Zaklinacz Ognia - Cinda Williams Chima - ebook

Zaklinacz Ognia ebook

Cinda Williams Chima

4,4

Opis

KSIĄŻĘ czarodziej na wygnaniu pałający żądzą ZEMSTY.
Obłożona KLĄTWĄ dziewczyna walcząca z BEZWZGLĘDNYM królem.
Wspólnie zniszczą królestwo do szczętu.

Osadzona w świecie bestsellerowego cyklu Siedem Królestw historia o magii, śmiertelnym zagrożeniu oraz dwojgu niezwykłych bohaterach stąpających po cienkiej linii między życiem a śmiercią. Ten oszałamiający wstęp do nowej serii to pozycja obowiązkowa dla miłośników twórczości Cindy Williams Chimy i zarazem idealna propozycja dla czytelników, którzy jeszcze nie znają jej książek.
Adrian sul’Han, znany jako Ash, jest wyszkolonym uzdrowicielem z potężną magiczną mocą – oraz z pragnieniem zemsty. Po serii morderstw, które sieją zamęt w królestwie, musi się ukrywać. Teraz ma większe niż kiedykolwiek szanse na zgładzenie człowieka odpowiedzialnego za te zabójstwa – okrutnego króla Ardenu. Czas płynie, a Ash szuka odpowiedzi na niezwykle trudne pytanie: czy moż użyć swej mocy nie do ratowania, lecz do odebrania życia?
Porzucona zaraz po przyjściu na świat Jenna Bandelow wie, że magiczny znak na jej karku sprowadzi na nią niebezpieczeństwo. Kiedy Gwardia Królewska rozpoczyna poszukiwania dziewczyny z takim znakiem, Jenna zakłada, że ma to coś wspólnego z jej działalnością w ruchu oporu, a nie z ciążącą na niej klątwą. Choć nie wie, dlaczego na nią polują, zdaje sobie spraw z tego, że nie może dać się schwytać.
W końcu ścieżki Asha i Jenny krzyżują się w Ardenie. Połączeni zrządzeniem losu oraz nienawiścią do bezwzględnego króla, ratują siebie nawzajem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (134 oceny)
77
43
12
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kazablotna

Nie polecam

Straszna strata czasu. Nudna, przewidywalna, nie posiada żadnego ciekawego elementu, może nie jest jakaś bardzo zła, ale zdecydowanie nijaka.
40
Sysolek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Od razu biorę się za drugi tom. Polecam
10
mblegimi

Nie oderwiesz się od lektury

Super seria
10
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna!
00
renataolbrych1

Nie oderwiesz się od lektury

Opowieści łączące prostotę z że stałym elementem tajemnicy i drogi - zawsze stanowią świat, w który warto się zagłębić. Dla odkrywania jego reguł, wymyślania się nie zawsze przyjaznej rzeczywistości oraz dla odzyskiwania wiary (choć na moment), że dobro nie zawsze przegrywa i... nie zawsze ma łagodną twarz. Lektura warta poznania. To ciekawa książka. Niejednoznaczna w swej gatunkowej i opowiedzianej nierealności.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Flamecaster

Copyright © 2016 by Cinda Williams Chima

Cover art by Alessandro Taini

Cover design by Erin Fitzsimmons

Copyright © for the Polish translation by Dorota Dziewońska, 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2022

Opracowanie graficzne okładki na podstawie oryginału d2d.pl

Redakcja techniczna i skład Robert Oleś

Redakcja językowa i korekta d2d.pl

Fotografia autorki: Augusten Burroughs

Opracowanie wersji elektronicznej /

Wydanie I

ISBN EPUB: 978-83-67071-42-0

ISBN MOBI: 978-83-67071-43-7

Wydawca:Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

1. Uzdrowiciel

2. Okrutny mróz

3. Riley

4. Patriota

5. Wagabunda

6. Długi lont

7. Oden’s Ford

8. Powitanie i pożegnanie

9. Impreza Touranta

10. Żądza krwi

11. Podróż na wschód Drogą Zachodnią

12. W królewskim ogrodzie

13. Wędrowny weterynarz

14. Na zesłaniu w Delphi

15. Pakt z diabłem

16. Funkcjonariusz Korony

17. Król wyrusza na polowanie

18. Łas­kawa Pani

19. Pożar

20. Ucieczka z Delphi

21. Ash spotyka króla

22. Powrót do domu

23. Królewski uzdrowiciel

24. Ranne wezwanie

25. W zamkowych lochach

26. Uzdrowiciel Wilk

27. Za zdrowie króla

28. O krok od śmierci

29. Odwiedziny

30. Uroczystość Przesilenia

31. Dary cesarzowej

32. Nieco inna perspektywa

33. Zasady królewskiej gry

34. Emisariusz

35. Pertraktacje

36. Sojusznicy mimo woli

37. Wzajemne obietnice

38. Na nabrzeżu

39. Nocna wizyta

40. Śmierć zadana przez smoka

41. Zaklinacz Ognia

42. Z powrotem w zamku

43. Drogi się rozchodzą

Epilog

Podziękowania

Tym wszystkim pisarzom,

których sumienna praca wydała tak niezwykłe owoce,

że zakochałam się w czytaniu.

To Wy wznieciliście we mnie nadzieję,

że kiedyś zostanę pisarką.

1Uzdrowiciel

Na zewnątrz panował mróz, a w stajni było ciepło i duszno. Z boksów dobiegały senne pomruki koni.

Adrian sul’Han ściągnął ocieplane rękawiczki i wsunął je do kieszeni. Najpierw poszedł zobaczyć, czy kuc jego ojca, najmłodszy z długiej linii Łachów, jeszcze jest w stajni.

Był na swoim miejscu, wystawiał głowę ponad drzwiami, jak zwykle dopominając się o smakołyki. To oznaczało, że ojciec nie wyjechał z miasta. W każdym razie jeszcze nie. Adrian musiał z nim porozmawiać.

Szedł wzdłuż boksów, by zajrzeć do srokatej klaczy. Ona wysunęła głowę, by go powitać, i z nadzieją obwąchała jego dłoń. Adrian przyglądał się jej uważnie. Oczy miała bystre, uszy skierowane do przodu, a gdy pogładził ją po szyi i grzbiecie, wyczuł, że mięśnie kłębu się wzmocniły.

Wsunął wolną dłoń pod pelerynę, chwycił za amulet i przesłał klaczy strumień mocy, chociaż wiedział, że może w ten sposób napytać sobie biedy. Dokładnie obejrzał miejsce, które wcześniej było rozgrzane do białości. Z ulgą zauważył, że infekcja już prawie ustąpiła.

Usłyszał za sobą charakterystyczne stąpanie i szuranie Mancy.

– Tak myś­lałam, że to ty, chłopcze – powiedziała, podchodząc do niego. – Przyszedłeś obejrzeć moją Priscillę? To naprawdę niezwykłe, co zrobiłeś. Już myś­lałam, że ją straciłam, a tu popatrz, jest jak nowo narodzona.

– Właściwie to szukam taty i pomyś­lałem, że skoro tu jestem, zajrzę do Priscilli – odparł Adrian. – Nie widziałaś go?

Pokręciła głową.

– Nie dzisiaj, nie. – Przez jej twarz przemknął wyraz niepokoju. – Czyżby Wielki Mag się tu wybierał? Widzisz, jakoś dzisiaj wolniej się ruszam. Dopiero wyczyściłam boksy od frontu. Muszę jeszcze…

– Nie ma się czym przejmować. – Adrian uniósł obie ręce. – Tak tylko pomyś­lałem, że może wpadnie.

Mancy była żołnierzem przydzielonym do stajni na czas rekonwalescencji, po tym jak jeden z magów z obręczą królestwa Ardenu poważnie zranił ją w nogę. Teraz jej rana przyciągnęła uwagę chłopca. Widział, że nie goi się dobrze, i chciał poznać przyczynę.

W zasadzie wyczuwał wokół Mancy woń śmierci.

– Hej! Słyszysz, co mówię?

Dopiero po tych słowach zorientował się, że zadała mu pytanie.

– Przepraszam – powiedział, wracając myś­lami do rzeczywistości. – O co chodzi?

– Pytałam, czy mogę ją zacząć normalnie karmić. – W głosie Mancy zabrzmiał ton irytacji.

– Aha. Jeszcze dwa dni otrębów i może wrócić do dawnej diety – stwierdził. Niełatwo było zdobyć ziarno po ćwierćwieczu wojen. Nikomu w Fellsmarchu nie groziła otyłość.

– Opowiadałam o tobie Hughesowi z Zachodniej Bramy – oznajmiła Mancy. – Powiedziałam mu, że jesteś ledwie lýtling, ale potrafisz czynić cuda z końmi.

Nie jestem lýtling, pomyś­lał Adrian. Może mój wzrost na to nie wskazuje, ale mam już trzynaście lat.

– Jego koń ma ślepotę miesięczną. Jest coraz gorzej i prosił, żebym cię spytała, czy nie mógłbyś go obejrzeć.

Zachodnia Brama była oddalona o dwa dni drogi. Adrian miał nadzieję za tydzień opuścić miasto.

– Teraz nie mogę tam jechać, ale prześ­lę mu maść, która może pomóc – powiedział. Po krótkiej pauzie chrząknął. Lýtling uzdrowiciel mógł się nadawać dla koni, jednak… – A jak tam twoja noga?

Mancy się skrzywiła.

– Chyba dobrze. Rana się zasklepiła, a mimo to ciągle bardzo boli. No i jakoś nie mogę odzys­kać sił. Już trzy razy byłam w infirmerii, ale nie chcą mnie tam przyjąć.

Kości obojczyka sterczały jej bardziej niż wcześniej, Adrian zauważył też, że dziewczyna opiera się o drzwi boksu, żeby nie upaść.

– Mógłbym na to spojrzeć?

Mancy zamrugała zaskoczona.

– Na mnie? To leczysz też ludzi?

Zdławił pierwszą odpowiedź, jaka mu się nasunęła.

– Czasami.

– No to dobrze. Rób, co chcesz. – Usiadła na odwróconym wiadrze i podwinęła nogawki spodni. Kiedy dotknął jej nogi, wzdrygnęła się jednak. – Nie będziesz… nic robił, co?

– W jakim sensie?

– Że rzucisz zły urok albo coś. – Doliniarze bali się czarow­ników i mieli ku temu powody.

– Tylko obejrzę, dobrze?

Rana była zrośnięta, skóra napięta i rozpalona, noga nabrzmiała aż do kostki. Adrian przesunął po niej palcami, mrucząc zaklęcie, i zauważył, że infekcja dotarła już do kości. Widywał to już wcześniej u koni i zawsze kończyło się ich zabiciem.

Podniósł wzrok na Mancy, przygryzając wargę. Nogę trzeba było odciąć, ale wiedział, że ona nie posłucha trzynastoletniego czarownika.

– Mancy, musisz natychmiast to komuś pokazać. Wracaj do infirmerii i poproś o Titusa Gryphona. Nie pozwól, żeby cię skierowali do kogoś innego, i nie daj się odprawić z kwitkiem. Powiedz mu, że ja cię przysłałem i że musi obejrzeć twoją nogę. Idź natychmiast.

Mancy patrzyła na niego zdezorientowana.

– Teraz? Ale teraz muszę wyczyścić…

– To może zaczekać – przerwał jej Adrian. – Jeśli chcesz, porozmawiam z Jarrettem. – Masztalerz był mu winien przysługę.

– Nie, nie trzeba. – Dziewczyna głośno przełknęła ślinę. – Powiadomię go, gdzie jestem. Skoro naprawdę uważasz, że muszę iść już teraz.

– Musisz. – Położył dłoń na jej ramieniu, by ją uspokoić. – Będzie dobrze.

Gdy Mancy poszła do Gryphona, Adrian wrócił do poszukiwań ojca. Chłód, który ogarnął go po wyjściu ze stajni, wydawał się silniejszy niż wcześniej. Od strony Gór Duchów wiał z hukiem silny wiatr, rozrzucając po ziemi strzępy roślin – pozostałości po niedawnych uroczystościach Przesilenia.

Adrian bardzo, bardzo potrzebował zgody ojca, zanim porozmawia o swoich planach z mamą królową. Jego tata, Wielki Mag, nie podchodził do przestrzegania reguł tak sztywno jak ona. Przykładem była zasada, że czarownicy mogą otrzymać amulet, dopiero kiedy skończą szesnaście lat.

Chłopiec sięgnął do swojego amuletu, jak robił kilkanaście razy dziennie, i poczuł charakterystyczny przepływ energii. Czarownicy stale emanowali magiczną energią. Amulety gromadziły tę moc, aż uzbierało się jej tyle, że można ją było wykorzystać. Bez amuletu magia rozpraszała się i marnowała. Adrian otrzymał ten używany amulet od taty dwa lata temu, w jedenasty dzień imienia, wraz z przemową na temat wszystkich strasznych rzeczy, które mogą się wydarzyć, gdyby go nadużył lub wykorzystał w złych celach.

Od tej pory amulet w kształcie łowcy zawsze wisiał na szyi Adriana. By umiejętnie z niego korzystać, trzeba było dużo ćwiczyć. Adrian najczęściej robił to z tatą, gdy ten był w domu, a jeśli go nie było, to z którymś ze starannie dobranych przyjaciół rodziny. W tym momencie jednak to wszystko było bez znaczenia. Jego starsza siostra, Hana, nie żyła, młodsza siostra, Lyss, była pogrążona w bezdennej rozpaczy, on sam zaś musiał wydostać się z miasta.

Jeżeli taty nie było na terenie podzamcza i jeśli nie wyjechał, to musiał być gdzieś w mieście. Prawdo­podobnie w Łachmantargu albo Południomoście. Adrian ruszył w stronę targu.

Nazywać to miejsce „targiem” w tych czasach było sporą przesadą. Zaraz po Przesileniu stragany ziały już pustkami, oferowano jedynie nie pierwszej świeżości warzywa korzeniowe, które trzymano aż do tej pory, żeby uzys­kać jak najwyższe ceny. Ojciec Adriana twierdził, że przypomina mu to ciężkie czasy za panowania królowej Marianny, kiedy stale brakowało żywności. Albo oblężenie Fellsmarchu przez Arden, kiedy to organizowano konkursy na nowe przepisy z wykorzystaniem otrębów.

Ciężkie czasy wróciły, pomyś­lał Adrian, o ile w ogóle kiedykolwiek odeszły. Podczas Przesilenia rodzina królewska jadła dziczyznę dzięki kuzynom z górskich kolonii. Gdyby nie to, byłyby tylko skwarki i kołacz jęczmienny (mało skwarków, dużo otrębów z jęczmienia).

Zresztą oni i tak nie myśleli o jedzeniu. To było pierwsze przesilenie zimowe od śmierci Hany.

Targ wokół niego się budził: najpierw piekarze, sprzedawcy żywności i handlarze ryb. Potem sklepy ze starociami, gdzie sprzedawano używane, przebrane już wyroby (wszystkie rzekomo wytwarzane przez górskie klany). To był rodzinny teren jego taty. Kiedyś rządził tą dzielnicą jako herszt gangu Łachmaniarzy.

Adrian przyciągał uwagę, kiedy szedł przez targ. Rude włosy i aura czarownika sprawiały, że łatwo było w nim rozpoznać syna Hana Alistera. Dzisiaj było gorzej niż zwykle – przy każdym kroku czuł na sobie wiele spojrzeń, w dodatku dreszcze na karku świadczyły o tym, że ktoś go potajemnie obserwuje. Uznał, że wzbudza takie zainteresowanie, bo zjawił się tu pierwszy raz od śmierci Hany. W chwili tej tragedii przebywał bowiem w górskich koloniach.

Zapytał o ojca przy kilku straganach. Nikt go nie widział, ale wszyscy przekazywali życzenia, by nowy rok był pomyślniejszy od starego.

Już miał zrezygnować, kiedy dotarł do targu kwiatowego, gdzie handlarze właśnie rozpakowywali towary. Tam ujrzał ojca: stał tyłem do Adriana i targował się z jedną z kwiaciarek, młodą dziewczyną w stroju klanu Demonai.

Jego tata był w zwyczajnym ubraniu, które nosił podczas przechadzek po mieście, ale nie dało się pomylić z nikim innym tych szerokich ramion i niedbałej, przygarbionej postawy ciała. Na plecach miał miecz, co w mieście pełnym żołnierzy nie było niczym niezwykłym.

Jego włosy lśniły w łagodnym zimowym słońcu, teraz już bardziej srebrne niż złote. Amulet nosił co prawda w ukryciu, lecz jego samego otaczała aura, którą rozpoznawali wszyscy czarownicy. Tutaj, na terenie, z którego się wywodził, był dla mieszkańców Hanem „Bransoleciarzem” Alisterem, nisko urodzonym bohaterem, który został Wielkim Magiem. Strategiem, który stale przechytrzał ardeń­skiego króla. Był dawnym ulicznym złodziejem – ichdawnym złodziejem – który poślubił królową.

Kwiaciarka, zarumieniona i rozdygotana z powodu wizyty takiej osobistości w jej sklepie, układała kwiaty w miedzianym wiaderku, pragnąc jak najlepiej je wyeksponować.

Adrian przysuwał się do ojca, słuchając, jak ten targuje się z dziewczyną. W końcu Wielki Mag wybrał czerwone lisie uszka, białe lilie i niebies­kie serdeczniki, a do tego kilka łodyżek nagietków i panień­skich pocałunków.

Kwiaciarka owinęła je w papier i podała mu. Kiedy sypnął jej na dłoń garść monet, próbowała je zwrócić.

– O nie, mój panie, nie mogłabym. Tak bardzo wam współ­czuję. Czasem widywałam księżniczkę w górskich koloniach. Pędząca Wilczyca była… była dla mnie zawsze miła.

Pędząca Wilczyca to klanowe imię Hany.

Ojciec Adriana zacisnął palce dziewczyny na pieniądzach i spojrzał jej prosto w oczy.

– Dziękuję – powiedział. – Wszystkim nam jej brakuje. Ale ty tak czy inaczej musisz zarabiać na życie. – Ukłonił się i obrócił, zamiatając za sobą peleryną.

Dziewczyna spoglądała za nim, wyraźnie blis­ka łez, przytrzymując włosy, by nie rozwiewał ich mroźny wiatr.

W tym momencie ojciec zauważył Adriana.

– Ash! A to niespodzianka! – zawołał, używając przezwis­ka, które bardzo lubił. A-S-H zamiast Adrian sul’Han. – Jak myślisz – zapytał niemal z zawstydzeniem – spodobają się mamie?

– To zależy, w jakich jesteś tarapatach – odparł chłopiec, co wywołało blady uśmiech na twarzy ojca. Obaj rozumieli, po co były te kwiaty i dlaczego tata Adriana znalazł się na targu akurat tego dnia.

Starsza siostra Adriana, Hanalea ana’Raisa, księżniczka, następczyni tronu, poniosła śmierć sześć miesięcy temu, podczas letniego przesilenia, w potyczce przy granicy z Tamronem. Wyglądało na to, że zginęła jako ostatnia z oddziału, wcześniej zabiwszy sześcioro ardeń­skich błotnistych. Jej wierny kapitan Simon Byrne poległ u jej boku.

Ardeń­ski generał Marin Karn odciął jej głowę i podarował swojemu królowi. Król Gerard zaś nakazał paradować z nią przez okupowane królestwa, a potem przysłał ją królowej matce w ozdobnej szkatule.

Hana miała zaledwie dwadzieścia lat. Była złotym dziec­kiem, w którym w idealny sposób połączyły się uroda, spryt i urok ojca ze zdolnościami przywódczymi i mediacyjnymi matki. Już po kilku minutach od wejścia do sali panowała nad wszystkimi tam zgromadzonymi. Była symbolem nadziei, obietnicą, że linia Szarych Wilków przetrwa.

Jeśli Stworzyciel jest dobry i wszechmocny, myś­lał Adrian, to dlaczego na to pozwolił? Jaki okrutny żart losu sprawił, że duży oddział Ardeńczyków znalazł się na terenach przygranicznych, na których od niemal roku nie było żadnych walk? A przede wszystkim: dlaczego Hana? Czemu nie Adrian? Ona była następczynią tronu, a on tylko zbędnym elementem w strukturze rodziny królewskiej.

– Co cię tu sprowadza? – zapytał tata, obejmując go ramieniem. Nigdy się nie wstydził publicznie okazywać uczuć. – Kupujesz czy sprzedajesz?

– Chciałem z tobą porozmawiać. Na osobności.

Ojciec przyjrzał mu się uważnie.

– A więc sprzedajesz, jak rozumiem – stwierdził. – Mam teraz trochę czasu. Chodźmy na śniadanie i pogadamy.

2Okrutny mróz

Udali się do Oberży Pasterskiej na placu targowym. Adrian nigdy jeszcze nie był w tym miejscu. Oczywiście wszyscy tutaj znali jego ojca. Karczmarka poprowadziła ich do najlepszego stolika przy palenis­ku i postawiła przed nimi parujące kufle cydru.

– Tak mi przykro, lordzie Alisterze – powiedziała, rumieniąc się ze wstydu. – Mamy tylko owsiankę ze skwarkami, ale za to chleb jest dzisiaj świeży.

– Mam ochotę na owsiankę – oświadczył tata Adriana i poprosił o dwie mis­ki. Ostrożnie położył bukiet, oparł miecz o ścianę, przewiesił pelerynę przez oparcie krzesła i usiadł. Zawsze siadał twarzą do drzwi, tak jak to robił, gdy żył na ulicy.

Wyglądał na zmęczonego. Cienie pod oczami były widoczne mimo opalenizny. Stracił też na wadze podczas tej długiej pory kampanii wojennych. Adrian z trudem oparł się pokusie chwycenia taty za rękę, by ocenić jego stan.

– Tato – rzekł. – Jesteś…?

– Nic mi nie jest – przerwał mu ojciec i pociągnął duży łyk cydru. – To ciężki okres dla nas wszystkich.

– Ale teraz znowu wyjeżdżasz. – Adrian obiecywał sobie, że nie będzie się mazgaił, w tej chwili jednak poczuł, że wytrwanie w tym postanowieniu nie przyjdzie mu łatwo.

Ojciec przygarbił się i spojrzał na chłopca z poczuciem winy.

– Twoja mama od tygodnia codziennie widzi wilki. Stanie się coś złego. Muszę się dowiedzieć, co to takiego i jak temu zapobiec.

Królowe z rodu Szarych Wilków miewały takie wizje w czasach niepokojów i zmian. W wilczych postaciach przybywały do nich ich poprzedniczki – dawne władczynie Fells – przynosząc przestrogę.

– A skąd możesz wiedzieć, jak temu zapobiec, jeśli nie wiesz, co to jest? – Wilki pojawiały się już przed śmiercią Hany, ale i tak doszło do tej tragedii. Dla Adriana takie mętne ostrzeżenie było gorsze niż jego zupełny brak.

Na stole pojawiła się parująca owsianka z obiecanymi skwarkami ułożonymi na pokaz na wierzchu. Kiedy karczmarka odeszła, tata Adriana powiedział:

– Myś­lę, że atak na drużynę Hany był czymś więcej niż zwykłym przypadkiem. Podejrzewam, że to ona była celem napaści.

– Skąd wiedzieli, że to ona? Skąd mogli wiedzieć, gdzie ona jest?

Ojciec pochylił się nad stolikiem.

– Prawdo­podobnie ktoś ich powiadomił. Arden chyba ma szpiega wśród nas.

– Niemożliwe – stwierdził Adrian z przekonaniem. – Kto by zrobił coś takiego? Wszyscy ją kochali. I dlaczego Arden obrałby za cel akurat Hanę? Była następczynią tronu, wiem, ale czy nie więcej sensu miałoby zaatakowanie generał Dunedain?

– Nie, jeżeli celem jest złamać serce twojej matce – odparł jego ojciec. – Kapitan Byrne i Shilo Przecierająca Szlaki brali udział w niejednej walce. Z tego, co wiemy, to nie była zwykła drużyna, tylko cały pluton. Hana była sprytna i umiała walczyć, ale nie zdołałaby wykończyć ponad pół tuzina Ardeńczyków, nim sama poległa… chyba że nie chcieli jej zabić, tylko pojmać żywcem. – Rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje. – I jeszcze coś – dodał po chwili. – Wygląda na to, że tę śmiertelną ranę sama sobie zadała. Może zrozumiała, że nie ma szans uciec, i przebiła się własnym sztyletem.

Adrian poczuł się tak, jakby i jemu wbito nóż w serce.

– Zabiła się?

– A co ty byś zrobił na jej miejscu? – tata odpowiedział mu pytaniem.

Chłopca przeszył dreszcz. Co do tego jednego wszyscy byli zgodni: Hana miała szczęście, że nie trafiła żywa do Ardenscourt, do lochów okrutnego króla Ardenu, Gerarda Montaigne’a. Jej śmierć była dla wszystkich wielkim ciosem, ale znacznie gorzej byłoby, gdyby przy tym cierpiała z rąk tego okrutnika.

Ojciec rozgrzebywał łyżką skwarki.

– Tanowie nacis­kają na Montaigne’a, żeby to zakończył. Od dwudziestu pięciu lat poświęcają swoich ludzi i pieniądze, a nie mają z tego prawie żadnych korzyści. Może król Ardenu przyjął nową taktykę: atakować rodzinę królewską. Pamiętaj, że tu chodzi o osobistą urazę. Twoja mama publicznie odrzuciła jego zaloty.

Adrian znał tę historię. Królowa odmówiła oddania swojego królestwa w zamian za małżeństwo z królem Ardenu.

– Ale to było dwadzieścia pięć lat temu – zaprotestował. Nie chciał dopuścić takiej możliwości. – Potem ożenił się z kimś innym, prawda?

– Nie doszukuj się w tym rozsądku. Montaigne to dumny, okrutny brutal, przyzwyczajony dostawać to, czego chce. Najbardziej żałuję, że nie zadźgałem tego drania, kiedy miałem ku temu okazję.

Adrian spojrzał na twarz ojca i dostrzegł rzadko pojawiający się na niej ś­lad bezwzględnego herszta gangu, którym kiedyś był. Po chwili jego tata przesunął dłonią po twarzy, jakby chciał zetrzeć wszelkie dowody istnienia tamtej osoby.

Ciarki przeszły chłopcu po skórze. Miał wrażenie, że czuje dłoń Stworzyciela dotykającą cienkiej nici, która łączy życie ze śmiercią.

– No to co możemy zrobić?

– Jeśli uda nam się zidentyfikować tego, kto zdradził Hanę, to już będzie jakiś początek – odpowiedział mu tata. – Jeden z naszych informatorów dotarł do kogoś, kto twierdzi, że coś wie. Mam się z nimi niedługo spotkać w Południomoście.

Dzwony świątyni na targu oznajmiły kwadrans, przypominając im, że czas mija.

– No dobrze. – Ojciec położył dłonie płasko na stole. – O czym chciałeś ze mną porozmawiać?

Adrian wypił łyk cydru, by dodać sobie odwagi.

– Wiesz, że już dwa razy z rzędu latem pracowałem jako uzdrowiciel w klanach. I jak tylko mogę, pomagam kawalerii górskiej.

– Słyszałem. Gdyby to zależało od Iwy, wzięłaby cię na czeladnika na cały rok. Nie jest już taka młoda jak kiedyś, a w porze kampanii wojennych zawsze brakuje uzdrowicieli. Ale generał Dunedain nie pozwoliłaby na to. Ona by chciała, żebyś objął stałą opieką stajnie wojskowe. Gdziekolwiek pójdę, wszędzie słyszę, jak wspaniale radzisz sobie z końmi. Szkoda, że nie możesz się rozdwoić.

Racja, pomyś­lał Adrian. Szkoda. Kuł więc żelazo, póki ­gorące.

– Spędzam też trochę czasu w infirmerii w mieście.

– Aha – twarz ojca spoważniała. – To działka lorda Vegi. Wciąż mam nadzieję, że wreszcie zrezygnuje. – Harriman Vega był czarownikiem, który nadzorował infirmerię w stolicy przeznaczoną dla czarowników i Doliniarzy.

– Właśnie o to chodzi – tłumaczył Adrian. – Iwa nie może mi pomóc z wysoką magią, a lord Vega nie chce słyszeć o zielonej magii i klanowych sposobach leczenia. Wciąż uważa, że to gusła dla naiwnych mas. A dopóki nie skończę Myst­werku, nie pozwoli mi robić nic więcej niż ścielenie łóżek i zmywanie naczyń. – Mystwerk był szkołą dla czarowników w Oden’s Ford.

– A nie możesz iść do Mystwerku przed szesnastym dniem imienia.

– Właśnie. – Adrian zaczerpnął powietrza i mówił dalej. – Nie mogę iść do Mystwerku w wieku trzynastu lat, ale Spiritas przyjmuje nowicjuszy w wieku jedenastu lat, tak jak Wien House.

– Spiritas?

– To akademia uzdrowicieli w Oden’s Ford. Nie możesz jej pamiętać, bo powstała dopiero trzy lata temu. Łączą tam zieloną magię, terapie muzyką i sztuką, leki klanowe i docelowo też czary.

– Docelowo? – Ojciec uniósł brew.

– Taki jest plan, ale z tego, co słyszę, dziekani z Myst­wer­ku na razie nie są chętni, żeby się przyłączyć.

Jego tata parsknął.

– Czemu mnie to nie dziwi?

– Pomyś­lałem sobie, że mógłbym teraz pójść do Spiritas, a potem przenieść się do Mystwerku, kiedy już będę mógł. Dzięki temu nie będę tracić czasu i patrzeć na śmierć ludzi, którzy mogliby żyć, gdybym miał odpowiednie umiejętności. – Choć bardzo się starał nie okazywać emocji, głos mu drżał.

– Tak to już jest z poczuciem winy – zauważył tata. – Zdaje się, że zawsze jest go wokół aż nadto, a brakuje go jedynie tym, którzy naprawdę są winni. – Zamilkł, na jego twarzy pojawiły się wyraźne ś­lady cierpienia. – Straciłem mamę i siostrę, kiedy byłem niewiele starszy od ciebie. Robiłem, co mogłem, ale to nie wystarczyło. – Przesunął palcami po amulecie w kształcie węża. – Nigdy nie chciałem zostać Wielkim Magiem. Zawsze starałem się jedynie chronić tych, na których mi zależało. A teraz straciłem też Hanę.

– To, co przydarzyło się Hanie, to nie twoja wina – odparł Adrian. Dziwnie było pocieszać własnego ojca. – Hana umiała walczyć, mama też umie, i Lyss… Lyss na pewno się nauczy, kiedy podrośnie. – Jego młodsza siostra, Alyssa, miała dopiero jedenaście lat.

– To też nie twoja wina. – Tata chwycił dłoń Adriana. – Nie chronimy ich dlatego, że są słabe. Chronimy je, ponieważ są silne, a silne osoby mają wrogów. Po prostu musimy robić, co się da… wszystko, co konieczne… żeby chronić twoją mamę i siostrę… linię Szarych Wilków. I modlić się, żeby to wystarczyło.

– Moje możliwości mogłyby być większe – zauważył Adrian, patrząc ojcu w oczy.

Ten zrozumiał. Przechylił głowę.

– Skąd wiesz, że cię przyjmą do Spiritas?

– Dziekan Spiritas to uzdrowicielka Wagabunda. Nazywa się Taliesin Beaugarde. – Wagabundy byli koczowniczym plemieniem pasterzy owiec z Gór Sercowych Kłów, którzy podróżowali po nizinach barwnymi wozami. Mieszkańcy równin uważali ich kobiety za wiedźmy. Jakby widzieli w nich coś złego. – Taliesin spędziła jakiś czas w Sosnach Marisy, kiedy i ja tam byłem. Zaprzyjaźniliśmy się. Utrzymuję z nią kontakt i wiem, że ona bardzo tego chce. Byłbym pierwszym czarownikiem w tej szkole. Liczą na to, że kiedy dziekani Mystwerku zobaczą, jakie możliwości daje połączenie tych wszystkich metod, to może zmienią zdanie.

Jego tata roześmiał się.

– Ależ jesteś podobny do mamy. Zawsze o dwa kroki przede mną. – Po chwili dodał: – A skoro mowa o królowej, co ona na to?

Adrian odchrząknął.

– Jeszcze z nią nie rozmawiałem.

– Aha. – Ojciec pocierał podbródek. – Próbujesz się wślizg­nąć tylnymi drzwiami? Wiesz, że nie będzie chciała cię spuścić z oczu po tym, co stało się z Haną.

– Miałem nadzieję, że pomożesz mi ją przekonać.

Tata zaczął grzebać w kwiatach.

– Jak wiesz, w tym momencie nie jest ze mną zbyt szczęśliwa. Chyba nie byłbym najlepszym adwokatem twojej sprawy. Może gdybyśmy trochę poczekali…

– Taliesin jest teraz tutaj. Przyjechała na Przesilenie odwiedzić rodzinę. Gdybyście mi pozwolili, mógłbym wrócić razem z nią.

– Czyli potrzebujesz szybkiej odpowiedzi. – Ojciec opuścił wzrok na swoje dłonie i zaczął rozdrapywać strupek na palcu. – To brzmi sensownie – powiedział w końcu. – Możesz wykorzystać swoje zdolności i robić to, co lubisz. Myś­lę, że powinieneś jechać. Zrobię, co w mojej mocy, żeby ci pomóc. Spróbuj umówić się z mamą dziś wieczorem. Będę obecny przy tej rozmowie i obiecuję, że cię poprę.

– Dziękuję – powiedział Adrian. Wiedział, że tata go zrozumie. Jakoś zawsze go rozumiał.

Dzwony świątyni oznajmiły równą godzinę.

– Muszę iść – oświadczył ojciec. – Już dziesiąta, a nie chcę się spóźnić. Zobaczymy się wieczorem. – Zarzucił sobie pelerynę na ramiona, przypiął pas i umieścił miecz na swoim miejscu. Gdy opuszczał salę, wszystkie spojrzenia podążały za nim.

Adrian też odprowadzał go wzrokiem, czując, jak wszystko się w nim burzy. Teoria jego taty na temat Hany mocno nim wstrząsnęła. Czy to możliwe? Dotąd myś­lał o jej śmierci jako o tragicznym wypadku, do którego doszło, bo znalazła się w złym miejscu o złej porze, bo dosięgła jej bezsensowna wojna.

Coś jednak nie dawało mu spokoju, coś się tu nie zgadzało. Hana zginęła podczas letniego przesilenia, i wilki to przepowiedziały. Teraz było przesilenie zimowe i wilki znowu się pojawiły, a jego tata szedł na spotkanie z nieznanym informatorem.

Nagle wróciły do niego słowa ojca. Może król Ardenu przyjął nową taktykę.

Nie. O nie.

– Tato! – zerwał się na równe nogi i wybiegł z tawerny. Rozejrzał się po placu targowym, ale nigdzie nie zobaczył ojca. Którędy mógł pójść do Południomostu? Ponieważ było już późno, pewnie wybrał najkrótszą drogę, Traktem Królowych w stronę rzeki.

Przecis­kając się przez tłum na targu, Adrian doszedł do Traktu, a tam rzucił się biegiem w stronę mostu. Musiał przy tym kluczyć pomiędzy powozami i spacerującymi rodzinami. Brukowana nawierzchnia była niebezpieczna, zwłaszcza zimą, pokryta śniegiem i lodem. Czuł się jak w jednym z tych snów, w których człowiek próbuje biec, a jego stopy nie chcą się oderwać od ziemi. Kilka razy omal się nie przewrócił, a raz o mały włos nie wpadł pod wóz, którego woźnica tylko zaklął, gdy rudowłosy chłopiec przemknął przed koń­skimi kopytami.

Był już przy samej rzece, ale wciąż nie widział ojca. Jeżeli skręcił w którąś z bocznych ulic czy w jakiś zaułek, Adrian nie miał szans znaleźć go na czas. Kiedy wreszcie go zauważył, daleko przed sobą, jego tata z bukietem w ręku zbliżał się do mostu. Adrian przyśpieszył, układając sobie w myś­lach, co mu powie. Wiem, że znasz zasady ulicy i w ogóle, ale podejrzewam, że idziesz prosto w pułapkę.

Był tak skupiony na obserwowaniu sylwetki ojca, że prawie się nie opierał, kiedy ktoś złapał go od tyłu i dłonią zakrył mu usta. Napastnik zarzucił mu kaptur na głowę i zaczął go odciągać w tył. Chłopiec czuł wpływającą w niego moc, zapewne zaklęcie unieruchamiające. Oprócz amuletu miał przy sobie klanowy talizman – wisior pochłaniający magiczne ataki.

Udał, że opada bezwładnie, a kiedy porywacz poprawiał swój chwyt, Adrian odepchnął się palcami stóp od ziemi i usłyszał trzask i jęk bólu, gdy jego głowa zderzyła się z chrząstką nosa.

Uścisk zelżał i Adrian rzucił się w wąską uliczkę, lecz zderzył się z kimś, kto mocno docisnął go do siebie, tak że chłopiec nie mógł ani sięgnąć po amulet, ani zsunąć kaptura.

Naucz się korzystać ze wszystkich zmysłów, mawiał jego tata. Nawet gdy nic nie widzisz, możesz używać słuchu, węchu albo rąk.

Sądząc po dotyku ciała mężczyzny i po kącie, pod jakim trzymał chłopca, ten ktoś był wysoki, szczupły i obdarzony mocą. Adrian wyczuwał też coś metalowego i brzęczącego, co zwisało mu u pasa pod sukmaną. Nie amulet. W takim razie co?

– Nie pozwól mu dotknąć czaromiota – burknął jeden z nich.

– Nie jestem głupi – warknął Ten z Zaułka. – Bierz chłopaka. Umawialiśmy się, że nie będę osobiście w to wplątany. – Głos brzmiał znajomo, w dodatku Adrian rozpoznawał zapach mężczyzny, ale nie umiał go z nikim skojarzyć.

Kiedy przekazywali sobie chłopca, ten zdołał zrzucić z głowy kaptur. Otaczali go mężczyźni w pelerynach i kapturach. Dojrzał tatę w oddali, już w połowie mostu.

– Tato! Pomocy!

Ojciec usłyszał wołanie i obrócił się. Kwiaty rozsypały się po moście niczym klejnoty, gdy Wielki Mag jednym płynnym ruchem wyciągnął miecz i ruszył w ich stronę.

Wokół Adriana zaświstały wysuwane z pochew miecze. Chłopiec wykorzystał chwilę nieuwagi tego, który go trzymał, i obiema nogami skoczył na jego stopę.

Czarownik zawył; jedno­cześnie coś roztrzas­kało się na głowie Adriana, a on sam poślizgnął się na oblodzonym bruku i upadł płasko na brzuch. Padając, skręcił sobie kostkę.

– Uważaj – warknął ktoś. – Nie uderz magika za mocno. Chcemy go żywego.

Mag. Tak nazywano czarowników w Ardenie.

Gdzieś w pobliżu rozlegał się szczęk mieczy, unosiła się drażniąca woń magicznych płomieni, ktoś krzyknął, gdy dosięgnął go cios. Adrianowi mroczki stanęły przed oczami, kiedy bezskutecznie próbował się podnieść. Miał odruch wymiotny, lecz udało mu się go opanować.

W końcu obrócił się na plecy. Odzys­kał jasność widzenia na tyle, że zobaczył swojego tatę otoczonego przez sześciu czy ośmiu uzbrojonych mężczyzn i walczącego jak szalony mieczem i wiązkami płomieni. Szedł w kierunku Adriana, lecz nie udało mu się uniknąć ciosów ze strony napastników. Jego peleryna była już w kilku miejscach rozszarpana i poplamiona krwią.

Ostatkiem sił chłopiec zdołał usiąść, a potem wstać. Zachwiał się, lecz zaraz krzyknął:

– Zostawcie go! – Chwycił za amulet, stanął obok taty i wystrzelił własną wiązkę ognia, w którą włożył całą swoją złość i frustrację. Napastnicy cofnęli się.

– Nie, Ash! Uciekaj do rzeki! – krzyknął ojciec, obracając się i tnąc kolejnego z atakujących. – Wejdź do rzeki i zanurkuj.

– Nie zostawię cię. Możemy ich pokonać.

W tym momencie Han Alister się zachwiał, czubek jego miecza obniżył się odrobinę. Spojrzał na asasynów, spróbował znowu unieść miecz, lecz najwyraźniej nie miał sił.

– Tato? Co ci jest? – Adrian przybliżył się do niego, ale ojciec pokręcił głową i chwycił za swój amulet. Zaraz jednak opuścił rękę i ze złością mruknął coś pod nosem. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, a na twarzy mimo zimna pojawiły się krople potu.

Wtedy Adrian zrozumiał. Trucizna. Jego tata został otru­ty. Podążył wzrokiem za spojrzeniem ojca i zobaczył, że miecze asasynów były umazane niebieskoszarą substancją. Wielki Mag opadł na kolana, miecz zabrzęczał na kamieniach. Twarz mężczyzny była blada, jakby krew odpłynęła do innych części ciała.

– Ten już załatwiony – oznajmił przywódca. Skierował umazany trucizną miecz w stronę Adriana. – Dawajcie tego magika i uciekajmy.

Adrian zawył ze złości i rzucił się na asasynów, rozsyłając wokół siebie strumienie ognia. Jednak w jakiś sposób ojciec zdołał podłożyć mu nogę, tak że chłopiec przewrócił się twarzą na śnieg. Tata podczołgał się do niego i nakrył go własnym ciałem. Adrian czuł ciepły oddech w swoim uchu.

– Leż spokojnie. Udawaj nieżywego, kup sobie trochę czasu. Niebiescy zaraz się zjawią. Te typy uciekną. Nie chcą zostać złapani i przesłuchani.

Adrian próbował się podnieść, ale tata mocno docis­kał go do ziemi. Rozległy się głośne kroki, jakby biegła cała armia, i ktoś krzyknął:

– Wielki Mag! A to dranie! Zabili Wielkiego Maga!

Gdzieś obok przebiegła grupa ludzi. Adrian słyszał wrzas­ki i odgłosy bijatyki, okrzyki gniewu i rozpaczy.

Wreszcie się wygrzebał, jedną ręką chwycił za amulet, a drugą przyłożył do piersi ojca. Wlał w niego moc, starając się wyizolować truciznę. Ona jednak była już wszędzie i w mężczyźnie tliła się jeszcze tylko maleńka iskra życia. Adrian rozdarł pelerynę i koszulę taty, obnażając rany, które powinny być niewielkie. Wprowadził magiczną moc bezpośrednio w te miejsca, próbując wyciągnąć truciznę. Poczuł silne uderzenie, aż go odrzuciło, jakby zderzył się z wozem ciągniętym przez narowistego konia.

– Nie – szepnął tata, odsuwając się od dłoni Adriana. – Nie ryzykuj. Nie jesteś dość silny. Zaczekaj na pomoc.

Chłopiec zrozumiał. Czarownicy uzdrowiciele przejmowali od swoich pacjentów ich dolegliwości, dlatego leczenie poważnie chorego zawsze niosło ze sobą ryzyko. Zwłaszcza w przypadku kogoś, kto nie bardzo wiedział, co robi. Jednak w tej sytuacji nie było na co czekać, czekanie oznaczało, że jego tata umrze.

– Uratuję cię – mruknął. – Nieważne, jakim kosztem. Musisz żyć.

– Ash. Proszę, wysłuchaj mnie. Już tyle razy mnie ratowano. Najpierw uratowała mnie twoja mama, a potem ty i twoje siostry. Teraz to nie ja potrzebuję ratunku. – Jego ciałem znowu wstrząsnął dreszcz. – Ratuj siebie i linię rodu. Twoja mama ciężko to zniesie, a już doznała w życiu wiele smutku. Powiedz jej… powiedz, że ona… że bycie z nią… miłość do niej… że było warto… było warto. Powiesz jej to?

– Nie! – Adrian wybuchnął płaczem. – Sam jej to powiesz. Nie puszczę cię.

– Czasem… musisz… puścić. – Tata ujął obie jego dłonie i zacisnął je na wężowym amulecie. – To twoje. Chcę, żebyś poszedł do Oden’s Ford i nauczył się go używać.

Po tych słowach odszedł, jego duch ulotnił się niczym szept na wietrze albo szary wilk na śniegu. A wraz z nim dzieciństwo Adriana.

Chłopiec czuł, jak w jego duszy budzi się dziki gniew wymieszany z bólem i poczuciem winy. Tata zawsze wychodził z walk cało, póki on, Adrian, nie wciągnął go w bójkę, której nie dało się wygrać. Zawiódł ojca pod każdym względem. Pochylił głowę nad ich złączonymi dłońmi i błagał obojętne jakiego boga, by go wysłuchał.

– Weź mnie. Weź mnie zamiast niego. Uratuj go. Błagam.

Bogowie najwyraźniej byli zajęci czymś innym.

Żaden z niego pożytek w walce i żaden z niego uzdrowiciel. Do niczego się nie nadaje. Takie myśli jeszcze pogłębiały jego rozpacz. Nie wyobrażał sobie, jak mógłby stanąć przed mamą i siostrą i opowiedzieć im o tym, co się stało. Nie wiedział, jak ma żyć w świecie, który odbiera życie dobremu i pozostawia złego bez żadnej kary. Zdjął wężowy amulet z szyi ojca i przełożył sobie przez głowę. Nie zważał na to, dokąd idzie, byle znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Ruszył więc biegiem, mocno utykając, i zniknął w plątaninie ulic.

3Riley

Dzień, w którym przyjaciel Jenny, Riley, zginął, zaczął się jak wszystkie inne – o trzeciej nad ranem od długiej jazdy trzęsącym wozem pod górę do kopalni. Kiedy Jenna wspinała się do miejsca zbiórki, padał deszcz ze śniegiem, więc gdy dotarła na miejsce, była cała przemoczona i zziębnięta. Wóz już czekał, konie parskały i niecierpliwie poruszały nogami, woźnica krzyczał na nią, by się pośpieszyła, bo bał się, że zostanie ukarany za spóźnienie.

Jenna jak najdokładniej strzepnęła z siebie śnieg i wcisnęła się na miejsce obok Rileya. Wóz ruszył. Zawsze siedziała obok Rileya, jeśli było to możliwe, a po swojej drugiej stronie miała małą Maggi. Riley objął je ramieniem i mocno się do siebie przytulili. W ten sposób wszystkim trojgu było ciep­lej i Jenna mogła się zdrzemnąć, dzięki czemu dzień pracy zdawał się krótszy.

W drodze powrotnej, jeśli nie spali, ona i Riley zwykle rozmawiali o tym, kim zostaną, kiedy dorosną, chociaż on miał już piętnaście lat i był dorosły, a ona dwanaście, i do dorosłości niewiele jej brakowało. Obiecali sobie, że kiedyś rzucą pracę w kopalni.

Tego dnia Riley miał ten przebiegły wyraz twarzy, który sugerował skrywaną tajemnicę. Gdy tylko Jenna się usadowiła, otulił ich oboje jaskrawoczerwoną peleryną i naciągnął ją aż na głowy, żeby osłonić ich przed śniegiem.

Peleryna pachniała wilgotnymi owcami i była szorstka, ale na tyle duża, że okrywała ich oboje i jeszcze rogiem zahaczała o Maggi. Do tego była taka cieplutka. Jenna przesunęła palcami po wełnie.

– Riley! Skąd masz taką piękną pelerynę?

– Dwa dni temu w hucie żelaza był wybuch i zginęli trzej górnicy. Brygadzista dał mi taką jedną.

– Wziąłeś pelerynę po zmarłym? – Jenna wpatrywała się w niego z przerażeniem.

Riley wzruszył ramionami.

– Jemu już niepotrzebna.

– Ale… to przynosi nieszczęście. Każdy to wie.

– Ja tam sądzę, że to przynosi szczęście, bo dzięki temu jest nam cieplej. No i teraz możemy się ukryć jak w jas­kini. – Przysunął się do niej, wzrok jego brązowych oczu z długimi rzęsami napotkał jej spojrzenie. Wiedziała, że ma ochotę ją pocałować. Robił to już wcześniej, ale wstydził się w obecności Maggi. Jenna przyciągnęła do siebie jego głowę i wtedy Riley pocałował ją w usta.

Jej policzki zapłonęły, a jedno­cześnie poczuła przyjemne mrowienie głęboko w brzuchu. Nie wiedziała, co powiedzieć, więc zmieniła temat.

– Ja też mam dla ciebie niespodziankę. – Klepnęła w swój pojemnik z drugim śniadaniem.

Obrzucił pudełko wzrokiem.

– Jak zgadnę, powiesz mi?

– Może.

– To jest placek z mięsem. Mam rację? – Riley był duży i silny i zawsze wydawał się głodny. Jenna jadała lepiej niż większość robotników, bo jej tata był właścicielem gospody. Już raz przyniosła Rileyowi placek z mięsem.

Maggi usłyszała ich rozmowę.

– Placek z mięsem! Mogę kawałek? – Miała około siedmiu lat, była chudziutka jak pisklaczek. Jak wszystkie sieroty zawsze chodziła głodna. Takich przymierających głodem sierot było w okolicy bardzo dużo i choć wiele z nich umierało, ich liczba jakoś wcale się nie zmniejszała. Gdyby Jenna miała siostrę, chciałaby, żeby była taka jak Maggi. Tylko nie tak wygłodzona i żeby mieszkała gdzieś indziej, nie w ­Delphi.

Jenna pokręciła głową.

– Przykro mi, Maggi. To nie jest placek z mięsem. To książka.

– Książka? – Riley odwrócił głowę i chrząknął. – Ale wiesz, że ja nie umiem czytać. Chcę się nauczyć, ale…

– Ja cię nauczę – przerwała mu Jenna. – Przeczytam ci to, jak będziemy wracać.

– Naprawdę? – Oczy Rileya zrobiły się wielkie.

– Ja też będę mogła posłuchać? – wtrąciła Maggi. – Ty opowiadasz najlepsze historie.

Jenna przytaknęła.

– Będziesz mogła. I patrz! – Pogrzebała w kieszeni i wyjęła małe, pomarszczone jabłko. Podała je dziewczynce. – Znalazłam to po drodze. Możesz zjeść teraz albo zostawić sobie na później.

Mała już wgryzła się w owoc. Wiedziała, że nie warto nic odkładać na później. Sok spływał jej po brodzie, zostawiając ś­lady na brudnej twarzy. Kiedy zjadła, wyrzuciła ogryzek i ułożyła się do snu z głową na kolanach Jenny. Jenna gładziła ją po włosach, rozplątując niektóre kołtuny.

– Większość moich historii pochodzi z książek – powiedziała do Rileya. – Zanim poszłam do kopalni, cały czas coś czytałam. Tata mnie nauczył. Lubiłam sobie wyobrażać, że jestem jedną z bohaterek.

Riley mocniej otulił ich peleryną i rozejrzał się po cias­­no upchanych pasażerach. Rękawem starł krople deszczu z nosa. Zwykle był pogodny, ale tego ranka wydawał się jakiś przygnębiony. Może dlatego, że nadzorcy obciążali go pracą bardziej niż innych.

– Gdybym ja miał być postacią z książki, to chciałbym występować w zupełnie innej opowieści.

– Tak będzie. – Jenna przysunęła się do niego, żeby szepnąć mu do ucha. – Możesz być bohaterem mojej opowieści. – I nagle, pod wpływem niewytłumaczalnego impulsu, zdradziła mu swój największy sekret. – Bo wiesz, jestem magicznie naznaczona.

– Magicznie naznaczona? – Ściągnął brwi. – Co to znaczy?

– Ćśśś. – Położyła dłoń na jego ustach i rozejrzała się. Wyglądało na to, że wszyscy wokół nich śpią. To zadziwiające, jak bardzo samotnym można być w wielkim tłumie. – Nikt nie może się dowiedzieć. – Wzięła jego rękę i położyła ją na swoim karku, gdzie dało się wyczuć wypukły wzór: pajęczynę drutów oplatających gładki kamień.

Jego oczy rozszerzyły się, gdy przesunął po tym palcami.

– Co to znaczy? – szepnął.

– Że mam moc.

– Aha – westchnął i przełknął ślinę. – Może ty masz. Ale ja nie.

Jenna natychmiast pożałowała, że poruszyła ten temat. Tak długo nikomu o tym nie mówiła. Czemu akurat teraz musiała z tym wyskoczyć?

– To bez znaczenia – powiedziała. – Jesteśmy wybrani, ty i ja. Napiszemy własną opowieść, zobaczysz. – Położyła dłonie na jego barkach i spojrzała mu w oczy. – Kiedy patrzę na kogoś, widzę, kim on naprawdę jest.

– Nieprawda.

– Prawda. – To była przesada. Widywała obrazy i słyszała jakieś słowa, ale niełatwo było zrozumieć, co to wszystko znaczy. Czasami był to obraz taki jak w rzeczywistości, tylko wyraźniejszy, prawdziwszy, jak wtedy gdy człowiek traci czujność i przestaje udawać. A czasem była to osoba, jaką ten człowiek miał się stać w przyszłości.

Umiała też rozpoznawać ludzi po zapachu. Na przykład Riley pachniał potem i ciężką pracą, a przy tym dobrocią i uczciwością.

– No to kim jestem? – zapytał Riley, unosząc głowę i przybierając dumną pozę.

Jenna wpatrywała się w niego z uwagą. Widziała go takim, jaki był. Nic poza tym.

– Co? No co? – Otarł twarz, jakby się obawiał, że jest brudna.

– Wiesz co, Riley, myś­lę, że zostaniesz królem – powiedziała w końcu.

– Królem. A co to niby ma znaczyć?

– Widzę ciebie i koronę, i miecz. To musi znaczyć, że jesteś stworzony do wielkich rzeczy, no nie? – Przytuliła się do niego i szepnęła: – W naszej historii król Ardenu zostaje pożarty przez wilki w pierwszym rozdziale.

Riley roześmiał się cicho, ale rozejrzał się niespokojnie, by sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje.

– Na razie wystarczy mi ta książka, którą przyniosłaś. Będę miał na co czekać podczas pracy. – Westchnął. – Chciałbym, żeby już był koniec dnia.

Ale dzień się jeszcze nie skończył. Dopiero zajeżdżali przed kopalnię Numer Dwa, a to znaczyło, że koniec dnia będzie za dwanaście godzin. Nazywali tę kopalnię Numerem Dwa, ponieważ rok wcześniej w Numerze Jeden doszło do wybuchu, który zasypał wejście tonami gruzów.

Górnicy twierdzili, że eksplozję wywołał gaz kopalniany, a ardeń­scy nadzorcy, że to był sabotaż, ponieważ w chwili gdy do tego doszło, pod ziemią było niewielu robotników. Na wieść o tym zdarzeniu król Ardenu wpadł w szał, gdyż potrzebował węgla i stali na uzbrojenie armii. Wydrążono więc nowy szyb. Już wcześniej zmuszono do pracy w kopalni większość mężczyzn i kobiet z Delphi. Po tym zdarzeniu król Gerard nakazał zebrać wszystkie dzieci z Delphi i wysłać je do kopalni, żeby nadrobić stracony czas. Działo się to przed rokiem.

Najmłodsi zmarli w pierwszym miesiącu. Wynoszono ich ciała spod ziemi pod koniec zmiany, układano warstwami na wozie i zawożono z powrotem do miasta, gdzie rodzice mogli je odebrać. Jenna miała jedenaście lat, kiedy pierwszy raz weszła do kopalni, ale była silna i zdrowsza niż inne dzieci. Poza tym była zbyt uparta, by umrzeć i zostawić tatę samego.

– Teraz głowa w dół – powiedziała, rozstając się z Rileyem na dole szybu.

– Teraz głowa w dół – odpowiedział Riley. Był to ich rytuał, coś jak zaklęcie ochronne przed wyruszeniem w najgłębsze części kopalni. Coraz częściej kierowano chłopca na przodek, gdzie kopał kilofem i łopatą wraz z mężczyznami. Pod koniec zmiany był już tak zmęczony, że całą drogę do domu spał. Pracował w kopalni od trzech lat. Zaczął jako dwunastolatek. Już wtedy był duży i wyglądał na starszego. Im częściej pracował na przodku, tym bardziej kaszlał.

Gdy Jenna pierwszy raz przyszła do kopalni, Riley był „przyśpieszaczem” – miał skórzany pas wokół talii i ciągnął ciężkie wózki z węglem pod górę do windy. Jenna pracowała jako „popychaczka”, która popychała wózki od tyłu. Czasami też jako „klapowa” otwierająca klapę, żeby wózki mogły przejechać. „Klapowi” musieli bardzo uważać – jeżeli wózek się zbliżał, a klapowy nie był gotów, wózek mógł po nim przejechać. Albo po otwarciu klapy mógł się wydobyć gaz kopalniany i z rykiem niczym straszliwy smok spalić człowieka na miejscu.

Jenna miała dar do rozpoznawania, kiedy za klapą czyha groźny gaz. Jakby słyszała jego gorący syk, jakby jej serce biło w rytm płomieni. Kiedyś odciągnęła Maggi w momencie, gdy ta zamierzała otworzyć klapę. Jeden z nadzorców uderzył ją pałką za spowalnianie pracy, a potem sam uniósł pokrywę i w jednej chwili padł zwęglony.

Wszyscy lubili pracować z Rileyem, bo był tak silny, że popychacze nie musieli się bardzo męczyć, i zawsze uważał na klapowych, szczególnie pod koniec zmiany, gdy robotnicy byli już wycieńczeni.

Riley potrafił też łagodzić napięcia między nadzorcami a dziećmi, kiedy dochodziło do wymierzania kar. I zjawiał się zawsze, kiedy ten strażnik z wargami jak robaki próbował odciągnąć jakąś dziewczynkę do bocznego tunelu. Nic nie mówił, tylko czekał, aż strażnik ją puścił.

Nadzorcy nie lubili Rileya przez to, co mówił i robił, oraz dlatego, że inni górnicy go szanowali, mimo że miał tylko piętnaście lat.

Jenna współ­czuła mu, że trafił do kopalni, ale z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że jego obecność tutaj czyniła jej życie znośnym.

Kiedy wreszcie nastał koniec zmiany, razem wyjechali na górę, trzymając się za ręce. Wyszli na blade światło zmierzchu, mrugając oczami niczym podziemne stworzenia, i dołączyli do tłumu przepychających się górników.

Wozy nie czekały na nich tam gdzie zwykle, lecz były przesunięte na bok drogi. Niedaleko kopalni stał duży namiot, nad którym powiewała chorągiew z czerwonym jastrzębiem Ardenu. Wszędzie kręcili się uzbrojeni żołnierze – otaczali namiot i pilnowali zgromadzonych górników. Na ich mundurach również widniał symbol czerwonego jastrzębia. Powszechnie nazywano ich gawrońcami.

– Co się dzieje? – zapytał Riley Brita Fletchera, który zwyk­­le wszystko wiedział.

– Chyba zaraz wysłuchamy jakichś farmazonów Jego ­Królewskiej Mości króla Gerarda. – Fletcher splunął na ziemię.

– Jest tutaj? – Jenna nieznacznie się przygarbiła. – Co on tu robi?

– Zdaje się, że on i jego pani paradują po swoich włościach i demonstrują, że się nie boją garstki Patriotów.

– Co to znaczy?

– Nie słyszałeś? W Tamron Seat są zamieszki, a kilka miesięcy temu zbuntowała się twierdza w Zatoce Bastoń­skiej. Nie wytrzymali długo, ale zawsze to coś. Podobno niektórzy tanowie tracą cierpliwość i mają już dość wojny. – Fletcher uśmiechnął się, jakby to mu się podobało.

– Ćśś. – Riley rozejrzał się. – Jeszcze ktoś usłyszy.

Fletcher nie ukrywał, że nienawidził króla Ardenu. Krążyły plotki, że sam należał do Patriotów – grupy buntowników, którzy występowali przeciwko królowi i gawrońcom. Jego rodzina zginęła, kiedy Arden zajął miasto, więc nie miał wiele do stracenia. Był stary – według niektórych zbliżał się do czterdziestki – więc i tak niedługo pożegnałby się z życiem.

– To musi być on – mruknęła Jenna, wskazując palcem.

Z namiotu wyszła grupka ludzi w otoczeniu żołnierzy. Jenna rozpoznała znienawidzonego burmistrza Delphi, Willetta Petersa, oraz Neda Shively, głównego nadzorcę kopalni. Górnicy nazywali go „Shively Szajbus”.

Wraz z nimi szła piękna para. Z tej odległości trudno było cokolwiek dojrzeć.

– Chodźmy bliżej – powiedziała Jenna, myśląc, że to może być jej jedyna szansa, żeby zobaczyć króla albo królową na żywo.

– To chyba niezbyt dobry pomysł – próbował przekonywać Riley, ale ona już przepychała się przez tłum do przodu, żeby jak najlepiej wszystko widzieć. Wciąż pomrukując pod nosem, Riley sunął za nią, szczelnie opatulony swoją nową czerwoną peleryną.

Znalazłszy się z przodu, Jenna zobaczyła króla. Niepozornej postury, średniego wzrostu, z wodnistymi niebies­kimi oczami i cienkimi ustami, nadającymi jego twarzy wyraz okrucieństwa. Był w szarym kaftanie z niebieską peleryną, która już zdążyła zmoknąć. Wiatr z gór rozwiewał jego mysiobrązowe włosy.

Towarzysząca mu kobieta była od niego wyższa, ale lekko się garbiła, może po to, żeby nie uwidaczniać różnicy wzrostu między nimi. Wyglądała na cudzoziemkę – wskazywały na to opalony odcień skóry i brązowe oczy oraz usta tak wydatne, jak niepozorne były usta jej małżonka. Miała na sobie bladożółtą sukienkę z białą futrzaną narzutką, żółte jedwabne pantofle i białe rękawiczki.

– Co to za pani? – Maggi zwróciła się do Fletchera, pokazując palcem. Ona także przecisnęła się do przodu.

– To królowa Marina, biedac­two – odparł Fletcher. – Była księżniczką w Tamronie, córką króla. Gerard wymordował jej całą rodzinę, zajął królestwo i wziął ją sobie za żonę.

– Jest piękna – szepnęła Maggi.

Fletcher parsknął.

– Widziałaś kiedykolwiek takie rzeczy? Takie ozdobne trzewiczki i białe rękawiczki… w Delphi? Nie będą długo takie bielutkie.

Król Ardenu stanął przed wejściem do namiotu, królowa o krok za nim. Gerard obrzucił wzrokiem zgromadzonych górników.

– Górnicy z Delphi! – zawołał donośnie. – Królowa Marina i ja przybyliśmy na Północ, by wam podziękować za waszą ciężką pracę w tym roku. Wiem, że nie zawsze było łatwo, ale z przyjemnością was informuję, że produkcja węgla i stali nigdy jeszcze nie była tak duża.

Burmistrz Peters i główny nadzorca Shively z entuzjazmem bili brawo, ale górnicy stali w milczeniu.

– Jednak to nie znaczy, że możemy zwolnić – ciągnął król. – Właściwie musimy podwoić wysiłki, by dostarczyć broń naszym żołnierzom. Nakazałem burmistrzowi Petersowi i głównemu nadzorcy zwiększyć plan produkcji na przyszły rok o dziesięć procent.

To się spotkało ze szmerem protestów. Królowa przenios­­ła wzrok z górników na króla. Zmarszczyła czoło i przygryzła wargę, jakby ta wiadomość i dla niej była niedobra. Zaraz jednak jej twarz ponownie przybrała obojętny wyraz.

– Wiem, że to ambitny cel. Ale z pomocą Świętego Malthusa pokonamy królową wiedźmę z Północy i zaprowadzimy pokój i dobrobyt w całym imperium.

Nikt w Delphi nie liczył na wielką pomoc Świętego Malthusa. Chociaż Arden przysyłał do Delphi malthusjań­skich misjonarzy, ci nie odnosili wielkich sukcesów w nawracaniu ludzi na wiarę państwową.

– Może byście wysłali Świętego Malthusa do kopalni?! – krzyknął ktoś z tłumu. – Przydałaby nam się pomoc.

Żołnierze postąpili naprzód i obserwowali tłum, próbując odnaleźć tego, kto to powiedział. Tymczasem królowa przyklękła na skraju podestu, by porozmawiać z Maggi. Jenna stała w pobliżu, słyszała więc każde słowo.

– Mam w domu taką małą dziewczynkę jak ty – powiedziała królowa miękko w mowie powszechnej – ale jest młodsza od ciebie. Nazywa się Madeleine.

Maggi spojrzała na nią swoimi niebies­kimi oczami, które mocno lśniły w umazanej węglem twarzyczce. Wyciąg­nęła rączkę w stronę sukni królowej, ale zaraz cofnęła ją gwałtownie, jakby do niej dotarło, że tak brudna dłoń nie jest godna zbliżać się do takiego stroju.

Królowa nie wyglądała na zaniepokojoną.

– Jak masz na imię?

– Maggi.

– Czy twoja mama i tata pracują w kopalni?

– Nie – Maggi wyraźnie się stropiła. – Nie żyją. – Wbiła kciuk w swoją pierś. – Ja pracuję w kopalni. Miałam sześć lat, kiedy zaczęłam.

Królowa zachwiała się i zrobiła krok w tył, jakby uderzono ją w policzek. Jej oczy rozszerzyły się z przerażenia.

– Och nie – szepnęła, kręcąc głową. – To niemożliwe. – Widocznie jednak zrozumiała, że dziewczynka mówi prawdę, bo szybko spojrzała przez ramię w miejsce, gdzie znajdował się król. Jenna również skierowała wzrok w tamtą stronę, akurat w momencie kiedy coś przeleciało w powietrzu i plas­nęło na ziemię u stóp Gerarda, zabryzgując jego ubranie aż po pas.

Jenna od razu poznała, co to jest – parujące koń­skie łajno. Codziennie musiała je omijać.

– Szlag by to – mruknął Fletcher. – Teraz przyjdzie nam za to zapłacić. Jak już chcieli coś zrobić, trzeba go było zastrzelić. To by wszystkim wyszło na dobre.

Jenna odsunęła się o krok od niego. Fletcher był jak zaraza, którą można było złapać, gdy się do niego za bardzo zbliżyło.

Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Strażnicy w czarnych mundurach otoczyli króla, pozostawiając królową samą na skraju podium, póki dwaj żołnierze nie przesunęli jej w bezpieczne miejsce. Pozostali gawrońce uformowali pierścień wokół górników, tak że nikt nie był w stanie się wydostać. Uzbrojona w pałki obstawa głównego nadzorcy przesunęła się na krawędź podium.

Jenna cofnęła się, nagle żałując, że pchała się do przodu. Riley objął ją opiekuńczym gestem.

– No to gadać – warknął Shively, uderzając pałką o swoją dłoń. – Kto to zrobił?

Nikt nie śmiał podnieść wzroku. Nikt się nie odezwał. Nikt się nie poruszył, by nie zwrócić na siebie uwagi.

– Ostrzegam was, wydajcie go, bo pożałujecie.

Żadnej reakcji.

Wtedy król Ardenu odsunął się od swoich gwardzistów i podszedł do krawędzi podestu.

– Shively, tym ludziom brak wyobraźni – powiedział głosem jak roztopiony lód. – Musisz im jasno pokazać, jakie czekają ich konsekwencje. – Wypowiadając ostatnie słowo, wyciągnął Maggi z tłumu i uniósł ją w górę. Dziewczynka wierzgała i płakała z przerażenia. – No to jak?! Niech ten, kto to zrobił, wystąpi, bo ją zabiję!

Wszyscy w oniemieniu wpatrywali się w króla Ardenu i wyrywającą się Maggi. Jenna chciała się odwrócić, ale nie była w stanie. Zupełnie jakby ją ktoś zahipnotyzował, jakby król rzucił na nich jakiś potworny urok.

– Wasza Królewska Mość, proszę! Miej litość! To tylko dziec­ko. – Królowa ruszyła w jego stronę, lecz gawrońce chwycili ją za ręce i mocno przytrzymali.

Może ten, kto rzucił łajnem, wystąpiłby, ale król nie dał mu tej możliwości. Szybkim, gwałtownym ruchem skręcił Maggi kark. Odrzucił jej małe ciałko od siebie i spojrzał na tłum.

– Będę to powtarzał, dopóki ktoś się nie przyzna. Kto następny?!

4Patriota

Jenna nie mogła sobie przypomnieć chwili, w której postanowiła zabić króla Ardenu. Wszyscy inni znieruchomieli – nawet gawrońce – ona jedna się poruszyła. Nim zdążyła pomyśleć, wskoczyła na podest i rzuciła się na Gerarda. Powaliła go na plecy. Ze wzrokiem wbitym w jego przerażone oczy, przyłożyła pięść do tego arystokratycznego nosa, żałując, że nie jest to nóż wbijany mu między żebra.

Z królewskiego nosa trysnęła krew jak z fontanny. Pachniała jak krew każdego innego i wcale nie była błękitna. Gerard jednak okazał się silniejszy, niż przypuszczała – obrócił ją i wbił kolano w jej klatkę piersiową. Zakrwawionymi dłońmi złapał ją za szyję i zaczął zacis­kać palce. Jenna czuła, jak z jej kończyn uchodzi życie. Wiedziała, że umiera.

– Nie! – Ktoś walnął w nich z impetem i zrzucił z niej króla Ardenu. Jenna łapczywie zaczerpnęła powietrza. Chwyciły ją jakieś ręce. Kopała i wyrywała się, ale nie byli to gawrońce, tylko górnicy, którzy ściągnęli ją z podestu i wypchnęli na tyły.

– Nie podnoś się! – syknął jej Brit Fletcher do ucha.

Ona jednak nie posłuchała, niespokojna o los tego, kto ją uratował. Dobrze wiedziała, kto to był. Przepchnęła się do miejsca, z którego miała widok na podium.

Król Ardenu zdążył się już podnieść i osłonięty kordonem strażników, przykładał do nosa śnieżnobiałą chusteczkę. Wzdłuż krawędzi podestu stali gawrońce z wycelowanymi w tłum kuszami. Riley miał związane ręce, a jego twarz była tak zmasakrowana, że ledwie dało się go rozpoznać. Królowa wyglądała na obłąkaną – siedziała i kołysała ciało Maggi w ramionach.

Gdy wreszcie powstrzymał krwawienie z nosa, król Gerard podszedł do Rileya.

– Ktoś ty? Kolejny bohater?

Chłopiec pokręcił głową.

– Nie, panie. To byłem ja. To ja rzuciłem łajnem. Ja to zrobiłem i przepraszam.

– Naprawdę? – Król wsparł się pod boki i przyglądał się mu z niedowierzaniem.

– Nie! – Jenna próbowała przedrzeć się przed tłum, ale Brit Fletcher mocno ją przytrzymał. Był zadziwiająco silny jak na swój wiek.

– Słuchaj – warknął. – Nie każ temu chłopcu poświęcać życia na darmo. Oboje wiemy, że tego nie zrobił, ale już i tak jest stracony. Nie można publicznie zaatakować króla, a potem żyć sobie spokojnie i się tym chełpić.

– Nie – szepnęła Jenna, czując łzy na policzku. Wiedziała jednak, że Fletcher ma rację, więc przestała się wyrywać.

Król Ardenu obrzucił tłum uważnym wzrokiem. Jenna ani drgnęła. W końcu, westchnąwszy głęboko, król obrócił się w stronę Rileya.

– Nie bardzo ci wierzę, ale chyba mi wystarczysz. – Wyciągnął miecz, wbił go w brzuch chłopca aż po rękojeść, po czym obrócił. Riley wydał dźwięk przypominający chrząknięcie, jego oczy zrobiły się olbrzymie.

Król wyciągnął ostrze i wbił je znowu, tym razem w miejsce obok. Teraz z ust chłopca wydobyła się spieniona krew. Jakimś cudem jego wzrok zetknął się ze wzrokiem Jenny i nie przesunął się ani o jotę.

– Wykończ go, ty draniu – mruknął Fletcher.

Najwyraźniej jednak król Ardenu się nie śpieszył. Wyciąg­nął ostrze, wybrał kolejne miejsce i znowu dźgnął chłopca.

Teraz Jenna widziała już tylko mroczki przed oczami, ale Riley nie odrywał od niej wzroku, więc nie mogła zemdleć, by nie pozostawić go samego. Wtem gdzieś nad jej głową rozległ się dziwny świst. Ciało Rileya drgnęło i nagle na jego szyi pod samą brodą pojawiło się pierzysko strzały. Riley w jednej chwili wyzionął ducha.

Potem nastąpił zamęt. Król i królowa zniknęli w pośpiechu, a zbiry Shively’ego zanurzyły się w tłum i biły pałkami kogo popadło. Jenna odwróciła się, by uciec, lecz coś uderzyło ją w tył głowy i straciła przytomność.

Kiedy się ocknęła, słyszała rozmowę prowadzoną cichymi głosami. Było ciemno i zimno. Przed chłodem nie chroniło jej nawet okrycie, które pachniało jak mokra owca.

Peleryna Rileya. Jenna przyłożyła tkaninę do swojego policzka i zaszlochała gwałtownie. Nie była w stanie opanować tych silnych spazmów. Głowa bolała ją niemiłosiernie, ale jeszcze bardziej bolało zrozpaczone serce.

Usiadła, opuściła nogi. Spod jej stopy potoczył się kamień.

– Obudziłaś się – zauważył ktoś chrapliwym głosem. – To dobrze. Myś­lałem, że już po tobie.

To był Brit Fletcher. Postawił lampę olejną na podłodze przy ławie, na której leżała Jenna, i podał jej parujący kubek. Kawa jęczmienna z dodatkiem czegoś, co omal nie rozerwało jej czaszki. Wypiła wszystko.

Fletcher obserwował ją, coraz wyżej unosząc brwi, póki nie odstawiła kubka.

– Twarda z ciebie sztuka – mruknął, pocierając brodę. – Ile masz lat, dziesięć?

– Dwanaście. – Rozejrzała się. Same kamienie, widoczne w drgającym świetle lampki. – Jesteśmy w kopalni?

– Tak jakby. W starym Numerze Jeden. Wykopaliśmy kilka tuneli, żeby móc wchodzić i wychodzić.

– Po co?

– To dobra kryjówka, no nie?

– Dla kogo?

Fletcher parsknął.

– Chociażby dla ciebie.

– Jaki dzisiaj dzień? Co się stało?

– Następny dzień po wizycie króla. On już ucieka do ­miasta.

– A… ilu ludzi nie żyje?

– No właśnie. Nie mogą sobie pozwolić zabić nas zbyt wielu, bo kto by pracował w kopalniach. Zginęło tylko czworo, w tym Riley i mała Maggi. To i tak o czworo za dużo. Pięć osób, wliczając ciebie.

– Mnie? – Dłoń Jenny zacisnęła się na dużym kamieniu. – Jak to rozumieć?

Fletcher znowu parsknął. Coś często mu się to zdarzało.

– Nie patrz tak na mnie. Chodzi mi o to, że wszyscy myś­lą, że nie żyjesz. Zostałaś zabita w zamieszkach.

– Ja nie żyję? – Pomyś­lała o swoim ojcu, o jego zatros­kanej twarzy i udręczonym spojrzeniu. – Ale… co na to mój tata?

– Daliśmy mu znać, że jesteś bezpieczna. No więc masz teraz wybór. Wolisz pozostać martwa i opuścić to miasto? Czy wrócić i zaryzykować? – Wyciągnął do niej dłoń. – Zanim zdecydujesz, powinnaś wiedzieć, że król o tobie nie zapomni. Gawrońce po cichu cię szukają. Wypytują, próbują się dowiedzieć, kim jesteś. Oczywiście nikt nic nie wie.

Jenna poczuła, jak cała sztywnieje.

– Delphi to mój dom. Nie zostawię taty.

– A on nie odszedłby z tobą? Żeby ratować twoje życie?

– Musiałby zostawić gospodę. Niełatwo jest dzisiaj zarabiać na życie. Jest za stary, żeby zaczynać od nowa. Nie chcę nawet go o to prosić.

Fletcher westchnął.

– Przypuszczałem, że tak odpowiesz. A gdybyś wróciła jako ktoś inny? Ktoś zupełnie nowy w mieście, z nowym imieniem?

Zastanowiła się. Czy naprawdę mogłaby to zrobić? Zawsze chciała udawać, że jest kimś innym.

– Wiem, że to ryzykowne, bo mogą cię znaleźć – powiedział Fletcher. – Nie chcę tylko, żeby ten biedny Riley zginął na próżno.

Ja też tego nie chcę, pomyś­lała Jenna, sięgając palcami do znaku na karku. To była jej wina. Po pierwsze, ściągnęła na siebie uwagę Stworzyciela, uzurpując sobie moc, której nie posiada, przeznaczenie zakorzenione w czarach i baśniach. Po drugie, rzuciła się na króla, nie myśląc o konsekwencjach dla osób z jej otoczenia.

Nie była dziec­kiem – nie mogła sobie na to pozwolić. Żyła w prawdziwym świecie, a nie w baśni, i więcej już o tym nie zapomni. Wróci jako ktoś, kto trzeźwo stąpa po ziemi.

– Dobrze, spróbujmy – powiedziała, ścierając łzy z twarzy przedramieniem. – Mogę o coś spytać?

– Proszę bardzo. Nie wiem, czy będę znał odpowiedź.

– Czy to prawda, co mówią? Że należycie do Patriotów?

– Po co ci to wiedzieć?

– Bo chciałabym się przyłączyć. Chcę, żeby Arden zapłacił za to, co zrobili. – Przez „Arden” rozumiała króla Ardenu, ale on był już daleko. Postanowiła więc zacząć blisko siebie.

Myś­lała, że Fletcher odmówi, powie, że jest zbyt młoda, że to zbyt niebezpieczne. On natomiast długo i uważnie się jej przyglądał.

– Wiesz, co się stanie, jeśli cię złapią – powiedział w końcu.

Jenna pomyś­lała o Rileyu, o tym, jak zginął, i zdusiła w sobie ten strach, który ją przeszył.

– Gdyby nie wy, już bym nie żyła.

– Racja. – Fletcher pocierał podbródek. – Zobaczymy. – Nie była to zgoda, ale też nie odmowa.

– Jednego nie rozumiem – dorzuciła Jenna. – W zasadzie te najgorsze rzeczy zaczęły się dziać po wybuchu w zeszłym roku. Dlaczego król myśli, że celowo wysadziliśmy kopalnię?

– A dlaczego myślisz, że tak nie było? – odparł Fletcher pytaniem.

Ich spojrzenia spotkały się na dłuższą chwilę.

– Dobrze – zdecydowała Jenna. – Pomogę wam spalić ­Arden aż do zgliszczy.

5Wagabunda

Adrian leżał na brzuchu na dachu i zaglądał przez szparę do wnętrza. Przy drzwiach wisiał sękaty kostur, znak Wagabundów. Drewniany symbol nad futryną był niemal całkiem zatarty. La Ancienne. Seniorka. Dzieci Wagabundów z prostymi czarnymi włosami, płas­kimi nosami i grubymi haftowanymi pelerynami z owczej wełny biegały za kozami po podwórku.

Minęły dwa tygodnie od śmierci jego ojca, dziesięć dni od chwili kiedy Adrian przedostał się przez granicę na teren wroga. Dzięki pobytom w górskiej kolonii Sosen Marisy potrafił przeżyć w górach i poruszać się poza wytyczonymi szlakami. Granica była dziurawa dla samotnego jeźdźca w białym zimowym stroju – nawet jeźdźca z chorą kostką, ukradzionym kucem i rozpaczą w sercu.

Podróż do Delphi przypominała schodzenie do dymiącego, zionącego siarką piekła, o ile w piekle jest przeraźliwie zimno. Powietrze było tak gęste, że można by je żuć, ale ledwie dało się nim oddychać. Gryzło Adriana w oczy i drapało w gardle. Wszystko pokrywała warstwa sadzy i pyłu węglowego, tak gruba, że przesłaniała te resztki barw, które jeszcze gdzieniegdzie się zachowały. Ludzie byli wychudzeni, wynędzniali, z zapadniętymi oczami, tak umęczeni i zniechęceni, że nikt nie zwracał uwagi na chłopca stajennego z przyciemnionymi włosami (skutek całonocnego wcierania pasty z orzecha i mocnej herbaty).

Przybył tu z nadzieją, że spotka się z uzdrowicielką Taliesin Beaugarde. Mówiła Adrianowi, że w drodze do Oden’s Ford planuje odwiedzić krewnych w Delphi, którzy mają sklep z ziołami i lekami. W mieście był tylko jeden taki sklep, a to znaczyło, że nie musiał szukać dalej. Obserwował to miejsce od tygodnia i jak na razie nie napotkał żadnych ś­ladów Taliesin. Pozostawanie tutaj było ryzykowne, ale Adrian nie miał gdzie się podziać.

Kostka wyglądała niepokojąco – mocno opuchnięta, sinozielona. Może zasługiwał na ten ból, ale nawet gdyby tak nie było, nie szukałby pomocy u kogoś, kogo nie znał. Czarownik nie może używać własnej mocy do uzdrawiania siebie samego, a niekompetencja tylko pogorszyłaby sprawę. Owijał więc nogę i liczył na szczęście.

Mimo chorej kostki udało mu się znaleźć nocleg i wyżywienie w stajni w zamian za czyszczenie boksów. Wyglądało na to, że ciężko było znaleźć w Delphi pracownika, bo wszystkich zdrowych mieszkańców kierowano do przymusowej pracy w kopalni. Przesadą było nazywać to, co otrzymywał, „wyżywieniem”, nawet według norm fellsjań­skich. Ani Adrian, ani jego kuc nie najadali się do syta.

Sklep zielarski znajdował się w tak nędznej części Delphi, że nawet najtwardszy ulicznik z Łachmantargu omijałby to miejsce szerokim łukiem. Przede wszystkim nie było tu nic cennego, co można by ukraść. Adrian widział już walkę na noże o parę rękawiczek. Co więcej, czarno umundurowanych gwardzistów króla Ardenu było tu jak kruków na padlinie. Czarny zdawał się odpowiednim kolorem dla Delphi – miejscowości górskiej przypominającej Fellsmarch, tyle że w wersji, w której wszystko poszło nie tak.

Adrian zadrżał z zimna. Był cały przemoczony, bo leżał w kałuży wody powstałej ze śniegu roztopionego pod jego rozgrzanym ciałem. Od przybycia do Delphi miał kaszel i gorączkę, które nie chciały ustąpić. Było to albo zakażenie wodą ze studni, albo wyziębienie. Pomyś­lał, że zmarnuje kolejny dzień, ale musiał zejść z dachu, bo było mu przeraźliwie zimno.

Usłyszał w dole jakieś głosy, więc wysunął głowę na tyle, by dobrze widzieć ponad rynną. Przed sklepem zatrzymał się wóz, i natychmiast otoczyła go gromadka dzieci.