Król Demon. Księga I. Siedem Królestw - Cinda Williams Chima - ebook

Król Demon. Księga I. Siedem Królestw ebook

Cinda Williams Chima

4,4

Opis

W Fellsmarchu nastały ciężkie czasy. Han Alister, do niedawna złodziej, zrobi niemal wszystko, by utrzymać siebie, matkę i siostrę Mari. Jak na ironię, jedyna wartościowa rzecz, jaką posiada, nie nadaje się do sprzedaży. Odkąd Han pamięta, zawsze miał na rękach grube srebrne bransolety z wygrawerowanymi runami. Wszystko wskazuje na to, że są magiczne – rosną wraz z nim i nie da się ich zdjąć.
Życie Hana komplikuje się jeszcze bardziej po tym, jak chłopak zabiera potężny amulet Micahowi Bayarowi, synowi Wielkiego Maga. Amulet ten niegdyś należał do Króla Demona – czarownika, który przed tysiącem lat omal nie zniszczył świata. Bayarowie nie powstrzymają się przed niczym, by odzyskać tak potężny przedmiot.
Tymczasem Raisa ana’Marianna, następczyni tronu Fells, toczy własną walkę. Właśnie wróciła na królewski dwór po trzech latach swobody u rodziny ojca, w kolonii Demonai, gdzie jeździła konno, polowała i uczestniczyła w słynnych targach klanowych. Po swoim święcie imienia szesnastoletnia Raisa będzie mogła wyjść za mąż, lecz nie jest zachwycona perspektywą poślubienia księcia z dużym zamkiem i małym móżdżkiem. Raisa pragnie być jak Hanalea – legendarna waleczna królowa, która pokonała Króla Demona i uratowała świat. Wygląda jednak na to, że jej matka ma inne plany – niebagatelną rolę odgrywa w nich zalotnik, łamiący wszelkie prawa, na których opiera się królestwo.
Siedem Królestw zadrży w posadach, gdy losy Hana i Raisy zetkną się na kartach tej trzymającej w napięciu powieści

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 573

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (271 ocen)
151
91
22
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Moooneta

Całkiem niezła

Książka z potencjałem, niestety nie w pełni wykorzystanym. Daję 3 gwiazdki, bo jednak przeczytałam do końca, podobały mi się aspekty polityczne i parę drobiazgów w budowie świata przedstawionego. Jednak mam wiele zastrzeżeń. Główni bohaterowie są… no właśnie, tutaj zaczyna się problem. Mają po 16 lat, wielokrotnie znajdują się w bardzo dorosłych sytuacjach… a jednak widać, że to naiwne dzieciaki. Może to kwestia tłumaczenia, ale nie pomagał fakt, że w jednej scenie dany bohater określany jest „chłopcem”, a w drugiej, z punktu widzenia głównej bohaterki, jest „zabójczo przystojnym mężczyzną”. Bleh. Miałam tu duży rozdźwięk między tym, jak bohaterowie mieli być przedstawiani, a jak faktycznie wypadli. Spory problem miałam też z motywem wykorzystania seksualnego - pojawia się on co najmniej dwa razy. Raz jako wykorzystanie „potencjalne”, w porę udaremnione; raz jest przywołane, wspomniane jako coś, co się wydarzyło. I… wszyscy jakoś przechodzą nad tym do porządku dziennego??? Nikt się ...
10
sapphire101

Nie oderwiesz się od lektury

Nieco dziecinna, ale przyjemna lektura przygodowa, w sam raz na jeden wieczór.
10
Sysolek

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa i wciągająca historia. Zaraz biorę się za drugi tom. Polecam.
00
Bioklonik

Nie oderwiesz się od lektury

Solind
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Ciekawe wejście w nowy świat fantasy, chętnie dowiem się co dalej :)
00

Popularność




Cinda Williams Chima

KRÓL DEMON

SIEDEM KRÓLESTW – KSIĘGA PIERWSZA

Przełożyła Dorota Dziewońska

Wydawnictwo Galeria Książki

Kraków 2013

Tytuł oryginału: The Demon King. A Seven Realms Novel. Book One

Copyright © 2009 by Cinda Williams Chima. All rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Dorota Dziewońska, 2011

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2011

Jacket design by HarperCollinsPublishers Ltd, 2010

Jacket illustration Nele Schtz Design / Paolo Barbieri

Opracowanie graficzne okładki na podstawie oryginału d2d.pl

Projekt układu typograficznego i skład Robert Oleś / d2d.pl

RedakcjaMagdalena Kędzierska / d2d.pl

KorektaZuzanna Szatanik / d2d.pl, Anna Woś / d2d.pl

ISBN 978-83-62170-77-7

Wydawca:WYDAWNICTWO Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Mojemu ojcu Franklinowi Earlowi Williamsowi

ROZDZIAŁ PIERWSZY Polowanie

Han Alister kucał obok parującego błotnego źródła, modląc się w duchu, by gorąca skorupa utrzymała jego niewielki ciężar. Usta i nos zasłonił sobie chustką, lecz oczy cały czas piekły go i łzawiły od oparów siarki wydobywających się z bulgoczącego szlamu. Wyciągnął kij w kierunku rosnącej na skraju kępy żółtawozielonych kwiatów. Wsunąwszy pod nią koniuszek, oderwał ją od błota, przeniósł na kiju ponad przewieszoną przez ramię torbę z jeleniej skóry i jednym ruchem strącił do wnętrza torby. Następnie bardzo ostrożnie wstał i zaczął wycofywać się na twardy grunt.

Był już niemal u celu, gdy jedna stopa przebiła cienką powierzchnię i zapadła się po kostkę w szare, kleiste, gorące błoto.

– Na kości Hanalei! – krzyknął, rzucając się w tył z nadzieją, że nie wyląduje na plecach w innym błotnym wykrocie albo, co gorsza, w jednym z tych źródeł z błękitną wodą, w których po kilku minutach ugotowane ciało odchodzi od kości.

Na szczęście upadł na twardą ziemię między sosnami; z jego ust wydobył się przy tym długi wydech, jakby uszło z niego powietrze. Usłyszał, jak Tancerz Ognia zsuwa się po zboczu, tłumiąc śmiech. Tancerz chwycił go za nadgarstki i pociągnął w bezpieczniejsze miejsce, wyginając się w tył dla zachowania równowagi.

– Zmienimy twoje imię, Samotny Łowco – powiedział, kucając obok Hana. Śniada twarz Tancerza była poważna, bystre niebieskie oczy patrzyły groźnie, lecz kąciki ust lekko się uniosły. – Może na Brodzący w Błocie albo Błotny Wędrowiec?

Hanowi nie było do śmiechu. Klnąc, zebrał garść liści, żeby wytrzeć but. Trzeba było włożyć stare znoszone mokasyny. Wysokie buty uchroniły go co prawda przed poparzeniami, ale prawy był teraz oblepiony cuchnącą mazią i Han wiedział, że po powrocie do domu będzie się musiał nasłuchać.

– Te buty to wyrób klanu – powie matka. – Zdajesz sobie sprawę, ile kosztują?

Nie miało znaczenia, że za nie nie zapłaciła. Han dostał je od matki Tancerza, Iwy, w zamian za rzadki okaz władcy śmierci, grzyba znalezionego poprzedniej wiosny. Mama nie była zachwycona, gdy przyniósł je do domu.

– Buty? – Wpatrywała się w niego zdumiona. – Wytworne buty? Kiedy ty dorośniesz? Nie mogłeś wziąć pieniędzy? Ziarna, żebyśmy mieli co jeść? Albo drewna na opał lub ciepłych koców? – Zbliżała się do niego z witką, którą chyba zawsze miała przy sobie. Han odsuwał się, wiedząc z doświadczenia, że w jej dłoniach, nawykłych do ciężkiej pracy, kryje się wielka siła.

Na plecach i rękach pozostały siniaki. Ale buty zachował.

Były warte dużo więcej, niż za nie dał – wiedział o tym. Iwa zawsze była szczodra dla niego, jego mamy i siostry Mari, ponieważ w ich domu nie było mężczyzny. Oczywiście, nie licząc Hana, lecz większości osób nie przychodziło to do głowy. Mimo że jako szesnastolatek był już prawie dorosły.

Tancerz przyniósł źródlaną wodę z Ognistej Głębi i polał nią zabłocony but Hana.

– Czemu tylko paskudne rośliny rosnące w paskudnych miejscach mają jakąś wartość? – zapytał Tancerz.

– Gdyby zwyczajnie rosły sobie w ogrodzie, kto by za nie płacił? – mruknął Han, wycierając dłonie w nogawki obcisłych spodni. Srebrne obręcze na nadgarstkach także były oblepione błotem, które wbiło się głęboko w misterny grawerunek. Musi je wyczyścić przed powrotem do domu, bo jeszcze i za to mu się oberwie.

Takie zakończenie było warte całego tego okropnego dnia. Włóczyli się od świtu, a on zdołał uzbierać zaledwie trzy lilie siarkowe, dużą torbę kory cynamonu, trochę brzytwicy i garść pospolitego kolcopnącza, które może uda się sprzedać jako panieńskie ziele na targu w Dolinie. Przez pustą sakiewkę matki w tym sezonie wyruszył w góry zbyt wcześnie.

– To strata czasu – powiedział Han, choć był to przecież jego pomysł. Podniósł kamień i cisnął nim w błoto, w którym ten zniknął z bulgotem. – Zajmijmy się czymś innym.

Tancerz przechylił głowę, tak że rozkołysał warkoczyki z koralikami.

– A co byś…?

– Zapolujmy – zaproponował Han, dotykając łuku przewieszonego przez plecy.

Tancerz w zamyśleniu zmarszczył brwi.

– Moglibyśmy spróbować na Łące Spalonych Drzew. Kozice przychodzą tam z nizin. Ptaszyna widziała je przedwczoraj.

– No to chodźmy! – Han nie potrzebował czasu do namysłu. Była kwadra głodu. Dzbany z fasolą, kapustą i suszoną rybą, które matka przygotowała na długą zimę, już były puste. Nawet gdyby miał ochotę na kolejny posiłek złożony z fasoli i kapusty, to i tak dostałby tylko owsiankę. Albo owsiankę z odrobiną solonego mięsa dla smaku. Upolowane mięso wynagrodziłoby mu z nawiązką dzisiejsze marne zbiory.

Ruszyli na wschód. Parujące źródła zostały za nimi. Tancerz narzucił żwawe tempo przez dolinę, którą płynęła Dyrna. Wysiłek fizyczny sprawił, że Han poczuł się lepiej.

Zresztą trudno było się złościć w taki dzień. Wszędzie dookoła witały ich ślady wiosny. Pod nogami mieli żmijowniki, pocałunki panien i majowe jabłka. Han wdychał zapach ciepłej ziemi, która wynurzyła się spod zimowego okrycia. Dyrna pieniła się na kamieniach, huczała w wodospadach, zasilana śniegiem spływającym po stokach z gór. Robiło się coraz cieplej, tak że Han zdjął kurtkę ze skóry jelenia i podciągnął rękawy aż za łokcie.

Łąka Spalonych Drzew była pogorzeliskiem po niedawnym pożarze. Za kilka lat znowu wyrośnie tu las, lecz na razie teren pokrywały wysokie trawy i dzikie kwiaty, między którymi pionowo sterczały zwęglone pnie sosen. Część pni leżała porozrzucana, jakby jakiś olbrzym zrobił sobie z nich pochodnie do zabawy. Młode sosenki sięgały już kolan, jeżyny i dzikie róże wygrzewały się w słońcu w miejscach, gdzie kiedyś był gęsty sosnowy las.

Ujrzeli kilkanaście kozic, które z opuszczonymi głowami skubały świeże źdźbła wiosennej trawy. Na tle brązu i zieleni łąki wyglądały niczym plamy brunatnej farby. Ich długie uszy drgały atakowane przez owady.

Tętno Hana przyspieszyło. Tancerz był lepszym łucznikiem, cierpliwszym, jeśli chodzi o wybór celu, jednak przecież każdy z nich mógł wrócić ze zdobyczą. Na myśl o świeżym mięsie poczuł, jak jego wiecznie pusty żołądek aż się skręca.

Obeszli polanę, tak by ustawić się pod wiatr, i skryli się za skarpą osłaniającą ich od strony stada. Przycupnąwszy za dużą skałą, Han zsunął łuk i napiął cięciwę, oceniając naprężenie stwardniałym kciukiem. Łuk był nowy, przystosowany do jego wzrostu. Był wyrobem klanowym, jak wszystko w jego życiu, co łączyło funkcjonalność z pięknem.

Wstał i przyciągnął cięciwę w okolice ucha. Czekał cierpliwie. Wiatr przyniósł zapach palonego drewna. Han skierował wzrok do góry i odnalazł cienką smużkę dymu przesuwającą się w poprzek zbocza. Spojrzał pytająco na Tancerza, a ten w odpowiedzi wzruszył ramionami. Ziemia była wilgotna, a wiosenna roślinność soczysta i bujna. O tej porze roku nic nie powinno się palić.

Pasące się zwierzęta również wyczuły swąd. Podnosiły głowy, prychały i wierzgały kopytami, rozglądając się tak niespokojnie, że ich oczy świeciły białkami. Han ponownie spojrzał w górę. Teraz zobaczył pomarańczowe, fioletowe i zielone płomienie, a w napływającym stamtąd wietrze wyczuwał coraz silniejszy żar i coraz więcej dymu.

Fiolet i zieleń? Myślał. Czy są rośliny, które płonąc, dają takie barwy?

Przez chwilę stado kotłowało się nerwowo, jakby nie mogąc się zdecydować, w którą stronę uciekać, po czym jak na komendę ruszyło prosto na nich.

Han czym prędzej sięgnął po łuk i gdy kozice ich mijały, wypuścił strzałę. Spudłował. Tancerzowi też nie dopisało szczęście.

Han rzucił się w pogoń za stadem – biegł chwilę, przeskakując przeszkody, z nadzieją że wystrzeli jeszcze raz, ale mu się to nie udało. Zobaczył tylko ich białe ogony, nim zwierzęta zniknęły wśród sosen. Przeklinając pod nosem, powlókł się z powrotem pod górę, w miejsce, gdzie stał Tancerz, z zadartą głową i wzrokiem wbitym w zbocze. Pasmo oślepiającego płomienia toczyło się w ich stronę, nabierając prędkości, pozostawiając po sobie wypaloną, spustoszoną ziemię.

– Co się dzieje? – zastanawiał się głośno Tancerz. – O tej porze roku przecież nie ma pożarów.

Ogień nabierał siły i tempa, przeskakiwał drobne jary. Rozżarzone iskry tryskały na wszystkie strony. Na odsłoniętej twarzy i dłoniach Han poczuł piekący ból. Strzepując popiół z włosów i gasząc iskry na ubraniu, nagle uświadomił sobie, co im grozi.

– Szybko, z drogi!

Pobiegli na drugą stronę grani. Ślizgali się na łupkach i liściach, wiedząc, że upadek oznacza katastrofę. Wreszcie ukryli się za skalnym występem przecinającym cienką roślinną osłonę zbocza. Obok nich przemykały króliki, lisy i inne drobne zwierzęta, ścigane przez płomienie. Pasmo ognia pełzło z sykiem i trzaskiem, zachłannie pożerając wszystko na swej drodze.

Za nim posuwali się trzej jeźdźcy, niczym pasterze poganiający pożogę przed sobą.

Han wpatrywał się w nich jak zauroczony. Nie byli starsi od niego i Tancerza, lecz mieli piękne peleryny z jedwabiu i wełny, które ocierały się o strzemiona, oraz długie stuły zdobione lśniącymi osobliwymi herbami. Nie jechali na krępych, włochatych kucach górskich, lecz na koniach z nizin – o długich, smukłych nogach i dumnie wygiętych szyjach. Ich siodła i uprzęże były ozdobione srebrnymi okuciami. Han znał się na koniach i wiedział, że te kosztowały tyle, ile zarabiał przeciętny człowiek przez cały rok.

A on – przez całe życie.

Chłopcy jechali ze swobodą i nonszalancją, jakby nie dostrzegając tego, co dzieje się wokół.

Tancerz znieruchomiał, jego śniada twarz skamieniała, a brązowe oczy spoglądały kamiennym wzrokiem.

– Zaklinacze – szepnął, używając klanowego określenia czarowników. – Powinienem był się domyślić.

Miotacze uroków, pomyślał Han, czując dreszcz strachu i emocji. Jeszcze nigdy nie widział żadnego z bliska. Czarownicy nie zadają się z takimi jak on. Mieszkają w pięknych pałacach wokół zamku Fellsmarch i bywają u królowej. Pełnią funkcje ambasadorów w obcych krajach – nie bez powodu, bowiem opowieści o ich czarodziejskich mocach odstraszają najeźdźców.

Najpotężniejszym z nich był Wielki Mag, doradca i mag królowej Fells.

– Trzymaj się z dala od czarowników – mawiała mama. – Lepiej, żeby tacy jak oni się tobą nie interesowali. Zbliżysz się i możesz spłonąć żywcem albo zamienią cię w coś paskudnego i niegodziwego. Pospólstwo jest dla nich jak brud pod stopami.

Jak wszystko, co zakazane, czarownicy fascynowali Hana, lecz tej jednej zasady nigdy nie miał okazji złamać. Zaklinacze nie mieli wstępu na teren Gór Duchów, z wyjątkiem Domu Rady na Górze Szarej Pani wznoszącej się nad Doliną. Nie zapuszczali się też na teren Łachmantargu, gdzie mieszkał Han. Gdy potrzebowali jakichś zakupów, wysyłali służących.

W ten sposób trzy ludy z terenów Fells – czarownicy z Wysp Północnych, mieszkańcy nizin i klany z gór – utrzymywały niepewny pokój.

Gdy jeźdźcy znaleźli się bliżej ich kryjówki, Han chłonął wzrokiem każdy szczegół ich wyglądu. Ten na czele miał czarne włosy zaczesane do tyłu i opadające na ramiona. Na długich palcach lśniło mnóstwo pierścieni, a z jego szyi na ciężkim łańcuchu zwisał kunsztownie zdobiony wisior – zapewne potężny amulet.

Jego stuła była ozdobiona wizerunkami srebrnych sokołów ze szponami rozczapierzonymi do ataku. Srebrne sokoły, pomyślał Han. To musi być jego herb rodowy.

Dwaj pozostali byli rudzi. Mieli identyczne szerokie, płaskie nosy, a na stułach wyhaftowane warczące górskie koty. Na pewno bracia albo kuzyni, przyszło na myśl Hanowi. Trzymali się nieco z tyłu za czarnowłosym czarownikiem i sprawiali wrażenie posłusznych jego woli. Han nie zauważył u nich żadnych amuletów.

Han chętnie pozostałby w ukryciu i obserwował przejeżdżających, lecz Tancerz miał inne plany. Wyskoczył zza skał niemal wprost pod końskie kopyta, wprawiając rumaki w taki popłoch, że trzej jeźdźcy z trudem utrzymali się w siodłach.

– Jestem Tancerz Ognia – oznajmił głośno w języku powszechnym – z kolonii Sosen Marisy – pominął rytualne powitanie podróżnych i przystąpił od razu do rzeczy. – Moja kolonia pyta, kim jesteście i co czarownicy robią na Hanalei, terenie zakazanym dla nich przez Nǽming. – Tancerz stał wyprostowany, z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami i dłońmi zaciśniętymi w pięści, lecz przy tych trzech obcych na wysokich rumakach wydawał się niski.

Co w niego wstąpiło? myślał Han, niechętnie wychodząc z kryjówki, by stanąć obok przyjaciela. Nie podobało mu się, że czarownicy wdarli się na ich teren łowiecki, ale rozsądek nakazywał nie narażać się na ich zaklęcia.

Czarnowłosy chłopak spojrzał gniewnie na Tancerza, skrzywił się – czarne oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia – po czym na jego oblicze wróciło chłodne lekceważenie.

Czyżby znał Tancerza? Han spoglądał to na jednego, to na drugiego. Tancerz nie sprawiał wrażenia, że zna czarownika.

Chociaż Han był wyższy od Tancerza, wzrok czarowników przepływał po nim jak woda po skale i stale wracał do jego towarzysza. Han spojrzał na swoje ubłocone spodnie ze skóry jelenia i koszulę z targu staroci, zazdroszcząc przybyszom wyszukanych strojów. Czuł się niewidzialny. Nic nieznaczący.

Tancerza obecność czarowników w ogóle nie onieśmielała.

– Zapytałem o wasze imiona – powiedział. Wskazał na cofające się płomienie. – To mi wygląda na czarodziejski ogień.

Skąd Tancerz wie, jak wygląda czarodziejski ogień? zastanawiał się Han. Może tylko blefuje?

Chłopiec z symbolem sokoła wymienił spojrzenia z kompanami, jakby pytając ich, czy odpowiedzieć. Nie uzyskawszy od nich pomocy, zwrócił się do Tancerza:

– Jestem Micah Bayar, z domu Orlich Gniazd – oznajmił takim tonem, jakby sam dźwięk tego imienia miał ich powalić na kolana. – Jesteśmy tu z rozkazu królowej. Królowa Marianna oraz księżniczki Raisa i Mellony polują w Dolinie. Naganiamy zwierzynę w ich stronę.

– Królowa nakazała wam podpalić górę, żeby zapewnić sobie udane polowanie? – Tancerz z niedowierzaniem kręcił głową.

– Chyba wyraziłem się jasno? – odparł Bayar, lecz coś w jego wyrazie twarzy mówiło Hanowi, że nie jest do końca szczery.

– Zwierzyna nie należy do królowej – odezwał się Han. – Mamy takie samo prawo do polowań jak ona.

– Zresztą, wy jesteście nieletni – zauważył Tancerz. – Nie wolno wam używać magii. Ani nosić amuletów. – Wskazał klejnot na szyi Bayara.

Skąd Tancerz to wszystko wie? zdziwił się Han. On sam nie miał pojęcia o zasadach obowiązujących czarowników.

Tancerz widocznie trafił w czuły punkt, bo Bayar spojrzał na niego ze złością.

– To sprawa czarowników – powiedział. – I wam nic do tego.

– No cóż, miotaczu uroków – odparł Tancerz, tym razem używając obraźliwego klanowego określenia czarowników – jeśli królowa Marianna zechce polować latem na jelenie, może przyjść za nimi w góry. I zawsze tak robiła.

Bayar uniósł brwi.

– Żeby spać na klepisku wraz z tuzinem leżących pokotem obleśnych krewniaków, przez tydzień obywać się bez kąpieli i wrócić do domu, śmierdząc dymem palonego drewna i ludzkim potem, i do tego jeszcze ze świerzbem? – Parsknął śmiechem, a jego towarzysze zrobili to samo. – Jeśli o mnie chodzi, nie dziwi mnie, że woli przebywać na nizinach.

On przecież nic nie wie, pomyślał Han, przypominając sobie przytulne chaty z ławami do spania, pieśni i opowieści przy ogniu, posiłki zjadane ze wspólnego kotła. Tak wiele razy zasypiał okryty skórami i kocami wyrabianymi przez klan, słysząc dawne pieśni, które towarzyszyły mu jeszcze we śnie. Han nie należał do klanu, ale często o tym marzył. To było jedyne miejsce, w którym czuł się jak u siebie. Jedyne miejsce, w którym nie miał wrażenia, że wpycha się na siłę.

– Księżniczka Raisa przez trzy lata była wychowywana w kolonii Demonai – powiedział Tancerz, dumnie unosząc podbródek.

– Ojciec księżniczki, sam wychowany przez klan, bywa staroświecki – odparł Bayar, i jego kompani ponownie wybuchnęli śmiechem. – Ja osobiście nie poślubiłbym dziewczyny, która bywała w górskich koloniach. Obawiałbym się, że nie jest już niewinna.

W jednej chwili w ręku Tancerza błysnął nóż.

– Powtórz to, miotaczu uroków – powiedział głosem zimnym jak woda w Dyrnie.

Bayar szarpnął wodze i jego koń cofnął się, zwiększając odstęp między nim a Tancerzem.

– Według mnie kobietom więcej grozi ze strony miotaczy uroków niż kogokolwiek w koloniach – ciągnął niezrażony Tancerz.

Han z bijącym sercem przysunął się do przyjaciela i położył dłoń na rękojeści własnego noża. Uważał przy tym, by nie stanąć w zasięgu jego wymachu. Wiedział, że Tancerz jest szybki i dobrze posługuje się nożem. Ale czym jest ostrze wobec magii? Nawet dwa ostrza?

– Spokojnie, miedzianolicy. – Bayar oblizał wargi, nie spuszczając wzroku z noża w ręku Tancerza. – O to właśnie chodzi. Mój ojciec mówi, że dziewczęta, które idą do kolonii, wracają dumne i uparte, tak że trudno nad nimi panować. To wszystko. – Mrugnął porozumiewawczo, jakby opowiedział żart, który wszystkich rozbawił.

Tancerz się nie zaśmiał.

– Czy chcesz powiedzieć, że nad prawowitą dziedziczką tronu Fells trzeba… panować?

– Tancerzu – upomniał go Han, lecz przyjaciel zbył jego ostrzeżenie ruchem ręki.

Han ocenił trzech czarowników wzrokiem, tak jak zrobiłby to przed bójką. Wszyscy trzej mieli ciężkie, zdobione miecze, które nieczęsto bywały w użyciu. Zrzucenie ich z koni powinno załatwić sprawę, pomyślał. Wystarczy przeciąć popręg. Zbliżyć się do nich na taką odległość, żeby miecze nie na wiele się zdały. Złapać Bayara, a pozostali uciekną.

Jeden z rudowłosych czarowników nerwowo chrząknął, jakby był niezadowolony z tego, jaki obrót przybrała rozmowa. Był starszy od drugiego, przysadzisty, z pulchnymi, bladymi, piegowatymi dłońmi, którymi mocno ściskał wodze.

– Micah – powiedział w dialekcie Doliny, wskazując podbródkiem nizinę. – Daj spokój, jedźmy już, bo nas ominie polowanie.

– Czekaj, Miphis. – Bayar wpatrywał się uważnie w Tancerza, jego czarne oczy w bladej twarzy płonęły intensywnie. – Czy przypadkiem nie nazywają cię Hayden? – zapytał w języku powszechnym, używając nizinnego imienia Tancerza. – To po prostu… Hayden, prawda? Bękart, bowiem nie masz ojca.

Tancerz zesztywniał.

– To moje imię w języku nizin – powiedział, butnie unosząc głowę. – Moje prawdziwe imię brzmi Tancerz Ognia.

– Hayden to imię czarowników – oświadczył Bayar, kładąc palce na amulecie. – Jak śmiesz wykorzystywać…

– Niczego nie wykorzystuję – powiedział Tancerz. – Ja go nie wybierałem. Jestem z klanu. Po co miałbym sobie wybierać imię miotaczy uroków?

Dobre pytanie, pomyślał Han, przerzucając wzrok z jednego na drugiego. Niektórzy z klanów w Dolinie używali imion nizinnych. Ale skąd taki zaklinacz jak Micah Bayar znał nizinne imię Tancerza?

Bayar pokrył się rumieńcem i dopiero po chwili zebrał się na odpowiedź.

– Ty tak twierdzisz, Haydenie – mówił, przeciągając samogłoski. – Może sam sobie jesteś ojcem. Co by znaczyło, że ty i twoja matka…

Ramię Tancerza śmignęło w górę. Han zdołał uderzyć w nie z boku w chwili, gdy nóż opuszczał dłoń. Ostrze wbiło się w pień, gdzie jeszcze chwilę się chybotało.

Coś ty, Tancerzu, myślał Han, kuląc ramiona pod rozgniewanym wzrokiem przyjaciela. Zabicie czarownika, przyjaciela królowej, sprowadziłoby na nich nie lada tarapaty.

Zaklinacz Bayar przez chwilę siedział nieruchomo, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Później jego twarz pobladła z gniewu. Władczym gestem wyciągnął rękę w stronę Tancerza, drugą dłonią chwycił za amulet i zaczął mruczeć zaklęcie w języku magii, zacinając się na niektórych słowach.

– Micah – przemówił szczuplejszy czarownik z herbem górskich kotów, przysuwając się do niego. – Nie, nie warto. Ogień to co innego. Jeśli dowiedzą się, że…

– Zamknij się, Arkedo – przerwał mu Bayar. – Zaraz nauczę tę pospolitą miedzianą mordę szacunku. – Trochę zły, że musi zaczynać od nowa, znowu przystąpił do czarowania.

Spróbuj zyskać na czasie i zobacz, co to da, pomyślał Han. Zsunął łuk i napiął cięciwę, celując strzałą w pierś Bayara.

– Hej, Micah! – zawołał. – Co ty na to? Przestań albo strzelam.

Bayar obrzucił Hana takim spojrzeniem, jakby pierwszy raz go widział. Może zrozumiał, że istotnie będzie martwy, zanim skończy zaklęcie, bo puścił amulet i podniósł ręce.

Na widok łuku Hana Miphis i Arkeda chwycili za rękojeści swych mieczy. Tancerz jednak także napiął cięciwę, więc i oni unieśli ręce do góry.

– Sprytnie – powiedział Han, kiwając głową. – Domyślam się, że zaklęcia są wolniejsze od strzał.

– Nawet, jeśli umie się je rzucać – dodał Tancerz.

– Próbowałeś mnie zabić! – Bayar zwrócił się do Tancerza, jakby zdumiony, że coś takiego mogło się wydarzyć. – Czy wiesz, kim jestem? Mój ojciec to Wielki Mag, doradca królowej. Kiedy dowie się, co zrobiłeś…

– Wracaj więc na Szarą Panią i opowiedz mu o tym. – Tancerz ruchem głowy wskazał na szlak wiodący w dół. – No idź. Tu nie miejsce dla ciebie. Złaź z góry. I to już.

Bayar nie chciał ustąpić, mając przyjaciół za świadków.

– Ale pamiętaj – powiedział cicho, obejmując palcami amulet. – Droga na dół jest długa. Wszystko może się na niej zdarzyć.

Kości, pomyślał Han. Bywał w licznych pułapkach na ulicach i w zaułkach Fellsmarchu. Znał ten typ tyranów na tyle, by wiedzieć, czego może się spodziewać po Bayarze. Ten chłopak skrzywdziłby ich, gdyby mógł, a przy tym nie grałby uczciwie.

Trzymając napięty łuk, Han skinął podbródkiem na czarownika.

– Zdejmij to cacko! – rozkazał. – Rzuć na ziemię!

– To? – Bayar dotknął tajemniczego klejnotu wiszącego na jego szyi.

Gdy Han przytaknął, czarownik zaprotestował:

– Nie mówisz poważnie – warknął, zaciskając amulet w garści. – Wiesz, co to jest?

– Nie mam pojęcia – odpowiedział Han. – Zdejmij to i rzuć – wzmocnił swoje słowa odpowiednim gestem.

Bayar siedział nieruchomo, pobladły.

– Nie możecie tego użyć, wiecie o tym – powiedział, przenosząc wzrok z Hana na Tancerza. – Jeśli go tylko dotkniecie, obrócicie się w proch.

– Zaryzykujemy – powiedział Tancerz i spojrzał na Hana.

Oczy miotacza uroków się zwęziły.

– Czyli jesteście zwykłymi rabusiami – wysyczał drwiąco. – Powinienem był się domyślić.

– Zastanów się – powiedział Han. – Na co mi taki towar? Po prostu nie chcę drżeć o życie przez całą drogę do domu.

Arkeda pochylił się w stronę Bayara i mruknął w języku nizin:

– Daj mu to. Wiesz przecież, co mówią o miedzianolicych. Poderżną ci gardło i wypiją krew, a ciałem nakarmią wilki, tak że nikt nigdy nie znajdzie twoich kości.

Miphis energicznie potakiwał.

– Albo użyją nas do swoich rytuałów. Spalą nas żywcem. Poświęcą swoim boginiom.

Han zacisnął zęby, starając się nie pokazać po sobie zaskoczenia i rozbawienia. Wyglądało na to, że czarownicy mieli własne powody, by bać się klanów.

– Nie mogę mu go dać, idioto – syknął Bayar. – I dobrze wiesz, dlaczego. Jeśli ojciec się dowie, że go wziąłem, wszyscy zostaniemy ukarani.

– Mówiłem ci, żebyś go nie brał – mruknął Arkeda. – Mówiłem, że to zły pomysł. I to tylko dlatego, że chcesz zaimponować księżniczce Raisie…

– Wiecie, że nie wziąłbym go, gdybyśmy mogli mieć własne – tłumaczył się Bayar. – To był jedyny… A wy na co tak patrzycie? – zapytał, nagle dostrzegając zainteresowanie na twarzach Hana oraz Tancerza i widocznie uświadamiając sobie, że rozumieją język mieszkańców nizin.

– Patrzę na kogoś, kto już jest w kłopotach i coraz bardziej się pogrąża – odpowiedział mu Han. – Teraz rzucaj amulet.

Bayar popatrzył na Hana gniewnie, jakby dopiero teraz go zauważył.

– A ty nawet nie jesteś z klanu. Ktoś ty?

Han nie był tak naiwny, by zdradzać swe imię wrogowi.

– Zwą mnie Shiv – podał pierwsze imię, które przyszło mu do głowy. – Jestem hersztem uliczników z Południomostu.

– Shiv, powiadasz… – Czarownik próbował przetrzymać spojrzenie Hana, lecz jego wzrok wciąż był jakby nieobecny. – Dziwne. Jest coś… Wydajesz się… – zamilkł, jakby zgubił myśl.

Han przesunął wzrokiem po drzewcu strzały, czując pot spływający mu między łopatkami. Jeśli Bayar się nie ugnie, trzeba będzie wymyślić, co robić dalej. Na razie nie miał pojęcia.

– Policzę do pięciu – powiedział, zachowując wyraz twarzy ulicznego opryszka. – A potem przeszyję ci gardło tą strzałą. Raz…

Gwałtownym ruchem Bayar zsunął łańcuch przez głowę i z wściekłością cisnął amulet na ziemię. Upadając, wisior brzęknął cicho.

– Teraz spróbuj go podnieść – powiedział, pochylając się do przodu. – No, śmiało!

Han przerzucił wzrok z Bayara na amulet, niepewny, czy wierzyć czarownikowi.

– Szybko! Wynoście się stąd! – odezwał się Tancerz. – Chyba powinniście raczej pomyśleć, jak zagasić ten ogień. Bo jak nie, to ręczę, że królowa nie będzie zachwycona, niezależnie od tego, czy naprawdę was o to prosiła, czy nie.

Bayar otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Po chwili odciągnął głowę rumaka w bok i spiął go ostrogami. Koń i jeździec ruszyli w dół zbocza, jakby istotnie chcieli dogonić płomienie.

Arkeda popatrzył za nim, po czym zwrócił się do Tancerza:

– Głupcy! Jak on ma ugasić ogień bez amuletu?

Obaj czarownicy rzucili się w pościg za Bayarem, choć w nieco wolniejszym tempie.

– Mam nadzieję, że skręci sobie kark – mruknął Tancerz, spoglądając na trzech zaklinaczy.

Han odetchnął głęboko i opuścił łuk. Przerzucił go sobie przez ramię.

– O co chodziło z twoim nizinnym imieniem? Spotkałeś wcześniej Bayara?

Tancerz wsunął strzałę z powrotem do kołczana.

– Gdzie niby miałbym spotkać miotacza uroków?

– Czemu powiedział to o twoim ojcu? – drążył Han. – Skąd wie, że…

– A skąd mam wiedzieć? – Twarz Tancerza była zawzięta, rozgniewana. – Zapomnij o tym. Chodźmy.

Najwyraźniej Tancerz nie chciał na ten temat rozmawiać. W porządku, pomyślał Han. Nie miał pretensji do przyjaciela. Sam miał dość własnych sekretów.

– A co z tym? – Han kucnął i z niepokojem przyglądał się amuletowi, bojąc się go dotknąć. – Myślisz, że blefował? – Podniósł wzrok na Tancerza, który stał w bezpiecznej odległości. – Myślisz, że potrzebują tego do zgaszenia ognia?

– Zostaw to – powiedział Tancerz, wzruszając lekceważąco ramionami. – Wynośmy się stąd.

– Bayar nie chciał tego oddać – rozważał Han. – To pewnie coś cennego. – Znał handlujących magicznymi przedmiotami na targu staroci. Robił z nimi parę razy interesy, gdy jeszcze pracował na ulicy. Taka zdobycz wystarczyłaby na całoroczny czynsz.

Nie jesteś złodziejem. Już nie. Jeśli będzie to sobie często powtarzał, może to coś zmieni.

A jednak uznał, że nie może tego tak zostawić. W tym amulecie było coś złowieszczego, a zarazem fascynującego. Emanowała z niego niezwykła moc, niczym żar rozgrzanego pieca w zimowy dzień – z przodu buchnęła na Hana fala ciepła, przez co wydało mu się, że na plecach czuje chłód.

Zahaczył kijem o łańcuch i podciągnął wisior w górę. W blasku słońca miarowo kołysał się zielony, półprzezroczysty kamień w kształcie węża owiniętego wokół berła. Berło było zwieńczone błyszczącym, oszlifowanym na kształt kuli diamentem – największym, jaki Han widział w swoim życiu – a oczami węża były krwistoczerwone rubiny.

Han miewał już do czynienia z biżuterią i potrafił rozpoznać kunsztowne rzemiosło i kamienie najwyższej jakości. Ten klejnot jednak miał w sobie coś więcej.

– Co chcesz z tym zrobić? – zapytał Tancerz z dezaprobatą.

Han wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od kołyszącego się wisiora.

– Nie wiem.

– Powinieneś wrzucić to do jaru. Jeśli Bayar zabrał go bez pozwolenia, niech on się tłumaczy z jego zniknięcia.

Han nie wyobrażał sobie, że mógłby to wyrzucić. To nie była rzecz, którą zostawia się na ziemi, żeby ktoś ją znalazł, na przykład jakieś dziecko z pobliskiej kolonii.

Wydobył z torby kawałek skóry i rozłożył go na ziemi. Położył amulet na środku, owinął go ostrożnie i wepchnął do torby. Wciąż dręczyła go myśl, jak do tego doszło. Jak to się stało, że on i Tancerz wdali się w przepychankę z czarownikami? Co łączy z nimi Tancerza?

Miał nadzieję, że to już wyczerpało zasób pechowych wydarzeń na ten dzień. Han miał talent do pakowania się w tarapaty. Kłopoty same go znajdowały, nawet gdy bardzo starał się ich unikać.

ROZDZIAŁ DRUGI Niezamierzone konsekwencje

Raisa wierciła się niecierpliwie w siodle. Mrużąc oczy, spoglądała pod słońce na ścieżkę, na której tańczyły migoczące plamki światła.

– Nie mruż oczu, Raiso – odruchowo upomniała ją matka. To był jeden z żelaznego zestawu zwrotów, które zastępowały rozmowę z królową. Należały do nich: „Siedź prosto”, „A dokąd się wybierasz?”, a także używane przy każdej okazji „Raisa ana’Marianna!”.

Raisa przysłoniła więc oczy dłonią i rozejrzała się po otaczającym ich lesie.

– Jedźmy – powiedziała. – Mieli się tu z nami spotkać pół godziny temu. Jeśli nie potrafią stawić się punktualnie, niech zostaną z tyłu. Szkoda dnia.

Lord Gavan Bayar podjechał do niej i położył dłoń na wodzach Zmienniczki.

– Proszę, niech Wasza Wysokość raczy dać im jeszcze chwilę. Micah będzie niepocieszony, jeśli ominie go polowanie. Czekał na to cały tydzień. – Przystojny Wielki Mag posłał jej cukierkowy uśmiech, z jakim dorośli zwracają się do dzieci, gdy w pobliżu są inni dorośli.

Micah czekał na polowanie? pomyślała Raisa. Nawet po części nie tak jak ja. On przecież może sobie spędzać czas, jak chce.

Pewnie wciąż jest zły o wczorajszy wieczór, myślała. Dlatego każe nam czekać. Nie nawykł do tego, by mu odmawiano.

Spięła Zmienniczkę, a klacz szarpnęła łbem, wyrywając się czarownikowi. Prychnęła spłoszona, gdy kopyto poślizgnęło się na liściach. Tak samo jak jej pani chciała jechać dalej.

– Ja też często się spóźniam – odezwała się młodsza siostra Raisy, poganiając swojego kucyka. Jej jasne włosy lśniły w słońcu. – Może poczekajmy jeszcze trochę.

Raisa posłała jej gniewne spojrzenie, po którym Mellony zagryzła wargę i odwróciła wzrok.

– Micah zapewne stracił poczucie czasu – podjął Lord Bayar, usiłując uspokoić własnego masywnego ogiera. Lekki wiatr łagodnie rozwiewał srebrne włosy czarownika z magicznymi czerwonymi kosmykami. – Wiecie, jacy są chłopcy.

– Może następnym razem dacie mu, panie, zegarek? – zaproponowała zgryźliwie Raisa, co spotkało się z westchnieniem „Raisa ana’Marianna!” ze strony matki.

Nic mnie to nie obchodzi! myślała. Wystarczająco trudno było jej znieść to, że od Przesilenia trzymają ją w zamku, zamkniętą z nauczycielami, którzy każą jej nadrabiać materiał trzech lat nauki mnóstwa bezużytecznych rzeczy.

Na przykład: dama potrafi rozmawiać z każdym, niezależnie od wieku i pozycji. Przy stole gospodyni dba o to, by wszyscy brali udział w rozmowie. Powinna kierować konwersację na tory inne niż polityka i podobne tematy wprowadzające podziały. Zawsze powinna być przygotowana na poruszenie innych kwestii.

Skoro tego wymaga się od damy, to czy mężczyzna ma umieć to samo? Czy jego też dotyczą te zasady?

Zarówno Raisa jak i jej matka zmieniły się w ciągu tych trzech lat, które księżniczka spędziła w kolonii Demonai, i teraz stale dochodziło między nimi do zgrzytów. Ojciec Raisy, Averill, pełnił między nimi funkcję bufora. Ostatnio jednak był ciągle w podróżach, a Marianna traktowała Raisę jak dziecko.

W tych dniach do uszu Raisy coraz częściej docierały plotki o królowej. Niektórzy mówili, że zbyt małą wagę przykłada do finansów, polityki i stanu państwa. Inni twierdzili, że za dużo uwagi poświęca Wielkiemu Magowi i Radzie Czarowników na Szarej Pani. Czy zawsze tak było, czy Raisa dopiero teraz zaczęła to dostrzegać?

Możliwe, że to wpływ babci Eleny. Strażniczka kolonii Demonai miała jasno określone poglądy na temat polityki Doliny i rosnących wpływów czarowników, i podczas trzyletniego pobytu Raisy u rodziny ojca nie wahała się głośno o nich mówić.

Po okresie stosunkowej swobody w kolonii Demonai Raisie z trudem przychodziło wciskanie stóp w ciasne trzewiki i wytworne pończochy obowiązujące na dworze, pocenie się pod warstwami szeleszczących, drażniących skórę sukien, które wybierała dla niej matka. Miała prawie szesnaście lat – była niemal dorosła – a przez większość czasu przypominała piętrowy tort ślubny na dwóch nogach.

Ale nie dzisiaj. Dzisiaj włożyła tunikę i wąskie spodnie, buty będące wyrobem klanu, a na wierzch pelerynę podróżną sięgającą bioder. Przerzuciła łuk przez ramię i wsunęła kołczan ze strzałami do pokrowca przy siodle. Gdy prowadziła Zmienniczkę ze stajni, lord Bayar otaksował ją wzrokiem i spojrzał na królową, ciekaw jej reakcji.

Matka Raisy zacisnęła wargi i westchnęła, lecz widocznie uznała, że jest za późno, by zmuszać córkę do przebrania się. Mellony, oczywiście, wyglądała jak matka w dopasowanym żakiecie jeździeckim i długiej spódnicy z całą masą halek opadających na buty.

Młodsza siostra Raisy, Mellony, była odbiciem matki. Odziedziczyła po Mariannie jasne włosy, mlecznobiałą cerę i zanosiło się na to, że dorówna jej wzrostem lub nawet ją przerośnie. Raisa zaś była bardziej podobna do ojca: miała jak on ciemne włosy, zielone oczy i jak on była drobnej postury.

Tak więc odpowiednio ubrana i gotowa do polowania Raisa marnowała ten piękny słoneczny dzień, czekając na spóźniającego się Micaha Bayara i jego kuzynów.

Micah, nieco starszy od niej, był odważnym jeźdźcem i agresywnym, ambitnym myśliwym. Jego ciemne włosy i zniewalająca uroda sprawiały, że połowa dziewcząt na dworze mdlała na jego widok.

Odkąd Raisa wróciła do zamku, Micah nie przepuszczał żadnej okazji, by się do niej zalecać. Świadomość, że ich romans był czymś zakazanym, tym bardziej pchała ją w jego objęcia. Zamek Fellsmarch był pełen ciekawskich oczu i uszu, a mimo to udawało im się spotykać po kryjomu. Pocałunki Micaha były upojne, gdy była w jego objęciach, świat przestawał istnieć.

Było jednak coś jeszcze. Miał brutalne, cyniczne poczucie humoru na temat społeczności, z której oboje się wywodzili. Wywoływał u niej śmiech, a w tym okresie niewiele rzeczy potrafiło ją rozbawić.

Raisa wiedziała, że flirtowanie z Micahem Bayarem jest ryzykowne, lecz traktowała to jako swoisty bunt przeciwko matce i ograniczeniom dworskiego życia. Ten bunt miał jednak swoje granice. Nie była głupiutką panną Hakkam, gotową oddać się za kilka strof jarmarcznej poezji i pocałunek w ucho.

Micah Bayar natomiast nie wykazywał się cierpliwością. Stąd ich kłótnia poprzedniego wieczoru.

Owszem, cieszyła się na to wspólne polowanie, ale nie miała ochoty czekać wiecznie. Czas i okazje mijały. Jak jej życie.

Wśród czekających był też kapitan Edon Byrne z trzema żołnierzami. Wszyscy gotowi, na koniach, cicho o czymś rozmawiali. Byrne był kapitanem Gwardii Królewskiej, najmłodszym z długiej linii rodu na tym stanowisku. Nalegał na zapewnienie eskorty w dniu polowania, wbrew sprzeciwom lorda Bayara.

Teraz Byrne zwrócił się do nich:

– Wasza Królewska Mość, czy mam posłać jednego z moich ludzi, by poszukał chłopców?

– Gdyby to ode mnie zależało, kapitanie, wszyscy moglibyście jechać – odpowiedział mu lord Bayar. – Królowa Marianna i księżniczki będą całkowicie bezpieczne. Pan i pańscy ludzie nie musicie ciągnąć się za nami jak przydługi ogon latawca. Klany może i są dzikie i nieprzewidywalne, ale raczej nie odważą się ze mną zadzierać. – Dotknął amuletu na swojej szyi, by Byrne nie miał wątpliwości, o co mu chodzi. Wielki Mag zawsze mówił powoli i wyraźnie, gdy rozmawiał z kapitanem Byrne’em, jakby ten był niedorozwinięty umysłowo.

Byrne z kamienną twarzą śmiało spojrzał w oczy czarownika.

– Możliwe, ale nie klanów się obawiam.

– No tak, najwyraźniej. – Bayar uśmiechnął się blado. – Przecież pan i królewski małżonek kilka razy dostarczaliście księżniczkę Raisę w ich ręce. – Na jego twarzy pojawił się grymas zniesmaczenia.

To była kolejna rzecz, która irytowała Raisę. Lord Bayar nigdy nie używał imienia jej ojca. Nazywał Averilla Demonai królewskim małżonkiem, jakby było to stanowisko, które każdy może zajmować. Wielu spośród nizinnej arystokracji gardziło ojcem Raisy, ponieważ był kupcem klanowym, który wstąpił w związek małżeński, o jakim sami marzyli.

Tymczasem nie było łatwo poślubić królową Fells. Averill miał poparcie klanów, będące przeciwwagą dla potęgi Rady Czarowników. A to, oczywiście, nie podobało się Wielkiemu Magowi.

– Lordzie Bayar! – ostro zwróciła się do niego królowa. – Wie pan dobrze, że księżniczka Raisa przebywała w klanie zgodnie z ustaleniami Nǽmingu.

Nǽming to porozumienie pokojowe pomiędzy klanami a Radą Czarowników, kończące okres Rozłamu – magicznej katastrofy, która omal nie zniszczyła świata.

– Ależ oczywiście, niezbędne jest, by księżniczka Raisa spędzała tyle czasu poza dworem – powiedział Bayar z przekąsem, uśmiechając się do królowej. – Biedactwo. Ileż to tańców, widowisk i przyjęć ją ominęło!

No i lekcji haftowania i krasomówstwa, dokończyła Raisa w duchu. Cóż to za strata.

Byrne obejrzał Raisę tak, jak oceniałby konia na targu, i odparł w typowy dla siebie, bezpośredni sposób:

– Nie wygląda mi na wymizerowaną. I jeździ konno jak prawdziwy wojownik Demonai.

W ustach Byrne’a był to niemały komplement. Raisa wyprostowała się w siodle.

Królowa Marianna położyła dłoń na ramieniu kapitana.

– Czy naprawdę sądzisz, Edonie, że to takie niebezpieczne? – zawsze starała się jak najszybciej przerwać wszelkie spory, nawet jeżeli miało to oznaczać zaledwie zamaskowanie problemu.

Byrne spojrzał na dłoń królowej na swoim ramieniu, po czym podniósł wzrok na jej twarz. Jego surowe oblicze nieco złagodniało.

– Wasza Królewska Mość, wiem, jak bardzo lubicie, pani, polować. Jeśli chodzi o ściganie stad po górach, lord Bayar nie będzie w stanie wam, pani, towarzyszyć. Przy granicach roi się od uchodźców. Kiedy rodzina głoduje, mężczyzna zrobi wszystko, by zdobyć pożywienie. Po okolicach błąkają się grupy najemników zmierzających na wojny ardeńskie i z nich wracających. Królowa Fells byłaby dla nich cenną zdobyczą.

– Czy tylko tego się pan obawia, kapitanie? – ostrym tonem zapytał Bayar, mrużąc oczy.

Byrne’owi nawet nie drgnęła powieka.

– A czy jest coś jeszcze, co powinno mnie niepokoić? Coś, co chciałbyś mi, panie, powiedzieć?

– Chyba musimy ruszać – powiedziała królowa, zdecydowanie popędzając konia. – Micah z kompanami bez trudu nas dogonią.

Lord Bayar sztywno skinął głową. Chyba Micahowi się oberwie, pomyślała Raisa. Wielki Mag wyglądał, jakby miał ochotę odgryźć komuś głowę i dokładnie ją przeżuć, wypluwając same zęby. Raisa na Zmienniczce wysunęła się na czoło. Byrne podjechał na swym gniadym koniu naprzód, tak że znalazł się obok niej. Pozostali jechali za nimi.

Szlak prowadził pod górę przez bujnie porośnięte łąki pełne białych ogóreczników i żółtych jaskrów. Czerwonoskrzydłe kosy w niewiarygodny sposób przyczepiały się do głów nasiennych pozostałych z ubiegłego roku. Raisa nie mogła nasycić wzroku, niczym malarz, któremu długo brakowało widoku barw.

Byrne również się rozglądał, lecz z całkiem innych powodów. Uważnie lustrował las po obu stronach. Siedział wyprostowany, wodze trzymał luźno. Jego ludzie jechali w odpowiednich odstępach, obserwując teren z przodu i z tyłu.

– Kiedy Amon wraca? – zapytała Raisa, ćwicząc na srogim kapitanie ciężko zdobytą umiejętność prowadzenia konwersacji.

Byrne długo przyglądał się jej twarzy, nim odpowiedział.

– Spodziewamy się go w każdej chwili, Wasza Wysokość. Z powodu walk w Ardenie musiał wybrać okrężną drogę z Oden’s Ford.

Już ponad trzy lata minęły od chwili, gdy Raisa ostatni raz widziała Amona – najstarszego syna Byrne’a. Kiedy w dniu Przesilenia wróciła do zamku z kolonii Demonai, dowiedziała się, że Amon wyjechał do Wien House, szkoły wojskowej w Oden’s Ford. Chciał pójść w ślady ojca, a żołnierze wcześnie zaczynali szkolenie.

Ona i Amon byli przyjaciółmi od dzieciństwa. Z powodu braku innych dworskich dzieci zbliżyli się do siebie pomimo różnicy pozycji społecznej. Zamek Fellsmarch był bez niego pusty (co nie znaczy, że miała wiele czasu na rozpamiętywanie tej pustki). Gdy już zostanę królową, pomyślała Raisa, będę trzymała przyjaciół przy sobie. To był kolejny punkt na długiej liście jej postanowień.

Teraz Amon był w drodze powrotnej do Fells – samodzielnie przemierzał setki mil z Oden’s Ford. Jakże mu tego zazdrościła. Nawet będąc wśród klanów, zawsze podróżowała w towarzystwie kogoś ze straży. Jak to jest: wybierać własną drogę, spać kiedy i gdzie się chce, witać każdy dzień wraz z ryzykiem i możliwościami, które z sobą niesie?

Myśliwi zwrócili się na zachód ścieżką biegnącą wzdłuż koryta rzeki. Choć byli setki stóp ponad Dyrną, wyraźnie słyszeli huk wodospadów.

Wjechali w wąski kanion i gdy z obu stron otoczyły ich skalne ściany, ogarnął ich chłód. Raisę przeszył dreszcz zimna i trwogi – nagle poczuła się tak, jakby jakieś niewidzialne palce wyrwały z otaczającego ich świata wszelkie ślady życia.

Zmienniczka prychnęła i potrząsnęła łbem, niemal wyszarpując wodze z rąk księżniczki. Mrok po obu stronach zdawał się zlewać w szare cienie, które prężyły się i kuliły, sadząc wielkie susy.

Szare wilki, symbol jej rodu. Raisa ujrzała wąskie wilcze łby z bursztynowymi ślepiami, ostre kły przysłonięte wywieszonymi językami. Po chwili wszystko to znikło.

Mówiono, że wilki pojawiają się królowym czystej krwi w momentach zwrotnych ich życia: zwiastują niebezpieczeństwo i nowe wyzwania. Nigdy wcześniej nie pokazały się Raisie, co w końcu nie było dziwne, bowiem nie była jeszcze królową.

Obejrzała się na matkę, pogrążoną w beztroskiej rozmowie z lordem Bayarem. Królowa chyba nie zauważyła nic niezwykłego.

Gdyby Raisie towarzyszyli w tej wyprawie jej przyjaciele z klanu, przyjęliby jej przeczucia za omen i staraliby się go zbadać, zrozumieć, przeanalizować wszystkie możliwe znaczenia, jakby tropili ślady węża na piasku. Po potomkini rodu Szarych Wilków spodziewano się daru jasnowidzenia – cechy otaczanej wielką czcią.

– Czy wszystko w porządku, Wasza Wysokość? – głos kapitana wyrwał ją z zamyślenia.

Zaskoczona Raisa spojrzała w niespokojne oczy Byrne’a, szare jak ocean pod zimowym niebem. Przysunął się bliżej i przytrzymał wodze Maggie, pochylając głowę, by usłyszeć odpowiedź.

– Hmm… yyy… ja… – wyjąkała, nie wiedząc, co powiedzieć. Miała ochotę wyznać: „Mam dziwne przeczucie, że coś nam grozi, kapitanie”, albo zapytać: „Czy przypadkiem nie widział pan po drodze wilków?”.

Nawet gdyby mrukliwy kapitan potraktował to poważnie, cóż mógłby zrobić?

– Nic mi nie jest – odparła. – Tylko śniadanie było dość dawno.

– Może ciastko? – zapytał, sięgając do torby przy siodle. – Mam tu…

– Nie, nie, dziękuję – powiedziała szybko. – Przecież niedługo coś zjemy.

Z kanionu wyjechali na piękną górską połoninę. Tydzień temu widziano tu stado pasących się kozic, lecz teraz łąka była pusta. O tej porze roku zwierzęta chętnie wędrowały w góry, a oni nie mogli się tam zapuścić, mając w swym gronie czarownika. Wkroczyliby bowiem na tereny klanowe.

Zaraz za wyjściem z kanionu zatrzymali się na posiłek. Na pięknych serwetach rozłożono starannie przygotowane jedzenie: ser, wędliny, owoce, butelki wina i cydru. Podczas gdy większość się posilała, dwaj z żołnierzy Byrne’a wyruszyli na zwiad w poszukiwaniu śladów stada.

Raisa nie miała apetytu. Usiadła, objęła kolana ramionami, wciąż nie mogąc się pozbyć tego dziwnego niepokoju, przez który zmienił jej się nastrój. Było dopiero południe, a dzień już zdawał się tracić blask, zresztą tańczące na ziemi plamki słońca i cienia też już znikły. Teraz wokół grasowały szare postaci, wracające po każdym mrugnięciu, którym przeganiała je spod powiek.

Zadarła głowę, by poprzez liście drzew spojrzeć na niebo. Choć na południu było jasnobłękitne, bezpośrednio nad nimi zasnuło się szarawą mgiełką, po której płynęła jasna tarcza słońca. Wyczuła w powietrzu zapach palących się liści.

– Czy coś się pali? – zapytała, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego. Powiedziała to tak cicho, że sama się nie spodziewała, że ktoś usłyszy, lecz Byrne podniósł się ze swego miejsca na skraju lasu i ruszył w stronę środka łąki, bacznie przyglądając się górskim stokom dookoła. Wyraźnie zaniepokojony, dość długo wpatrywał się w niebo, po czym przeniósł wzrok na konie. Wierciły się, wierzgały kopytami, ciągnęły za postronki.

Raisę coraz bardziej dręczyło to dziwne przeczucie, że dzieje się coś złego. Poczuła ściśnięcie w gardle, chrząknęła.

– Juczyć konie! – rozkazał kapitan swoim ludziom, którzy natychmiast zaczęli zbierać pozostałości po posiłku.

– Zostańmy jeszcze chwilę, Edonie. – Królowa Marianna uniosła kieliszek z winem. – Tu jest tak ładnie. Przecież nie musimy nic upolować.

Lord Bayar leżał wygodnie rozparty obok niej.

– Nie mogę iść wyżej w góry, bo naruszę cały ten Nǽming, ale pan, kapitanie, owszem. Niech pan idzie szukać księżniczce zwierzyny, a ja zaopiekuję się królową.

Raisa popatrzyła na tę scenę – rozciągnięty pod drzewami koc, przystojny czarownik leży ze skrzyżowanymi nogami, podpierając się ozdobioną licznymi pierścieniami dłonią. Jej piękna jasnowłosa matka, pełna wdzięku nawet w stroju jeździeckim, z rumieńcami jak u nastolatki.

To jej przypomniało jedno z malowideł wiszących w zamku – zatrzymaną na płótnie chwilę, która każe się zastanowić nad tym, co działo się wcześniej i co stanie się potem.

– Nie, mamo, zostanę z tobą – powiedziała, opadając na krawędź koca. Patrzyła przy tym Wielkiemu Magowi prosto w oczy, instynktownie wyczuwając wrogość między nimi. W tym momencie bardzo żałowała, że ojciec tyle czasu spędza poza zamkiem.

Podwładni Byrne’a nie przerywali wiązania juków na koniach, które stawały się coraz bardziej niespokojne, co nie ułatwiało żołnierzom zadania. Kapitan podszedł do towarzystwa na kocu.

– Wasza Królewska Mość, sądzę, że powinniśmy wracać. Gdzieś w pobliżu wybuchł pożar i kieruje się w naszą stronę.

– Pożar? – powtórzył lord Bayar. Nabrał w garść wilgotnych liści, ścisnął je dłonią w rękawiczce, zamieniając w rozmiękłą maź. – Jak to możliwe?

– Nie wiem, lordzie Bayar – powiedział Byrne oschle. – To wydaje się nie mieć sensu, ale coś się pali na górze Hanalei, powyżej nas. Widziałem już, jak taki pożar może zaskoczyć ludzi, nim zdążą uciec.

– Ale dopiero pod koniec lata – stwierdziła królowa – a nie wczesną wiosną.

– Właśnie. – Lord Bayar wywrócił oczami. – Przesadza pan, kapitanie.

Królowa położyła dłoń na ramieniu Bayara i z niepokojem spoglądała raz na jednego mężczyznę, raz na drugiego.

– Ale ja czuję dym, Gavanie. Chyba powinniśmy posłuchać kapitana.

Gdy rozmawiali, polanę zasnuł ponury mrok. Zerwał się dziwny wiatr wiejący w górę zbocza, odsuwający ogień od nich, jakby jakaś ukryta bestia zassała powietrze. Raisa wstała i ruszyła w głąb polany, oglądając się za siebie na Hanaleę. Gęsta fioletowa chmura wielkimi kłębami unosiła się w niebo znad górskiego grzbietu, podświetlona od dołu pomarańczowymi i zielonymi płomieniami. Z ziemi wzbijał się wir ognia, płonące tornado wysokości kilkudziesięciu metrów. Teraz docierały do niej także dźwięki: sosny trzaskały w upale, ognisty żywioł wydawał huczący ryk.

Raisa poczuła się jak w jednym z tych sennych koszmarów, w których człowiek próbuje krzyczeć, a głos więźnie mu w gardle.

– Kapitanie Byrne! – Wydało jej się, że wycie ognia całkiem ją zagłusza. Pokazała ręką: – Jest ogień. Tam!

W tym momencie spośród drzew wyskoczył tuzin kozic, które przebiegły przez polanę i pognały do kanionu, nie zwracając uwagi na ludzi.

Zaraz potem Raisa usłyszała tętent kopyt i z tej samej strony co zwierzęta na polanę wjechali trzej jeźdźcy na spienionych, rozszalałych koniach, sami w niewiele lepszym stanie od swoich rumaków.

– Za nami! Zbliża się! Pożar! Uciekajcie! – wrzeszczał pierwszy z nich. Dopiero po chwili Raisa rozpoznała pod warstwą sadzy twarz rozsądnego, złośliwego Micaha Bayara. To spóźnialski Micah i jego kuzynowie Arkeda i Miphis Manderowie.

W tym momencie wszyscy byli już na nogach, atmosfera pikniku dawno zniknęła.

– Micah? – zdumiał się lord Bayar na widok syna. – Skąd…? Co ty…? – Raisa nigdy jeszcze nie widziała, by Wielki Mag nie mógł się wysłowić.

– Jechaliśmy do was i zobaczyliśmy ogień – wysapał Micah. Spod warstwy brudu przezierała bladość jego twarzy, spocone włosy opadały mu na ramiona . Na dłoniach miał głębokie zadrapania, a na prawym ramieniu coś, co wyglądało na poważne oparzenie. – My… próbowaliśmy gasić, ale…

Byrne podprowadził Duszkę, klacz królowej Marianny, do jej boku.

– Wasza Królewska Mość! Szybko! – Mocno trzymając wodze Duszki jedną dłonią, drugą pomógł królowej wsiąść. – Ostrożnie – powiedział. – Trzymajcie się, pani, mocno. Ona jest wystraszona.

Raisa wskoczyła na grzbiet Zmienniczki i uspokajająco przemawiała jej do ucha. Zaledwie sto metrów od nich paliły się już korony drzew. Ogień posuwał się w dół, wprost na nich – płomienie przeskakiwały na kolejne drzewa w szalonym wyścigu w dół zbocza, w tempie dużo szybszym niż wydawałoby się to możliwe o tej porze roku. Raisa poczuła, jak gorące powietrze wdziera się jej do płuc, więc zasłoniła usta i nos rękawem.

Lord Bayar przez chwilę stał nieruchomo i zmrużywszy oczy, patrzył to na Micaha, to na Arkedę i Miphisa, to w górę na pędzące płomienie. Wreszcie szybko dosiadł konia i podjechał do Micaha. Złapał go za pelerynę i przyciągnął do siebie tak blisko, że gdy do niego mówił, ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Micah skinął głową; wyglądał na przerażonego. Lord Bayar puścił go gwałtownie i spiął konia do galopu, pozostawiając syna samego – by jechał za nim albo spłonął.

Raisa przyglądała się temu, nie wiedząc, co myśleć. Czyżby Wielki Mag liczył na to, że jego syn sam ugasi ogień? Micah miał moc, ale przecież nie posiadał amuletu i nie był jeszcze w Akademii.

– Szybko! Wasza Wysokość! – poganiał Byrne.

Wszyscy skierowali się pędem w stronę kanionu.

Kanion co prawda zapewniał im schronienie, lecz nie było ono pozbawione wad. Nie sypały im się już iskry na głowy, ale powietrze pomiędzy skałami było tak piekące i gęste od dymu, że Raisa nie widziała konia przed sobą. Dym zdawał się tłumić dźwięki, chociaż z przodu i z tyłu dobiegały ją odgłosy kaszlu i krztuszenia się. Droga była tak wąska, że przynajmniej nie mogli się zgubić. Raisa martwiła się jednak, że nim dotrą do końca, zdążą się podusić.

Byrne znowu do niej podjechał.

– Zejdź pani z konia i prowadź go – powiedział. – Powietrze przy ziemi jest świeższe. Tylko trzymaj mocno wodze. – Ruszył dalej, by przekazać tę radę pozostałym.

Zsiadła ze Zmienniczki, owinęła skórzane wodze wokół swej dłoni i szła dalej skalnym kanionem. Byrne miał rację: niżej łatwiej było oddychać. Raisa czuła tak silne pieczenie skóry, jakby była zwierzyną opiekaną nad ogniem. Najchętniej uklękłaby i zanurzyła twarz w strumieniu, ale Byrne nie dawał im się zatrzymać ani na chwilę. Im bliżej byli wyjścia, tym dymu było więcej – oczy Raisy szczypały i łzawiły tak, że ledwie cokolwiek widziała.

Zamrugała, by rozproszyć łzy, i znowu ujrzała wokół siebie wilki wielkości małych kucyków, grzbietami sięgające jej ramion. Tłoczyły się wokół niej, warcząc i szczerząc kły – ich dziki zapach przebijał przez swąd dymu, nastroszoną sierścią napierały na jej nogi, jakby chciały zepchnąć ją ze szlaku.

– Hanaleo, litości – szepnęła. Wydawało się, że nikt nie widzi tego, co ona. Czy ma halucynacje, czy może te wilki są prawdziwe, zmuszone tak jak oni przepychać się w ciasnym wąwozie, by uciec przed ogniem?

Raisa tak się skupiła na wilkach, że nieomal wpadła na Micaha, który gwałtownie się przed nią zatrzymał. Wilki rozpłynęły się w dymie. Gdzieś przed nimi Byrne siarczyście zaklął. Raisa wcisnęła wodze Micahowi do rąk i zaczęła się przedzierać na początek grupy.

– Niech Wasza Wysokość pozostanie z tyłu – polecił Byrne, wypychając ją za siebie. Zobaczyła, że ścieżka za wyjściem z wąwozu stoi w płomieniach. Ogień zsunął się z góry i pełzł po grzbiecie dwiema odnogami, zamykając im oba wyjścia z kanionu. Byli w pułapce.

– Uwaga! – krzyknął Byrne w głąb wąwozu. – Połóżcie się wszyscy w strumieniu! Leżcie płasko, zanurzcie się na ile się da!

Gavan Bayar przepchał się do przodu.

– Co się dzieje? – zapytał. – Czemu stoimy?

Byrne odsunął się na bok, by Bayar zobaczył na własne oczy, jak wygląda sytuacja. Czarownik dłuższą chwilę wpatrywał się w pożogę. Wreszcie obrócił się i zawołał:

– Micah! Arkeda i Miphis! Chodźcie tu!

Trzej chłopcy powlekli się naprzód i stanęli przed Wielkim Magiem. Trzęśli się, szczękali zębami, ogólnie wyglądali na śmiertelnie przerażonych. Bayar zdjął swoje wytworne skórzane rękawiczki i wepchnął je do kieszeni. Wyjął stamtąd ciężki srebrny łańcuch, którego jednym końcem obwiązał własny nadgarstek, a drugim – Micaha.

– Arkeda i Miphis. Trzymajcie łańcuch tutaj i tutaj – powiedział, pokazując im, co mają robić. Oni chwycili łańcuch między Bayarem a Micahem z takimi minami, jakby to był jadowity wąż. – Nie puszczajcie, bo pożałujecie – ostrzegł czarownik. – Ale nie za długo. – Stanął twarzą do ognia, wolną ręką chwycił amulet i zaczął wypowiadać zaklęcie.

Kiedy on mruczał pod nosem, trzej chłopcy zataczali się, łapali oddech, i pokrzykiwali, jakby zadawano im ciężkie ciosy. Dwaj pośrodku desperacko trzymali się łańcucha, a wszyscy trzej bledli coraz bardziej, jakby uchodziło z nich życie. Na twarz lorda Bayara wystąpiły krople potu, które zaraz wyparowały w piekącym upale. Uwodzicielski głos Wielkiego Maga wybijał się ponad otaczające go dźwięki i mieszał się z hukiem ognia, trzaskiem i sykiem eksplodujących drzew oraz ciężkim oddechem chłopców.

W końcu, z oporami, ogień zareagował. Płomienie migotały i kurczyły się, odsuwając się od wejścia kanionu niczym ustępująca fala i pozostawiając po sobie spustoszony, dymiący grunt. Bayar przeganiał pożogę czarodziejskimi zaklęciami, póki jej całkiem nie pokonał. Wciąż jednak było ciemno i ponuro. Zsunął łańcuch ze swojego nadgarstka i wykonał ostatni ruch. Niebo się rozsunęło i lunął deszcz, który z sykiem opadał na rozgrzaną ziemię.

Wszyscy jak jeden mąż odetchnęli z ulgą, wpatrzeni w czarownika z podziwem. Jak marionetki porzucone przez lalkarza Micah i jego kuzyni upadli na ziemię i leżeli nieruchomo.

Raisa uklękła obok Micaha i położyła dłoń na jego lepkim od potu czole. Otworzył oczy i spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem, jakby jej nie rozpoznawał. Popatrzyła na lorda Bayara.

– Co z nimi? Dojdą do siebie?

Bayar obserwował ich z dziwnym, zimnym wyrazem twarzy.

– Tak, ale tej lekcji nigdy nie zapomną.

Raisa próbowała sobie wyobrazić, że jej ojciec rzuca ją na głęboką wodę czarowania bez żadnych przygotowań ani wyjaśnień. Nie udało się jej.

Ale on przecież nie był czarownikiem.

Byrne stał w deszczu w pewnej odległości od kanionu, rozgrzebując nogą tlące się zgliszcza.

– Dziwne – powiedział. – Jeszcze nigdy nie widziałem takiego ognia, który pali się nawet w wilgoci.

– Lordzie Bayar – rzekła królowa Marianna, chwytając dłoń czarownika. – To było naprawdę niezwykłe. Ocaliłeś, panie, nas wszystkich. Dziękuję.

– Zawsze do usług, Wasza Królewska Mość – odparł Bayar z wymuszonym uśmiechem, który nadał jego twarzy wygląd pękającej maski.

Raisa popatrzyła na Byrne’a. Kapitan wpatrywał się w królową i jej Wielkiego Maga, w zadumie pocierając dłonią podbródek.

ROZDZIAŁ TRZECI W pułapce

Całą drogę powrotną do kolonii Sosen Marisy Tancerz szedł wielkimi krokami, przygarbiony. Jego zwykle pogodna twarz była zasępiona, a gesty wskazywały, że nie ma ochoty z nikim rozmawiać. Po kilku próbach zagadnięcia kompana Han dał mu wreszcie spokój i samodzielnie zmagał się z nurtującymi go pytaniami.

Jego wiedza na temat czarów nie wykraczała poza matczyne przestrogi. Czy zdolności czarowników ujawniają się w dzieciństwie, czy dopiero później? Czy ich praktyki wymagają używania amuletów takich jak ten, który ciąży mu w torbie? Czy czarownicy muszą się kształcić, czy od urodzenia umieją czarować?

Przede wszystkim, czy to w porządku, że grupa ludzi dysponuje taką mocą, że może zmuszać innych do spełniania ich woli, może wzniecać ogień, którego nie da się zgasić, albo zamienić kota w jastrzębia, jeżeli wierzyć opowieściom.

Rozłamać świat niemal nieodwracalnie.

Klany także miały swoją magię, ale zupełnie inną. Matka Tancerza, Iwa, była Strażniczką kolonii Sosen Marisy i utalentowaną uzdrowicielką. Potrafiła sprawić, że suchy kij zakwitnie, umiała wyhodować na swoich grządkach każdą roślinę, uzdrawiała dotykiem i głosem. Jej leki były poszukiwane aż w Ardenie. Klany słynęły z wyrobów skórzanych, metalowych, a szczególnie z produkcji amuletów i innych magicznych przedmiotów.

Bayar skupił się na tym, że Tancerz nie zna swego ojca. Według Hana zaś Tancerzowi w ogóle nie było to potrzebne. Nie potrzebował ojca, bo należał do klanu, był otoczony przez ciotki i wujków, którzy go rozpieszczali, kuzynów, z którymi polował, całą rzeszę osób tej samej krwi i tradycji. Nawet gdy Iwa wyjeżdżała, zawsze czekało na niego rozpalone ognisko domowe, wspólny posiłek i łóżko do spania.

W porównaniu z Tancerzem Han bardziej czuł się sierotą – odkąd ojciec zginął w wojnach ardeńskich, miał tylko matkę i siostrę. Mieszkali w jednej izbie nad stajnią w Łachmantargu w Fellsmarchu. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej sam sobie współczuł – nie miał ani magicznych mocy, ani ojca. Żadnych perspektyw. Mama stale mu powtarzała, że do niczego nie dojdzie.

Byli mniej więcej osiemset metrów od kolonii, kiedy Han zorientował się, że ktoś ich śledzi. Nie chodziło o jeden konkretny ślad. Kiedy zszedł ze ścieżki, żeby obejrzeć budzące się po zimie rośliny na poboczu, usłyszał czyjeś kroki, które raptownie się zatrzymały. Wiewiórka piszczała na sośnie jeszcze długo po ich przejściu. W pewnej chwili obejrzał się i wydało mu się, że coś mignęło mu między drzewami.

Ogarnął go strach. Na pewno czarownicy szli po ich śladach. Słyszał, że mogli stawać się niewidzialni, zamieniać się w ptaki i atakować z powietrza. Na wszelki wypadek pochylił głowę. Spojrzał na Tancerza, który zdawał się pogrążony we własnych ponurych myślach.

Han wiedział, że nie może pozwolić, by wróg wybrał miejsce i czas ataku. Jak tylko znaleźli się za zakrętem, chwycił Tancerza za ramię, ściągnął ze szlaku i wepchnął za masywny pień dębu.

– Co ty…? – Tancerz szarpał się.