Zaklinacz Burz - Cinda Williams Chima - ebook

Zaklinacz Burz ebook

Cinda Williams Chima

4,7
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Armia zaprzysiężona KRWIĄ, by służyć cesarzowej, która walczy OGNIEM.
Więziona waleczna KSIĘŻNICZKA, bezdomny PIRAT i zbuntowany ŻOŁNIERZ, stawiają czoło ZAGROŻENIU.

Daj się wciągnąć w pełną zwrotów akcji opowieść o młodych wojownikach, którzy stawiają opór tyranowi o magicznych mocach i ryzykują, że stracą wszystko w straszliwej wojennej zawierusze.

ŚCIGANY PIRAT
Evan Strangward potrafi władać wiatrem, falami i pogodą, lecz jego magiczne zdolności nie są w stanie wiecznie go ochraniać przed okrutną cesarzową Celestyną. Gdy armia zaprzysiężonych krwią cesarzowej rośnie, Evan udaje się do Fells, by ostrzec mieszkańców przed zbliżającą się inwazją. Wie, że jeżeli nie przekona królowej z rodu Szarych Wilków do stawienia oporu, Siedem Królestw padnie, a on zostanie pozbawiony ostatniego miejsca, w którym mógłby się schronić. Wśród ofiar zaś znajdzie się jedyna osoba, z której utratą nie mógłby się pogodzić.

WALECZNA KSIĘŻNICZKA
Tymczasem córka królowej, księżniczka Alyssa ana’Raisa, tkwi na statku cesarzowej, który zmierza na wschód. Lyss, jako osoba znajdująca się wewnątrz pilnie strzeżonego bastionu cesarzowej, może się okazać ostatnią nadzieją na jej obalenie.

WOJENNA ZAWIERUCHA
Misternie tkane wątki splatają się w całość trzymającej w napięciu powieści o zwaśnionych Siedmiu Królestwach, które próbują się zjednoczyć, by wspólnie stawić czoła okrutnej tyranii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 434

Oceny
4,7 (45 ocen)
33
9
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sysolek

Nie oderwiesz się od lektury

I czemu nie ma jeszcze ostatniego tomu? Czemu? Czekam z niecierpliwością, bo seria jest świetna. Polecam.
10
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super opowieść. Polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału: Stormcaster

Copyright © 2018 by Cinda Williams Chima

Cover art by Alessandro Taini

Cover design by Erin Fitzsimmons

Copyright © for the Polish translation by Dorota Dziewońska, 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2023

Opracowanie graficzne okładki na podstawie oryginału d2d.pl

Redakcja techniczna i skład Robert Oleś

Redakcja językowa i korekta d2d.pl

Fotografia autorki: Augusten Burroughs

Opracowanie wersji elektronicznej /

Wydanie I

ISBN EPUB: 978-83-67071-64-2

ISBN MOBI: 978-83-67071-65-9

Wydawca:Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Jessowi – dziękuję za wejście do tej rodziny z miłością i z szeroko otwartymi oczami. Kochamy cię.

1Spotkanie na morzu

Evan z Tarvos stał na rufie, wpatrzony w statek, który niemal cały dzień płynął za nimi. Eleganc­ki trójmasztowiec tkwił na horyzoncie i ani się nie zbliżał, ani nie oddalał. Dziwne. Większość statków na widok bandery kapitana Lathama Strangwarda odpływała w pośpiechu.

Powiadano, że wszyscy Strangwardowie to zaklinacze burz – magowie pogody – ale Evan nigdy nie widział, by jego kapitan wyczarował choćby drobny deszczyk. Ludzie dużo gadają, więc może to tylko bajki. A może magia Strang­warda zanikała z wiekiem.

Evan powinien czuć się szczęściarzem, że służy piratowi, którego reputacja odstrasza wszelkie problemy. Jednak problemy wydawały się jedno­cześnie szansą na wyrobienie sobie własnego nazwis­ka. Ładownia Ducha Chmur pękała w szwach od łupów, a on wciąż czuł niedosyt walki.

Już trzy lata był majtkiem na tym statku – zaczął chyba jako dziesięciolatek, tak mniej więcej oceniał swój wiek. W tym roku po raz pierwszy został dopuszczony do podziału łupów. Kapitan Strangward patrzył z niewyraźnym uśmiechem, jak Evan grzebał w długich sznurach pereł z Piaszczystej Przystani i w złotych błyskotkach z Tamronu, jak je unosił pod światło, wsuwał na swoje chude palce pierścienie, a na nadgarstki złote bransolety. Wybierał to, co można nosić przy sobie – biżuterię i monety. Nie widział pożytku ze srebrnych kielichów czy lichtarzy.

Gdy już dokonał wyboru, powpychał swój zarobek pod zgrzebną koszulę i do kieszeni spodni. Starał się nie obliczać, ile książek mógłby za to kupić.

Nie możesz wszystkiego wydać, myś­lał. Musisz oszczędzać na własny biznes. I iść naprzód. Statki były kluczem do przyszłości, w której mógł kupować takie książki, jakich by tylko zapragnął.

– Może chcesz, żebym przechowywał twoją część – zaproponował kapitan, marszcząc czoło, jakby zmienił zdanie i nie chciał rozstać się z tymi skarbami. – Wielu tu takich, którzy zechcą to od ciebie wygrać w karty albo karby i kości, zanim dotrzemy do portu. Albo cię pobiją i po prostu zabiorą.

Evan położył dłoń na koszuli, osłaniając swój dobytek.

– Tully mówi, że prawdziwy marynarz zawsze nosi majątek przy sobie. Tym sposobem każdy, kto chce mu go zabrać, musi o to walczyć.

– Tully zawsze szuka okazji do bitki – stwierdził Strang­ward. – A kto szuka walki, ten zawsze ją znajdzie.

Strangward był z tych pokojowo nastawionych. Jak na pirata.

– Ev. Do roboty!

Wyrwany z zamyślenia Evan obrócił się, a wtedy Brody Baines wsunął mu lunetę do ręki.

– Kapitan każe ci się znowu wdrapać na górę i obserwować ten statek, co nam depcze po piętach.

– Jak na razie się nie zbliżają. – Evan przewrócił oczami. – Zresztą już prawie jesteśmy w domu. – Ruchem głowy wskazał wybrzeże, gdzie na horyzoncie majaczyły wysokie klify Tarvos.

Brody był o dwa lata starszy i o głowę wyższy od Evana. Barczysty, umięśniony, z coraz większą liczbą tatuaży. Evan zazdrościł mu tych ramion, mięśni i opalonej skóry barwy miedziaków, które przeszły przez wiele rąk. On sam czuł się przy nim biały jak kobyle mleko.

Może nie była to dokładnie zazdrość. Brody coraz częściej budził w nim uczucia, które trudno było ignorować na małym statku podczas długich dni na morzu. Kapitan Strang­ward krzywo patrzył na pokładowe romanse, bo z tym zawsze wiązały się kłopoty. To wcale nie znaczy, że takich romansów nie było – ale gdy kapitan się o tym dowiadywał, tego, kto miał najmniejszą wartość, wysadzano na brzeg. Oczywiście w razie czego byłby to Evan, chudonogi znajda z przystani.

Nie warto ryzykować, bo Brody jasno dawał do zrozumienia, że uczucia Evana są nieodwzajemnione. Nieodwzajemnione. Evan natknął się na to słowo w książce i teraz wtrącał je do każdej rozmowy. To i jeszcze inklinacje.

– Ev! – Brody stuknął go w ramię. – Nie płacą ci za rozmyś­lania. Kapitan mówi, że to Syrena, sądząc po ożaglowaniu. Albo marynarka mokrego lądu znalazła lepszego szkutnika.

– Syrena? – Serce Evana przyspieszyło. Słyszał historie o okręcie flagowym cesarzowej wysp. Krążyły o nim legendy na całym Pustynnym Wybrzeżu, ale od wielu lat nikt go nie widział. A jednak. – Co cesarzowa miałaby robić tak daleko na południu?

– Właśnie tego kapitan chciałby się dowiedzieć. – Brody puścił do niego oko. Wiedział, że Evan marzy o przygodach. – No to żywo, do roboty.

Strangward miał umowę z Ioną Nazari, cesarzową wysp. Ona wypływała z Wysp Północnych i grasowała po wodach od Śródmorza na północ, a władca burz miał siedzibę w Tarvos i działał na obszarze od Zatoki Bastoń­skiej na południe. Dwór Głębokiej Wody był wolnym portem, otwartym dla wszystkich.

Umowy między piratami nigdy nie trwały długo i prawdę mówiąc, Strangward nie zawsze przestrzegał ich co do joty. Zwłaszcza odkąd Iona rzadziej bywała widziana przy Pustynnym Wybrzeżu.

Evan wsunął lunetę za pas spodni i pomaszerował do bezanmasztu, na który zaczął się wspinać. Jego gołe stopy zwinnie odnajdywały odpowiednie liny, po których wdrapywały się już setki razy. W dole, na pokładzie rufowym, zobaczył Strangwarda naradzającego się ze sternikiem Abhayiem.

Evan minął bramżagiel, dotarł do bombramżagla, stanął okrakiem, przyłożył lunetę do oka i popatrzył poza rufę.

Statek był piękny, o wyraźnych i zarazem subtelnych liniach, podobnie jak ich Duch Chmur. Po pokładzie krzątali się marynarze – naciągali liny i stawiali żagle. Grotżagiel ciął powietrze i łapczywie je połykał, sprawiając, że żaglowiec sunął naprzód, wrzynając się w fale niczym ostrze miecza w jedwab. To mogłaby być Syrena, pomyś­lał Evan. Na Indio niewiele było statków dorównujących prędkością Duchowi. Wyglądało na to, że jeśli ten statek nie zmieni kursu, niedługo ich dogoni.

– Nie widzę bandery, kapitanie! – krzyknął. – Ale kto­kolwiek to jest, wkrótce się dowiemy. Właśnie się obraca.

Strangward skrzywił się i podparł pod boki. To nie był dobry dzień na potyczkę. Zabrali z Zatoki Bastoń­skiej zawartość dużego szkunera handlowego. Z tego powodu, jak i z powodu innych towarów z mokrego lądu, Duch był głęboko zanurzony – tak że prawie całe nadburcie znajdowało się pod wodą. Wystarczył gwałtowny manewr, by spowodować zatonięcie.

W dodatku nie mieli dużej załogi. Kłótliwy kwatermistrz Tully Samara wraz z kilkoma z najlepszych marynarzy popłynęli z łupami na drugą stronę Szponu do Ukrytej Zatoki. Samara znalazł tam kupca, który bez zbędnych pytań gotów był wszystko kupić i dodać jeszcze sowitą kwotę do podziału między załogę. Evan przesunął palce po kosztownościach na swojej szyi, żałując, że nie ma monet, które mógłby dołączyć do tej puli.

Kiedyś będę miał własny statek, pomyś­lał, i to ja będę wydawał rozkazy. Pozostał w górze, wysoko nad pokładem, gdzie wiatr smagał mu włosami twarz. Obserwując obcy statek, zastanawiał się, co zrobi kapitan.

– Zmień kurs! – krzyknął Strangward do Abhayia. Zadarł głowę i odnalazł wzrokiem Evana, wciąż wiszącego na ożaglowaniu. – Chłopcze, zejdź na dół i pomóż Samuelowi przygotować działa, żebyśmy mogli godnie ich przywitać, gdyby zrobili coś głupiego.

Strangward zawsze nazywał go „chłopcem” i to już zaczynało Evana drażnić. Nie jestem chłopcem, myś­lał, jestem już prawie dorosły.

Poza tym pokład artyleryjski nie był jego ulubionym. Evan lepiej się czuł na powierzchni. Chociaż był zwinny i szybki i sprawnie posługiwał się wygiętym kartezjań­skim nożem, Strangward nigdy nie pozwalał mu brać udziału w abordażu na pokłady zajmowanych statków ani w walkach z załogami, które nie chciały się podporządkować.

– Pierwszy poryw wiatru by cię zdmuchnął – mawiał. – Poczekaj, aż zmężniejesz.

Evan był silny i gibki od wspinania się po ożaglowaniu, zwijania żagli, naciągania lin oraz szorowania wszystkiego, co zdawało się wymagać szorowania. Wciąż jednak rósł i wciąż miał drobną chłopięcą sylwetkę. Martwił się, że z powodu tylu lat głodowania na ulicach Endru nigdy nie „zmężnieje”. Czemu nie mógł przynajmniej zostać na pokładzie z Brodym i innymi, by z blis­ka poczuć smak walki? Jak miał się czego­kolwiek nauczyć, skoro nie dawano mu okazji ćwiczyć?

Gdyby nie pozwolono mu walczyć, to chętnie obserwowałby pościg i przekazywał informacje sternikowi z punktu obserwacyjnego na górze. To zawsze dawało szeroką perspektywę, choć stawał się wtedy łatwym celem.

Oczywiście łatwiej było nosić proch do dział, niż czyścić pokłady, naprawiać żagle albo polerować metalowe części. Tylko że to odbywało się w spiekocie pod pokładem, gdzie trzeba było ślepo wykonywać rozkazy, nie wiedząc nawet, co się dzieje. Jeszcze przez wiele dni po warcie na pokładzie artyleryjskim dzwoniło mu w uszach. No i zawsze istniało niebezpieczeństwo, że coś pójdzie nie tak i pozostanie po nim tylko plama krwi i prochu.

A jednak rozkaz to rozkaz. Evan zsunął się po linach i zeskoczył na des­ki. Zszedł po drabinie na pokład artyleryjski, gdzie ogniomistrz Samuel i jego ludzie już przygotowywali działa. Evan dołączył do nich. Ładował proch i przybitkę do każdej z armat. Był już tak wyćwiczony, że mógł to robić z zamkniętymi oczami. Najpierw proch, potem przybitka, potem kule armatnie. Następnie na dół do składu amunicji, znowu na pokład artyleryjski z odczuwanym w udach dodatkowym ciężarem prochu i kul.

Na statku było osiem dwudziestoczterofuntowych dział. Artylerzyści mogli przygotować je wszystkie, ale po rozpoczęciu walki ich przeładunek wymagał czasu, zwłaszcza gdy armaty były rozgrzane od wystrzałów. Skoro mowa o rozgrzaniu, to kark Evana piekł, jakby wbił się w niego kawałek lontu. Chłopiec wsunął dłoń za kołnierz, by wymacać przyczynę. Kiedy wyczuł pod palcami metal, natychmiast oderwał dłoń i wsunął palce do ust, klnąc. Nic dziwnego, że kark go piekł. Osadzony z tyłu szyi medalion był jak rozżarzony węgiel. Evan ostrożnie jeszcze raz przesunął po nim palcami.

Kapitan Strangward nazywał to „magicznym znakiem” i przez ten znak o mały włos nie pozostawił go na ulicy.

– Zatrudnię cię – powiedział pirat po zgarnięciu go z ulic Endru – ale musisz to ukrywać. Żeglarze są przesądni i nie chcę przez to żadnych niepokojów. Ani się obejrzysz, a ktoś wyrzuci cię za burtę albo spróbuje to z ciebie wyciąć.

Evan nie miał z tym problemu. Wiedział, że szczęście mu dopisało, kiedy taki mistrz jak Strangward zechciał go w swojej załodze. Utrzymanie tajemnicy było niewielką ceną.

Powiadano, że magiczne znaki to oznaka królewskiej krwi i magicznych mocy. Jeśli nawet to prawda, Evan wciąż czekał na potwierdzenie. Na razie największą jego troską było to, żeby przypadkiem nie wzniecić is­kier i nie zapalić prochu.

– Wyjdę na chwilę na górę – powiedział do Samuela i wspiął się po drabinie, nim tamten zdążył odmówić.

Duch Chmur ustawił się pod wiatr i skrócił żagle, by utrzymać swoją pozycję. Kapitan Strangward stał na pokładzie rufowym, z lunetą skierowaną na statek, który już znajdował się w odległości krzyku. Nawet bez lunety Evan widział teraz wyraźnie galion: siedzącą na skale nagą kobietę z długimi palcami połączonymi błoną pławną. Pod nią wyryty był napis: „Syrena”.

Odwrócił się, żeby go nie zauważyli, i omal nie zderzył się z Brodym.

– Nie miałeś być na dole? – Brody położył wielką dłoń na ramieniu Evana i zawrócił go w kierunku schodów.

– Lathamie Strangward – zakrzyknął głos, czysty i zimny jak roztopiony śnieg, który spływał wiosną z Gór Smoczego Grzbietu. – Czy naprawdę chcesz skierować we mnie armaty?

Evan i Brody obrócili się jedno­cześnie, jakby skuci wspólnym łańcuchem.

Kobieta – a raczej dziewczyna – stała na dziobie statku niczym drugi galion, w luźnych bryczesach i białej lnianej koszuli, ze złotym pas­kiem w talii. Błyszczała jaskrawym niebiesko­białym światłem, które aż raziło Evana w oczy. Mimo wszystko nie mógł oderwać od niej wzroku.

– Jaka piękna – szepnął Brody głosem pełnym tęsknoty. Patrzył na młodą kapitan tak, jak nigdy nie patrzył na Evana.

Jej włosy były srebrne – nie w tym nudnym odcieniu, który pojawia się z wiekiem, lecz błyszczące niczym wężowa poświata. Wyróżniały się w nich jaskrawe kosmyki – czerwony i niebies­ki – zaplecione i ozdobione koralikami. Oczy zaś miała jasnofioletowe – barwy morskich ostów.

Nie mogła być o wiele starsza od Evana, a już była kapitanem. Obdarzona magiczną mocą, sądząc po jej blas­ku. Ludzie mówili, że na północy nie można rzucić kamieniem i nie uderzyć maga, ale tak daleko na południu rzadko się ich spotykało. Członkowie jej załogi także emanowali blas­kiem, lecz niebieskofioletowym, barwy siniaka. Chodzili po pokładach z nożami w rękach, jakby szukali okazji do ­walki. Evan odruchowo ich policzył. Mieli dwukrotną przewagę.

Statek z załogą magów – to musiała być zła wiadomość.

Najwyraźniej kapitan Strangward był tego samego zdania. Robił butną minę, ale w tej chwili wyglądał, jakby otworzył zapadnię i odkrył czyhającą pod pokładem śmierć. Nie odpowiedział, tylko obrócił się i rozejrzał po pokładzie, jakby kogoś szukał. Evan wsunął się za bezanmaszt, żeby nie zostać zauważonym. Strangward zwrócił się ponownie w stronę dziewczyny.

– Celly! – powiedział. – A niech mnie… to naprawdę ty? Ile to już… pięć lat?

– Pięć bardzo długich lat – odparła, kładąc dłonie na ­biodrach. – Założę się, że dłuższe były dla mnie niż dla ­ciebie.

– Pozwól, że się do ciebie przybliżę, żebyśmy mogli pogadać – zaproponował Strangward.

Evan wiedział, że to próba zys­kania na czasie.

– Abhayi, na chwilę przejmę ster. Ty przygotuj załogę.

Gdy Strangward stanął za sterem, sternik ruszył na obchód pokładu: kiwał swoją wielką głową, rozmawiając to z jednym z marynarzy, to z drugim, a w końcu opuścił drabinę na pokład artyleryjski.

Brody wciąż gapił się na drugi statek. Teraz wyglądał na nieco bardziej nieufnego i nieco mniej zafascynowanego. Ale tylko nieco.

– Kto to jest? – szepnął Evan.

– Celestyna Nazari. Pierworodna córka cesarzowej Iony.

– Nie wiedziałem, że cesarzowa ma córkę.

– Skąd miałbyś wiedzieć? – parsknął Brody.

Miał rację.

– Celly miała zostać najpotężniejszą piratką magiem na Pustynnym Wybrzeżu, ale pięć lat temu zniknęła… miała wtedy trzynaście lat.

Tyle, ile ja teraz, pomyś­lał Evan. Szybko obliczył w myś­lach.

– Czyli teraz ma osiemnaście?

Brody wzruszył ramionami.

– Na to wychodzi.

– To jest dla ciebie za stara – zauważył Evan.

– Może – odparł Brody i wyprostował się, choć nie było w tym dużej pewności siebie. – A może nie.

Evan rozumiał tę fascynację. Jego również intrygowała ta dziewczyna, lecz z innych powodów. Miał wrażenie, że gdy na nią patrzy, widzi odbicie samego siebie.

Oba statki tak manewrowały, by kapitanowie mogli porozmawiać z bezpiecznej odległości. Im bardziej Syrena się przybliżała, tym bardziej piekło Evana znamię na szyi. Ciekawość jednak trzymała go na pokładzie.

– Patrz na te srebrne włosy – powiedział Brody z drżeniem. – Musi być magiem krwi, jak Iona.

– Mag krwi? – Evan spojrzał na niego zdumiony. – Co to znaczy?

– Każą ludziom pić ich krew i zamieniają ich w niewol­ników.

– Hm, ja bym tego nie wypił – stwierdził.

– Owszem, wypiłbyś. Zmusiłaby cię. Widzisz te kosmyki w jej włosach? – wskazał Brody. – Magiczne loki. Wszyscy z Nazarich je mają. Każdy reprezentuje jakiś rodzaj magii. Im więcej, tym lepiej. W dawnych czasach Nazari mieli we włosach setki kolorów.

Evan sięgnął dłonią do swojej głowy i wymacał gładkie metaliczne pasemka. Srebrne i niebies­kie, ledwie widoczne na tle niemal białych włosów. Chociaż czesał je tak, by wymieszały się z resztą loków, zawsze i tak się wyplątały.

Mam więcej magicznych znaków niż jeden, pomyś­lał Evan i wypiął pierś. To oznaczało, że jest stworzony do wielkich rzeczy.

– Kapitan Strangward ją zna? – zapytał.

– Jest jakby jej wujem – odparł Brody. Uwielbiał popisywać się wiedzą. – Cesarzowa Iona przebiera w mężach jak w rękawiczkach. Harol Strangward był ostatnim z pięciu… jedynym, który z nią został. Harol i Iona podzielili między siebie Pustynne Wybrzeże. Teraz Harol nie żyje i nasz kapitan przejął jego włości.

– A ci fioletowi? – zapytał Evan, wskazując załogę na pokładach Syreny. – To też są magowie?

Brody spojrzał na niego jak na kogoś, komu słońce spiek­ło mózg.

– Jacy fioletowi?

– Ci, którzy…

– Ćśśś – syknął. – Chcę posłuchać.

– I oto jesteś, już dorosła kobieta – mówił kapitan. – Gdybym wiedział, że to ty, otworzyłbym beczkę najlepszego trunku i przywitał cię należycie. – Sztywność w jego postawie i napięcie na twarzy i w barkach mówiły co innego.

Celly nie dała się zwieść.

– Gdybyś wiedział, że to ja, znalazłbyś jakąś dziurę, żeby się ukryć.

Strangward nie odpowiedział. Osłonił oczy i rozejrzał się po pokładach Syreny.

– Nie ma z tobą Iony?

– Moja matka nie żyje.

Ta wiadomość wyraźnie wstrząsnęła kapitanem. Znowu szybko spojrzał przez ramię na pokład, po czym zwrócił się do Celly.

– Przykro mi to słyszeć. Kiedy się to stało?

– Rok temu.

Strangward zrobił się biały jak popiół.

– Szkoda, że nie wiedziałem. Chciałbym jej złożyć hołd i…

– Powiadomienie cię było ostatnią rzeczą, jaką miałam ochotę zrobić – warknęła Celestyna – chociaż jestem pewna, że ucieszyłbyś się z ostrzeżenia. Po śmierci matki znalazłam siły, żeby się wyrwać z tego więzienia, które dla nas zbudowałeś, i odkryłam, że twój przeklęty brat otoczył Siostry murem sztormów.

Evan wiedział, że chodzi jej o Płaczące Siostry, trzy małe wyspy w łańcuchu Wysp Północnych, które przez cały rok pluły parą i ogniem, i wodą z gorących źródeł. Zawsze ­osłonięte chmurami i smagane wiatrem oraz falami morskimi.

– Celly, nie możesz zakładać, że…

– Mogę zakładać, cokolwiek chcę! Teraz ja jestem cesarzową. Moja matka była zbyt słaba, by rządzić wybrzeżem, ale ja jestem inna. Harol ukradł to, co należało do mnie, i swoją burzową magią uwięził moją matkę i mnie na Siostrach.

– Twoja matka nie była… – W połowie zdania kapitan Strang­ward postanowił zmienić jego zakończenie. – To nie było tak.

– Moja matka mnie kochała! – krzyknęła Celestyna, ocierając oczy przedramionami w długich rękawiczkach. – Ale twój po trzykroć przeklęty brat nastawił ją przeciwko mnie, kiedy zmarł Jak.

– Twoja matka cię kochała – przyznał. – Nie przeczę.

Teraz już Evan i Brody zaczęli się niecierpliwić. Znaleźli się w środku tej dramatycznej sceny, a nie znali wy­stępujących postaci i cała ta sprawa zdawała się ich nie dotyczyć.

– Przez pięć lat grasowałeś po Indio do woli – stwierdziła Celestyna – nazywając się władcą oceanu i budując imperium moim kosztem. Teraz wszystko się zmieni.

– Jedynym sposobem, by wyrobić sobie imię, jest zasłużyć sobie na nie – zauważył kapitan.

– I zamierzam to zrobić – oświadczyła cesarzowa. Pochyliła się, mocniej ścisnęła balustradę. – Tylkogłupiec stanie mi na drodze. – Sięgnęła do swojej torby i wydobyła coś, co uniosła nad głowę.

To coś zalśniło w słońcu – mały przedmiot wiszący na łańcuszku. Serce Evana podskoczyło, zatrzymując mu dech. Był to kawałek wisiora pasujący do tego, który on nosił od niepamiętnych czasów. Położył dłoń na koszuli i z ulgą poczuł nierówny kształt. Przypominał zepsute wnętrzności zegara, ale zawsze był jego najcenniejszym skarbem. Jedynym, co posiadał z osnutej tajemnicą przeszłości.

Przeszył go dreszcz, a jego magiczny znak znowu się rozgrzał, gdy Evan zdał sobie sprawę, że on także jest wplątany w ten żeglarski węzeł sekretów. Ta dziewczyna mogła być kluczem do rozwiązania tego węzła.

Strangward najwyraźniej też rozpoznał wisior.

– Skąd to masz? – zapytał takim tonem, jakby nie chciał usłyszeć odpowiedzi.

– Claire mi dała – rzekła Celestyna. Potrząsnęła ręką, by zakołysać wisiorkiem. – Jeśli się nie mylę, to kolejny fragment tego medalionu, który nosił Jak.

Kim byli Claire i Jak? Brakującymi kawałkami układanki jego dotychczasowego życia? Evan poczuł błysk nadziei, że nie jest tylko sierotą podrzutkiem, lecz częścią czegoś ­potężnego i wielkiego. Kimś, kto ma przeszłość i przyszłość.

Strangward zamknął oczy i przełknął ślinę.

– Claire – szepnął. – Znalazłaś Claire.

– Oj, nie bądź taki patetyczny, wuju. – Głos Celestyny wywołał dreszcz na skórze Evana. – Należą do mnie. Pochodzą z linii Nazarich. Zostali stworzeni w konkretnym celu i czas, żeby zaczęli służyć. Harol powinien być od początku szczery z moją matką.

– A skąd wiesz, że nie był? – odparł Strangward. – Oni się kochali, Celly.

– Kochali? Tak to nazywasz? – Dziewczyna zacisnęła szczęki. – Nieważne, jaki był uroczy, ona nie powinna rozdawać mojej spuścizny. – Oparła przedramiona na relingu.

– Harol próbował uratować też ciebie – powiedział Strang­ward.

– Nazywasz to ratunkiem? To było raczej piekło, wuju. – Celestyna pogładziła się po ubraniu. – Nigdy nie zmyję ze skóry tego zapachu siarki i dymu. Nie, to moja matka mnie wybawiła. Ona mnie kochała.

Już to mówiła, pomyś­lał Evan, i kapitan Strangward też to mówił. Kogo ona próbuje przekonać?

– Jeśli zamierzałeś iść ze mną na wojnę, powinieneś był zniszczyć ich wszystkich, kiedy miałeś okazję – oświadczyła. – A teraz mów: gdzie są pozostali?

– Mam swoje wady, Celly – powiedział Strangward delikatnie, jakby spowiadał się w świątyni – ale nie prowadzę wojny z dziećmi.

To rozwścieczyło młodą cesarzową.

– Twój brat zmusił mnie do wojny! Nie musiało tak być! Nigdy tak nie było. – Uniosła rękę i skierowała ją ku grotmasztowi.

Evan patrzył ze zdumieniem, jak z jej palców strzelają płomienie i obejmują żagiel. Na pokład spadł delikatny biały popiół, który przyprószył włosy i ubranie Evana. Na pokład rufowy posypały się strzępy płonącego drewna, pozostawiając na des­kach wypalone miejsca.

Kapitan Strangward wpatrywał się w płonący maszt jak oniemiały. Dookoła nich załoga Ducha Chmur mruczała w przestrachu przysięgi i modlitwy.

Celly się roześmiała.

– Oto kolejny prezent od Claire.

– Cokolwiek myślisz, że zrobiłem, mylisz się – powiedział Strangward głosem, w którym nade wszystko słychać było zmęczenie. – Cokolwiek myślisz, że wiem, mylisz się. Mówiłem Harolowi, że igra z ogniem, ale nie chciał słuchać. Był szaleńczo zakochany w Ionie, a ona w nim. Słuchaj, jestem na morzu od wielu tygodni. I wracam do domu. – Zaczął się odwracać od balustrady.

– Zaoszczędzę ci zbytecznej drogi – oświadczyła Celestyna zimnym tonem. – Z Tarvos nic nie zostało. Spaliłam do szczętu to gniazdo pasożytów i przegnałam twoje szczury lądowe do morza.

Tarvos zniszczone? Evan poczuł ucisk w żołądku, a przez głowę przemknęły mu obrazy. Mały pokoik w mieszkaniu Strangwarda, gdzie nocował, gdy zatrzymywali się w porcie. Nie miał tam nic poza sznurkowym łóżkiem i skrzynią z rzeczami, ale to było jego miejsce. Okno wychodziło na podwórze, więc z łóżka słyszał szelest fontanny. Błękitna woda przystani otoczonej przez piaskowe klify. Targi w wolne dni, ze straganami pełnymi ryb i kolorowych dywanów, i słodyczy z orzeszków piniowych. Mnóstwo jedzenia, codziennie.

Tarvos dało mu nazwisko i bezpieczną przystań, gdy jej potrzebował – a teraz przestało istnieć.

2Zaklinacz burz

Strangward wpatrywał się w Celestynę dłuższą chwilę, po czym powiedział:

– Nie powinnaś była tego robić.

– To ty powinieneś był sam odejść – odparła cesarzowa. – Lepsi ludzie i potężniejsi magowie przyjęli rozdane karty ze znacznie większą łas­kawością. Ty nazywasz się władcą burz, ale to twój zmarły brat miał dar. – Wyprostowała się, wsparta na relingu. – Poddaj się, Strangward, a daruję życie twojej załodze. Będą mogli nadal pływać na Duchu Chmur. Przyś­lę im tylko nowego kapitana.

Po tych słowach ktoś wyłonił się z cienia sterowni i podszedł do cesarzowej. Ktoś o znajomych ruchach i postawie. A za jego plecami garstka marynarzy z Ducha Chmur, którzy odpłynęli wraz z nim.

– Tully! – jęknęli jedno­cześnie Evan i Brody, gdy przez pokład przetoczył się szmer zaskoczenia i przerażenia.

Celestyna przesunęła dłonią po ręce Tully’ego.

– Powiedziałam kapitanowi Samarze, że może objąć Ducha Chmur, jeśli zorganizuje to spotkanie – oznajmiła. – Zrobił, co do niego należało.

– Odłóżcie broń! – krzyknął Tully. – Nie ma potrzeby rozlewu krwi. To okazja, żeby nawiązać stosunki z nową władczynią Pustynnego Wybrzeża.

Tully zawsze był ambitny, ale w tym wypadku chodziło o inny poziom ambicji. Evan zauważył, że nie wydzielał fioletowego blas­ku jak pozostali wojownicy cesarzowej. I jak ci, którzy wraz z nim przeszli na drugą stronę.

Brody też to zauważył.

– Sprzedałeś nas za statek, tak?! – krzyknął. – Może nie chcemy być niewolnikami krwi.

Na pokładzie rozległy się pomruki aprobaty. Nikt nie złożył broni. Tully zaczerwienił się ze wstydu i spojrzał na Celestynę. Koniec z popisami przed nowym szefem, pomyś­lał Evan.

Kręcąc głową z rozczarowaniem, którego jakby się spodziewała, cesarzowa dała znak swojej załodze. Powietrze przeszyły haki i liny, które głośno spadały na pokład.

Mimo liczebnej przewagi wroga marynarze z Ducha Chmur z entuzjazmem przystąpili do walki, by odeprzeć roje wojowników Celestyny próbujących wedrzeć się na statek. Energicznie przecinali liny, które wiły się między okrętami. Na pokład polała się krew tych piratów, którzy dotarli aż do relingu. Jednak otoczeni fioletową poświatą wciąż parli naprzód, jakby zupełnie nie bali się śmierci, nawet gdy odnosili rany, które wydawały się śmiertelne.

Nikt nie zwracał uwagi na Evana, naciągnął więc czapkę na głowę, zabrał miecz jednemu z zabitych i dołączył do walczących.

Kiedy dzwon na statku ogłosił pół godziny, z załogi Ducha Chmur pozostała już tylko połowa. Strangward wciąż stał na pokładzie rufowym z uniesioną głową, nożami w obu dłoniach, i ciął wszystkich, którzy się doń zbliżali. Evan nie mógł zrozumieć, czemu cesarzowa nie strzela w niego płomieniem, by zakończyć ten impas.

Nagle zrozumiał. Strangward ochrania statek, stojąc na linii ognia. Wie, że cesarzowa chce zdobyć go żywcem, bo potrzebuje informacji, które on posiada. To kolejna przyczyna, dla której jeszcze nas nie zwęgliła. Obawia się, że zabije kapitana i informacje przepadną wraz z nim.

Jednak ta ochrona nie rozciągała się na wszystkich, a cesarzowa zdawała się tracić cierpliwość. Uniosła rękę i skierowała ją w Brody’ego.

– Dość już tej zabawy – powiedziała. – Poddaj się albo spalę resztkę twojej załogi, jednego po drugim, zaczynając od tego przystojniaka.

Brody znieruchomiał niczym królik pod wzrokiem węża.

– Nie! – krzyknął Evan, wys­kakując naprzód, by stanąć obok Brody’ego, chociaż kark piekł go niemiłosiernie. – Kapitan Strangward kazał wam odstąpić. Lepiej to zróbcie albo z waszego pięknego statku zostanie tylko kupa drzazg. – O zgrozo, głos, który wydobył się z jego ust, był drżący i piskliwy.

Cesarzowa parsknęła śmiechem.

– Kto to, Strangward? Twój najmniejszy ochroniarz? Ktoś, kto ma twardszy kręgosłup od ciebie?

Evan rzucił w nią swoim nożem. To był dobry rzut, i pewnie dosięgnąłby pokładu Syreny, gdyby nie odbił się z brzękiem od niewidzialnej bariery wokół cesarzowej i nie wpadł do morza.

Strangward tylko się zezłościł.

– Idź na dół, chłopcze, zanim połamię ci wszystkie kości! – ryknął i przyłożył Evanowi w twarz. – Abhayi! Zabierz mi tego szczeniaka z oczu!

Evan wyprostował się, ogarnięty wściekłością. Czuł spływającą po podbródku krew, warga mu puchła, magiczny znak piekł. To wszystko jednak nie miało znaczenia. Uniósł wygięty nóż kartezjań­ski i przyjął pozycję do walki.

Cesarzowa stała z przekrzywioną głową niczym kupiec rozczarowany jakością towarów na jarmarku. Po chwili posłała w jego stronę huczące płomienie. Evan uniósł obie ręce i wyciągnął je przed siebie, jakby mógł odepchnąć śmierć.

Jak się okazało, mógł. Fala płomieni zwolniła niczym okręt, który napotkał przeciwny wiatr. Ogień piętrzył się coraz wyżej, by wreszcie zawrócić w kierunku Syreny, opalić jej bok i ożaglowanie. Załoga cesarzowej stała zdumiona, z otwartymi ustami, zaraz jednak rzuciła się gasić pożar, nim się rozprzestrzeni.

Zaskoczona Celestyna wydawała się bardziej zaintrygowana niż przerażona.

– Niech mnie kule biją – powiedziała. – No, no, chłopcze, jesteś cenniejszy, niż wyglądasz. – Przerzuciła wzrok z Evana na Strangwarda. – Teraz rozumiem. Powinnam była się domyślić, że masz przy sobie chociaż jednego z tych pomiotów. – Skinęła na chłopaka. – Podejdź no tu, niech ci się lepiej przyjrzę.

Evan potrząsnął głową, a medalion na jego karku aż zasyczał. Chłopiec znowu uniósł nóż.

– Zbliż się, a posmakujesz tego, wiedźmo – powiedział.

Cesarzowa się roześmiała.

– Magiątka nie powinny rzucać kamieniami w wiedźmy.

Czubek ostrza w ręku Evana lekko opadł.

– Magiątko?

– Nie wiedziałeś? Masz w sobie magię, chłopcze.

Evan był tak zaskoczony, że w odpowiedzi potrafił jedynie wybąkać:

– Nie mów do mnie jak do dziec­ka. Jesteś niewiele starsza ode mnie.

– Racja – przyznała. – Powinniśmy być przyjaciółmi, nie wrogami. Jak masz na imię?

– Nie słuchaj jej – odezwał się Strangward. – Nie bez powodu nazywają ją Syreną.

Celestyna jednak skupiona była na Evanie.

– O co chodzi? Czyżby kapitan Strangward ukrywał przed tobą prawdę? Nie powiedział ci, dlaczego cię przygarnął i trzyma przy sobie? Nie powiedział ci, kim naprawdę jesteś?

Wszystkie pytania, które tliły się gdzieś w głębi duszy Evana, nagle wypłynęły na powierzchnię. Na przykład czemu to on został wybrany, a nie więksi i silniejsi chłopcy żyjący na ulicy? Czemu kapitan zawsze odsyłał go pod pokład, gdy spotykali obcy statek? Czemu nigdy nie pozwalano mu brać udziału w walkach?

– Przynajmniej dowiesz się prawdy – rzekła Celestyna. – Płynie w tobie krew Nazarich… serca imperium. Nosisz w sobie magiczne dziedzic­two, sięgające wielu wieków wstecz. Strangward chce cię zatrzymać dla siebie, ale powinieneś być u mego boku.

– Może płynie w nim twoja krew, Celly – zauważył Strang­ward – ale moja także.

Teraz Evan przenosił wzrok z kapitana na cesarzową. Nie. Niemożliwe. Strangward zabrał go z ulic Endru i przyłączył do swojej załogi. Evan przystał na to, bo w końcu miał własne łóżko, dach nad głową, pełny żołądek i obietnicę udziału w łupach, gdy nadejdzie pora.

Jeżeli mam w sobie jego krew, to czemu mi o tym nie powiedział? Nie chciał, żebym miał wobec niego jakieś roszczenia? I w jaki sposób właściwie jesteśmy spokrewnieni?

Co ważniejsze, jeżeli był królewskiej krwi i Strangward o tym wiedział, to dlaczego trzymał to w tajemnicy?

Celly kiwnęła palcem na Evana.

– Podejdź no. Pokaż mi twój znak.

Evan odruchowo sięgnął do karku. Zaraz jednak cofnął dłoń.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Oczywiście. Kapitan Strangward cię okłamał i zdradził. Chodź do mnie na służbę, a nauczę cię, jak używać magii.

Evan zrobił ostrożny krok naprzód, jakby pociągany przez niewidzialną nić. Nagle ktoś otoczył go mus­kularnym ramieniem i uniósł o kilka centymetrów, przykładając mu nóż do gardła. To musiał być Abhayi, ale Evan nie rozumiał dlaczego.

– Nie! – zawołała Celestyna, a na jej twarzy pojawił się strach. Wyciągnęła ręce, jakby mogła ich dosięgnąć ponad wodą.

– Odstąp, Celestyno – powiedział Strangward sucho – albo chłopak zginie.

– Nie odważysz się! – odparła, oblizując wargi w taki sposób, jakby nie była pewna, czy on tego nie zrobi. – Nie zamordowałbyś dziec­ka.

– Owszem, zamordowałbym, gdyby tо miało uchronić je przed wpadnięciem w twoje łapska

Evan wisiał w uścis­ku marynarza, a w jego głowie kłębiły się myśli. Czy kapitan Strangward chroni go przed Celestyną, czy Celestyna ratuje go przed Strangwardem? W tym momencie czuł się, jakby potrzebował ratunku przed obojgiem.

Nie. Nie potrzebował ratunku. Musiał sam się uratować. Wbił obie pięty w kolana Abhayia i usłyszał trzask. Olbrzym z rykiem zgiął się wpół, a jego uścisk zmniejszył się na tyle, że Evan zdołał się przetoczyć kawałek dalej, zanim zostałby przygwożdżony. Poderwał się na nogi, wyrwał nóż Abhayiowi i rzucił się przed siebie. Wdrapywał się na fokmaszt, wymachując nożem i przecinając liny za sobą. ­Wspinał się coraz wyżej, aż znalazł stabilne miejsce na marselu.

– Wstrzymać ogień! – krzyknęła cesarzowa do swojej załogi. – Jeśli coś mu się stanie, odpowiecie za to przede mną.

Teraz wszyscy do niego krzyczeli – Strangward, Abhayi, Celestyna. Pozostali członkowie załogi gromadzili się wokół masztu. Znał ich wszystkich. Zalazar uczył go rozpoznawać liny. Entebbe uczył go żeglować. Akira zastępował go w pierwszych dniach na morzu, gdy Evan myś­lał, że zo­stawi w wodzie całe wnętrzności. Brody zaczął już się za nim wspinać, z ponurym i napiętym wyrazem twarzy.

Nawet Brody.

– Nie zbliżaj się – ostrzegł go Evan, wyciągając w jego stronę obie dłonie.

Wszyscy się cofnęli, unosząc ręce w obronnym geście. Brody przestał się wspinać i zawisł w miejscu, dociśnięty do masztu.

Oni wiedzą, myś­lał Evan. W każdym razie znają część jego historii. Wszyscy to przed nim ukrywali. Nic im nie był winien.

Zmienił taktykę i obrał za cel Syrenę. Wyciągnął obie ręce i wykonał gest popychania z nadzieją, że z jego dłoni wystrzelą płomienie. Zamiast tego Syrena się zatrzęsła, jej grotżagiel się napiął, maszty zatrzeszczały i zajęczały, jakby pod naporem gwałtownej nawałnicy. Nagły podmuch wiatru przechylił statek, tak że woda sięgnęła relingu i cesarzowa musiała chwycić za kabestan, żeby nie przelecieć przez cały pokład i nie wpaść do oceanu.

Kiedy Evan już sądził, że da radę wywrócić statek do góry dnem, załodze udało się obniżyć grotżagiel i wyprostować żaglowiec.

Chłopak wpatrywał się w swoje dłonie, poruszał palcami, czuł nimi fakturę powietrza.

Celestyna wyprostowała się, w jej lawendowych oczach pojawiło się zdumienie, na twarzy malował się przestrach.

– Kto by się spodziewał? – sapnęła. – Mamy kolejnego zaklinacza burz.

Evan spojrzał w dół, na tłum zwróconych w górę twarzy. W głowie miał mnóstwo pytań, w sercu czuł ból kłamstw i zdrady. Zaklinacz burz? W takim razie da im burzę.

Wcześniej wykorzystał powietrze. Teraz sięgnął po wodę. Obniżył jej poziom pod Syreną, a gdy statek cesarzowej opadał, wzniósł między nimi ścianę wody i puścił.

Nie przewidział fali zwrotnej. Duch Chmur gwałtownie się zatrząsł i zaczął obracać. Evan nie utrzymał lin i spadł z wrzas­kiem do morza.

3Polityka w porcie

Evan, oparty o słupek, obserwował wyładunek Księżyca w Nowiu, z którego towary przenoszono do magazynów w dokach.

Księżyc w Nowiu był solidnym jedno­masztowcem o nis­kim zawieszeniu, przeznaczonym do handlu przybrzeżnego – Evan potrafił go pilotować jedną nogą nawet przez sen. Każde małe królestwo na wybrzeżu miało swoje taryfy i opłaty – koszty, których można było uniknąć, jeżeli pilot dobrze znał te wody. A on je znał.

Minęły już dwa lata, odkąd wpadł do morza u wybrzeży Tarvos. Dwa lata uczył się fachu jako członek różnych załóg.

Kadar, właściciel i zarządca doków, przechadzał się, wetknąwszy kciuki za purpurowe szelki.

– Dobry czas, Faris – powiedział, wyciągając z kieszeni zegarek, jakby ten obliczał dni, a nie tylko godziny. – Chyba sam Niszczyciel cię gonił.

– Kilka dni z rzędu mieliśmy sprzyjający wiatr – odparł Evan. Dobre wiatry i prądy morskie, oto życie marynarza o magicznych mocach.

– Pewnie dlatego zwą cię Szczęściarzem – rzekł Kadar. Szeroki uśmiech wyjawił złote korony na zębach.

„Szczęściarz Faris” było przezwis­kiem, którego Evan używał od chwili opuszczenia Ducha Chmur. To taki żart, chociaż niezbyt śmieszny.

Nie bardzo pamiętał, jak dotarł do brzegu po długim upadku z grotmasztu. Miał szczęście, że uderzył w wodę, a nie w pokład. Miał szczęście, że znajdowali się niedaleko brzegu, kiedy to się stało. Miał szczęście, że odkąd sięgał pamięcią, dobrze pływał.

Nie. Miałby szczęście, gdyby to wszystko się nie zdarzyło. To nie było szczęście, tylko wola przetrwania, która kazała mu płynąć przed siebie, aż dotarł do miejsca, w którym między wysokie klify wdzierała się kamienista plaża. Stamtąd udał się na południe wzdłuż wybrzeża, do Endru, miasta, w którym kapitan Strangward znalazł go na ulicy. Wiedział, że ani Strangward, ani cesarzowa raczej tu nie przybędą. Przystań nie była na tyle głęboka, by mogły tu wpływać statki dalekomorskie.

Przez rok ukrywał się w Endru. Podejmował się różnych zajęć w porcie, czasem udawało mu się zatrudnić jako pilot statków płaskodennych. Cały czas był zawieszony pomiędzy koniecznością udawania nieżywego a pragnieniem poznania własnej przeszłości. Pozostawać martwym było łatwo i bezpiecznie. To jednak mu nie wystarczało.

Cesarzowa powiedziała, że w jego żyłach płynie krew Nazarich. To by znaczyło, że jest księciem. Tymczasem, jak się wydawało, właśnie przez to był narażony na niebezpieczeństwo. Tak daleko na południu niewielu było zaprzysiężonych krwią, ale od czasu do czasu widywał ich w tawernach na nabrzeżu. Czy go wciąż szukali? Czy może cesarzowa popłynęła dalej, zakładając, że on nie żyje?

Rok temu zaryzykował i wrócił do Tarvos, by znaleźć tam lepszą pracę i odpowiedzi na dręczące go pytania. Bał się, że ktoś go rozpozna – jak się okazało, niepotrzebnie. Dzielnica, w której kiedyś mieszkał, zniknęła, a na jej miejscu stały teraz portowe magazyny.

Kadar i jego załoga przybyli do portu zaraz po tym, jak cesarzowa go zniszczyła. Mężczyzna wykupił wszystkie najlepsze nieruchomości, odbudował część z nich i teraz kontrolował cały lokalny handel. Żadna transakcja nie mogła się odbyć, żadna załoga nie mogła zostać zatrudniona, żadne pieniądze nie mogły przepłynąć przez port, nie przynosząc korzyści Kadarowi.

Ludzie w Tarvos mówili, że kapitan Strangward nie żyje, a Duch Chmur pływa teraz dla cesarzowej z Tullym Samarą u steru.

Na wieść o tym serce Evana się ścisnęło. Strangward był surowy, ale Evan ufał temu, co ich łączyło – niepisana obietnica uczciwości. Ufał załodze Ducha Chmur – Brody’emu i innym – a oni go zdradzili. Postanowił, że teraz już nikt tak łatwo nie zdobędzie jego zaufania. Problemem jednak było to, że nawet zaklinacz burz nie mógł żeglować sam po dalekich wodach.

Podczas roku w Tarvos Evan miał kilka propozycji pływania na statkach dalekomorskich, ale Kadar przydzielał go głównie do Księżyca w Nowiu, który był jego bezpośrednią własnością. Mężczyzna przekonał się już, że ze Szczęściarzem Farisem na pokładzie towary były przemycane i dostarczane w rekordowym tempie, co przekładało się na większy zarobek.

Evan wciąż miał łupy, które dostał od Strangwarda. Od przybycia do Tarvos podejmował się każdej pracy, jaką tylko mógł zdobyć, ale przy tak niewielkim wynagrodzeniu, jakie płacił mu Kadar, nie miał szans zgromadzić odpowiedniej kwoty na własny wymarzony statek, zanim będzie stary i siwy.

Do tego dochodziło jego zamiłowanie do książek.

– Te paczki, które były dla mnie? – zapytał. – Gdzie one są?

Kadar ruchem głowy wskazał magazyn.

– Zaraz za drzwiami.

– Dzięki. – Evan obrócił się w stronę magazynu, ale Kadar położył mu dłoń na ramieniu.

– Słuchaj, Faris. Organizuję małe spotkanie w Bonanzie. Mam nadzieję, że się przyłączysz.

Kadar był właścicielem Bonanzy – tawerny/gospody/sklepu dla marynarzy. Chętnie sprzedawał swojej załodze na zeszyt, żeby pozbawić ich części pieniędzy, nim zdążą znaleźć inne miejsce, gdzie mogliby je wydać.

„Szczęściarz Faris” mogło brzmieć jak przezwisko hazardzisty, ale Evan nie zamierzał zostawiać swoich zarobków na stolikach w Bonanzie ani się upijać, a tym bardziej wpadać w długi i wyjawiać sekretów, które nie powinny wydostać się na światło dzienne.

– Dziękuję, ale muszę wracać do domu.

– No co ty – nalegał Kadar. – Przyłącz się do nas chociaż raz. Nie chcesz się zabawić po tak długim pobycie na morzu?

„Na morzu” to przesada, pomyś­lał Evan, bo w każdym momencie mógłbym wyskoczyć za burtę i dopłynąć do brzegu.

– Nie dzisiaj. – Pokręcił głową.

– Stawiam pierwszą kolejkę.

A to będzie rozcieńczony sikacz. Albo pełny zestaw: bekanie, puste kieszenie i nóż w plecy.

Nie. Kadar zbyt wiele zarabiał na jego pracy. Poza tym nigdy nie robił niczego bez własnego interesu.

– Nie, dziękuję. Muszę jeszcze poczytać.

Kadar przechylił głowę.

– Ile ty właściwie masz lat?

Evan musiał się zastanowić. Czy naprawdę minęły już dwa lata, odkąd przestał pływać ze Strangwardem? To by znaczyło, że ma piętnaście lat.

– Siedemnaście – powiedział, dodając sobie jeszcze dwa.

– Siedemnaście? No to powinieneś się zaznajomić z przystojnymi młodzieńcami i damami na pięterku. Na pewno znajdziesz kogoś, kto ci się spodoba. – Gdy Evan pokręcił głową, Kadar przymrużył oczy. – Zachowujesz się jak mnich. Chyba nie zaraziłeś się religią mokrego lądu?

– Nie – odparł Evan, teraz już zniecierpliwiony. – Nie jestem mnichem. Ja tylko dbam o swoje pieniądze. – I serce, dodał w myś­lach. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, było wplątanie się w związek z którąś z kurtyzan Kadara. Wyciągnął rękę. – Skoro mowa o pieniądzach, jak tylko wypłacicie mi resztę należności, pójdę sobie.

Kadar się skrzywił. Bardzo, ale to bardzo nie lubił rozstawać się z pieniędzmi.

– Jak chcesz – powiedział i włożył w dłoń Evana woreczek monet. Jego mina jeszcze bardziej spochmurniała, gdy chłopak zaczął je liczyć. I przeliczać jeszcze raz.

W końcu Evan podniósł głowę i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale mężczyzna odezwał się pierwszy:

– Pewnie zauważyłeś, że to mniej niż zwykle.

– Nie chodzi o to, że mniej niż zwykle, ale to mniej niż się umówiliśmy. – Evan spojrzał pracodawcy w oczy.

– Czasy są ciężkie – stwierdził Kadar. – Cesarzowa z północy wszystkim nam uprzykrza życie. Nigdy nie wiadomo, czy ładunek dotrze na miejsce.

Evana to nie przekonało.

– Dlatego ceny towarów są wyższe – zauważył. – Ja podróżuję z pełną ładownią i dowożę wszystko na miejsce i na czas. Na pewno zarabiacie teraz więcej niż przedtem. Ja też powinienem zarabiać więcej niż przedtem.

– Mam więcej wydatków niż wcześniej – przekonywał Kadar. – Wszyscy dostają mniej.

– Wszyscy? – Evan skrzyżował ręce na piersiach.

– Przecież mówię, nie?

– Jeśli zamierzacie zmienić umowę, powinniście to zrobić przed jej podpisaniem, a nie po – argumentował chłopak. Znowu wyciągnął dłoń. – A teraz zapłaćcie resztę.

Kadar przyglądał mu się dłuższą chwilę, jakby rozważał kolejny ruch. Evan wiedział, że jest najlepszym pilotem w okolicach Tarvos i dlatego Kadar zawsze przydzielał go na Księżyc w Nowiu. W końcu, niechętnie, mężczyzna wypłacił mu należną różnicę. Evan przeliczył pieniądze i schował. Odwracał się, by odejść, kiedy Kadar krzyknął za nim:

– Tak przy okazji, przez jakiś czas nie będę miał dla ciebie pracy!

Evan obrócił się z powrotem.

– Naprawdę? – Wzruszył ramionami, by opanować rosnący w nim gniew. – A czemu? Czy przestajemy pływać?

– Księżyc w Nowiu przez jakiś czas pozostanie w suchym doku – odparł Kadar. – Poprawimy dolne pokłady, powiększymy ładownię, żeby zrobić miejsce na więcej towarów. – Poklepał Evana po plecach. – Nie martw się, jak tylko wróci do użytkowania, zatrudnię cię.

Nagle zerwał się wiatr, od którego żagle Księżyca w Nowiu zaczęły łopotać, i ku przystani pomknęła większa fala. Powietrze zgęstniało, nabrawszy wilgoci i energii od morza.

Nie, pomyś­lał Evan. Ostatnią rzeczą, jakiej mi potrzeba, są plotki o żeglarzu, który umie wpływać na pogodę. Wciągnął powietrze, potem powoli je wypuścił, czując, jak mrowienie w palcach się zmniejsza.

– Z chęcią się zatrudnię na każdym statku, w dowolnej roli. Rupert Fry mówił, że z ochotą przyjmie mnie z powrotem, jak tylko…

– Jeśli Rupert Fry zechce cię zatrudnić na stałe, zgódź się – powiedział Kadar. – Mam ludzi, którzy pracują dla mnie od lat, i to o nich muszę najpierw zadbać. Na ciebie przyjdzie kolej, ale nie teraz. – Wskazał pakunki Evana przy drzwiach. – Głowa do góry. Będziesz miał czas, żeby przeczytać te wszystkie książki. – Odmaszerował niczym kogut na podwórzu, bo dokładnie taką rolę odgrywał tutaj, w Tarvos.

Evan wiedział, że to miała być dla niego nauczka. Dla Kadara nie miało znaczenia, czy ładunek kogoś innego płynął do celu trochę dłużej – nie on na tym tracił. Kiedy jednak chodziło o jego własny statek, czas miał wartość pieniądza i dlatego Evan był pewien, że zostanie przywrócony do pracy. Problemem było tylko to, że jeśli Evan będzie pływał jedynie na Księżycu w Nowiu, nie będzie miał możliwości pokazać innym kapitanom, na co go stać.

Był ofiarą własnego sukcesu.

Słońce wisiało już nisko i zanurzając się w morzu, wypalało krwistą ścieżkę od przystani do doków. Evan zgarnął swoje książki i włożył do torby.

Pirat z Pustynnego Wybrzeża zwykle stawał się właścicielem statku, przejmując go od kogoś innego. Evan jednak nie mógł zrobić tego samodzielnie, a już na pewno nie z Księżycem w Nowiu.

Jedna myśl wciąż wypływała na powierzchnię, niczym napuchnięte zwłoki. Jeżeli chcesz pływać po dalekich wodach, będziesz potrzebował zaufanej załogi.

Powodzenia.

Z torbą na ramieniu Evan ruszył od nabrzeża krętą drogą ku stajniom, uważając, by nikt go nie śledził.

Dżilaba podniósł łeb i parsknął, słysząc jego kroki. Ten ogier był jego jedyną słabością – oprócz książek – lecz Kadar i jego załoga nic o nim nie wiedzieli. Zdaniem Celestyny w żyłach Evana płynęła królewska krew, ale nawet jeśli to prawda, to i tak linia rodu Dżilaby była starsza i bez wątpienia szlachetniejsza.

– Witaj – mruknął, głaszcząc konia po aksamitnym nosie. Obejrzał boks, sprawdził żłób, podkowy i sierść, żeby się upewnić, że stajenny dobrze wykonał swoje zadanie. Starannie położył pled, a potem lekkie siodło na grzbiecie zwierzęcia.

Evan nie miał statku – jeszcze – ale przynajmniej miał to.

Na razie. Potrzebował jednak pracy, a jej znalezienie w Tarvos nie było łatwe.

4Plaga farmerów

Kiedy przed rokiem przybył do Tarvos, z koniem i bez pieniędzy, przy każdej bytności w porcie zwiedzał wiejskie okolice. Niedaleko miasta, na południu, natknął się na opuszczoną farmę. Domek stał w pięknym miejscu nad rzeką zasilaną śniegiem z Gór Smoczego Grzbietu i w niedużej odległości od morza. Evan obserwował to miejsce przez kilka dni i gdy nie zobaczył żadnych ś­ladów ludzkiej obecności, wprowadził się. Budynek był zniszczony, ściany w niektórych miejscach się kruszyły, lecz osłaniał od deszczu, pozwalał uniknąć niebotycznych opłat, których Kadar żądał za wynajęcie pokoju, i zapewniał odpoczynek od innych marynarzy między rejsami.

W ten sposób chłopak zys­kał też przestrzeń i prywatność, by ćwiczyć zaklinanie pogody. Niewiele mu to dawało. Jego moc pojawiała się i znikała niezależnie od jego woli. Nigdy nie był pewien, jaką siłą dysponuje, póki jej nie użył. To miało nieprzewidywalne, czasem katastrofalne skutki. Evan nie potrafił zapomnieć o tym, co powiedziała cesarzowa.

Chodź do mnie na służbę, a nauczę cię, jak używać magii.

Bez wątpienia miałoby to cenę, której raczej nie chciał zapłacić.

Kiedy uskładał trochę pieniędzy, próbował znaleźć właściciela tej posiadłości, ale bezskutecznie. Po ataku na port ci nieliczni, którzy przeżyli, porzucili swoje domy i warsztaty i przenieśli się w bezpieczniejsze miejsca. Evan zamieszkał tu więc, ale pozostawił wszystko mniej więcej bez zmian. Mając dach nad głową, mógł wydawać pieniądze na inne rzeczy. Nie był jednak farmerem. Wrodzona niecierpliwość nie pozwalała mu zagrzać miejsca na lądzie.

Teraz, gdy zbliżył się do domu, zaskoczył go dym wydobywający się z komina i światło przezierające przez okiennice. Dżilaba wzdrygnął się, jakby wyczuwał obecność innych koni. Wewnątrz jakiś pies zaczął wściekle ujadać.

A niech to! – pomyś­lał Evan. Cofnął się o kilkaset metrów w stronę brzegu, gdzie skalny cypel wrzynał się w wodę. Zaprowadził konia za skałę i tam go pozostawił. Potem wrócił pieszo z nożem w ręku. Przebiegał w myś­lach różne możliwości. Czy właściciele wrócili? A może to tacy sami intruzi jak on? Czy to jakaś zasadzka? Czy któryś z zaprzysiężonych krwią cesarzowej jakimś sposobem go tu znalazł? Jeżeli tak, to nie paliłby ognia. Z drugiej strony, Evana nie było tu od kilku miesięcy. Po takim czasie łatwo stracić czujność.

A może to Kadar dowiedział się o tej farmie? Może ją skonfiskował pod nieobecność Evana, żeby go zmusić do wynajmowania pokoju w mieście? Kadar zwykle dostawał to, czego chciał w okolicach portu Tarvos. Czyżby to była kolejna nauczka, jaką chciał dać Evanowi?

W tej sytuacji dar zaklinania pogody zdawał się słabą bronią, chyba że przybysze boją się drobnego deszczyku wlewającego się przez dziury w dachu. Zresztą, zważywszy na swoje ograniczone umiejętności, Evan równie dobrze mógł niechcący zdmuchnąć całe to miejsce.

Na szczęście pies przestał już szczekać. Evan obszedł tył domu i ruszył w stronę szopy. Kiedy był bliżej, stanął jak wryty. Pod jego nieobecność dziury w dachu domu zostały załatane, brakujące dachówki wymienione, ściany pokryte tynkiem. Walące się ogrodzenie wokół padoku było naprawione, przymocowane do nowych słupków. Ziemia na wybiegu miała na sobie ś­lady kopyt i koń­skie odchody. Ktokolwiek tu mieszkał, widać było, że przebywał tu już dość długo.

Ktoś nawet skierował część strumienia rzeki na koło młyń­skie, z którego woda przelewała się do stawu. Kadar raczej nie zadałby sobie tyle trudu dla najemcy. Chyba że najemca zrobił to sam.

Przy drzwiach szopy Evan zatrzymał się i przez chwilę nasłuchiwał. Słyszał jedynie odgłosy śpiących zwierząt. Jeszcze raz spojrzał na dom, po czym wślizgnął się do środka, gdzie przywitały go zapachy siana, gnoju i świeżo piłowane­go drewna. Tutaj też widać było ś­lady działań przybyszów. Po lewej znajdowały się teraz już trzy boksy, nie dwa, a ściana siodlarni została naprawiona. W boksie Dżilaby stał przysadzisty kuc, a w sąsiednim gniady wałach z mokrego lądu. Na prawo od wejścia nowi lokatorzy zbudowali jedną dużą zagrodę i dwie mniejsze. Z tej większej dobiegało meczenie. Kozy?

Wyglądało na to, że Evan miał do czynienia z plagą farmerów. Albo inżynierów.

Nie chciał się przeprowadzać, ale uznał, że musi znaleźć nową kryjówkę. Ostatecznie nie miał żadnych praw do tego domu i spędzał tu niewiele czasu. Ci mieszkańcy zrobili tu więcej w ciągu kilku miesięcy niż on w ciągu roku.

Nie mógł jednak tak po prostu odejść. Jeszcze nie. Jego oszczędności, łącznie z łupami z ostatniego rejsu ze Strang­wardem, były ukryte we wnęce za kominkiem. Na półkach pozostawił swój zbiór książek.

Jeżeli to była sprawka Kadara, to Evan gotów był znaleźć sposób, by właściciel doków za to zapłacił. Gniew i frustracja rosły w nim jak fala podczas pełni, na koniuszkach palców aż zalśniła błys­kawica. Niezbyt pożądane zjawisko w szopie pełnej siana.

– Jeśli podpalisz to miejsce, zabiję cię – odezwał się ktoś z tyłu zimnym surowym głosem, od którego Evan poczuł na karku gęsią skórkę.

Obrócił się. Chłopak był wysoki – wyższy od niego – i chociaż szczupły, wyglądał na umięśnionego. Jego brązowe włosy z jaśniejszymi kosmykami były rozczochrane, jakby właśnie wstał z łóżka. Miał na sobie lnianą koszulę nocną, ale zdążył włożyć spodnie i pas z mieczem.

Mimo że nie mógł być o wiele starszy od Evana, poruszał się jak ktoś ukształtowany przez wiele lat ­dyscypliny – uniesiona głowa, wyprostowane ramiona. Lewą ręką ścisnął ­wisiorek na szyi, prawą położył na rękojeści groźnie wyglądającego miecza. W reakcji na dotyk wisior emanował światłem, które wypływało spomiędzy palców nieznajomego.

Nie wyglądał ani na farmera, ani na inżyniera, ani na nikogo z załogi Kadara. To był żołnierz, w dodatku oświetlony magią – nie fioletową poświatą otaczającą załogę cesarzowej, ale wyraźnym błękitnobiałym blas­kiem, bardzo podobnym do aury Evana. Takim jak u cesarzowej.

– Rzuć nóż – powiedział błyszczący żołnierz głosem nis­kim i złowieszczym.

Evan opuścił wzrok. Omal nie zapomniał o nożu cały czas ścis­kanym w dłoni. Wypuścił go, tak że z delikatnym tąpnięciem upadł na wióry pod jego stopami. Miał w bucie mniejszy nóż, który jednak nie mógł się równać z mieczem.

Czy to możliwe, że ten obdarzony mocą żołnierz został przysłany tu z północy przez cesarzową? Tak daleko na południu magowie byli rzadkością. W Endru Evan nie widział żadnego, a odkąd przybył do Tarvos, napotkał zaledwie kilku czerwonawych sługusów cesarzowej. Dlaczego wynajęty przez Celestynę żołdak osiedlałby się i zakładał farmę, czekając na powrót swojej ofiary?

Nie. To musiał być Kadar. A raczej jego dzierżawca.

– I twój amulet – powiedział żołnierz. – Rzuć go tutaj.

– Amulet? – Evan pokręcił głową. – Nie wiem, o czym mówisz.

Chłopak zacisnął szczęki.

– Ten wisior na twojej szyi.

– To nie jest amulet. To… pamiątka rodzinna.

– Dobra. – Żołnierz rozciągnął to słowo niczym stal na kamieniu. – Cokolwiek to jest, rzuć to tutaj.

Evan stanął w rozkroku. Ten dzień od początku był nieudany i robił się coraz gorszy. Porządna bójka mogłaby rozładować napięcie – ten intruz akurat się do tego nadawał.

– Idź do Niszczyciela!

Jakby dał żołnierzowi pretekst, którego tamten potrzebował. Chłopak puścił miecz i wyciągnął rękę w kierunku Evana, mrucząc coś pod nosem. Zaklęcie? Cokolwiek to było, brzmiało jak groźba śmierci, ale w odczuciu przypominało muśnięcie piórkiem. Evan poczuł przeszywający go dreszcz i to wszystko.

Żołnierz zmarszczył czoło i spojrzał na swoją dłoń. Poruszył palcami, jakby coś z nimi było nie tak.

– O co chodzi? – zapytał Evan. – Zapomniałeś naładować palce?

Nim zdążył nabrać powietrza, żołnierz podszedł do niego, chwycił go za gardło i docisnął do ściany. Evan poczuł słabe pieczenie na karku, kiedy tamten zrywał mu z szyi wisiorek, a potem metal brzęknął o ścianę. Większy problem stanowiły nacisk palców na krtań, ciemne plamki przed oczami i gwałtowny brak powietrza.

Chłopak nieco rozluźnił uścisk i Evan zaczerpnął tchu. Znowu widział wyraźnie – zobaczył twarz maga tak blisko, że prawie stykali się nosami, i niemal utonął w jego wzburzonych oczach.

Palce żołnierza przesunęły się do obojczyka Evana, wywołując na jego skórze gęsią skórkę.

– Co to… nie masz obręczy? Generał puścił cię wolno bez obręczy?

Evan przełknął ślinę, czując bolesne pieczenie dotyku maga.

– Jaki generał?

– Ja pytam, ty odpowiadasz – oznajmił żołnierz, teraz wpuszczając lodowate kosmyki magii przez skórę Evana. – Jak nas znalazłeś? – Mówił w mowie powszechnej ze znajomym akcentem, którego jednak Evan nie potrafił od razu rozpoznać. Skórę miał bledszą od większości plemion na Pustynnym Wybrzeżu, choć ogorzałą od przebywania na ­słońcu.

– Nie wiem… o czym mówisz. – Evan zaczerpnął tchu. – Nikogo nie szukałem. Gdybym wiedział, że tu jesteście, trzymałbym się z dala.

– Czy dlatego skradałeś się do szopy z nożem w ręku? – Znowu wlał trochę tego zimna, które przepływało przez Evana niczym strugi deszczu przez rynsztok, nic po sobie nie pozostawiając.

Ogień i lód, pomyś­lał. Ten chłopak to ogień i lód, zespolone bólem. Jest zraniony, ale skrywa swoje rany głęboko.

Żołnierz już tracił cierpliwość.

– Powiedz coś! – warknął, potrząsając Evanem gwałtownie, a potem walnął jego głową w ścianę.

– Czemu kozy? – bąknął Evan.

Chłopak mrugał zdezorientowany.

– Wybacz, proszę, ale nie rozumiem – powiedział, tak zaskoczony, że mimowolnie wyjawił swoje błękitnokrwiste pochodzenie. A więc był wysoko urodzonym żołnierzem obdarzonym magiczną mocą.

– Czemu kozy? – powtórzył Evan. – Czemu sprowadziliście kozy do zasadzki?

Nieznajomy kręcił głową, jakby chciał odrzucić słowa, które mu nie pasowały.

– Nie zamierzałem wpaść w zasadzkę – powiedział.

– Przecież to ty złapałeś mnie w zasadzkę – tłumaczył Evan.

– Jeżeli wkraczasz na czyjś teren, trudno to nazwać zasadzką.

– Ale to ty wkroczyłeś na cudzy teren – oświadczył Evan. – Ja mieszkam tu od roku.

– Naprawdę? – Wojskowy mag uniósł brew i powoli, uważnie się rozejrzał. – To miejsce nie wyglądało na zamieszkane, kiedyśmy przybyli.

– Byłem w podróży – odparł Evan, odruchowo defensywnym tonem. – Nie spędzam tutaj dużo czasu.

– To widać.

– Nie widzieliście książek?

– Do dias­ka z twoimi cholernymi książkami. Jesteśmy właścicielami. Mamy dokumenty. Co znaczy, że jeśli tu mieszkałeś, to należy nam się opłata za czynsz. – Najwyraźniej zamierzał ją odebrać we krwi.

– Kupiliście to od Kadara? – zapytał Evan. – Powinniście wiedzieć, że to złodziej i kłamca, a do tego jeszcze fałszerz.

– Kim jest Kadar?

– A wy coście za jedni?

– Nieważne – stwierdził żołnierz i zamknął się jak książka.

Ma swoje sekrety, tak jak ja, pomyś­lał Evan. Przypomniał sobie, co wcześniej usłyszał. Jak nas znalazłeś? Nagle doznał olśnienia: Jego też ktoś ściga.

Akcent nieznajomego nie wskazywał na kogoś z Wysp Północnych. Właściwie brzmiał jak…

– Jesteś z mokrego lądu, tak? – Gdy tylko to wymówił, wiedział, że to był błąd, ostatni dowód potrzebny, by go skazać. Spojrzał w oczy maga i ujrzał w nich obietnicę śmierci, której spełnienie wydawało się bardzo realne, bo ten żołnierz wyglądał na dobrego w zabijaniu.

Jakby na potwierdzenie rozległ się szczęk wyciąganego miecza.

5Ryzyko litości

Mimo nacis­ku na gardło Evan zdołał wypowiedzieć kilka słów.

– Zamierzasz mnie zabić za to, że się zakradłem do twojej szopy?

– O, teraz to moja szopa?

– Nieważne czyja, nie warto za nią umierać. Jeśli jest dla ciebie taka ważna, to ją sobie zatrzymaj. Ostatecznie to ty masz kozy.

– Litość to ryzyko, którego nie mogę podjąć – oświadczył chłopak. – To nic osobistego.

– Zabijanie zawsze jest osobiste – zauważył Evan, patrząc przystojnemu żołnierzowi prosto w oczy. – To druga naj­bardziej intymna rzecz na świecie, jaka może się zdarzyć między ludźmi.

Mag zawahał się, myśląc nad tym, co usłyszał, i to była ta chwila nieuwagi, której Evan potrzebował. Wbił kolano w krocze przeciwnika, na co tamten zgiął się wpół, a wtedy Evan zadał mu cios pięścią w twarz.

Taka kombinacja powinna zwalić go na miejscu, ale tak się nie stało. Chociaż zawył z bólu, nie puścił miecza, tylko popchnął Evana na podłogę i skoczył, by go przygwoździć, lecz ten zdołał się poderwać i rzucił się ku drzwiom. Był już prawie u celu, gdy mag zagrodził mu drogę.

Evan obrócił się i pobiegł w przeciwnym kierunku, chociaż wiedział, że tam nie ma wyjścia. Wskoczył do zagrody dla kóz i kucnąwszy pomiędzy dwoma kudłatymi kozłami, próbował wydobyć nóż z buta. Ścigający go żołnierz wpadł między zwierzęta, które rozpierzchły się na wszystkie strony. Evan, pozbawiony osłony, podniósł się z niepozornym nożykiem w ręku i znalazł się twarzą w twarz z czubkiem żołnierskiego miecza.

– Skończmy to – powiedział mag krótko, lodowatym tonem.

Zrobił krok naprzód, a Evan się cofnął, uchylając się przed ciosem, który mimo to przeciął mu koszulę. W szopie nie było miejsca na bardziej wyrafinowane uniki i Evan ­zdawał sobie sprawę, że jego dobra passa wkrótce się ­skończy.

Nie sięgnął świadomie po swoją moc, lecz przyszła ona niezapowiedzianie. Nagle wokół jego stóp pojawiły się drobne wiry, które wessały wióry i słomę, po czym cisnęły nimi w żołnierza. Ten zaskoczony otarł twarz rękawem i strząsnął pył z włosów. Evan próbował wykorzystać moment i przemknąć obok niego, ale przeciwnik podłożył mu nogę. Chłopak upadł twarzą na kozie odchody i słomę. Mag natychmiast znalazł się na nim i docisnął go do podłoża. Evan spodziewał się poczuć chłód stali między żebrami.

Wtedy wezbrał w nim magiczny sztorm, skórę przeszyło wyładowanie elektryczne, jakby skłębiona w głębi moc chciała się wydostać. Zdesperowany przywołał wszystkie zjawis­ka pogodowe, jakie były do jego dyspozycji, uznając, że i tak nie ma nic do stracenia.

Przez chwilę nie był w stanie oddychać, jakby zabrakło mu powietrza. Potem cała szopa eksplodowała z takim hukiem, jaki robią fajerwerki w dniu Przesilenia. Posypały się na nich drobiny drewna, siano, gliniane płytki. Konie parskały, świnie kwiczały, krowy ryczały – to była prawdziwa kako­fonia zwierzęcych dźwięków.

Żołnierz zaklął i stoczył się z Evana. Upuścił miecz, by rękami osłonić sobie głowę. Evan wstał, po pas otoczony kozami. Znajdowali się w oku cyklonu, który zasysał pojedyncze przedmioty i miotał nimi na wszystkie strony. Evan osłonił oczy rękawem i zwinnie się wyginał, by nie dosięgnął go unoszący się w powietrzu miecz.

Wiatr porwał żołnierza niczym drobny pyłek i rzucił nim o ścianę. Mag upadł ciężko, z nogą wygiętą pod nienaturalnym kątem. Wtedy tornado ustało.

Zapanowała niezwykła cisza, zakłócana jedynie rżeniem koni i beczeniem kóz. Evan podniósł miecz żołnierza i podszedł do miejsca, w którym ten leżał zwinięty pod ścianą. Sądząc po wyglądzie jego nogi, musiał bardzo cierpieć, ale albo był w szoku, albo go nauczono, że krzyk jest nieakceptowalnym przejawem słabości.

Ranny oblizał wargi i powiedział:

– Ale… ty nie… nie możesz… – Chwycił za swój wisior, jakby chciał się upewnić, że wciąż tam jest. – Magia na ciebie nie działa i możesz rzucać zaklęcia bez amuletu – powiedział, jakby potwierdzając, że Evan przeczy zasadom działania magii. Odetchnął głęboko i uśmiechnął się blado. – Jak już mówiłem… skończmy to, nawet jeżeli nie tak, jak… planowałem. – Spojrzał Evanowi w oczy i czekał na śmierć.

Nie oferuje litości i sam jej nie oczekuje, pomyś­lał Evan. To chyba uczciwe postawienie sprawy.

Wisior żołnierza – amulet? – zdawał się źródłem wielu krzywd. Evan docisnął czubek nie swojego miecza do szyi przeciwnika i ściągnął mu wisior przez głowę. Cofnął się i wrzucił go do swojej torby, po czym wsunął miecz do pochwy przy pasie.

– Zostań tu – powiedział, chociaż żołnierz i tak nie był w stanie się oddalić. Podszedł do miejsca, w którym, jak mu się zdawało, spadł jego własny wisiorek, i zaczął grzebać w gruzach. Słyszał ciężki oddech żołnierza, szuranie piętą po podłodze i syk bólu, gdy ten próbował poruszyć nogą. W końcu Evan znalazł swój wisior i zawiesił go sobie na szyi.

Wrócił do rannego. Ten otworzył oczy. Evan nie wiedział, co robić. Nie miał zamiaru go zabijać, ale zostawić go samego ze złamaną nogą w zwalonej szopie wydawało się nie w porządku.

– Destin!

Evan podniósł głowę i odruchowo sięgnął po nóż. W drzwiach stała kobieta w koszuli nocnej i obejmowała wzrokiem całą scenę: zerwany dach, Evana stojącego nad Destinem z nożem w ręku.

Co miał powiedzieć – „to on zaczął”?

– Mamo! – jęknął żołnierz i uniósł ręce, jakby chciał ją wypchnąć za drzwi. – Uciekaj!

Kobieta natomiast zacisnęła pięści i ruszyła w ich stronę z determinacją na twarzy. Gdy się zbliżyła, Evan dostrzegł podobieństwo między nimi. Oboje byli niczym konie czystej krwi i mieli takie same jasnobrązowe włosy i orzechowe oczy. Tyle że ona nie była magiem.

– Proszę, mamo, odejdź – szeptał Destin bez przekonania, jakby wiedział, że to i tak nic nie da. Popatrzył na Evana w taki sposób, jakby ostrzegał, że obedrze go ze skóry. Imponujące jak na kogoś leżącego bezwładnie ze złamaną nogą.