółach. Jannart w łóżku, w ich łóżku. W jednej ręce trzymał wisiorek, który Niclays dał mu następnego ranka po ich pierwszym pocałunku. W środku znajdował się fragment jedwabiu z niezrozumiałym napisem. W drugiej dłoni zaciskał pustą fiolkę.
Musieli go trzymać wszyscy – lekarz, gospodarz i czterech innych. Wciąż brzmiało Niclaysowi w uszach jego własne wycie, wciąż czuł smak łez i słodki zapach trucizny.
– Ty głupcze! – krzyczał. – Ty, kurwa, samolubny głupcze! Czekałem na ciebie. Czekałem trzydzieści lat…
Czy kochankowie kiedykolwiek docierają do Mlecznej Laguny czy tylko o tym marzą?
Złapał się za głowę obiema rękami. Gdy umarł Jannart, umarła połowa jego samego. Ta część, dla której warto było żyć. Zamknął oczy, czując pulsowanie w skroniach, oddychał z mozołem – a kiedy zapadł w niespokojną drzemkę, śnił o najwyższej komnacie w pałacu Brygstad.
„To może być zaszyfrowana wiadomość”.
Czuł smak wina na języku.
„Intuicja podpowiada mi, że to jakiś niesłychanie ważny kawałek historii”.
Czuł na skórze bijące z kominka ciepło. Widział pięknie wymalowane konstelacje gwiazd, tak realistyczne, jakby dachem ich komnaty był sam firmament.
„Znaki mają w sobie coś dziwnego. Niektóre są większe, inne mniejsze, dzielą je niezrozumiałe dla mnie odstępy”.
Nagle otworzył oczy.
– Jan – wyszeptał. – Och, mój Janie, twój złoty lis wciąż jest chytry.
Ead leżała w swoim gnieździe, cała zlana potem. Jej krew była gorąca i krążyła w jej ciele z taką szybkością, jakby jutra miało nie być.
To zdarzało się już wcześniej. Gorączka. Przez osiem lat otaczała ją mgła, która przytępiała jej zmysły, a teraz wypaliło ją słońce. Każde tchnienie wiatru było jak dotyk palców Sabran.
Huk wodospadu zdał jej się krystalicznie czysty. Słyszała wołanie miodowodów i leśnych mimików. Czuła zapach ichneumonów i białych orchidei. I drzewa pomarańczy.
Tęskniła za Sabran. Jej skóra stała się tak wrażliwa, że każde wspomnienie sprawiało ból. Wsunęła dłoń między nogi i wyobraziła sobie chłodny dotyk na swoim ciele, usta jak z jedwabiu, słodycz wina… Targnął nią spazm, zaraz potem zatopiła się w pościeli i zasnęła.
Leżała, milcząca i rozpalona.
Pewnie zaraz wstanie słońce. Kolejny dzień, który Sabran spędzi sama w Inys, otoczona przez wygłodniałe wilki. Margret nie zdoła odpędzić ich wszystkich. Była bystra, ale nie była wojowniczką.
Musiał istnieć jakiś sposób, by przekonać Przeoryszę, że zachowanie Sabran na tronie Inys leży w jej interesie.
Służący zostawili na stoliku talerz owoców i nóż. Przy tej gorączce jej przemiana materii przyspieszy na jakiś czas, powinna więc dużo jeść i pić. Wzięła do ręki granat.
Gdy odcinała kwiat, przez gorączkę omsknęła jej się ręka i przejechała ostrzem po nadgarstku. Z rany popłynęła krew. Czerwona kropla kapnęła na jej łokieć.
Ead wpatrywała się w nią dłuższą chwilę, myśląc. Potem narzuciła szatę i pstryknięciem palców zapaliła lampę oliwną.
W jej głowie rodził się pomysł.
W salach zalegała cisza. Ead szła do jadalni i nagle zatrzymała się przed jednymi z drzwi.
Pamiętała, jak biegały tędy z Jondu, nosząc na rękach małego Aralaqa. Jakże bała się tego korytarza. To tu jej rodzimatka dobyła ostatniego tchu.
Zāla du Agriya uq-Nāra była munguną przed Mitą Yedanyą. Za tymi drzwiami znajdowała się komnata, w której zmarła.
Zakon rozsławiło wiele legendarnych sióstr, ale dla Zāli legendarność była chlebem powszednim. W wieku dziewiętnastu lat, w drugim miesiącu ciąży, odpowiedziała na wezwanie młodej Sahar Taumargam, przyszłej królowej Yscalinu, która była wówczas księżniczką Ersyru. Nuramowie przez nieuwagę obudzili parę wiwern w Małych Górach. Zāla znalazła nie dwa, lecz sześć stworów nękających nomadów i zabiła wszystkie sama. A następnie otrzepała szaty i pojechała na targ w Zirin, by zaspokoić dziką ochotę na różane landrynki.
Ead urodziła się pół roku później, zbyt wcześnie. „Byłaś tak mała, że mogłem nosić cię w jednej ręce – powiedział jej kiedyś Chassar z rozbawieniem – ale tak płakałaś, że góry chowały się pod ziemię, ukochana”. Starym zwyczajem siostry nie budowały głębokich relacji z dziećmi, gdyż cały Zakon był jedną rodziną, ale Zāla często przemycała dla Ead miodowe ciasto, a gdy nikt nie patrzył, mocno ją przytulała.
„Moja Ead – szeptała, wdychając zapach dziecka. – Moja gwiazdko wieczorna. Gdyby słońce jutro zgasło, twój blask rozświetliłby cały świat”.
Przez to wspomnienie Ead nie lubiła, gdy ktoś ją przytulał. Miała sześć lat, gdy Zāla zmarła w swoim łóżku.
Pchnęła drzwi do jadalni i weszła do środka. „Niech twój płomień opromieni drzewo”.
W środku było ciemno i cicho. Siedział tam tylko Sarsun z głową wtuloną w pierś. Gdy postawiła stopę na podłodze, raptownie się obudził.
– Cicho.
Orzeł zmierzwił pióra.
Ead postawiła lampę obok jego grzędy. Jakby wyczuwając jej zamiary, zeskoczył na dół, by obejrzeć szkatułę. Ead sięgnęła po nóż. Gdy przyłożyła ostrze do ciała, Sarsun zaskrzeczał cicho. Nacięła skórę, dość głęboko, by obficie trysnęła krew, i przyłożyła dłoń do wieka.
zamknięty w chmurze pary i soli
złoty nóż ją otworzyć pozwoli
– Siyāti uq-Nāra powiedziała kiedyś, że krew czarodziejki jest złota – wyjaśniła Sarsunowi. – By wejść w posiadanie złotego noża, należy upuścić nim krwi czarodziejce.
Nie uwierzyłaby, gdyby ktoś jej powiedział, że ptak może przybrać sceptyczny wyraz dzioba.
– Wiem przecież, że tak naprawdę nie jest złota.
Sarsun pochylił główkę.
Wytrawione w wieku litery wypełniały się krwią. Wyglądały teraz, jakby wyłożono je rubinami. Ead czekała. Gdy krew dopłynęła do ostatniego słowa, szkatuła pękła na pół równiutko przez środek wieka. Ead wzdrygnęła się, a Sarsun wrócił na grzędę, trzepocząc skrzydłami. Szkatuła otworzyła się powoli jak kwitnący kwiat.
Wewnątrz na satynowej wyściółce leżał klucz. Miał długość palca wskazującego i uchwyt w kształcie kwiatu o pięciu płatkach. Kwiatu pomarańczy.
– Bezbożne stworzenie – rzuciła do Sarsuna.
Dziobnął jej rękaw i poleciał do wyjścia. Tam usiadł i przyglądał się jej z odległości.
– Co?
Wpatrywał się w nią paciorkami oczu. A potem zniknął w głębi korytarza.
Ead ruszyła za nim do wąskich drzwi i zeszła po schodach. W jej pamięci zachowało się mgliste wspomnienie tego miejsca. Ktoś zabrał ją tutaj, gdy była bardzo mała.
Dotarłszy do końca schodów, znalazła się w sklepionym łukowo mrocznym pomieszczeniu.
Przed nią stała Matka.
Ead uniosła lampę, by przyjrzeć się statui. Nie przedstawiała omdlewającej Dziewicy z inysyckich legend. To była Matka, taka, jak w rzeczywistości, gdy stąpała po tej ziemi: z włosami zgolonymi przy samej czaszce, z toporem w jednej dłoni i mieczem w drugiej. Ubrana była do bitwy, w sukienkę uszytą na modłę wojowniczek domu Onjenyu. Obrończyni i przywódczyni – tym właśnie była prawdziwa Cleolind z Lasyi, córka Selinu Wiernoprzysiężnej. U jej stóp stała figurka Washtu, bogini ognia.
Cleolind nigdy nie została pochowana w Sanktuarium Naszej Pani w Ascalonie. Jej kości spały tutaj, w jej ukochanym kraju, w kamiennej trumnie pod statuą. Większość posągów leżała na plecach, ale nie ten. Ead sięgnęła, by dotknąć miecza, po czym przeniosła wzrok na Sarsuna.
– A teraz co?
Przekrzywił głowę, a Ead obniżyła lampę, szukając czegoś, co najwyraźniej miała znaleźć.
Trumnę złożono na podwyższeniu. Na jego frontowej ścianie w kwadratowym wyżłobieniu znajdowała się dziurka od klucza. Rzuciwszy okiem na Sarsuna, który drapał kamienną podłogę pazurem, Ead uklękła i wsunęła klucz w otwór.
Gdy się przekręcił, pot wystąpił jej na kark. Wzięła głęboki wdech i wyciągnęła klucz.
Spod trumny wysunęła się kamienna szuflada. W środku znalazła kolejną żelazną szkatułę. Przekręciła zapięcie w kształcie kwiatu pomarańczy i otworzyła ją.
Jej oczom ukazał się klejnot o powierzchni białej jak perła lub może mgła zamknięta w szklanej kropli.
Sarsun zaćwierkał. Obok klejnotu leżał zwój wielkości jej małego palca, ale Ead ledwie go zobaczyła, oczarowana tańczącym wewnątrz kamienia światłem. Wyciągnęła rękę.
Gdy tylko dotknęła białej powierzchni, z jej gardła wydarł się krzyk. Sarsun też krzyknął, gdy upadła przed Matką. Palce przyrosły jej do klejnotu niczym język przyłożony do lodu. Ostatnią rzeczą, jaką słyszała, był trzepot skrzydeł Sarsuna.
– Proszę, ukochana.
Chassar podsunął jej puchar z mlekiem orzechowym. Aralaq leżał wyciągnięty na jej łóżku z głową złożoną na przednich łapach.
Klejnot spoczywał na stole. Nikt go nie dotknął, odkąd Chassar, ściągnięty do podziemi przez Sarsuna, znalazł Ead nieprzytomną przed statuą Matki i zaniósł do pokoju.
Teraz trzymała tłumaczenie zwoju znalezionego w szkatule. Pieczęć była już przełamana. Na kruchym papierze o dziwnym połysku uczeni znaleźli wiadomość zapisaną w staroseiikineskim, w którą wpleciono osobliwe selinyjskie słowo.
Chwała ci, czcigodna Siyāti, ukochana siostro arcyczcigodnej i uczonej Cleolind.
Dzisiaj, trzeciego dnia wiosny dwudziestego roku rządów arcyczcigodnej cesarzowej Mokwo, ja wraz z Cleolind spętałyśmy Bezimiennego mocą dwóch świętych klejnotów. Nie mogłyśmy go zniszczyć, gdyż jego ogniste serce nie zostało przeszyte mieczem. Przez tysiąc lat będzie spoczywał uwięziony, lecz ani jednego dnia dłużej.
Z bólem serca przesyłam ci szczątki naszej drogiej przyjaciółki i powierzam ci jej blednący klejnot, byś miała go pod swoją pieczą aż do jego powrotu. Drugi znajdziesz na Komoridu. Załączam mapę nieba, która doprowadzi do wyspy twoich potomków. Muszą walczyć z Bezimiennym zarówno mieczem, jak i klejnotami. Klejnoty spoją się z magiem, który ich dotknie, i tylko śmierć zdoła ich rozdzielić.
Modlę się, by nasze dzieci w nadchodzących stuleciach podźwignęły ten ciężar z pełną determinacją.
Jam jest,
Neporo, królowa Komoridu
– Tyle lat ostrzeżenie leżało w grobowcu Matki. Prawda przez cały ten czas była pod naszymi stopami – powiedziała Przeorysza cienkim głosem. – Dlaczego tej siostrze tak bardzo zależało, by ją ukryć? Dlaczego spośród wszystkich miejsc musiała schować klucz do grobowca akurat w Inys?
– Może po to, by go chronić przed Kalybą – podsunął Chassar.
Zaległa cisza.
– Nie wymawiaj tego imienia – powiedziała Przeorysza bardzo cichym głosem. – Nie tutaj, Chassarze.
Skruszony Chassar pochylił głowę.
– Jestem pewien – podjął mimo to – że siostra zostawiłaby dla nas coś więcej, ale jeśli tak, to tylko w archiwach. Przed powodzią.
Przeorysza przechadzała się po pomieszczeniu odziana w czerwoną koszulę nocną.
– W szkatule nie było mapy nieba. – Bawiła się złotym wisiorkiem. – A jednak… wiele się dowiedzieliśmy z tej wiadomości. Jeśli wierzyć tej Neporo z Komoridu, Matce nie udało się przeszyć serca Bezimiennego, choć odkąd zaginęła, raniła go na tyle, by w jakiś sposób go unieszkodliwić. Niestety, nie na zawsze.
„Przez tysiąc lat będzie spoczywał uwięziony, lecz ani jednego dnia dłużej”.
A więc Berethnetowie nie mieli z tym nic wspólnego.
– Bezimienny wróci – powiedziała Przeorysza jakby do siebie – ale dzięki tej wiadomości możemy dokładnie wyliczyć dzień jego powrotu. Tysiąc lat od trzeciego dnia wiosny dwudziestego roku panowania cesarzowej Mokwo z Seiiki. – Ruszyła do drzwi. – Muszę posłać po naszych uczonych, niech się dowiedzą, kiedy rządziła Mokwo. I może słyszeli jakąś legendę o tych klejnotach.
Ead czuła się tak skołowana, że ledwie mogła sklecić w głowie dwie myśli. Było jej tak zimno, jakby ktoś wyciągnął ją z Morza Popielnego.
Chassar zwrócił na to uwagę.
– Eadaz, prześpij się jeszcze. – Ucałował ją w czubek głowy. – I na razie nie dotykaj klejnotu.
– Jestem wścibska – powiedziała – nie głupia.
Po jego wyjściu Ead wtuliła się w ciepłe futro Aralaqa. Myśli kłębiły się jej w głowie i wciągały jak bagno.
– Eadaz – zwrócił się do niej ichneumon.
– No?
– Nie daj się więcej wodzić głupim ptakom za nos.
Śniła o Jondu zamkniętej w ciemnym pomieszczeniu. Słyszała jej krzyk, gdy rozgrzany do czerwoności szpon odrywał jej ciało od kości. Przebudziła się, gdy Aralaq trącił ją nosem.
– Śniłaś – warknął.
Odkryła, że policzki ma mokre od łez. Raz jeszcze ruszył ją pyskiem, a ona przytuliła się do niego.
Mówiło się, że król Yscalinu ma w podziemiach swojego pałacu komnatę tortur. To pewnie tam Jondu spotkała śmierć. A gdy ona umierała, Ead opływała w dostatek na świetlistym dworze Inys, ustrojona w jedwabie, czysta i pachnąca. Tę świadomość i towarzyszącą jej żałość zabierze ze sobą do grobu.
Klejnot przestał świecić. Lustrowała go uważnie, siorbiąc gorącą szafirową herbatę, którą dla niej zaparzono.
Nie minęło wiele czasu, a odwiedziła ją Przeorysza.
– Nie mamy w archiwach dosłownie nic na temat Neporo z Komoridu – rzuciła bezceremonialnie. – Ani klejnotu. Czymkolwiek jest, nie napędza go nasza magia. – Stanęła przy łóżku. – Jest to coś… obcego. Niebezpiecznego.
Ead odłożyła szklankę.
– Nie spodoba ci się to, co powiem, Przeoryszo – zaczęła – ale Kalyba na pewno wie coś na ten temat.
Naczelniczka zesztywniała na dźwięk tego imienia. Zaciśnięta szczęka zdradziła Ead, że rzeczywiście nie przypadły jej do gustu jej słowa.
– Wiedźma z Inyski wykuła Ascalona. Przedmiot nasycony mocą. Klejnot może być kolejnym z jej dzieł – ciągnęła niezrażona Ead. – Kalyba chodziła po tym świecie na długo przed narodzinami Cleolind.
– To prawda. A potem przyszła do Zakonu i zabiła twoją rodzimatkę.
– Tak, lecz na pewno wie o wiele więcej od nas.
– Czy dekada w Inys stępiła twoje zmysły? – spytała z nieudolną uprzejmością Przeorysza. – Wiedźmie nie wolno ufać.
– Nadchodzi Bezimienny. Powinnością Zakonu jest chronić przed nim świat. Jeśli w tym celu musimy zawiązać sojusz z tymi, którzy choć nie są naszymi przyjaciółmi, są wrogami w mniejszym stopniu niż sam Bezimienny, to trudno.
Yedanya zmierzyła ją wzrokiem.
– Mówiłam ci już, Eadaz: naszym celem jest chronić Południe, nie cały świat.
– Więc pozwól mi chronić Południe.
Odetchnąwszy, Przeorysza oparła się o balustradę komnaty o szklanym dachu. Wyjrzała na rozciągającą się niżej dolinę.
– Jest jeszcze jeden powód, dla którego, jak sądzę, powinniśmy zwrócić się o pomoc do Kalyby – kontynuowała Ead. – Sabran często śniła o Altanie Wieczności. Oczywiście nie wiedziała, co właściwie widzi w swoich wizjach, ale powiedziała mi, że ujrzała kwiaty sabra oraz straszne miejsce, które leży za bramą. Chciałabym się dowiedzieć, dlaczego taki sen nawiedzał inysycką królową.
Przeorysza długo stała przy oknie, nieruchoma i wyprostowana jak wieża.
– Nie musisz zapraszać Kalyby tutaj – dodała Ead. – Pozwól mi do niej pójść. Wezmę Aralaqa.
Kobieta zacisnęła wargi.
– Idź więc – dała za wygraną – ale wątpię, czy powie ci coś użytecznego. Zgorzkniała w wyniku wygnania. – Wzięła klejnot przez szmatkę. – Zatrzymam to tutaj.
Ead niespodziewanie poczuła się nieswojo.
– Mogę potrzebować mocy klejnotu – rzekła. – Kalyba jest silniejszą czarodziejką, niż ja kiedykolwiek będę.
– Nie. Nie mam zamiaru ryzykować, że wpadnie w jej ręce. – Przeorysza włożyła klejnot do sakwy przy pasie. – Weźmiesz ze sobą broń. Kalyba jest potężna, nikt tego nie neguje, ale nie jadła od trzech lat. Wierzę, że ją pokonasz, Eadaz uq-Nāra.
The Priory of the Orange Tree
Copyright © by Samantha Shannon-Jones 2019
International Right management: Susanna Lea Associates
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019
Copyright © for the translation by Maciej Pawlak 2019
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Monika Kardasz / Manufaktura Tekstu
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Rysunek na okładce – Ivan Belikov / ivanbelikov.com
Rysunki wewnątrz książki – Emily Faccini
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, tom II, Kraków 2019
ISBN EPUB: 978-83-8129-630-4ISBN MOBI: 978-83-8129-629-8
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w wydanie Zakonu Drzewa Pomarańczy:
PRODUKCJA: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
DESIGN I GRAFIKA: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
PROMOCJA: Piotr Stokłosa, Łukasz Próchno, Gabriela Matlak, Aldona Liszka
SPRZEDAŻ: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-COMMERCE: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś
ADMINISTRACJA I FINANSE: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Bieś
ZARZĄD: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
WSPARCIE: Natalia Patorska
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl