Zaklinacz Cieni - Cinda Williams Chima - ebook

Zaklinacz Cieni ebook

Cinda Williams Chima

4,4

Opis

Wojownicza KSIĘŻNICZKA walcząca o zakończenie długotrwałej WOJNY.
Młody ŻOŁNIERZ, który nie znosi przegrywać, pokonany i UWIĘZIONY za liniami wroga.
MUZYK, którego pieśni mają ZNIEWALAJĄCĄ moc.

Na tych troje młodych wojowników pada cień nowego wroga – siły, która zagraża każdemu promieniowi światła w Siedmiu Królestwach.

DŁUGOTRWAŁA WOJNA
Alyssa ana’Raisa jest księżniczką następczynią tronu Szarych Wilków w Fells, królestwie pogrążonym w wojnie, która zdaje się nie mieć końca. Ta wojna wiele jej odebrała i uczyniła z niej twardego żołnierza czującego się lepiej na polu bitwy niż na królewskim dworze. W końcu Lyss przechodzi do ofensywy, pragnąc zakończyć wojnę, która odbiła się na całym jej życiu. Jeżeli jej plan się nie powiedzie, Alyssa może stracić królestwo, jeszcze zanim zasiądzie na tronie.

ŻYCIE W ZAGROŻENIU
Po drugiej stronie frontu, w Ardenie, młody obiecujący kapitan Halston Matelon od najmłodszych lat walczy w służbie swojego króla. Ostatnio jednak otrzymuje coraz niebezpieczniejsze zadania. Zmuszony do zmagań z przerażającymi pogłoskami o wiedźmach i wilczych wojownikach z Północy, a także z okrutnym królem we własnej ojczyźnie, Hal zostaje wciągnięty w niebezpieczną grę o życie.

CIEŃ PORAŻKI
Osadzona w świecie Siedmiu Królestw, trzymająca w napięciu historia o niewyobrażalnych kosztach wojny, o czarnej magii i dwojgu nieustępliwych bohaterach, stojących po przeciwnych stronach barykady, którzy zbliżają się do siebie, choć mogą przez to wiele stracić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (82 oceny)
46
26
9
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sysolek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Przeczy a w ciągu jednego wieczoru. Polecam
10
ELAMARITA

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca
10
IsMae

Nie oderwiesz się od lektury

Super
10
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super opowieść. Polecam
00
Darekslod

Nie oderwiesz się od lektury

jeszcze lepsza jakzakoinacz ognia
00

Popularność




Tytuł oryginału: Shadowcaster

Copyright © 2017 by Cinda Williams Chima

Cover art by Alessandro Taini

Cover design by Erin Fitzsimmons

Copyright © for the Polish translation by Dorota Dziewońska, 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2022

Opracowanie graficzne okładki na podstawie oryginału d2d.pl

Redakcja techniczna i skład Robert Oleś

Redakcja językowa i korekta d2d.pl

Fotografia autorki: Augusten Burroughs

Opracowanie wersji elektronicznej /

Wydanie I

ISBN EPUB: 978-83-67071-44-4

ISBN MOBI: 978-83-67071-45-1

Wydawca:Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

1. Sadyba Uciekinierów

2. Płaczący Strumień

3. Matelon

4. Dolina Królowych

5. Szary Wilk

6. Taniec dobiegł końca

7. Znowu w Kotle

8. Trening

9. Breon

10. Okpiona

11. Klient

12. Gracze wchodzą na scenę

13. Debiut sceniczny

14. Uwodzenie

15. Bis w Łachmantargu

16. Rozmyślania po zamachu

17. Akt końcowy

18. Narada wojenna

19. W królewskim ogrodzie

20. Za południową granicą

21. Przesilenie w Delphi

22. W samym środku zimy

23. Zaklinacz Ognia

24. Droga donikąd

25. Forteczne Skały

26. Trudna droga na wybrzeże

27. Pojedynek na miecze

28. Pojedynek na słowa

29. Przesłuchanie

30. Dobra i zła wiadomość

31. Zła i dobra wiadomość

32. W drodze do Kredowych Klifów

33. W ruinach

34. Konflikt interesów

35. Uliczny grajek

36. Lądem i morzem

37. Drugie przesłuchanie

38. Ponowne spotkanie

39. Życie na krawędzi

40. Pojedynek

41. Smok

42. Od snów do koszmarów

43. Za mało, za późno

44. Nocna przeprawa

45. Rozbitkowie

46. Muzyka na plaży

47. Szerokie wody

Podziękowania

Tym, którzy kochają książki – nauczycielom, bibliotekarzom, księgarzom, rodzinie i przyjaciołom, którzy mi pokazali, że książki są bramą do marzeń.

A marzenia czasem się spełniają.

1Sadyba Uciekinierów

Pierzasta muszka zamigotała w blasku słońca, zanim lekko opadła na wzburzoną powierzchnię Płaczącego Strumienia. Lyss zaparła się stopami i pociągnęła za wędkę.

– Nie szarp – szepnął jej brat Adrian. – Niech się zbliży do ciebie z prądem. Jętki nie pływają.

– Może moje pływają – odparła.

– Jak chcesz ciągnąć, powinnaś użyć sztucznej muchy – powiedział, sięgając do swojej torby. – Mam tu jedną, która może ci…

– Przestań mną dyrygować.

Adrian miał trzynaście lat – ledwie o dwa lata więcej niż Lyss – więc nie musiał się zachowywać, jakby znał się na wszystkim. Nawet jeśli tak było.

– To ty przestań krzyczeć, bo przepłoszysz ryby – odpowiedział i sięgnął po jej wędkę.

Chcąc uniknąć dotyku jego dłoni, Lyss gwałtownie odsunęła się od brzegu, nagle poślizgnęła się na luźnym kamieniu i upadła na pośladki.

– Na krew i kości! – zaklęła i pomasowała się po kości ogonowej.

Adrian parsknął śmiechem i usiadł na brzegu obok niej. Lyss już miała mu przyłożyć, ale wtedy zdała sobie sprawę, że słyszy jego śmiech po raz pierwszy od śmierci ich siostry Hany.

Śmiech mimo wszystko. Ona też potrzebowała powodu do śmiechu. Wepchnęła go więc do strumienia. Wynurzył się, kaszląc, lecz wciąż rozbawiony, z głową mokrą jak u wydry. Kilka wymachów ramion (był też ekspertem w pływaniu) i znalazł się przy brzegu.

– Właściwie – powiedział – to możemy sobie darować łowienie ryb. Na razie i tak w promieniu kilku kilometrów nie ma ani jednego pstrąga.

– Czy to znaczy, że znowu będziemy musieli jeść suszoną sarninę?

– To nie ja przepłoszyłem wszystkie ryby.

Lyss ledwie panowała nad emocjami. Zawsze przychodziło jej to z trudem. Jej matka, królowa, nieustannie ją upominała, żeby najpierw myśleć, a potem mówić, ale dziewczynka zwykle działała bez zastanowienia.

Jej starszy brat był inny. Prawie niemożliwe wydawało się wciągnięcie go w kłótnię. Ich ojciec mawiał, że Adrian długo się rozgrzewa. Za to jak już się rozgrzeje, nie da się go ostudzić. Żadnym sposobem.

Leżeli na plecach obok siebie, mrużąc oczy w słońcu późnego lata, które przezierało przez drżące liście topoli nad ich głowami. Adrian także drżał i Lyss wyczuwała jego wyrzuty sumienia. To nie on ponosił winę za to, że Hana nie żyła, a życie Lyss było w rozsypce.

– Nie chcę wracać – powiedziała.

Adrian chrząknął znacząco.

– Mówię poważnie. Moglibyśmy tu zostać i utrzymywać się z ziemi.

– To chyba musiałaby być tylko ziemia. Raczej nie wyżylibyśmy z rybołówstwa.

– Dobrze sobie radzę z łukiem – zauważyła. – Tata tak mówi. A ty znasz się na roślinach. Moglibyśmy zbudować własną sadybę, zanim spadnie śnieg. Albo wprowadzić się do tych ruin. – Wskazała na Dolinę Królowych. – Nazwalibyśmy ją Sadybą Uciekinierów.

Adrian zamknął oczy i spazmatycznie wypuścił powietrze z ust. Lyss dostrzegła na jego twarzy ból. Oboje potrzebowali odpoczynku – musiała go tylko o tym przekonać.

Usiadła i wyjęła z torby zeszyt. Zapisała nazwę. Sadyba Uciekinierów. Potem ją narysowała: niezdarny szkic zniszczonego pałacu letniego, dym wydobywający się z dwóch kominów i ich dwoje wyglądających z okien.

Skinęła na brata i wyciągnęła notes w jego stronę. Zwykle podziwiał jej historie i rysunki, ale tym razem pokręcił głową.

– Ile, według ciebie, zajęłoby klanom odnalezienie nas?

– Zanim to się stanie, ktoś inny będzie musiał być królową.

– Ktoś inny już jestkrólową. Nasza mama nigdzie się nie wybiera. Ty do szesnastego dnia imienia nie będziesz nawet nazywana księżniczką następczynią tronu. A do tego momentu jeszcze pięć lat.

– Ale gdy już wejdę na tę ścieżkę, nie będzie możliwości powrotu ani zejścia na bok. – Popatrzyła na niego. – Czemu przez jakiś czas nie moglibyśmy mieć króla?

– Jeżeli myślisz o mnie, moja odpowiedź brzmi nie – odrzekł Adrian. Przestał tym samym ją ignorować. Usiadł i oparł się plecami o pień topoli.

– A Finn?

– Finn? – Przewrócił oczami. – Wiem, że czujesz do niego miętę, ale…

– Nie czuję do niego mięty! – odparowała.

– Słuchaj, nikt nie chce króla, a już na pewno nie króla czarownika. Klany wszczęłyby wojnę, a Arden natychmiast zająłby nasze królestwo. – Zerknął na siostrę. – A skoro mowa o Ardenie, to król Gerard… on tylko czeka na okazję.

– Nie o nim myślałam – odpowiedziała Lyss głosem drżącym ze złości. – On nigdy, przenigdy nie zdobędzie tronu Szarych Wilków. W jakiś sposób kiedyś każę mu zapłacić za zamordowanie Hany. – Ich siostra zginęła w potyczce z żołnierzami z Południa na pograniczu. Chociaż król Ardenu sam nie machnął mieczem, to byli jego żołnierze, jego rozkazy, jego wina.

– Nie sądzisz, że łatwiej byłoby to zrobić, gdybyś była królową? – spytał Adrian. Miał w zwyczaju mówić jej to, co sama w głębi duszy wiedziała, tylko nie chciała wydobywać tego na światło dzienne.

Lyss zamknęła oczy, ale było za późno. Spod jej powiek już wypływały łzy, które powoli toczyły się po policzkach.

– To nie w porządku – szepnęła i jej ciałem wstrząsnął szloch. – Nigdy nie miałam być królową.

Adrian chwycił jej dłoń.

Lyss, czując magię przepływającą jej przez palce, wyszarpnęła rękę z jego uścisku.

– Przestań! – burknęła. – Nie uspokajaj mnie!

– Nie nosisz swojego talizmanu? – zapytał Adrian zdziwiony. – Czy Tancerz Ognia nie mówił ci, że nie powinnaś go nigdy zdejmować?

– Nie przypuszczałam, że będę potrzebowała ochrony przed własnym bratem.

– Nieważne, z kim jesteś, masz nosić talizman – oznajmił, znowu przyjmując rozkazujący ton. Kiedy nie odpowiadała, dodał łagodniej: – O co chodzi, Lyss? Czego naprawdę się boisz?

– Wszyscy kochali Hanę – powiedziała smutno. – Ona byłaby wspaniałą królową. Ja się do tego nie nadaję.

– Nieprawda. To, że nie jesteś Haną, nie znaczy, że nie będziesz wspaniałą królową – stwierdził Adrian. – Ty masz swoje mocne strony.

– Jakiś przykład?

Chwilę potrwało, nim przywołał dowód na potwierdzenie swoich słów.

– Mówisz prawdę.

– Może i tak, ale przez to tylko pakuję się w kłopoty.

– Nie znosisz oszustwa.

– A królowe muszą to znosić całymi dniami. I jeszcze same wciskać kit innym.

Roześmiał się.

– Widzisz? Dużo wiesz o byciu królową.

Lyss tylko burknęła. Nie widziała nic śmiesznego w swojej sytuacji – wcale a wcale.

Po chwili Adrian wrócił do przerwanej rozmowy.

– Jesteś bystrą obserwatorką… nic się przed tobą nie ukryje. Świetnie tropisz zwierzynę, dobrze jeździsz konno i celnie strzelasz z łuku. I znakomicie piszesz, rysujesz i grasz na bazilce. Twoje piosenki trafiają prosto w serce.

To była prawda. Kiedy pisała, miała czas na zastanowienie się i poprawki. Inaczej niż gdy otwierała usta.

– Może napiszę do króla Gerarda krytyczny list – powiedziała Lyss, przewracając oczami. – To go powinno przywołać do porządku. Mogą mi wyryć na nagrobku: „Lepiej radziła sobie na piśmie”.

– Czy tego właśnie się boisz? Co ludzie o tobie po­wiedzą?

– Częściowo. Królestwo istnieje od ponad tysiąca lat. Nie chcę zostać zapamiętana jako królowa, która je zniszczyła.

– Jeżeli zostanie zniszczone, to nie z twojej winy – stwierdził Adrian, zaciskając szczęki.

– Wina spadnie na mnie. Powinnam być królową w spokojnych czasach, a nie kiedy jesteśmy w stanie wojny.

– Tutaj nigdy nie ma spokoju. Nie było go dwadzieścia pięć lat temu, kiedy nasza matka przejmowała tron. I nie ma teraz. – Poczekał, a kiedy nie odpowiadała, mówił dalej: – Ta wojna nie może trwać wiecznie. I tak musisz to zrobić, nie ma nikogo innego.

– A Julianna? Ona przynajmniej wygląda jak królowa.

Julianna była jej kuzynką, córką ciotki Mellony. Szczupła, pełna wdzięku, zawsze zdawała się mówić to, co należało. Ludzie ją kochali.

Adrian parsknął.

– Naprawdę myślisz, że byłaby lepsza od ciebie? Ona nie ma twojej siły charakteru. Ani serca.

Każdy byłby lepszy ode mnie, chciała powiedzieć Lyss, ale wiedziała, że to nieprawda. Może i nie pragnęła tej funkcji, lecz nie było nikogo, kto mógłby ją zastąpić.

– Nie bądź dla siebie taka surowa. Dopiero co minął twój jedenasty dzień imienia, a Hana zginęła w wieku dwu­dziestu lat. Musisz przestać się z nią porównywać.

– Kiedy wszyscy mnie z nią porównują – mruknęła.

– Prawdopodobnie będziesz już starą kobietą, gdy przejmiesz tron – zauważył. – Masz jeszcze dużo czasu, żeby się wszystkiego nauczyć.

– Tobie łatwo tak mówić – stwierdziła Lyss, chociaż wiedziała, że to nieprawda. – Ty możesz sobie robić, co chcesz. Wyjedziesz do Oden’s Ford i zapomnisz o naszym istnieniu.

Adrian sięgnął po płaski kamień i puścił kaczkę na wodę.

– Nie wiem, czy tak będzie.

Lyss podniosła na niego zdumiony wzrok.

– Jak to? Wiem, że jeszcze jesteś za młody, żeby iść do Mystwerku, ale…

– Chciałbym już teraz uczyć się z uzdrowicielami – oz­najmił.

– Czarownik w jednej szkole z uzdrowicielami? To nie do pomyślenia.

– Wszyscy tak mówią, gdy o tym wspominam. A teraz, kiedy Hana nie żyje, mama nawet nie chce słyszeć o Oden’s Ford.

Lyss też znalazła kamień i rzuciła na wodę, ale podskoczył tylko dwa razy, nim zniknął w głębinie.

– Zmieni zdanie.

– Dlaczego zawsze łatwiej jest o optymizm, kiedy chodzi o cudze kłopoty? – zauważył Adrian z goryczą. – W każdym razie nie przyszliśmy tu rozmawiać o mnie i moich problemach.

Lyss przygryzła wargę, czując wyrzuty sumienia.

– Ale możemy, jeśli chcesz.

Pokręcił głową, jego niebieskozielone oczy skupiły się na jej twarzy.

– Nie przyprowadziłem cię tutaj, żebyś uciekła przed kłopotami. Sprowadziłem cię do starej stolicy, bo pochodzisz z rodu, który rządził stąd całym kontynentem. Czasami trzeba się na chwilę oderwać, by sobie przypomnieć, kim się jest. Uwierz w siebie, Lyss. Jesteś na tyle silna i bystra, żeby podołać temu zadaniu. Nie pozwól sobie wmówić, że jest inaczej. Kochasz te góry i ich mieszkańców. Jesteś uczciwa, wiesz, co słuszne, i potrafisz tego bronić. Jesteś twarda i nie jesteś zarozumiała. Takiej właśnie królowej potrzebujemy. Wolałbym jedną ciebie niż piętnaście Juliann. Albo pięciuset Finnów.

Lyss poczuła iskierkę nadziei, która szybko rozbłysła i równie szybko zgasła.

– Ciągle mam te sny, w których wszyscy są martwi, a ja stoję sama na szczycie Hanalei, tylko ja i wilki.

– Nie będziesz sama. Mama cię nauczy, tata będzie ci pomagał, i będziesz miała związanego przysięgą kapitana, takiego jak Byrne. Ja też będę cię wspierał, jak tylko będę mógł, w czym będziesz chciała. Nawet jeśli dostanę się do Oden’s Ford, to przecież po skończeniu szkoły wrócę.

Wolałabym pomagać królowej, niż być królową, pomyślała Lyss. Jednak świadomość, że będzie miała brata po swojej stronie, wiele dla niej znaczyła. Uklękła na wprost niego.

– Obiecujesz? – Chwyciła go za obie dłonie. – Obiecujesz, że nie zostawisz mnie samej?

– Obiecuję – odparł, patrząc jej w oczy. – Napiszesz własną historię jako królowa, a ja odegram w niej każdą rolę, jaką mi przydzielisz.

To było jak złożenie ślubów. Pozostali tak na klęczkach jeszcze przez kilka sekund, aż w końcu Adrian powiedział:

– Teraz powinniśmy się rozejrzeć za dobrym miejscem na biwak, zanim zajdzie słońce.

2Płaczący Strumień

Lyss zaczerpnęła wody z Płaczącego Strumienia i popiła suchy kęs sera i chleb podróżny. Chciałaby tak samo łatwo spłukać swoje wspomnienia.

Reszta jej szwadronu, porozrzucana wzdłuż brzegów strumienia, korzystała z krótkiego postoju, by się pożywić, odpocząć i napoić konie.

Po chlebie przełknęła kilka pasków łykowatej sarniny oraz garść suszonych owoców i orzechów. Te żołnierskie racje żywnościowe już wychodziły jej bokiem. Wojsko w drodze nie miało czasu na polowanie czy pieczenie świeżego mięsa.

Ledwie cztery lata temu Lyss i jej brat Adrian biwakowali nad brzegiem tego strumienia po śmierci Hany. Cztery lata temu brat złożył jej solenną obietnicę.

Nie będziesz sama.

Później, zaledwie po kilku miesiącach, podczas Przesilenia, jej ojciec i brat wpadli w zasadzkę na ulicy Fellsmarchu. Ojciec został zamordowany, a brat zniknął bez wieści. Pozostała po nim tylko umazana krwią torba.

Pochowały ojca obok Hany w Świątyni Katedralnej, a potem w napięciu czekały na wiadomości o Adrianie. Spodziewały się żądań ogromnego okupu lub jakiegoś przerażającego dowodu śmierci od króla Ardenu. Otrzymały zaś… nic. Po czterech latach milczenia Adrian został uznany za zmarłego – przez prawie wszystkich oprócz Lyss. Wbrew wszelkim dowodom ona wciąż wierzyła w cuda. Mimo wszystko miała nadzieję, że brat żyje – może w niewoli, gdzieś w lochach na Południu, chociaż zdrowy rozsądek mówił, że lepiej dla niego byłoby nie żyć, niż być więźniem Ardenu.

Gdyby nie żył, wiedziałabym o tym.

Na początku wprost rozsadzała ją chęć szukania brata. Matka stanowczo zabroniła jej podejmowania jakichkolwiek prób w tym kierunku, a nawet przydzieliła jej całodobową ochronę, żeby Lyss nie myślała o ucieczce.

W końcu, mimo oporów Lyss, odbył się pogrzeb Adriana, a ona sama dorosła na tyle, by zrozumieć, że nawet jeśli jej brat żyje, ona i tak nie ma pojęcia, gdzie go szukać.

Wciąż miewała sny, w których stawał w drzwiach i pytał, dlaczego nikt go nie szukał.

To jest ziemia złamanych obietnic, pomyślała. Przyzwyczaj się. Miałam sporo na głowie, odkąd zniknąłeś.

Rzuciła kamień, który miał dotrzeć na drugi brzeg, lecz wcześniej wpadł do wody. Obok niej Sasha grzebała w torbie, zapewne poszukując czegoś, co pozostało do zjedzenia. Nikt w tej grupie żołnierzy nie miał ani grama tłuszczu, ale Sasha była duża i jej apetyt odpowiadał jej gabarytom.

– Łap – powiedział Cam, rzucając jej woreczek suszonych jagód. – Ja już się najadłem.

Sasha odrzuciła mu owoce.

– Zjedz, żołnierzu. Ja mam dużo więcej mięsa na kościach niż ty.

To była prawda. Cam zawsze wyglądał na niedożywionego – chudy jak szczapa, z kończynami, które jakby wyrosły mu w jeden dzień.

Sasha Talbot i Cam Staunton należeli do gwardii królewskiej Szarych Wilków, przydzielonej Lyss na porę kampanii wojennych. Chociaż nosili mundury regularnej armii, mieli tylko jedno zadanie: utrzymać przy życiu następczynię tronu Szarych Wilków. To stawało się coraz trudniejsze, w ­miarę jak wojna się przeciągała i cierpliwość Lyss się kurczyła.

Staunton służył w gwardii od niedawna. Jego matka była kapralem w szwadronie Lyss. Zginęła na Trzęsawiskach w zeszłym roku i Cam został jedynym opiekunem dwóch młodszych braci.

Jeszcze dobrze nie zgasły ogniska pogrzebowe, kiedy dwunastoletni Cam przyszedł do Lyss, by się zaciągnąć do piechoty górskiej.

– Chciałbym dla was walczyć, pani – powiedział, unosząc głowę i prężąc sylwetkę. – Wszyscy mówią, że przy was będę brał udział w prawdziwych walkach.

– Zostań jeszcze w domu, Cam – odparła. Choć była od niego tylko dwa lata starsza, miała wrażenie, że dzielą ich dekady.

– Wy walczyliście na wojnie w wieku dwunastu lat – zauważył chłopak. – Mama mi opowiadała. Jako trzynasto­latka wyciągnęliście sztandar Szarych Wilków z martwych rąk swego dowódcy i poprowadziliście atak, który wyparł Południowców do Świętej Wody. A w zeszłym roku…

Lyss uniosła ręce.

– Nie wierz we wszystko, co słyszysz – powiedziała. – Opowieści lubią się rozrastać. I nie mówią całej prawdy.

Cam zacisnął szczęki.

– Wielu moich rówieśników jest w wojsku. Ja się nie zaciągnąłem tylko dlatego, że mama mi nie pozwalała. Zawsze mówiła, że muszę się opiekować braćmi.

Lyss wiedziała, że każdy inny komendant przyjąłby go od razu. Był bardziej obiecujący jako rekrut niż wielu z tych, którzy już brali udział w walkach. Gdyby mu odmówiła, nic by go nie powstrzymało przed pójściem do innej formacji.

– Kto zajmie się twoimi braćmi, kiedy pójdziesz na ­wojnę?

– Mam starszych kuzynów w pobliżu Ściany Zachodniej – odparł Cam. – Mogą u nich zostać na czas kampanii.

– A szkoła?

– Już prawie skończyłem Szkołę Świątynną. Ale będę się pilnie uczył, jak wrócę do domu.

Lyss westchnęła. Wiedziała, co się dzieje z takimi obietnicami.

– Dlaczego chcesz iść na wojnę? Zostań czeladnikiem. Znajdź zawód, który będziesz mógł wykonywać po wojnie.

– Po wojnie? – Cam wyglądał na zaskoczonego. – Czy naprawdę myślicie, że to się niedługo skończy?

Nie mogła okłamać tego chłopca, który już tak wiele ­stracił.

– Nie wiem – powiedziała.

– No to ja chcę pomóc – oświadczył. – Chcę ścigać tych, którzy zabili mi matkę.

W końcu porozmawiała z kapitanem Byrne’em i Cam został przyjęty do Szarych Wilków. To miało go utrzymać poza polem bitwy i umożliwić mu stacjonowanie blisko domu. Tego lata jednak został przydzielony do Lyss, więc ostatecznie i tak trafił na front.

Czy można właściwie powiedzieć, że w Dolinie jest bezpieczniej? – pomyślała Lyss.

Królowe Fells były związane krwią i historią z Górami Duchów. Ich przodkowie z rodu Szarych Wilków pełnili straż w lasach i na górskich przełęczach. Te szczyty zawsze stanowiły nieprzebytą barierę, która od południa osłaniała królestwo przed wrogami. Dwadzieścia pięć lat temu, kiedy jej matka Raisa była młodą królową, potworny Gerard Montaigne, król Ardenu, przedarł się przez te góry. Jego ­wojska ­dotarły aż do bram Fellsmarchu i zażądały kapitulacji.

Wówczas najeźdźców odparto, umocniono granice i od tamtej pory przez dwadzieścia pięć lat wojny udawało się utrzymywać wrogów poza granicami kraju. Niespodziewanie cztery lata temu zaczęły się zabójstwa. W pierwszym Lyss straciła ojca i brata, ale na rodzinie królewskiej się nie skończyło. Najczęściej ofiarami padali czarownicy, lecz ginęli także oficerowie armii, wojownicy klanowi, przedstawiciele rządu i arystokraci. Tym, co ich łączyło, był wkład w wysiłek wojenny lub bliski kontakt z królową.

Jak bronić się przed wrogiem, który mógł być wszędzie i uderzyć w każdej chwili?

Lyss zanurzyła bukłak w lodowatym strumieniu, by nabrać wody na dalszą podróż. Potoki spływające ze szczytu Alyssy zawsze były zimne – zasilane topniejącym śniegiem, który spływał od wiosny do późnego lata, kiedy to stoki zaczynał okrywać świeży biały puch. Południowcy nazywali ten szczyt ina­czej – Nierządnica, bo była to góra, która łamała męskie serca.

Może serca Ardeńczyków, pomyślała Lyss.

W ciągu kilku ostatnich dni oddalali się od Przydrożnej Kolonii, by dołączyć do reszty salwonu w Dolinie Królowych, która rozpościerała się przed nimi – szachownica małych gospodarstw w środku pory żniw.

– Ktoś się zbliża – powiedziała Sasha, spoglądając ponad ramieniem Lyss. Z niedowierzaniem zmrużyła oczy. – Wygląda na Tancerza Cieni.

– Co? – zdziwiła się Lyss. – Myślałam, że jeszcze jest w kolonii Demonai. – Obróciła się i przymrużyła oczy, oślepiona porannym słońcem. Zobaczyła jeźdźca pokonującego dolinę od strony namiotu sztabowego. – Masz rację. To on. Ciekawe, co go tu sprowadza.

Cień zatrzymał się obok Lyss, zasalutował, zsiadł z konia i zamaszystym gestem podał jej tubę z depeszą.

– Od generał Dunedain – oznajmił.

Lyss objęła go na powitanie, na chwilę ignorując depeszę. Zapach topnika, węgla i metalu świadczył o tym, że Cień nie oddalał się na długo od kuźni.

– Co ty tu robisz?

– Przywiozłem nowy ładunek sprzętu waszemu kwatermistrzowi – powiedział.

To miało sens. W wieku szesnastu lat Cień był już jednym z najbardziej utalentowanych wytwórców magicznych artefaktów w całym królestwie. Tacy jak on klanowi rzemieślnicy produkowali broń i magiczne narzędzia wspierające wysiłek wojenny Północy.

To jednak nie wyjaśniało, dlaczego dostarczał depesze.

– Od kiedy jesteś posłańcem?

– Słyszałem, że dzisiaj może się trafić okazja zabicia kilku Południowców, więc postanowiłem przedłużyć swoją wizytę. – Liczne warkoczyki w jego włosach świadczyły o tym, że rzadko rezygnował z okazji do walki i że zwykle wychodził z nich zwycięsko. Chociaż jego działalność miała istotne znaczenie dla przebiegu wojny i z racji tego nie powinno się go narażać na śmierć, utrzymanie go z dala od pola bitwy było prawie niemożliwe. Cień był najgroźniejszym kowalem w królestwie.

Nosił na szyi szalik szeregowca, i to stanowiło cały jego mundur. Talent do tworzenia magicznych artefaktów prawdopodobnie odziedziczył po pochodzącym z klanu ojcu, który był obdarzony mocą, lecz wygląd i zuchwałego, niezależnego ducha zawdzięczał matce z Wysp Południowych.

Matka Cienia, Cat Tyburn, dowodziła siatką szpiegowską królestwa do momentu, kiedy dwa lata temu ktoś poderżnął jej gardło i wrzucił jej ciało do Dyrny. Była sprytna i zaprawiona w walkach ulicznych jak mało kto, dlatego Lyss nie mogła zrozumieć, jak mogło do tego dojść.

Cat odeszła, ale pozostawiła po sobie upartego i temperamentnego syna. Lyss i Cień w dzieciństwie byli nierozłączni, lecz ostatnio rzadko się widywali w porze kampanii wojennych. A teraz…

– Myślałam, że masz ważniejsze rzeczy na głowie – powiedziała Lyss. – Słyszałam, że planujesz ślub.

Cień potaknął, na jego policzki wypłynął rumieniec.

– Widać, że wieści docierają szybciej niż ja.

– Ustaliliście już datę?

Pokręcił głową.

– Mój ojciec chce, żebyśmy poczekali jeszcze rok albo dwa. Topola i ja i tak mamy mnóstwo pracy, więc prawdopodobnie byłoby to dopiero jakoś w przyszłym roku. Nie martw się… dostaniesz zaproszenie, jak tylko będę wiedział, kiedy i gdzie to się odbędzie.

Lyss już kilka razy spotkała narzeczoną Cienia, Topolę Srebrny Liść, na targach klanowych. Jej warsztat znajdował się w Fortecznych Skałach, średniej wielkości miasteczku na północnym wschodzie, gdzie opiekowała się czworgiem rodzeństwa.

Jesteśmy krajem sierot, pomyślała Lyss, robimy to, czym powinni się zajmować nasi nieżyjący rodzice.

Topola była spokojna, praktyczna i bardzo rozsądna. Odpowiednia dla Cienia. Odkąd byli razem, bardziej na siebie uważał.

Mimo to Lyss trudno było się pogodzić z myślą, że Cień się ożeni i ustatkuje, nawet jeżeli miałoby to przedłużyć mu życie. Przez wiele lat, nawet pozostając z dala od siebie, byli przyjaciółmi skupionymi na jednym: powstrzymać armię króla Ardenu przed najazdem na ich ojczyznę. Czy zakładanie rodziny w sytuacji, gdy wciąż trwa wojna, nie jest kuszeniem losu?

– Gdzie będziecie mieszkać? Jak już się pobierzecie. – Jeśli on przeniesie się do Fortecznych Skał, już go więcej nie zobaczę, pomyślała. Wiedziała, że ten żal jest przejawem egoizmu.

– Wszystko w swoim czasie – roześmiał się Cień. – Dopiero się przyzwyczajam do myśli o ożenku. – Pomachał jej depeszą przed nosem. – Nie chcesz tego przeczytać, skoro przebyłem z tym taką drogę?

Lyss wydobyła papier ze środka, rozwinęła, przejrzała i zmięła w garści.

– Co jest? – zapytała Sasha, natychmiast zaniepokojona.

– Ci przeklęci błotniści podjęli decyzję – odparła Lyss. – Zmierzają ku przełęczy. Mason i Littlefield spotkają się tam z nami.

Sasha wyjęła lunetę i spojrzała na góry.

– Ilu?

– Nie pisze, ale na pewno mają ze sobą zniewolonych magów. Wysyłają nam Finna.

– Sul’Mander też tu jest? – Cień przerzucił wzrok z ­Sashy na Lyss, a z jego twarzy nie dało się niczego odczytać. – Ostatnio słyszałem, że był z królową na pograniczu.

– Był. Wiosną został ranny i od tamtej pory przebywał w szpitalu. Właśnie wrócił ze stolicy. Widocznie myślą, że przyda nam się trochę więcej obdarzonych mocą.

Chociaż Cień i Finn byli dalekimi krewnymi (dziadek Cienia pochodził z rodu Bayarów), Lyss zawsze miała wrażenie, że ten pierwszy w jakiś sposób Finna odtrącał. Jej zdaniem nie chodziło o istniejący od wieków brak zaufania między klanowcami a czarownikami – w końcu ojciec Cienia był czarownikiem.

Może powodem było to, że obaj żyli bardzo intensywnie, choć w zupełnie inny sposób.

– Ja mogę z wami pojechać – powiedział Cień, poprawiając łuk przy siodle. – Jestem obdarzony mocą.

– Wiem – Lyss przewróciła oczami – ale czy umiesz się podporządkowywać rozkazom?

– Umiem wykonywać rozkazy tak samo jak każdy Demonai – rzekł, co ustawiało poprzeczkę raczej nisko. – Zresztą generał Dunedain już się zgodziła.

– Dobrze – odparła Lyss, poirytowana, że załatwił to za jej plecami. – Tylko pamiętaj… nie chcę słyszeć narzekań, kiedy pojawią się kłopoty.

Nie powiedziała na głos tego, co jeszcze pomyślała: że ta ardeńska ofensywa musi być groźniejsza, niż myśleli, skoro Dunedain postanowiła zrekrutować dostawcę czaromiotów.

– Ruszajmy! – zawołała, by poderwać resztę szwadronu. – Szykować się do drogi!

Nim załadowała swój sprzęt, zobaczyła kolejnego samotnego jeźdźca galopującego w ich stronę. Jego jasne włosy błyszczały w porannym słońcu.

Finn. Żołądek Lyss wykonał zwyczajowe salto. Miała słabość do Finna sul’Mandera, odkąd skończyła jedenaście lat. Często widywała go z Adrianem i jego kolegami w czasach, kiedy jej uwielbienie dla brata rozciągało się na wszystkich z jego otoczenia.

W tamtym czasie w nieporadny sposób próbowała wyciągać z Adriana informacje. „Czy on naprawdę jest twoim przyjacielem?” – pytała.

„Jasne, że tak – odpowiadał zdziwiony. – Nie spędzałbym z nim tyle czasu, gdybyśmy nie byli przyjaciółmi”.

„Ale to przecież Bayar – mawiała. – Tata powtarza, że nie powinniśmy ufać Bayarom, prawda?”

„On jest z Manderów – brzmiała odpowiedź jej brata. – Zresztą on jest inny. Nie taki jak oni wszyscy”.

Lyss nie wiedziała, co właściwie miał na myśli, ale to wystarczyło, by ją uspokoić. Zawsze uważała Finna za poważnego, tajemniczego, o głębokim wnętrzu. To się nie zmieniło. W czasie wojny wielu jej rówieśników rzucało się intensywnie w wir życia: walczyło, kochało i umierało w młodym wieku. Jakby próbowali przeżyć całe życie przed osiągnięciem dwudziestki. Mimo licznych okazji Finn zdawał się nie grać w te romantyczne gry, które tak pociągały innych. Jeżeli nawet miał w przeszłości jakąś ukochaną, to był to pilnie strzeżony sekret.

Może dlatego Lyss go lubiła. Zaloty i romantyczne słówka też nie były w jej stylu. Jak tylko się w kimś zakochujemy, ten ktoś wyrusza na wojnę i zostaje zabity. Kiedy przyjdzie pora wyjść za mąż, znajdę kogoś z armią, statkami wojennymi i dużym workiem pieniędzy, myślała. Wtedy wykonam swój taniec wojenny.

W ciągu ostatnich czterech lat Finn rzadko bywał w okolicy – albo przebywał w akademii w Oden’s Ford, albo walczył na pograniczu. Opowieści, które docierały do Lyss, o odwadze, jaką się wykazywał pod ogniem nieprzyjaciela, jeszcze zwiększały jego atrakcyjność w jej oczach.

Gdy miała jedenaście lat, podobało jej się wielu chłopców. Z tych wszystkich zauroczeń przetrwało tylko to jedno.

– Porucznik Gray – odezwał się Finn, pociągając za wodze i salutując. – Jak zawsze do waszych usług.

Lyss na chwilę oniemiała. Finn nadal był przystojny, ale czas spędzony w infirmerii zmienił go. Był chudy i wymizerowany, w jego podkrążonych czarnych oczach widać było zmęczenie i ból, skórę miał niemal tak bladą jak włosy.

Zaniepokojona, pochyliła się, by przyjrzeć mu się bliżej.

– Wszystko w porządku? Słyszałam, że byłeś ranny.

Finn pociągnął za wodze, aż jego koń zrobił kilka kroków w tył.

– Tak. Nic mi nie jest – odparł tonem, który kazał jej się wycofać.

– To dobrze. – Hardo uniosła głowę. – Cieszę się.

Skrzywił się i dodał delikatniej:

– Czy nie takiej odpowiedzi oczekuje się od żołnierzy? Nieważne, czy to prawda czy nie. – Westchnął. – Ja tylko… tylu z nas zginęło, i po co? Możemy wygrać każdą bitwę, a i tak przegrać tę wojnę. To ogromna strata.

– Czy według ciebie powinniśmy coś robić inaczej? – zapytała Lyss.

– Wszystko – odparł. – Jestem gotów oddać życie za to królestwo, ale nie widzę, żeby to coś dało. – Odwrócił wzrok. – Nieważne. Nie powinienem tego mówić.

– Cieszę się, że to powiedziałeś. Mój ojciec mawiał: „Jeśli będziesz nadal robił to, co do tej pory, dostaniesz to, co do tej pory”. W naszym wypadku… nieustającą wojnę.

Finn ponownie zwrócił się w jej stronę i spojrzał na nią uważnie.

– Naprawdę to rozumiesz – powiedział.

– Nie tylko rozumiem – stwierdziła. – Zgadzam się z tym.

Uśmiechnął się, a Lyss poczuła, że topnieje od tego uśmiechu. Znała wiele dziewcząt, które oddałyby wszystko za jeden uśmiech Finna sul’Mandera, lecz on nie był pod tym względem rozrzutny.

– Musimy jechać – oznajmiła. – Mason i Littlefield spotkają się z nami przy przełęczy.

Obróciła konia, a Finn ustawił się obok niej, tak że jechali ramię w ramię. Sasha i Cam zajęli swoje pozycje, jedno przed Lyss, drugie zaraz za nią.

Kiedy jechali na wschód, słońce zniknęło za wielką górą i powietrze wyraźnie się ochłodziło. Lyss czuła zimny powiew na karku.

– Powinienem ci coś powiedzieć – rzucił Finn, przysuwając się do niej. – Nie wracam w tym roku do akademii.

– Nie? – Czy dlatego był taki markotny? – Czemu?

– Chcę zostać w domu. Postanowiłem uczyć się pod okiem lorda Vegi w infirmerii.

– Ale… zawsze mówiłeś, że uwielbiasz Oden’s Ford.

– Owszem – przyznał. – Ale już czas przestać być egoistą i zrobić coś dla królestwa.

– Finn… jesteś nieoceniony na polu bitwy. Zostałeś poważnie ranny w walce o królestwo. Nie widzę w tym nic egoistycznego.

Zbył to wzruszeniem ramion.

– Po prostu myślę, że powinienem w inny sposób wnieść swój wkład w tę wojnę. Po miesiącach spędzonych w infirmerii, po tym, jak zobaczyłem, jaką ważną pracę tam wykonują, zrozumiałem, że to jest moje miejsce. Lord Vega jest dla mnie prawdziwym mentorem.

To było tak samo zaskakujące jak decyzja Finna o tym, że nie wróci do akademii. Lyss przypomniała sobie narzekania Adriana na lorda Vegę, które zresztą były podobne do opinii jego przyjaciela Tya Gryphona. Ich zdaniem ten czarownik zdecydowanie nie był typem mentora.

No cóż, pomyślała, niech im obu to wyjdzie na dobre. Vega od lat utyskiwał na brak młodych chętnych do pracy w infirmerii. Albo zdał sobie sprawę, że problemem jest jego zachowanie, albo natrafił na kogoś, kto jest w stanie z nim wytrzymać.

Starała się nie mieć uprzedzeń do Harrimana Vegi, ale szczerze mówiąc, nie znosiła go. Miała nadzieję, że nie chodziło tu o to, że nie mogła mu wybaczyć, iż nie ura­tował ­życia jej ojcu. To on ogłosił zgon jej taty jeszcze na ulicy.

– Czy generał Dunedain wie? Że chcesz odejść z armii?

Finn zaprzeczył ruchem głowy.

– Zamierzam jej powiedzieć, kiedy wrócimy do stolicy jesienią.

– Chyba nie muszę mówić, że będzie nam cię brakowało – rzekła Lyss.

Finn się uśmiechnął.

– Ale i tak możesz to powiedzieć. Śmiało.

Porucznicy Mason i Littlefield spotkali się z nimi przy przełęczy. Towarzyszył im kapitan Starborn, dowódca salwonu. Był jednym z nielicznych wojowników z klanu Demonai, którzy zaciągnęli się do regularnej armii.

– Dobre wieści! – zawołał z szerokim uśmiechem. – Mamy dzisiaj wielu nizinnych do zabicia.

– Prawdziwy Demonai – mruknęła Sasha, patrząc z niepokojem na Lyss.

– Ilu? – zapytała Lyss.

Starborn machnął ręką, pokazując, że mówi o przybliżonych liczbach.

– Nasi zwiadowcy uważają, że to może być cała brygada.

– Brygada! – Littlefield zrobił się nienaturalnie blady.

Starborn skinął głową.

– A więc – zatarł dłonie z zadowoleniem – będziemy mieli sporo pracy.

– Chyba powinniśmy poczekać na wsparcie – nalegał Little­field.

– Nie mamy czasu do stracenia – oznajmił Starborn. – Musimy ich utrzymać na przełęczy… tym sposobem będziemy walczyć tylko z kilkoma naraz. Jeśli rozjadą się w dolinę, będą mogli wykorzystać swoją liczebność.

Lyss nachyliła się, Pudding poruszył się pod nią, wyczuwając jej niepokój.

– W takim razie ruszamy? Mój szwadron może zająć pozycje na przedzie, gdzie Finn będzie mógł najlepiej wykazać swoją skuteczność.

Starborn spojrzał na nią z uznaniem i skinął głową.

– Naprzód, porucznik Gray. Będziemy zaraz za wami.

Lyss dała sygnał swoim żołnierzom, a sama wysunęła się na czoło. Sasha i Cam jechali po obu jej stronach, Finn i Cień zaraz za nimi.

– Czy zawsze musisz jechać na czele? – syknęła Sasha. – Nie mogłabyś czasami przypomnieć sobie, kim jesteś?

– Ja nigdy nie zapominam, kim jestem – odparła Lyss. – Właśnie dlatego jadę na czele.

3Matelon

Halston Matelon nigdy by nie przyznał, że nie może się doczekać bitwy – ale tak było. Po frustrującym okresie wypatrywania wrogów w Delphi perspektywa poprowadzenia wojsk do walki wydawała się bardzo kusząca. Chociaż nie była to walka, którą chciałby toczyć.

Żołnierz nie wybiera sobie bitew – powtarzał jego ojciec. Ma za zadanie wygrać tę bitwę, która jest przed nim. Jeśli stosować taką miarę, Hal był dobrym żołnierzem. Szybko awansował w armii imperium. W wieku siedemnastu lat był już kapitanem. Jego ludzie byli dobrymi, lojalnymi żołnierzami i wygrywał z nimi więcej bitew, niż przegrywał. Nagle jednak właśnie to stało się problemem.

Dziewięć miesięcy temu, podczas Przesilenia, otrzymał nowe rozkazy – król Gerard zwolnił go ze służby wojskowej i wysłał do podbitego miasta Delphi, gdzie miał pilnować przestrzegania praw stanu wojennego.

– Czemu to robi? – zapytał ojca przy drugim kuflu piwa. – Przecież jestem dobrym żołnierzem. Czemu wysyła mnie na stanowisko, do którego nie mam przygotowania?

– W tym momencie królowi nie są na rękę twoje wojskowe sukcesy – stwierdził lord Matelon. Potarł podbródek nasadą dłoni. – To chyba moja wina. Zbyt otwarcie krytykowałem tę wojnę.

– Ale… jeśli chce wygrać, po co miałby robić taki głupi ruch? – Hal rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje, chociaż siedzieli na tarasie w Białych Dębach, dobrze chronionej wiejskiej posiadłości Matelona.

– Król Gerard nie chce, żebyś stał na czele armii, kiedy wykona ruch przeciwko mnie – powiedział jego ojciec z gorzkim uśmiechem.

– Myślisz, że to możliwe? – Hal mimo wszystko ściszył głos.

– Dla króla to ważne – stwierdził lord. – Królowi Gerardowi zawsze brakuje pieniędzy, zwłaszcza teraz, gdy rada ograniczyła mu dopływ funduszy. Jednym z rozwiązań, przynajmniej tymczasowych, jest uznanie kogoś z nas za zdrajcę i zagarnięcie jego majątku. Akurat teraz prawdopodobnie ja znajduję się na szczycie listy kandydatów.

Hal popatrzył na zielone wzgórza i lasy rodzinnej posiadłości. W dole widział matkę i siostrę – poruszające się kolorowe punkciki – zajęte zbieraniem kwiatów w ogrodzie. Musiał je chronić, musiał bronić tego miejsca, tego azylu.

– Jeśli przyjdzie po ciebie, sprawię, że tego pożałuje – oświadczył ponuro.

– Mam nadzieję – odrzekł lord Matelon i roześmiał się chrapliwie. – Ale właśnie tego boi się król Gerard. – Po chwili milczenia nachylił się nad stołem. – Musimy też wziąć pod uwagę możliwość, że jego celem jest, żebyś nie wrócił z Delphi żywy.

Hal uderzył dłońmi w stół.

– I nadal twierdzisz, że powinienem jechać? – Hal pozostawiał politykę tym, którzy byli za starzy, by móc się przydać na polu bitwy. Musiał jednak przyznać, że jego ojciec zawsze dobrze sobie radził na obu polach.

– Musisz jechać. Nie możesz dać królowi pretekstu do aresztowania i przetrzymywania cię jako zakładnika dla wymuszenia mojego posłuszeństwa. Delphi to paskudne miejsce, ale cel króla jest jeszcze paskudniejszy. Dlatego myślę, że powinieneś jechać i mieć oczy i uszy otwarte. To nie jest pole bitwy, do jakiego przywykłeś. Nie ufaj Gwardii Królewskiej, ona służy królowi. Zabierz ze sobą sześciu swoich najlepszych żołnierzy i nie ufaj nikomu innemu. W Delphi codziennie ktoś umiera, uważaj, byś nie znalazł się wśród nich.

Hal wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem, gotując się z oburzenia.

– Czy twoim zdaniem istnieje możliwość, że król się zorientuje, że wysłanie mnie do Delphi było błędem?

– Tak, istnieje taka możliwość. Zawsze jest możliwe, że pochłonie go trzęsienie ziemi. Tylko nie próbuj tego przyspieszać przez zaniedbywanie swoich obowiązków. Nawet gdy przydzielone zadanie ci nie odpowiada, Matelon zawsze robi, co do niego należy.

Oczywiście. Hal słyszał to całe życie. Po tylu latach to zdanie prawdopodobnie miał już wryte w szpik kości.

– Czy masz jakieś inne rady w kwestii przetrwania w Delphi poza tą, żeby się pilnować?

– Jako dowódca wojskowy sprawujący pieczę nad całym dystryktem musisz być widoczny i dostępny. Słuchaj, co ludzie mają do powiedzenia. Jasno przedstaw im zasady, a potem konsekwentnie je egzekwuj. Bądź surowy, kiedy musisz, ale sprawiedliwy. Nie będą cię lubić, ale będą cię szanować. A to najlepszy sposób na zapobieganie kłopotom.

Teraz, po dziewięciu miesiącach na tym posterunku, Hal wiedział, że rady ojca były z gatunku tych, o których mówi się, że łatwo powiedzieć, trudno zrobić. Miał wrażenie, że gdy tylko osiągnął niewielki postęp w stosunkach z mieszkańcami, król Gerard natychmiast to niszczył swoją okrutną, mściwą i arbitralną polityką. Jako siły policyjne podkomendni Hala stanowili dla większości mieszkańców twarz Ardenu, i była to bardzo brzydka twarz.

W ciągu pierwszych czterech miesięcy w tym mieście Hal przeżył trzy próby zamachu na swoje życie. Raz była to trucizna, raz zasadzka na ulicy, a raz ktoś starannie naciął popręg jego siodła. Nie wiedział, czy sprawcami byli delphiańscy partyzanci z organizacji o nazwie Patrioci czy agenci króla, bo gawrońce nikogo nie schwytali.

Po tych zdarzeniach przeniósł swoją siedzibę do rezydencji na północ od miasta. Tłumaczył to tym, że chce obserwować kopalnie i północną granicę. Owszem, to była prawda, ale niecała. W ten sposób mógł utrzymywać żołnierzy z dala od centrum i dzięki temu unikać zatargów z mieszkańcami. Można by powiedzieć, że to przejaw tchórzostwa, ale Hal nie miał sumienia znęcać się nad ludźmi. Poza tym nie zamierzał tu zginąć, a jego szanse na przeżycie ­znacznie wzrastały, kiedy nie musiał chodzić po zatłoczonych ulicach tego miasta.

Czemu tak jest, że kiedy człowiek odnosi sukcesy na polu bitwy, ktoś musi zniszczyć mu życie, powierzając mu stanowisko zarządcy?

Teraz jednak dziwnym zrządzeniem losu wojna przyszła do niego. Generał Karn ulokował całą brygadę przy Bramie Duchów, licząc na to, że zamieni letni impas w drobne zwycięstwo. Karnowi bardzo zależało na zdobyciu choćby niewielkiego terenu, by udobruchać Radę Tanów. Ojciec Hala nie był jedynym, który stracił zainteresowanie finansowaniem krucjaty króla Gerarda przeciwko królowej wiedźmie z Fells.

Plan polegał na przejściu przez Płaskowyż Alyssy i obejściu Nierządnicy, by wkroczyć prosto w Dolinę Królowych. Karn potrzebował doświadczonego dowódcy, który znał teren. Takie przynajmniej uzasadnienie usłyszał Hal, kiedy otrzymał rozkaz dołączenia do tej późnoletniej ofensywy.

Podchodził do tego z ostrożnym optymizmem. To mogło znaczyć, że król zrozumiał, iż nie stać go na wysyłanie dobrych żołnierzy na śmierć w mokradłach Delphi. Tym samym Hal zyskiwał możliwość udowodnienia swojej wartości dla imperium.

Dołączył do armii przy Bramie Duchów. Karn powierzył mu dowództwo nad całym batalionem – jedną trzecią brygady. Hal sprowadził ze sobą pół tuzina zaprawionych w bojach żołnierzy, jednak wkrótce miał się przekonać, że reszta jego podkomendnych to surowi rekruci z podbitych królestw, mężczyźni, spośród których mało kto umiał napiąć kuszę. Byli kompletnie nieprzygotowani, a do wymarszu pozostawał niecały tydzień.

Hal wezwał swoich weteranów i oznajmił:

– Mam dobre wieści. Wszyscy otrzymaliście awans na poruczników.

Zaczęli spoglądać po sobie, szurając nogami i mrucząc niewyraźne podziękowania w oczekiwaniu na to, co nastąpi dalej.

– Zamierzam podzielić ten batalion na pięć kolumn po dwadzieścia cztery osoby. Każdy z was stanie na czele jednej kolumny. Będziecie z nimi maszerować, jadać, spać, poznacie ich i wyłowicie wszystkich uzdolnionych. Zanim ruszymy do walki, macie ich ostro przećwiczyć. Skupcie się na strzelaniu z kuszy, pięciu standardowych komendach, formacjach bitewnych i obchodzeniu się z bronią. Podczas walki będziecie odpowiedzialni za to, by wszyscy wasi podwładni przeżyli.

– Ale, kapitanie – zaprotestował świeżo mianowany porucznik Cousineau – a co z wami? Kto będzie was ochraniał, jeśli…?

– Wykonać – powiedział Hal i odszedł.

Kiedy przyspieszony obóz szkoleniowy się rozpoczął, jego ludzie dzień w dzień wstawali o świcie i intensywnie ćwiczyli, podczas gdy inne bataliony jeszcze spały.

Część zadania polegała na tym, aby zniwelować szkody wyrządzone do tej pory rekrutom. Nasłuchali się oni opowieści starszych żołnierzy – bajek o krainie czarowników na Północy, o królowej wiedźmie i jej dwóch przerażających córkach bliźniaczkach, które piją krew wierzących i jeżdżą nago na szablozębnych koniach po nieboskłonie. O wojowniku, którego nazywali Szarym Wilkiem. Niezniszczalny, w ferworze walki zamieniał się w ogromnego szarego wilka, gotowego rozszarpać każdego, kto wejdzie mu w drogę.

Hal nie zamierzał niczego wykluczać, ale miał już za sobą kilka kampanii na Północy i z niczym takim się nie zetknął. Owszem, w górach były wilki – widział je i słyszał. Uznał, że kiedy takie zwierzę atakuje, może wyglądać na olbrzyma, a potem, w opowieściach, jeszcze się powiększa.

– Wojownicy z Północy to zwykli mężczyźni – mówił swoim podkomendnym. – I kobiety – dodawał. – Zranieni krwawią tak samo jak my.

Prawdą było, że kobiety z Północy walczyły tak samo zażarcie jak mężczyźni – tak zaciekle, że na polu bitwy trudno je było odróżnić. Kilka razy w przeszłości Hal odkrył, że człowiek, którego przed chwilą zabił, był kobietą. Jakoś nie mógł do tego przywyknąć. Może stąd wzięły się te plotki – łatwiej było myśleć, że zabiło się wiedźmę lub ducha wojownika niż kobietę.

Opuścili Bramę Duchów tydzień po przybyciu Hala. Tereny, przez które przechodzili, były ogołocone z żywności i wszystkiego, co mogłoby być przydatne. Wiele gospodarstw i wiosek zostało zniszczonych i opuszczonych wskutek działań wojennych. Mieszkańcy Północy mimo wszystko nie przestawali stawiać oporu. Według kapłanów działo się tak, ponieważ zostali zniewoleni przez królową wiedźmę. Zgodnie z tą logiką synowie Malthusa mieli być witani jako wyzwoliciele.

Hal wciąż na to czekał.

Napotykali niewielki opór, jeśli nie liczyć normalnych działań zaczepnych ze strony miedzianolicych. Karn nie próbował ścigać sprawców; najwyraźniej uważał, że strata kilku żołnierzy tu i tam jest ceną za szybkie tempo marszu.

Wciąż bardziej prawdopodobne było, że żołnierze z batalionu Hala pozabijają się nawzajem, niż że przysporzą zmartwień tym z Północy. Ta sytuacja zaś przysparzała zmartwień Halowi.

Jego żołnierze byli młodzi – wielu z nich jeszcze nie osiąg­nęło wieku dojrzałości. Niektórzy nawet nie mówili w mowie powszechnej. Hal postanowił nauczyć się ich imion. Ty. Bakshi. Raynaud. Skye.

Jedynymi weteranami przydzielonymi do tego batalionu – oprócz tych, których sam sprowadził – byli czterej magowie z obręczami na szyjach. Wśród nich znajdował się mężczyzna o pociągłej twarzy zwany Pitts. Za każdym razem, gdy obrzucał Hala spojrzeniem spod opadających powiek, ten czuł, jak przeszywa go dreszcz. Magowie nie mieli Halowi wiele do powiedzenia, chociaż on starał się wciągać ich w rozmowę. Nie było w tym nic dziwnego. Magowie z obręczami często byli markotni, bo przecież wcielano ich do armii siłą. Hal zwykle utrzymywał z nimi dobre stosunki, gdy już ich do siebie przekonał – ale na to trzeba było czasu, którego teraz nie miał.

Mimo woli zastanawiał się, czemu wysłano tych mężczyzn do walki zaraz po zrekrutowaniu, dlaczego przydzielono ich jemu i dlaczego kazano im maszerować przed doświadczonym wojskiem.

Niczego nie był pewien, ale miał kilka teorii.

Dotarli już do wschodniego końca przełęczy, zanim Hal zdołał zmusić generała Karna do rozmowy.

– Panie generale. Dokonałem oceny ludzi ze swojego batalionu i obawiam się, że ich brak doświadczenia może narazić na niebezpieczeństwo całą brygadę i zaszkodzić misji – ­powiedział szybko, żeby przełożony nie zdążył go odprawić.

– A więc obawiacie się, kapitanie Matelon – odparł Karn, kładąc dłonie na biodrach. – Mam nadzieję, że to nie spędza wam snu z powiek. Jak zapewne wiecie, niełatwo nam zdobyć rekruta. Musicie radzić sobie z tym, co macie. Jak my wszyscy.

– Ależ, generale – zaprotestował Hal – ja nie narzekam na jakość ludzi pod moją komendą. Wierzę, że z czasem staną się dobrymi żołnierzami. Martwi mnie ich młody wiek i…

– Sami jeszcze macie mleko pod nosem, a dobrze sobie radzicie – stwierdził generał.

– Walczę w służbie imperium, odkąd skończyłem jede­naście lat – odparł. – Tym, co najbardziej mnie niepokoi, jest ich brak przeszkolenia i doświadczenia, a także zgromadzenie tylu z nich w jednej jednostce. Wydaje mi się, że gdyby ich wymieszać z bardziej doświadczonymi oddziałami we wszystkich trzech batalionach, mogliby się uczyć od swoich kompanów, a weterani pomagaliby im przetrwać, póki nie nabędą potrzebnych umiejętności.

– Czy podważacie moje rozkazy, kapitanie?

Tak, pomyślał Hal, zdecydowanie tak.

– Nie, generale. Tylko sugeruję, że…

– Potrzebuję weteranów do walki, a nie do niańczenia rekrutów – oświadczył Karn. – Zaplanowałem bitwę tak, żeby jak najlepiej wykorzystać swoje zasoby. Wszyscy mi mówią, że jesteście wyśmienitym oficerem polowym. Dlatego przydzieliłem tych rekrutów pod waszą komendę. Wasz batalion ma ważne zadanie do wykonania.

– Jakie?

– Pójdzie jako pierwszy do ataku na Dolinę Królowych – wyznał Karn.

Gdyby jego rozmówcą był ktoś inny, Hal pomyślałby, że coś źle zrozumiał. Gdy jednak spojrzał na twarz dowódcy, gdy ujrzał na niej poczucie triumfu wymieszane z szyderstwem, wiedział, że się nie przesłyszał.

– Czy możecie… to wyjaśnić? – zapytał. Udało mu się mówić spokojnie i rzeczowo.

– Przebijecie się przez przełęcz – stwierdził Karn takim tonem, jakby Hal był zbyt głupi, żeby zrozumieć sens tych słów. – Jak już się przedrzecie, oczyścicie dolinę z cywilów, ograbicie miasto ze wszystkiego, co cenne, i spalicie wszystko do szczętu. – Urwał, jakby oczekiwał na serdeczne podziękowanie za tę samobójczą misję.

Hal się wyprężył, stanął w rozkroku i spojrzał generałowi w oczy.

– A co potem? – zapytał spokojnie.

Karn przez chwilę wyglądał na zbitego z tropu. Hal wiedział, że nie było żadnego planu na potem, bo on i jego batalion nie mieli przeżyć.

– Potem… będziecie czekać na dalsze rozkazy – padła w końcu odpowiedź.

– Jeśli mogę zapytać, generale: co będą w tym czasie robić pozostałe dwa bataliony?

– Będziemy zaraz za wami – odparł Karn z uśmiechem drapieżnika – będziemy uzupełniać straty w miarę potrzeb. – Zamilkł na chwilę, by jego słowa mogły zapaść w pamięć. – A teraz, kapitanie, chyba powinniście odpocząć. – Po tych słowach odwrócił się i odszedł, nie czekając na salut. I dobrze, bo Hal nie miał zamiaru oddawać mu honorów.

Przypomniał sobie przestrogi ojca. W tym momencie królowi Gerardowi nie są na rękę twoje wojskowe sukcesy.

Hal dodał do tego własny wniosek: Ale jest mu na rękę twoja śmierć.

Był w potrzasku. Jeśli odmówi wykonania rozkazu, zostanie postawiony przed sądem i skazany na śmierć. Jeśli zdezerteruje, zostanie schwytany i skazany na śmierć. Mógłby przejść na stronę wroga i zdać się na wątpliwą łaskę wiedźmiej królowej. Każda z tych możliwości okryłaby jego ojca hańbą i pomogła królowi zbudować oskarżenie przeciwko niemu.

Czy gdyby Hal rzucił się z klifu, byłaby to szlachetna śmierć?

Co wtedy stałoby się z jego batalionem? Czy Karn wcieliłby go do innych oddziałów, czy wysłałby na rzeź bez dowódcy? Prawdę mówiąc, Hal chciał żyć i chciał uratować ilu się da w swoim batalionie. Dopiero zaczął się uczyć ich imion.

Nawet gdy przydzielone zadanie ci nie odpowiada, Matelon zawsze robi, co do niego należy.

Rozważył swoje możliwości. Dysponował zaledwie garstką kawalerzystów – większość jego żołnierzy to była piechota. A w wąskiej przełęczy warunki naturalne stanowiły broń obosieczną. Dawały osłonę, ale też uniemożliwiały wykorzystanie przewagi liczebnej, która była jedyną jego mocną kartą. Mógł się zdać tylko na element zaskoczenia. Musiał przeprowadzić batalion przez przełęcz i wyjść na otwartą przestrzeń, zanim przeciwnicy zablokują im drogę. Wtedy mógłby przewagą liczebną nadrobić brak doświadczenia i umiejętności.

– Generale! – krzyknął za odchodzącym Karnem.

Dowódca zesztywniał i się obrócił.

– Słucham, kapitanie.

– Proszę o pozwolenie na natychmiastowy wymarsz.

Karn zamrugał zdumiony. Spojrzał na Hala podejrzliwie. Po chwili się uśmiechnął.

– Kapitanie – powiedział – możecie wyruszyć, kiedy tylko chcecie.

4Dolina Królowych

Szwadron Lyss napotkał armię Ardenu w połowie przełęczy, gdzie strome górskie zbocza niemal się stykały, a wróg musiał się przedzierać po dwie–trzy osoby. Lyss i jej żołnierze stanęli na wprost najeźdźców, tworząc kolczasty las mieczy, toporków, włóczni i magii. Wysłała najlepszych łuczników – wśród nich Cienia – na stanowiska wyżej na stokach, skąd mieli ostrzeliwać przełęcz z góry.

Trudno było określić liczebność wojsk wroga, bo były rozciągnięte w linię. To bez znaczenia, pomyślała Lyss, skoro i tak stawiamy czoło tylko kilku z nich naraz. Błotniści byli znani z precyzyjnych formacji bojowych, ale ci tutaj wydawali się niezbyt zorganizowani.

Naliczyła czterech zniewolonych magów, podczas gdy w jej szwadronie był jeden czarownik. Widziała ich wyraźnie – ich obręcze lśniły w słońcu południa, zaraz za pierwszą linią natarcia. Finn miał ręce pełne roboty – wznosił osłony przed magią atakującą i powstrzymywał wrogich czarowników, którzy próbowali się wspinać na skały, by zdobyć lepszą pozycję do ataku. Przez to nie mógł wspierać działań ofensywnych. Dlatego to szeregowcy musieli sprawić, by Południowcy drogo zapłacili za każdą piędź tej ziemi.

I faktycznie płacili. Tracili po trzech żołnierzy za każdego poległego z Północy, ale błotniści wciąż napływali – poległych zastępowali inni, którzy przynosili nową broń i zabierali ciała. Lyss wyobraziła sobie długi rząd błotnistych, sięgający aż do wybrzeża. Jedynymi stałymi punktami byli czterej magowie i młody oficer o kruczoczarnych włosach. Wydawało się, że ten ostatni jest wszędzie – na bułanym koniu krążył między żołnierzami, poprawiał szyk, kierował nowych na miejsce poległych i zagrzewał do walki. W pewnym momencie Lyss zobaczyła, jak przechylił się na koniu i sięgnął po żołnierza z krwawiącą głową, który słaniał się na nogach. Zawiózł go na tyły i natychmiast – w zbroczonej krwią tunice – wrócił na linię frontu.

Gdy nadeszło popołudnie, Lyss, skupiona na najeźdźcach przed sobą, miała wrażenie, że kakofonia wokół niej zamieniła się w jednostajny ryk. Miecz coraz bardziej jej ciążył, ramiona bolały. Wyglądało na to, że znaleźli się w impasie – nie widać było końca walki i szala zwycięstwa nie przechylała się na żadną stronę. Uzdrowiciele przychodzili i odchodzili, unosząc rannych i poległych. Lyss dodawała otuchy zmęczonym żołnierzom, odsyłała niektórych na tyły i zastępowała ich osobami z innych szwadronów. Jedynie ona, Finn, Cień, Sasha i Cam niezmiennie pozostawali na linii frontu.

Starała się nie słuchać tego głosu w głowie, który szeptał jej, że wkrótce zabraknie im ludzi i broni, a wtedy zostaną pokonani.

– Uwaga, pani porucznik!

Cam tak mocno zderzył się swoim koniem z jej wierzchowcem, że omal nie spadła. Wycelowana w nią strzała przemknęła nad jej ramieniem, nie wyrządzając jej szkody, ale trafiła w kogoś z tyłu.

– Mander dostał! – krzyknął Cień ze swojego punktu obserwacyjnego na wzgórzu.

Lynn rozejrzała się, ale nie zobaczyła Finna.

Jeżeli został zestrzelony, to nie można już liczyć na jego magiczne osłony, pomyślała. Kiedy ich magowie się zorientują, będziemy w prawdziwych tarapatach.

Sasha widocznie doszła do takiego samego wniosku, bo ustawiła się pomiędzy księżniczką a ardeńskimi magami, krzycząc:

– Szybko! Lyss! Wycofaj się stąd!

Lyss obróciła konia w stronę przeciwników i zobaczyła ich wszystkich czterech, z wyciągniętymi prawymi rękami, z amuletami w lewych dłoniach, gotowych do strzału. Z tej odległości nie mogli chybić.

Nosiła klanowy talizman ojca, który chronił ją przed bezpośrednim ciosem magii atakującej. O ile wiedziała, tylko ona spośród obecnych miała taką ochronę. Pudding był bezbronny, a gdyby magowie okazali się na tyle sprytni, by celować w niego, mogliby zabić ich oboje.

Magowie najwyraźniej jeszcze jej nie zauważyli. Właściwie wydawali się zdezorientowani i mierzyli gdzieś w bok.

Niech więc będzie, pomyślała.

– Za królową Północy! – krzyknęła i spięła konia. Usłyszała za sobą krzyki Sashy i Cama, a potem tętent kopyt, gdy oboje ruszyli za nią.

Magowie wciąż jej nie widzieli. Pudding uderzył w najbliższego z nich, tak że ten upadł na plecy niemal pod końskie kopyta. Lyss wychyliła się z siodła i wykończyła go toporkiem, a potem zwinnie uchyliła się przed ciosem jednego z błotnis­tych. Czuła syk talizmanu, który pochłaniał magiczne ataki jeden po drugim. W końcu przestały ją nękać.

Rozejrzała się i zobaczyła, że Sasha i Cam rozprawili się z dwoma kolejnymi magami, lecz ostatni uciekł za linię błotnistych i rzucał płomienie i zaklęcia ponad ich głowami. Gdy na to patrzyła, jeden z jego ciosów omal nie trafił tego młodego ardeńskiego oficera.

Wtedy zrozumiała: ten mag wcale nie celował w nią – on mierzył w swojego własnego dowódcę.

Sasha chwyciła jednego z błotnistych za bluzę i spodnie i osłaniając się nim jak tarczą, ruszyła prosto na Południowców. Szereg został złamany i czwarty mag odsłonięty. Pierwsza strzała Lyss odbiła się od srebrnej obręczy, ale druga trafiła w cel i mężczyzna upadł na plecy.

Czterej magowie załatwieni, pomyślała, lecz po chwili jej radość zgasła, gdy rozejrzała się i zobaczyła wokół siebie morze błotnistych oraz młodego oficera z kuszą wycelowaną w jej serce.

5Szary Wilk

Mimo iż Hal próbował jak najszybciej przedostać się przez przełęcz, armia Północy powitała ich, zanim dotarli do doliny. Zderzyli się w najwęższym punkcie przełęczy. Ich łucznicy ulokowali się na stokach, skąd mogli strzelać do ludzi Hala jak do kaczek.

Zgodnie z planem jego weterani rozdzielili się i każdy przejął dowództwo nad jedną kolumną. Sześciu oficerów, którzy wiedzą, co robią, może zdziałać dużo więcej niż jeden. To także pozwoliło Halowi czuwać nad przebiegiem bitwy i mieć oko na swoich magów.

Północni najwyraźniej mieli co najmniej jednego maga, bo ktoś szybko wznosił bariery osłaniające ich łuczników. Hal przeszukiwał wzrokiem szeregi wroga, aż w końcu go wypatrzył – był to młody mężczyzna o jasnych włosach, które czyniły z niego łatwy cel. Magowie po stronie Hala brali udział w bitwie nie pierwszy raz – powinni więc wiedzieć, co robić. Tymczasem budowali magiczne bariery wokół siebie samych, lecz nie stawiali żadnej obrony.

– Pitts! – krzyknął Hal. – Jest czterech na jednego. Możesz coś zrobić z tym ich magiem?

Pitts zastosował się do tego, jakby chciał, a nie mógł.

– Daję złotą koronę temu, kto zdejmie tego maga! – zawołał Hal do swoich kuszników.

Robili co mogli, chociaż przydałoby im się jeszcze kilka lat szkolenia. Po każdym wystrzeleniu bełtu załadunek kolejnego zdawał się trwać wieki. Północni natomiast używali łuków i wykazywali się przy tym niezwykłą celnością. Żołnierze na pierwszej linii walczyli z zaciekłością, z jaką Hal dotąd się nie spotkał. I każdy z nich pod względem szkolenia był wart więcej niż czterech podkomendnych Hala.

Walczą na własnej ziemi, pomyślał, i to widać.

Podczas walk tracił dwóch lub trzech ludzi na każdego z zabitych nieprzyjaciół. Zanosiło się na to, że niedługo przewaga liczebna imperium zniknie. Kiedy spojrzał na tyły, nie zobaczył pozostałych dwóch batalionów.

Skazali mnie na porażkę, pomyślał, gdy jego straty rosły. Ale i tak nie przegram. Muszę znaleźć sposób, żeby zwyciężyć.

Poszukał wzrokiem fellsjańskiego dowódcy i w końcu go zauważył: z żółtym szalikiem porucznika, na jabłkowitym koniu. Gdy jeździł wzdłuż linii frontu, nie odstępowało go dwóch żołnierzy, jakby byli z nim połączeni niewidoczną ­nicią. On też ma osobistą ochronę, pomyślał Hal zdumiony.

Strażnicy (jeśli taką pełnili funkcję) mieli niezwykle trudne zadanie. Ten porucznik bez najmniejszych oporów sam rzucał się do walki. Zupełnie jakby miał oczy wokół głowy. Gdyby udało mi się wyeliminować ich dowódcę, pomyślał Hal, moglibyśmy zyskać przewagę.

– Pitts! – krzyknął. – Weź na cel tego oficera!

Mag spojrzał we wskazanym kierunku, a potem pokręcił głową i uczynił znak Malthusa.

– To nic nie da – odparł. – To Szary Wilk!

W szeregach żołnierzy rozległy się pomruki przerażenia. Szary Wilk! To Szary Wilk!

Hal spojrzał jeszcze raz. Porucznik był co prawda daleko, ale Hal nie widział w nim nic wilczego.

– Dlaczego myślisz, że to on?

– Już go widziałem, na pograniczu i na Trzęsawiskach. Zawsze ma dwóch strażników u boku. To demon. Gdy ktoś próbuje go zabić, zamienia się w wilka.

Hal starał się zachować spokój.

– Widziałeś to na własne oczy?

Pitts pokręcił głową.

– Jeśli ktoś to widział, to nie przeżył, żeby o tym opowiedzieć.

Hal poczuł przypływ paniki, która rosła w nim jak wzbierająca fala. Musiał to powstrzymać.

– Nie wiem jak ty – powiedział – ale ja wolałbym stawić czoło wilkowi niż demonowi.

Spiął konia i podjechał do przeciwnika, jak najbliżej miał odwagę. Zsunął łuk z ramion, sięgnął do juków, wyciągnął strzałę, nałożył i wypuścił.

Hal nie był najlepszym łucznikiem w królewskiej armii, ale z tej odległości miał szansę trafić do celu, gdyby strażnik Szarego Wilka nie odepchnął go na bok, tak że strzała przeleciała mu nad ramieniem. Hal, licząc na następny strzał, obrócił konia. Wtedy kątem oka zauważył Pittsa, który z dłonią na amulecie wysyłał wiązkę ognia prosto w niego.

Trafiła w jego wałacha. Koń zakwiczał i upadł, ale Hal zdążył z niego zeskoczyć. Podniósł się akurat w porę, by dostrzec innego z magów, który w niego celował. Ten także spudłował, lecz Hal wiedział, że jego szczęście nie może trwać wiecznie.

Ruszył slalomem w stronę magów, modląc się w duchu i mając świadomość, że nie jest w stanie dopaść ich wszystkich, zanim któryś w końcu go trafi. Już wyobrażał sobie wiadomość, jaką dostaną jego rodzice – że poległ w przegranej bitwie. Czy ojciec domyśli się prawdy?

Jego modlitwy zostały wysłuchane w dość dziwaczny sposób, gdy magów zaatakowali trzej nakrapiani.

Byli to Szary Wilk i jego dwaj strażnicy.

Hal znieruchomiał, patrząc, jak szybko rozprawiają się z trzema magami. Pitts jednak cofnął się nieco, przyjął pozycję do strzału i wysyłał jedną po drugiej wiązki płomieni w oficera nazywanego Szarym Wilkiem. Porucznik nie zamienił się w wilka. W zasadzie jakby w ogóle nie zauważał tych ataków. Czy to znaczyło, że mag miał rację, twierdząc, iż ten fellsjański oficer jest jakimś demonem lub wiedźmą?

Niezależnie od wszystkiego Pitts musiał dostrzec Hala, bo posłał prosto w niego wiązkę ognia, która o mały włos nie zwęgliła go na popiół.

To wyrwało Hala z odrętwienia i pobudziło do działa­nia. Wyszarpnął łuk i garść strzał z uścisku jakiegoś martwego żołnierza, wskoczył na konia bez jeźdźca i ruszył na ­Pittsa. Wtedy dostrzegł, że mag upada ze strzałą ­wbitą w szyję.

Hal zmienił kierunek, napiął cięciwę i nagle znalazł się twarzą w twarz z tym porucznikiem, który przed chwilą strzelał. W jednej chwili kilka faktów ułożyło się w całość.

Po pierwsze, demon czy nie, ten oficer oparł się falom magicznych ataków i nie poniósł najmniejszego uszczerbku.

Po drugie, ten porucznik był kobietą. Chociaż wzrostem mogła się równać z mężczyznami, rysy twarzy miała zdecydowanie kobiece, podobnie jak długie włosy splecione w gruby warkocz koloru pszenicy. Jej skóra była ciemniejsza niż u większości mieszkańców Północy, spojrzenie brązowych oczu dzikie i dumne jak u drapieżnika.

Po trzecie, ona i jej kompani właśnie uratowali mu życie, zabijając czterech magów, którzy powinni stać po jego stronie.

Po czwarte, wystarczyło, by wypuścił strzałę, a byłoby po tak zwanym Szarym Wilku – zakładając, że strzały działały na nią skuteczniej niż magia.

Nie mógł jednak tego zrobić. Siedzieli na koniach, wpatrzeni w siebie nawzajem, chyba całą wieczność. Dwoje żołnierzy z przeciwnych stron, każdy pragnący przeżyć. Hal zdał sobie sprawę, że ma dużo więcej wspólnego z tą zażartą porucznik niż z po trzykroć przeklętym królem Ardenu. I że więcej niż królowi zawdzięcza swoim podkomendnym, tak zawzięcie walczącym w służbie człowieka, który ich zdradził.

Opuścił łuk. Bitwa i tak jest przegrana, pomyślał. Ci martwi magowie byli naszym jedynym atutem.

Porucznik uśmiechnęła się, w jej oczach zalśniły ogniki rozbawienia.

– Miej się na baczności, nizinny – powiedziała.

Zawróciła konia i pogalopowała na tyły.

Hal zarządził odwrót z nadzieją, że jego zdziesiątkowane oddziały jeszcze pamiętają taki rozkaz.

6Taniec dobiegł końca

Lyss, generał Dunedain, Tancerz Cieni, Mason i Littlefield krążyli po polu bitwy, na którym ucichły już odgłosy walki. Zapadał zmierzch. W zachodzącym słońcu Góry Duchów rzucały długie palczaste cienie w poprzek Doliny Królowych, które sięgały szczytu Alyssy. Wciąż znoszono ciała poległych z obu armii. Na okolicznych wzgórzach płonęły stosy pogrzebowe, ich dym smolił tarczę wschodzącego księżyca. Jeden z nich płonął dla kapitana Starborna, który poległ, robiąc to, co kochał – zabijając Południowców. Nawet zwykle nieokazująca emocji Dunedain płakała po usłyszeniu tej wiadomości. To była niepowetowana strata.

Nawet gdy wygrywamy, tracimy, pomyślała Lyss.

Większość poległych i rannych pochodziła z jej szwadronu. Walczyła wraz z nimi od tamtego lata, kiedy skończyła dwanaście lat, rok po tym, jak Arden odebrał jej ojca i brata.

Bitwa jest jak śmiertelny taniec, myślała. Uczymy się kroków, ćwicząc na poligonach, maszerując w terenie z nadzieją, że ich nie zapomnimy, kiedy ze wszystkich stron uderzą w nas krzyki rannych, woń krwi i śmierć. Ruszamy do boju w rytm bębnów i wystrzałów, ale nasze karnety są puste. Nie mamy pojęcia, z kim będziemy tańczyć tego dnia, ­kiedy przyjdzie po nas śmierć, ani kto zejdzie z parkietu żywy.

Oficerowie próbują dyktować kroki, lecz od pewnego momentu nikt już ich nie słucha. Wszystko sprowadza się do tego, co dzieje się podczas każdego z wielu intymnych spotkań: kroków w przód i w tył, zwrotów i reakcji na nie. Jako oficer Lyss musiała próbować zarządzać całością pola bitwy, ale wiedziała, że gdyby przyszedł jej czas, to jak każdy żołnierz umierałaby samotnie.

Ranni już dawno zostali przeniesieni do uzdrowicieli w mieście. Dotyczyło to także Finna, który ucierpiał od ciosu w głowę. Lyss była już w infirmerii i rozmawiała ze wszystkimi, których stan pozwalał na przyjmowanie odwiedzin. Finn nie chciał nikogo widzieć, co stanowiło kolejny powód do zmartwienia. Nie powinien był tak szybko wracać do walki, pomyślała Lyss. Nic dziwnego, że chce służyć królestwu w inny sposób. Uzdrowiciele jednak twierdzili, że Finn wydobrzeje, a to już coś.

Wieść o ataku na południowych magów rozprzestrzeniała się jak pożar lasu, a z czasem jeszcze się rozrastała. Niebawem opowiadano o całym batalionie magów, prowadzonym przez samego króla Ardenu. Jedyne, co podobało się Lyss w tej wersji, to wizja Gerarda w zasięgu jej strzału.

Pogrążona w myślach, wlokła się za innymi. Z jednej strony odnieśli ważne zwycięstwo wbrew wszelkim oczekiwaniom. Z drugiej strony teraz wiedziała, że żołnierze batalionu, z którym przyszło im walczyć, w większości byli młodzi i zieloni jak trawa nad Dyrną w czerwcu. Niewyszkoleni, niedoświadczeni, niesprawdzeni w boju – ledwie odróżniali końce miecza. Mimo to wysłano ich do walki pod wodzą tego młodego kapitana niczym owce na rzeź, podczas gdy doświadczone oddziały Karna gdzieś się zadekowały. I rzeczywiście była to rzeź. Wróg poniósł ogromne straty.

Różnica między nimi a nami jest taka, że król Ardenu nie ma skrupułów.

Jeśli oni byli owcami, to kapitan błotnistych był owczarkiem, który zaganiał ich po kolei do boju, odciągał od niebezpieczeństwa, warczał na nich, przywołując do porządku, gdy się rozpraszali. Rozumiała jego taktykę. Robił to, co ona by robiła na jego miejscu – tworzył prostą strategię w nadziei, że uda im się ją zrealizować. Zrobił wszystko, co mógł w tak trudnej sytuacji. A na końcu został zdradzony.

Sasha i Cam twierdzili, że Lyss musiała się pomylić, ale ona dobrze wiedziała, co zobaczyła, a byli to czterej magowie, którzy zwrócili się przeciwko swojemu dowódcy – strzelali do niego zamiast do wrogów. I ten właśnie dowódca opuścił broń, kiedy miał okazję ją zabić.

Czemu Karn wypuścił naprzód tych młodzików? I czemu nie przysłał im wsparcia, kiedy tego potrzebowali? Czyżby nie zależało mu na wygraniu tej bitwy? I co ważniejsze, gdzie teraz jest generał?