Mroczne lustro (The Bone Season #5) - Samantha Shannon - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Mroczne lustro (The Bone Season #5) ebook i audiobook

Samantha Shannon

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wszystko wkrótce się odmieni.

Po raz pierwszy od ponad dekady Paige Mahoney opuszcza Republikę Sajonu — lecz nie ma pojęcia, jak trafiła do wolnego świata. Pół roku jej życia zniknęło bez śladu z pamięci.

W drodze powrotnej trafia do Wenecji, gdzie odkrywa niebezpieczny sekret — taki, który może odmienić bieg wojny między ludźmi a Refaitami. Zanim będzie mogła wrócić do Londynu, musi pomóc Programowi Domino w rozwikłaniu mrocznej Operacji Brzuchomówca.

Szybko okazuje się, że jedyna osoba zdolna przywrócić jej wspomnienia — Arcturus Mesarthim — może być zarazem kluczem do ocalenia Włoch.

Mroczne Lustro, liryczny, poruszający i pełen napięcia kolejny tom bestsellerowej serii Czas Żniw, ukazuje Samanthę Shannon u szczytu literackiej formy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 714

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 17 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Paulina Holtz

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aadrianaa

Dobrze spędzony czas

Nie zachwyca jak wcześniejsze tomy, być może to ja teraz mam inne oczekiwania wobec literatury.
00



Zagubionym

Nota autorki

W 2023 roku podjęłam decyzję o przeredagowaniu pierwszych czterech tomów cyklu Czas Żniw, czego efektem są ich nowe wersje, zwane autorskimi. Chociaż wprowadzone zmiany nie miały przemożnego wpływu na bieg fabuły, to niektóre fragmenty Mrocznego lustra mogą wywołać zmieszanie u czytelników, którzy nie czytali nowych wersji książek. W celu gładkiego powrotu do opowieści zapoznajcie się z listą wprowadzonych zmian, którą znajdziecie pod adresem https://www.samanthashannon.co.uk/more/revision-guide lub https://www.wsqn.pl/dokumenty/czas_zniw_zmiany.pdf.

Mam wielką nadzieję, że spodoba się Wam piąty tom przygód Paige.

Samantha Shannon, luty 2025

Czy istoty śmiertelne są dość silne, by ulżyć twemu cierpieniu?

Ajschylos, Prometeusz w okowach

Część pierwszaUdręka

aduantas (irl.) – uczucie strachu lub osamotnienia towarzyszące człowiekowi, który znalazł się w obcych stronach

Rozdział 1Niepamięć

Kiedyś, gdy w deszczowy wieczór latarnie w Siedmiu Tarczach świeciły przygaszonym światłem, a my siedzieliśmy w melinie, Nick opowiedział mi o pewnym więzieniu w Sztokholmie. Nazywało się Rosenkammaren, Różana Komnata, i była to też nazwa tortury. Na pewno nie rosły tam żadne róże, bo nie sięgało tam światło. Zakuwano więźniów w łańcuchy i zostawiano stojących w lodowatej wodzie.

Tej nocy, gdy Nick znalazł swoją siostrę martwą w lesie i poświęcił się zniszczeniu Kotwicy, zaakceptował możliwość, że kiedyś skończy w tym miejscu. Czasem budził się zlany zimnym potem, zastanawiając się, czy Zaświaty już go skazały na Różaną Komnatę.

Często rozmyślałam, czy to moje wybory ukształtowały moje życie, czy raczej decyzje zostały podjęte przed moimi narodzinami, wysnute dla mnie jak przędza z wrzeciona. I dumałam nad tym, czy ktokolwiek z nas wypełnia swoje przeznaczenie, czy wzorzec i przepływ czasu rzeczywiście są nam z góry narzucone, czy jednak mamy moc, by przetrzeć dla siebie własny szlak. Wszyscy widze biorą pod uwagę różne możliwości. Niektórzy z nas podglądają przyszłość i lubimy myśleć, że to oznacza, że możemy się przed nią uchronić, ale ja podejrzewam, że jakiekolwiek wrażenie kontroli nad nią to tylko iluzja – tak naprawdę jesteśmy wobec niej tak samo bezsilni jak ślepcy. Możemy tylko mieć nadzieję, że podglądając przyszłość, zostaniemy zawczasu przed nią ostrzeżeni.

Ufamy więc Zaświatom, a przynajmniej próbujemy. Ktoś, kogo kocham, powiedział mi kiedyś: ufać to znaczy nigdy do końca nie wiedzieć, czy się ufać powinno.

*

Mój senny krajobraz się zmienił. Zniknęła kwietna łąka, która rosła tam, odkąd byłam dzieckiem. Teraz moją oazą był prosty, urządzony jak samotnia pustelnika pokój w Paryżu.

Było w nim łóżko z odgarniętą do snu pościelą i dwie nocne szafki z lampkami. Leżałam w cieniu kilka kroków od mebli. Między deskami podłogi przeciskały się białe kwiaty, moje maki, które wciąż usiłowały rosnąć. Ich płatki były tak blade, że niemal przezroczyste. Wokół mnie gromadził się śnieg, tak jak kurz osadza się na czymś porzuconym i zapomnianym.

Za dalekimi oknami widziałam tylko ciemność. Noc tuliła kryjówkę w dłoniach. To akurat było normalne, jeśli chodzi o senne krajobrazy. Nienormalna była bladość ścian. Nie raz i nie dwa próbowałam wstać, ale niewidzialny ciężar przygważdżał mnie do podłogi.

Może i dobrze. Cząstka mnie chciała wejść do łóżka, które na pewno było miękkie i ciepłe, ale czułam też, że tą drogą zawędrowałabym dalej, niż byłam gotowa się udać. Prosto do świata zębów i pazurów, które najchętniej rozszarpałyby mnie na strzępy. Gdy na powrót osunęłam się w nicość, ujrzałam krew, która plamiła mojego ducha. Krew ludzka, krew Refów. Całe ręce miałam nią pokryte.

Spałam kilka godzin albo tygodni, albo lat. Między okresami nieobecności zdawało mi się, że pełzłam do tego łóżka – że poczułam na twarzy słońce, że usłyszałam czyjś głos – ale ostatecznie zawsze kończyłam na podłodze, jak gdybym w ogóle się nie poruszyła. Kwiaty oplatały moje ciało, jakby chciały mnie objąć, pocieszyć.

I wtedy nagle przestałam zasypiać. Teraz byłam świadoma i zmarznięta, i dotarło do mnie, że muszę się dostać do łóżka. Ciągnął mnie w jego kierunku srebrny sznur. Maleńkie szarpnięcie, które rzadko czułam w swoim sennym krajobrazie.

Gdy się poruszyłam, białe kwiaty mnie puściły. Przewróciłam się na czworaki i popełzłam naprzód.

Kolejna smuga światła powlokła się za mną, niemrawa, lecz nieugięta.

Czułam się tak, jakbym całe ciało miała z kamienia. Każdy pokonany cal zostawiał mnie wyzutą z sił, a im bliżej łóżka byłam, tym wyraźniej głos z tyłu głowy mówił mi, że to zły wybór. Z miejsca w głębokim cieniu światło lamp wydawało mi się przygaszone i kojące, ale teraz, gdy się zbliżałam, raziło mnie w oczy. Nikt nie zasnąłby przy tak jasnym świetle z obu stron łóżka. Obawiałam się tego, co może ono wydobyć z mroku, bo coś tutaj było inaczej. Wyczuwałam to wyraźnie.

Zacisnęłam dłonie na pościeli i podciągnęłam się. Ale moje ramiona osłabły i osunęłam się z powrotem na podłogę, o mało się nie poddając. Odradzałaś się już z popiołów – mówiły kwiaty głosem, który pamiętałam, głosem, który hołubiłam, choć się go bałam. Wtedy podciągnęłam się raz jeszcze i wlazłam do łóżka, zwinęłam się w ciasny kłębek. Jedynym sposobem na przetrwanie jest wierzyć, że zawsze uda się przetrwać.

*

Gdy się obudziłam, leżałam w innym łóżku. Moja głowa spoczywała na poduszce, a rękami nakrywałam żebra. Leżałam ciężko w pościeli, choć ciało wydawało mi się miękkie i słabe. Leżałam godzinami, oddychając powoli.

Nie znajdowałam się już w sennym krajobrazie. Na obrzeżach nie zalegał cień. Czerwone światło słońca przedostawało się do środka przez przejrzyste zasłony i odbijało od ekranu telewizora na ścianie. Usiadłam, trąc oczy, wyganiając sen spod powiek.

Pokój był nieskazitelnie czysty. Jego regularną przestrzeń zaburzały tylko dwa niezasłane łóżka. Obok stolika stało obite beżową skórą krzesło, a na oparciu wisiał płaszcz. Podniosłam się na zdrowym ramieniu i wsłuchałam w ciszę. Gdzieś za ścianą trzasnęły drzwi.

– Arcturus? – powiedziałam spłoszona.

Cisza. Sięgnęłam po złoty sznur, ale nie dostałam odpowiedzi. Ani iskierki emocji.

Jesteś tam?

Coś w tym pokoju było nie tak. Gładkość drewnianej podłogi, proste linie mebli, nakrochmalona pościel. Wszystko to zdradzało sterylną metodyczność. To nie była jakaś tania noclegownia, tylko hotel z prawdziwego zdarzenia, ale nie Kotel, jedyna hotelowa sieciówka w Sajonie, bo tam podłogi wyściełano szkarłatnymi dywanami, a poduszki haftowane były w złote kotwice.

Ostatnim, co pamiętałam, była maskarada w Paryżu. Léandre w lwiej masce i z Le Vieux Orphelinem przy boku. Moja rozmowa z Inkwizytorem Ménardem. A po tym spotkaniu już tylko mgła. Teraz zaś znajdowałam się w hotelu i pękała mi głowa. Nawet jak na moje standardy to było dość dziwne.

– Arcturus! – zawołałam.

I wtedy dopiero przypomniałam sobie z taką mocą, że aż mnie zemdliło, że Arcturus wrócił do Nashiry.

Że przez cały ten czas wykorzystywał mnie, by czerpać informacje.

Nigdzie go nie widziałam ani nie wyczuwałam. Czyli to, co wywnioskowałam ze wspomnień, było prawdą. Wysiliłam pamięć jeszcze bardziej, by przypomnieć sobie przebieg naszej konfrontacji w Paryżu. Arcturus zamierzał zdradzić jasnowidzkie syndykaty Sajonowi. Zaatakowałam szybko, by chronić Zakon Mimów, ale przecież równie dobrze mogło się zaraz okazać, że dotarł przede mną do moich sojuszników. I równie dobrze mogłam być jedyną osobą, która przetrwała nieudaną rewolucję.

Czy to właśnie dlatego byłam tu sama?

Ze znacznym wysiłkiem wytężyłam mój dar i skupiłam się na Zaświatach. Ból przeszył mi skronie. W pobliżu znajdowały się tysiące krajobrazów, ale nie rozpoznawałam żadnego z nich. Nogi zatrzęsły się pode mną, gdy wstałam. Trzymałam się wezgłowia, by się nie przewrócić. Nie miałam na sobie koszuli nocnej, w jakiej zazwyczaj spałam, tylko zaciągane na sznurek szorty i białą koszulkę z krótkimi rękawami. Moje ramiona były szczuplejsze. Gdzieś zgubiłam mięśnie. Od jak dawna tu leżałam?

Serce zerwało mi się do biegu i pot wystąpił na skórę. Podeszłam chwiejnie do okna. Wychodziło na długą ulicę, gdzie właśnie budziły się do życia latarnie – i wystarczyło jedno spojrzenie na nie, by mój świat zatrząsł się w posadach.

Świeciły na bursztynowo. Nie na niebiesko.

Latarnie we wszystkich cytadelach Sajonu świeciły na niebiesko, rzekomo po to, by uspokajać mieszkańców. Jeśli nie byłam w Hiszpanii lub Portugalii, które dopiero niedawno ugięły się przed Kotwicą, to oznaczało, że ja w ogóle nie jestem już w Sajonie. Tylko w wolnym świecie.

Gdy to do mnie dotarło, momentalnie otrząsnęłam się ze stuporu. Potoczyłam się do kolejnych drzwi, prowadzących do łazienki. Dotknęłam panelu, by zapalić światło, które ukazało w lustrze moją zaskoczoną twarz.

Zafarbowałam włosy na maskaradę. Wciąż były brązowe, ale nieco ciemniejsze niż pamiętałam. Na lewym policzku miałam świeży siniec. Czułam w ustach sypką gorzkość, jakbym zjadła worek mąki. Lewy nadgarstek, który zawsze sprawiał mi problemy, pulsował bólem. Spojrzawszy na niego, dostrzegłam różowe pręgi – ślady, które mogły pozostawić tylko czyjeś palce.

Pomknęłam do drzwi, zasunęłam rygiel i wsunęłam krzesło pod klamkę.

Dziurawa pamięć, mdłości, dziwny posmak w ustach. Ktoś szprycował mnie białym astrem – eterycznym narkotykiem wywołującym amnezję – by zaburzyć moje poczucie czasu. Tylko to tłumaczyło, dlaczego nie miałam bladego pojęcia, jak w ogóle znalazłam się w tym miejscu.

To musiało mieć jakiś związek z Programem Domino, siecią szpiegowską, dla której pracowałam w Paryżu. To oni traktowali białym astrem agentów planujących odejść z organizacji, aby zapomnieli o jej istnieniu. Lecz Ducos powiedziała mi, że ponieważ zostałam zaklasyfikowana jako współpracowniczka, będę mogła zachować wspomnienia. Ufałam jej na tyle, by wierzyć, że dotrzyma słowa.

Od dwunastu lat nie postawiłam nogi w wolnym świecie. Przeszukałam pokój, chcąc znaleźć coś, co pozwoli mi się domyślić, gdzie właściwie jestem. Spostrzegłszy na stole biały kubek, podniosłam go i obróciłam. Na krawędzi zobaczyłam ślad wiśniowej szminki. Z miejsca ją rozpoznałam.

Takiej używała Eléonore Cordier.

Cordier była lekarką wojskową mojej podsieci, która nosiła kryptonim Manekin. Gdy ostatni raz ją widziałam, odsączała mi z płuc nadmiar płynu, by ulżyć w dręczącej mnie od tygodni chorobie. Potem zniknęła, prawdopodobnie dopadł ją Sajon.

Zaraz natrafiłam na kolejne ślady jej obecności. Sukienkę, w którą była ubrana w Paryżu. Grzebień z czarnym włosem zaplątanym w zęby. Flakon perfum – cyprys i dzikie geranium. Etykieta po francusku.

Nie byłam pewna, czemu dzieliłam z nią pokój. Ale to mogła być moja jedyna szansa na ucieczkę. Musiałam zaufać intuicji.

A ta kazała mi stąd spirzać.

W łazience zmusiłam się, by odkręcić kran i spryskać twarz lodowatą wodą. Otrzeźwiałam, choć cała się trzęsłam. Następnie otworzyłam szafę i znalazłam w niej trzy płaszcze, a za nimi sejf. Spróbowałam wstukać kod główny, który czasami działał w Londynie, ale sejf się nie otworzył. Nie chciałam za bardzo przy nim gmerać, żeby nie rozległ się jakiś alarm.

Pod łóżkiem leżała walizka. Wyjęłam z niej kremowy sweterek z golfem i założyłam go na koszulkę. Potem wsunęłam nogi w ciemne spodnie z diagonalu, które pasowały jak ulał. Podobnie znalezione w szafie buty trekkingowe oraz wełniana czapka. Na to wszystko narzuciłam podbitą polarem kurtkę.

Wydało mi się dziwne, że były tu moje ubrania. Nawet jeśli straciłam parę kilo, byłam odkarmiona i czysta. Tylko w takim razie skąd te sińce?

Teraz musiałam zatroszczyć się o zapasy. Wyjęłam z szafy bawełniany plecak i napchałam go przekąskami i napojami z minibaru, zarzuciłam na plecy i ściągnęłam paski. Telefonu ani widu, ani słychu. Choć i tak nie miałabym do kogo zadzwonić, bo wszyscy moi ludzie używali jednorazówek, a Ramaranci nigdy nie przekonali się do ludzkiej technologii. Przeszukałam płaszcze w szafie i znalazłam banknot i zapalniczkę. Zabrałam je.

Nie było żadnej broni. Będę musiała polegać tylko na własnej zmyślności, która zresztą już nieraz uratowała mi skórę.

Połowa sukcesu to krakać między wronami, poradził mi kiedyś Jaxon. Zachowuj się tak, jakbyś była na miejscu, gdziekolwiek się znajdziesz. Zobacz, kto ośmieli się to zakwestionować. Z Jaxona był kawał drania, ale jak miał rację, to miał rację.

Wyślizgnęłam się z pokoju na ciemny korytarz i podążyłam nim, aż zobaczyłam windę. Gdy skierowałam się w jej stronę, zaświecił się umieszczony nad nią ekranik. Zdążyłam się skryć za rogiem bocznego korytarza, gdy zadzwonił dzwonek, otworzyły się drzwi i ze środka wyszło troje ludzi – jasnowidz i dwoje ślepców.

– …w którym pokoju?

– Piętnaście.

– Dobra. Zróbmy to ostrożnie – powiedział ktoś z amerykańskim akcentem. Wbiłam się jeszcze mocniej w ścianę korytarza. – Scott, ty weźmiesz rzeczy. Torres, na pewno nie trzeba ci wsparcia?

– Jeśli jest odurzona, to nie.

– A jeśli nie jest?

– Zaraz się przekonamy.

Prawie nie słyszałam ich kroków. Gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem słuchu, pobiegłam do windy. Zebrałam się w sobie i kazałam się zawieźć na parter. Winda ruszyła. Czekałam, czując, jak pot cieknie mi po plecach.

Winda zjechała na dół, a gdy otworzyły się drzwi, wiedziałam, że oto popełniłam pierwszy błąd tego wieczora.

Za oświetlonym biurkiem stała kobieta. A we foyer było kolejnych dwanaście osób, wszyscy wielcy jak trzydrzwiowe szafy. Zamarłam, a stojąca najbliżej spostrzegła mnie i ściągnęła brwi. Zaczęłam wariacko wciskać guzik najwyższego piętra.

– Pani Mahoney! – zaszczekał na mnie obcy, ruszając w moją stronę. – Pani poczeka… – Drzwi zatrzasnęły się w samą porę. Usłyszałam jeszcze tylko stłumiony rozkaz: – Po schodach, szybko! Nie pozwólcie jej wyjść!

Co tu się dzieje, do ciężkiej i niespodziewanej cholery?

Na pewno nie dam się złapać tym uzbrojonym gorylom. Gdy winda się zatrzymała, przemknęłam obok jakiejś starowinki i pobiegłam do najbliższego okna. Niestety, było zamknięte zatrzaskiem zabezpieczającym. Zacisnęłam zęby i zdjęłam gaśnicę ze ściany, po czym wybiłam nią szybę.

Zanim pogoń dotarła na ostatnie piętro, ja posuwałam się już po gzymsie, wczepiając się palcami, w co się dało. Ręce już zaczynały mnie boleć, ale gdybym tylko dostała się na dach…

Usłyszałam kliknięcie i znieruchomiałam. Skrzyżowałam spojrzenie z mężczyzną, którego widziałam we foyer. Tylko że teraz stał w oknie i celował do mnie z pistoletu. Miał oliwkową cerę, twarz o regularnych rysach i czarne włosy.

– Spokojnie – powiedział. – Zostań, gdzie jesteś. – Sięgnął do kurtki. – Nazywasz się Paige Eva Mahoney?

– A kto pyta?

– Steve Mun, Atlantycka Agencja Wywiadowcza. – Pokazał mi odznakę, która pewnie gdzieś dla kogoś coś znaczyła. – Mam rozkaz doprowadzić cię w bezpieczne miejsce, gdzie nie dosięgnie cię Inkwizytor Weaver.

– Tu, gdzie jestem, też mnie nie dosięgnie. A bezpieczniej bym się poczuła, gdybyś przestał mierzyć do mnie z pistoletu, Steve.

Ludzie na ulicy gapili się na nas, omijając leżące na chodniku szklane odłamki. Jakaś kobieta skierowała w naszą stronę srebrny telefon. Mun skanował tłum, zaciskając zęby.

– No dobra. – Schował gnata. – Złap mnie za rękę, pogadajmy.

Wyciągnął ku mnie dłoń. Zwróciłam uwagę na mankiet sztywny od krochmalu.

Ani przez chwilę nie wierzyłam, że Steve Mun chce tylko grzecznie pogadać. Wygięłam szyję i spojrzałam w dół na ulicę, szukając drogi ucieczki. Nie mogłam użyć na nim daru, nie tracąc kontroli nad ciałem, a gdybym spadła z tak wysoka, połamałabym sobie wszystkie kości.

Moją uwagę zwrócił warkot silnika. Pozwoliłam sobie na ponury uśmieszek.

– Jeśli naprawdę myślisz, że istnieje dla mnie jakieś bezpieczne miejsce, to znaczy, że nie masz pojęcia, kim jestem – uświadomiłam Muna.

Amnezja nie pozbawiła mnie umiejętności. W tej samej chwili, gdy ręka Muna wystrzeliła w moim kierunku, zeskoczyłam z gzymsu i wylądowałam na ciężarówce. Impakt wstrząsnął mną, pobiegł po nogach do kolan i bioder. Kierowca dał po hamulcach, ale nim wyszedł z szoferki, ja biegłam już chodnikiem w przeciwnym kierunku, byle z dala od trzech czarnych samochodów stojących przed hotelem.

Mknęłam rojnymi ulicami miasta, które widziałam po raz pierwszy w życiu. Bursztynowe latarnie zdawały się ze mnie szydzić. Wciąż nie wiedziałam, gdzie właściwie jestem. Przebiegłam przez tory tramwajowe i minęłam róg centrum handlowego. Gdybym do niego wbiegła, mogłabym łatwiej zgubić pogoń, ale w środku pewnie były kamery przemysłowe lub ochroniarze. Pobiegłam więc przed siebie.

Po drugiej stronie budynku znajdował się rząd przystanków autobusowych. Akurat do jednego z pojazdów wchodzili ludzie. Oto moja szansa. Biorąc nerwy na wodze, zwolniłam i dołączyłam do tłumu.

– Dzień dobry – rzuciłam do kierowcy, szpakowatego ślepca. – Są jakieś wolne miejsca?

Otaksował mnie wzrokiem.

– A masz bilet?

– Nie mam. A mogę kupić?

– Dokąd jedziesz?

– Do końca… jeśli można. – Podsunęłam mu zmięty banknot. – Tyle starczy?

– Nie mam wydać.

Kiwnęłam głową i wypstrykałam się ze wszystkich pieniędzy. Gdy drzwi zamknęły się z sykiem i autobus odbił od krawężnika, usiadłam na samym końcu i wyjrzałam przez tylne okno. Jeden z czarnych samochodów przemknął obok mnie. Może siedział w nim Steven Mun, nie mając pojęcia, że właśnie wymknęłam mu się z rąk.

*

Gdy autobus wyjechał poza granice miasta, wtranżoliłam bez litości czekoladowy baton, który zwinęłam z hotelu, i popiłam wodą. Nie zdejmowałam kaptura, a twarz miałam zwróconą w stronę okna, tak by nie mogli jej dostrzec pozostali pasażerowie. Przyszło mi na myśl, że może powinnam była przyjrzeć się temu banknotowi. Pewnie powiedziałby mi, gdzie jestem. Teraz nie miałam ani pieniędzy, ani pojęcia, co to za kraj czy miasto.

Po raz drugi pociągnęłam za złoty sznur. Choć wiedziałam, że Arcturus mnie zdradził, to jednak czułam się zaniepokojona brakiem odpowiedzi na dotyk.

Przymknęłam oczy i musiałam przysnąć, bo raptem ujrzałam nad sobą kierowcę, który odchrząknął, patrząc na mnie wymownie.

– Przystanek końcowy.

Kiwnęłam głową i wstałam. To niepodobne do mnie, zasnąć w takiej sytuacji. W końcu uciekałam.

Zarzuciłam plecak na ramię i wysiadłam z autobusu. Na pierwszy rzut oka miałam wokół siebie miasto mniejsze od tego poprzedniego, choć z pewnością była to większa miejscowość, o czym świadczyła mnogość sennych krajobrazów.

Miałam farta, że udało mi się tak gładko wykiwać pogoń, ale to głupota polegać na szczęściu. Będę musiała bardziej uważać. Co będzie trudne, bo choć umiałam nawigować po cytadelach Sajonu, orientować się, dokąd pójść i gdzie jest bezpiecznie, to w wolnym świecie byłam zupełnie nie u siebie. I co gorsza – nie miałam tu żadnych sprzymierzeńców.

Czułam się, jakby trwał najdłuższy dzień w moim życiu, a przecież przebudziłam się najwyżej godzinę temu.

Noc była łagodna, niemal ciepła. Minęłam bar wypełniony roześmianymi ludźmi, którzy pili i jedli w ogródku, osłonięci parasolami. Po drugiej stronie ulicy samotny widz siedział na ławce ze wzrokiem wlepionym w telefon. Przystanęłam, ale zaraz wznowiłam marsz.

Dopóki nie dowiem się więcej o widzach z wolnego świata, mądrzej by było pogadać z jakimś ślepcem, który nie wyczuje, kim naprawdę jestem. Bo równie dobrze tutejsi jasnowidze mogliby wsypać mnie tak samo chętnie, co ślepcy. Ten człowiek mógł nawet nie wiedzieć, że jest spoiwem. Czy kiedykolwiek dowiedział się, dlaczego swędzi go skóra? Czy chodził od lekarza do lekarza, nie mogąc uzyskać diagnozy?

Przynajmniej miałam przy sobie narzędzie, za pomocą którego mogłam wykonać awaryjną inwokację. Znalazłam drzwi nieco na uboczu i wcisnęłam się we framugę, po czym zapaliłam zapalniczkę, tworząc noumen. Pobliskie duchy się ożywiły.

– Wzywam wędrownych zmarłych – wyszeptałam. Jedna istota oddzieliła się od ściany domu i podpłynęła do mnie w powietrzu. – Muszę skontaktować się z przyjaciółmi. Zabierzesz mnie do kogoś, kto może mi w tym pomóc?

Duch się zgodził. Musiał mówić po angielsku, gdy jeszcze tkwił w swoim ciele. Poszłam za nim do rzędu pastelowych budynków na placu. Przypominały kolorowe ciastka na półmisku. Dwie fasady udekorowano misternym białym wzorem, który na pierwszy rzut oka wyglądał jak kreda, dopóki człowiek nie przyjrzał się i nie stwierdził, że to tak naprawdę tynk. Mój przewodnik wszedł drzwiami do zielonego budynku, a ja za nim.

Wewnątrz przy okrągłych stolikach siedzieli ludzie. Pracowali lub rozmawiali nad pełnymi szklankami, niektórzy odwalali papierkową robotę, inni czytali książki, jeszcze inni wpatrywali się w ekrany laptopów rzucające na ich skupione twarze niebieskawe światło. Za barem stał szczupły ślepiec poświęcający całą uwagę przygotowywanemu właśnie drinkowi. Jego twarz skrywały czarne pukle.

– Dobry wieczór – powiedział po polsku, nie podnosząc głowy.

Duch okrążył go raz i drugi. Skinęłam mu głową, a on wtopił się w najbliższą ścianę.

– Cześć – rzuciłam do barmana. – Mówisz po angielsku albo francusku?

– Po angielsku. – Zwrócił się ku mnie, stawiając szklankę na drewnianej tacy. – Co podać?

– Na początek powiedz mi może, gdzie jestem. Chyba pomyliłam autobusy.

– Zdarza się – powiedział. – Jesteś w Legnicy.

– Jasne – odparłam, niewiele mądrzejsza. – A gdzie to jest?

Zerknął na mnie uważniej znad okularów o grubych oprawkach. Zwrócił uwagę na mój plecak i buty trekkingowe.

– Chyba rzeczywiście się zgubiłaś. Legnica jest kawałek na zachód od Wrocławia. Pewnie stamtąd przyjechałaś, nie?

– Tak – odpowiedziałam, zgrabnie markując pewność, której zupełnie nie miałam. Na tym etapie postanowiłam całkiem zrezygnować z subtelności. – Słuchaj, to zabrzmi absurdalnie, ale w jakim kraju ja jestem?

– Żarty sobie stroisz?

– Załóżmy, że mówię poważnie.

Uniósł brew.

– Jesteś w Polsce – rzekł, spodziewając się puenty. – W… Europie.

Wlepiłam w niego wzrok.

– W Polsce – powtórzyłam.

– Tak. – Popukał palcami w kontuar. – Twoja mina mówi mi, że to nie tu powinnaś być.

Nie mogłam tego pojąć. Moja wiedza o wolnym świecie była fragmentaryczna, przypominała patchwork pozszywany ze starych map i zakazanych rozmów, ale byłam całkiem pewna, że Polska nawet nie graniczy z Francją. Mogłam znajdować się setki mil od najbliższej znanej mi osoby.

– Mogę jeszcze o coś zapytać? – poprosiłam, a barman skinął głową. – Czy znasz kogoś, kto przepowiada przyszłość albo może twierdzi, że rozmawia z duchami czy coś takiego?

– Dobrze się czujesz?

– Zupełnie dobrze – zaśmiałam się.

Badał mnie wzrokiem, a ja czekałam. Przecież musiał być jakiś powód, dla którego duch przyprowadził mnie właśnie do niego.

– Może znam – powiedział w końcu. – Mój chłopak, Kazik. – Kącik jego ust drgnął. – Ale zaraz, skąd mogę wiedzieć, że to nie jest jakaś ściema? A może jesteś złodziejką, co próbuje ograbić przystojnego barmana, ha?

– A nie wydaje ci się, że złodziejka ściemniałaby bardziej przekonująco?

– Racja. – Zerknął na zegarek. – Zamykamy za pół godziny. Zaczekasz?

– Jasne, jeśli tylko znajdziesz mi jakiś ciemny kąt.

– A co, ktoś cię goni?

– Właściwie to tak.

Zachichotał.

– Ale nie, nie jesteś złodziejką. – Uśmiechnął się. Chłopie, gdybyś tylko wiedział… – No dobra, usiądź tam, za rogiem, a ja przyniosę ci drinka. Na koszt firmy! – dodał, zanim zdążyłam wywrócić kieszenie na lewą stronę. – Bo coś czuję, że przyda ci się zamoczyć dzióbek.

*

– Jestem Tobiasz – powiedział, gdy szliśmy ciemnymi ulicami Legnicy. – A ty?

– Cora – odparłam. – Dziękuję za pomoc, Tobiaszu.

Nie bardzo wiedziałam, czemu podałam akurat to imię. Już dawno nie poświęciłam myśli swojej matce.

– Masz farta, że akurat nie miałem dzisiaj innych turystów do uratowania. – Wsunął ręce do kieszeni. – Podróżujesz po Europie?

– Tak. – Sam podsunął mi przykrywkę. – Oddzieliłam się od przyjaciół.

– A skąd pochodzisz?

Próbowałam wymyślić jakąś bezpieczną odpowiedź.

– Z Islandii. – Skłamałam tylko o jedną literę. – Ze stolicy.

– Z Reykjaviku. – Chyba mu zaimponowałam. – Nigdy nie byłem na Islandii.

– Piękny kraj. Całe mnóstwo… lodu. – Obejrzałam się przez ramię. – Pochodzisz stąd?

– Nie, jestem słoikiem. Znaczy, wyjechałem na studia do Wrocławia. Latem mieszkam z Kazikiem w Legnicy. Właśnie idziemy do nas.

– Co studiujesz?

– Sztukę, na akademii. Chcę rzeźbić, jak moja babcia. A ty studiujesz na Islandii?

Prawie zapomniałam języka w gębie. To był dla mnie surrealizm, taka normalna rozmowa o normalnych sprawach, bez choćby wzmianki o Sajonie. Zaczęłam się zastanawiać, jakie życie bym prowadziła, gdybym nie przyjechała do Republiki.

– Olałam uniwerek – powiedziałam w końcu. – Poszłam prosto do pracy, pracuję… w firmie rozbiórkowej.

A to akurat najprawdziwsza prawda, bo rozwalam stare pałace i dyktatury, a w dodatku zaprzepaszczam sensowne i przemyślane plany.

Idąc, rozejrzałam się po Zaświatach. Tamci krawaciarze mogli sprawdzić kamery przemysłowe i domyślić się, dokąd uciekłam. Z Tobiasza była życzliwa dusza, skoro pomógł kompletnie obcej osobie, ale on myślał, że jestem zagubioną turystką, a nie uciekinierką z Sajonu. Naprawdę nie chciałam, by niewinna osoba odmalowała się na obrazie nędzy, rozpaczy, zniszczenia i śmierci, którym było moje życie.

Skręciliśmy w ciemną alejkę, gdzie Tobiasz otworzył bramę.

– Jeśli jednak chcesz mnie okraść, to teraz masz szansę – rzucił konwersacyjnym tonem.

– Policz na moją korzyść, że z niej nie skorzystałam.

Zamknął za nami bramę i zadzwonił domofonem. Drzwi budynku się otworzyły. Puścił mnie przodem na schody.

Mieszkanie było schludne. Drewniana podłoga, ściany w kolorze kości słoniowej. Dwudziestokilkuletni zaklinacz siedział przy wysokim blacie, na którym stał otwarty laptop. Kiwał lekko głową w rytm muzyki.

– Kazik, to jest Cora. – Ręka Tobiasza spoczęła na jego ramieniu. – Twierdzi, że jesteś w stanie w czymś jej pomóc.

– Okej – odparł tamten, wciąż patrząc w ekran. – To dlatego mówimy po angielsku?

Zrzuciłam kaptur. Gdy Kazik oderwał wzrok od laptopa i skierował go na mnie, znieruchomiał na długą, długą chwilę.

– Przepraszam, że przeszkadzam – powiedziałam. – Potrzebuję się tylko czegoś dowiedzieć i już mnie nie ma.

Kazik zamknął komputer i wypuścił powietrze z płuc. Podeszłam bliżej i przyjrzałam mu się.

– Jesteś jasnowidzem.

– Tak to nazywacie – odparł. – Ale nigdy bym nie pomyślał, że nas tu odwiedzisz, Zwierzchniczko.

Teraz ja zesztywniałam. Tobiasz skakał wzrokiem między nami.

– To wy się znacie?

– Nie, nigdy się nie poznaliśmy. – Kazik zerknął na niego. Mięsień na jego twarzy drgnął. – Zwierzchniczko, skąd się tu wzięłaś?

– Chyba z Wrocławia – odpowiedziałam. – Obudziłam się w hotelu, ale tak naprawdę nie mam pojęcia, co tu robię.

– Nie ty jedna.

– O tym mi nie powiedziałaś. – Tobiasz zmarszczył brwi. – Znalazłaś się w hotelu, ale nie pamiętasz, jak tam trafiłaś? – Pokręcił głową i wyjął z kieszeni telefon. – Nie podoba mi się to. Ktoś mógł ci robić krzywdę. Może to handel ludźmi? Trzeba zadzwonić na policję…

– Żadnej policji! – krzyknęłam unisono z Kazikiem.

– Dobra, dobra, ale niech mi ktoś powie, co tu się dzieje.

– Cora nazywa się tak naprawdę Paige Mahoney. Nie pamiętasz? Opowiadałem ci o niej. To ona zorganizowała w Londynie ruch oporu przeciw Sajonowi.

Tobiasz zmarszczył brwi.

– Mówisz o tej poszukiwanej?

– Wybacz, że ci nakłamałam. Nie wiedziałam, czy mogę ci podać swoje prawdziwe imię.

– A więc ty jesteś… taka jak Kazik – wywnioskował Tobiasz, ale gdzieś w jego słowach czaił się pytajnik.

Po chwili potwierdziłam skinieniem, zastanawiając się, jak wiele Kazik powiedział Tobiaszowi o jasnowidztwie.

– W takim razie czuj się u nas jak u siebie.

– Dziękuję. Muszę skontaktować się z syndykatami w Londynie i Paryżu – powiedziałam do Kazika. – Czy jesteście tu zorganizowani?

Kazik zaprzeczył ruchem głowy.

– W Legnicy nie, ale pewną grupę jasnowidzów poproszono, by miała oczy szeroko otwarte, bo możesz się u nas pojawić. Sajon wyznaczył też nagrodę dla tego, kto mu cię dostarczy.

– Kto kazał wam mnie wypatrywać?

– Chyba lepiej, żebyś nie wiedziała. Rano wyślę wiadomość. Do tego czasu możesz u nas zostać.

– Doceniam i dziękuję, ale szukają mnie pewni ludzie. Nie chcę narażać was na niebezpieczeństwo.

– Kto taki?

– Nie wiem, ale mówili jak Amerykanie.

– Jak to? Nie wiesz, kto cię ściga? Nie wiesz, jak trafiłaś do Legnicy? – zdumiał się Kazik. – Czy wiesz chociaż, na jak długo przepadłaś bez wieści? – Wtedy mi dowalił: – Sześć miesięcy, Zwierzchniczko. Zniknęłaś na pół roku.

The Dark Mirror

Copyright © Samantha Shannon-Jones

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025

Copyright © for the translation by Maciej Pawlak, Ewelina Zarembska, Sylwia Chojnacka 2025

Redakcja – Magdalena Stonawska, Katarzyna Goworek

Korekta – Jagoda Kubiesza, Julia Młodzińska

Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Author photograph © Jamie Drew

Illustration © Ivan Belikov

Art direction by David Mann

Design by Carmen R. Balit

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2025

ISBN mobi: 9788383308883

ISBN epub: 9788383308890

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga

E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Table of Contents

Okładka

Strony tytułowe

Dedykacja

Nota autorki

Mapy

Część pierwsza Udręka

Rozdział 1 Niepamięć

Strona redakcyjna

Guide

Cover

Spis treści