Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Kate Robb
Magia miłości
Przełożyła Katarzyna Rosłan
Młoda kobieta próbuje uleczyć złamane serce, rzucając zaklęcie mające wymazać jej byłego z przeszłości. Budzi się jednak w alternatywnej rzeczywistości, w której straciła znacznie więcej, niż się spodziewała.
Kiedy Gemma zostaje porzucona przez swojego wieloletniego chłopaka, reaguje tak, jak każda rozsądna dwudziestoośmiolatka: upija się w towarzystwie siostry, ekscentrycznej ciotki i najlepszego przyjaciela, Daxa. Po kilku margaritach pojawia się pomysł, aby rzucić zaklęcie, które ma na zawsze wymazać byłego z pamięci Gemmy. Wszyscy wykonują niezbędne kroki, włącznie z pocałunkiem od Daxa na zakończenie rytuału.
Następnego ranka Gemma odkrywa, że ich zaklęcie naprawdę zadziałało. Wygląda na to, że nie tylko nigdy nie była w związku ze swoim byłym, ale cała jej rzeczywistość jest zupełnie nie do poznania. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że Dax w ogóle jej nie zna.
By odwrócić zaklęcie, Gemma musi przekonać swojego byłego najlepszego przyjaciela, by ją pocałował. Jednak realizując swój plan, zaczyna się w nim na nowo zakochiwać. I wtedy rodzi się pytanie: czy Gemma w ogóle chce wracać do tego, co było? A jeśli to Dax przez cały czas był Tym Jedynym?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 400
Dla mojej ulubionej hamiltonianki, Kath – pisząc fragmenty, które mają być śmieszne, słyszę w głowie właśnie Twój śmiech.
– To czym dziś gasimy pożary dnia? Cukrem czy procentami?
Znakomite pytanie. Próbuję na nie odpowiedzieć od osiemnastu minut, tkwiąc na chodniku dokładnie w połowie drogi między wejściem do cukierni z donutami a wejściem do sklepu monopolowego.
– Lepiej dziś wyglądasz. – Starsza siostra Kiersten zakłada mi za ucho jasnorudy kosmyk. Mogłabym protestować, że zostawiłam go tam celowo, zbierając rano włosy w niedbały koczek, ale ponieważ dzieli nas duża różnica wieku – aż dziesięć lat, Kierst przyzwyczaiła się grać rolę typowej kwoki. – Bo już mi lepiej – kłamię.
Ona to wie i ja to wiem. Ale powiedzmy sobie szczerze: jestem dziś wykąpana, ubrana i w czystej bieliźnie, co po trzech żałosnych, smętnych, śmierdzących tygodniach w bieliźnie (lub bez) stanowi niemałą poprawę.
– Myślę, że dziś trzeba postawić na cukier. – Przesuwam się w stronę lśniących szklanych drzwi sklepiku z donutami. Kierst idzie za mną. Kiedy wchodzimy do środka, otacza nas słodki zapach cukru, drożdży i szczęścia. Tak. Dokładnie takiej pociechy potrzebowałam.
Ustawiamy się w kolejce za kilkoma innymi głodnymi mieszkańcami Hamilton, którzy również kierują się dobrym gustem, jeśli chodzi o wypieki, i wodzimy wzrokiem po szerokiej przeszklonej ladzie wypełnionej dziesiątkami artystycznych donutów, przygotowanych ręcznie i z miłością.
– Co bierzesz? – Kierst szturcha mnie łokciem, wpatrując się w rząd donutów o nazwie Kokosowe Fantazje. Jej pytanie to formalność, część rytuału sióstr Wilde. Twierdzenie, że bywamy tu często, jest niedopowiedzeniem. I to poważnym.
– Pół tuzina klasyków z jabłkiem – rzucam jednocześnie do Kierst i drobnej starszej kasjerki. Tak brzmi moje stałe zamówienie. Składam je zarówno w każde sobotnie przedpołudnie, kiedy spotykamy się na cotygodniowe spaceropogaduszki, jak i w przypadkowy lipcowy poniedziałek, kiedy moje życie właśnie rozlatuje się na kawałki.
Stojąca obok siostra wzdycha.
– Ech, mogłabyś wreszcie rozszerzyć repertuar. – Wskazuje palcem donut oblany różowym lukrem. – Na przykład o te. Słońce i Wino to brzmi bardzo zachęcająco. Zjesz ze mną na spółę? Przeprowadzam poważne badanie konsumenckie donutów.
Spogląda na mnie, z nadzieją unosząc brwi. Kręcę głową, odbierając pudełko z rąk kasjerki. Ta uprzejmie się uśmiecha, a potem sięga po nowy kartonik i wypełnia go wypiekami o nazwie Zaskocz Mnie, które zawsze zamawia Kiersten. Wręcza pudełko mojej siostrze, a ta, nie czekając, aż zapłacimy, nadgryza ciemnoróżowe ciastko i jęczy:
– O, mamusiu, jestem w raju. To lepsze niż orgazm. Masz, spróbuj. – Wyciąga w moją stronę nadziewany kremem pączek z dziurką.
– Nie, dzięki. – Unoszę swoje pudełko. – Jestem wierną fanką klasyków, zapomniałaś?
Kierst znów bierze kęs, wydaje kolejny przyciągający uwagę jęk, po czym dramatycznie wywraca oczami.
– W życiu nie powiedziałabym złego słowa na tutejszy klasyk, ale nie żal ci, że omija cię coś fantastycznego?
Nie, nie żal.
A przynajmniej nie na tyle, by zamówić coś innego niż mój ukochany, wielokrotnie przećwiczony przysmak.
– Klasyki są przewspaniałe – mówię. – One przynajmniej nigdy mnie nie rozczarowały.
Nie miałam wcale zamiaru użyć cukiernianych nawyków jako metafory życia. Ale na dźwięk słowa „rozczarowały” w moim mózgu nagle coś się uruchamia, a łzy, które udało mi się powstrzymać od czasu półgodzinnej porannej sesji płaczu, w trybie nieprzewidzianym scenariuszem wychodzą na scenę i niczym krople letniego deszczu toczą się po moich policzkach.
– Stuart miał być moim jabłkowym klasykiem. – Na wspomnienie mojego eks ściska mnie w dołku. Czemu ja to sobie robię? Wypowiadam na głos imię tego, którego imienia za nic na świecie przywoływać nie wolno. Nagle się okazuje, że jego imię to katalizator, który sprawia, że miłe letnie łzy zamieniają się w rozszalały strumień. Całą siłą woli zmuszam się do stania w miejscu, unikania pełnych współczucia spojrzeń i czekania, aż Kierst wyciągnie kartę i zapłaci.
Gdy tylko paragon ląduje w jej ręku, wypadam na ulicę. Stojak z ulotkami agencji nieruchomości daje mi na tyle stabilny punkt oparcia, że mogę zamknąć oczy, unieść twarz do słońca i spróbować zapomnieć o bagnie, w jakim pogrąża się moje życie uczuciowe.
– Wszystko gra, Gems? – Ręka siostry trafia na moje plecy. Tym razem nie protestuję, kiedy matczynym gestem masuje mi je przez dżinsową kurtkę.
– Miał być moją przyszłością – mówię, łkając. – Mieliśmy mieć psa. Może dom. A przynajmniej fajne mieszkanie z oddzielną garderobą. A teraz…
A teraz jest moim byłym. Byłym, któremu zabrakło zwyczajnej przyzwoitości, by powiedzieć: „Tu nie chodzi o ciebie, tylko o mnie”. I który wymienił mnie i mój gasnący entuzjazm dla związku jako podstawową przyczynę zakończenia go po czterech latach, które w siebie zainwestowaliśmy. Czym zaskoczył mnie tak, jak nie sądziłam, że można mnie zaskoczyć.
– Wiem, że czujesz się do niczego. – Kierst otacza mnie ramieniem i przytula moją głowę do swoich cycków. – Ale poza zatankowaniem cię do pełna cukrem nie mogę zrobić absolutnie nic, by ci ulżyć. Kiedy upłynie jakiś czas i twoje serce trochę się zagoi, sama przyznasz, że Stuart był… – waha się przez chwilę. – Hm, jak by tu powiedzieć? No, że miał osobowość tekturowego pudła. I że jest ci bez niego o wiele, o wiele lepiej.
Już mam zamiar bronić mojego świeżego eks – a może siebie, że byłam z nim tak długo? – gdy w kieszeni wibruje mi telefon. Zerkam na ekran i nagle czarne chmury, które spowijają mnie od trzech tygodni, przebija jasny promień słońca.
Dax: Możemy przesunąć dzisiejsze spotkanie o godzinę? Coś mi wypadło. Ważna sprawa.
Czuję dziwne drgnienie serca.
Ja: Randka z weterynarką?
Na kolejne piknięcie muszę czekać parę długich sekund.
Dax: Nie, odwołałem to, żebyśmy mogli się spotkać. Ważny klient. A przynajmniej tak myślę. Na razie nic nie wiadomo. Cały tydzień spotykałem się z jego ludźmi.
Ja: Twój klient ma swoich ludzi? No, no.
Dax: Yhm. Może wieczorem najpierw pobiadolimy, a potem poświętujemy.
Ja: Jeśli wlejesz we mnie dość wina, zgodzę się prawie na wszystko.
Obserwuję trzy kropki, mrugające w okienku naszej rozmowy. Znikają, po czym znów się pojawiają i znów znikają. Treścią następnej wiadomości jest tylko śmieszna imprezowa czapeczka.
Kierst się pochyla i opiera podbródek na moim ramieniu.
– Jeśli piszesz ze Stuartem, przysięgam, że odbiorę ci te żałosne donuty.
Pokazuję jej telefon na dowód, że tak nie jest.
– Nie, nie ze Stuartem, tylko z Daxem. Wieczorem jesteśmy umówieni.
Na wspomnienie jego imienia Kierst unosi brwi o dobry centymetr.
– Wydawało mi się, że mówiłaś, że Daxon ma dziś randkę. Z jakąś weterynarką?
– Asystentką weterynaryjną – prostuję. – A Stuart zabrał dziś swoje rzeczy. Dax zaproponował, że odwoła randkę i się ze mną spotka, bo wie, jak mi trudno.
Kiersten znacząco pomrukuje, ja zaś szykuję się na jakiś cięty komentarz. W końcu jednak tylko się odwraca i w milczeniu idziemy w stronę mojego mieszkania. Kiedy mijamy trzecią przecznicę, zakładam, że temat jest zamknięty. Ale ona nagle przystaje, wyławia z pudełka drugiego donuta, lecz go nie nadgryza. Milczy.
– O ile sobie przypominam, to trzecia randka – odzywa się wreszcie. – Trzecia, czyli ta z seksem. Odwołał dla ciebie randkę z seksem.
– To nic takiego.
Kierst, nie odrywając ode mnie spojrzenia, gryzie ciastko.
– Przestań tak na mnie patrzeć – burczę.
Wtedy podnosi ręce.
– Patrzę tak na wszystkich. Jeśli widzisz w tym coś więcej niż siostrzaną troskę, to już twój problem.
Wibruje mój telefon. To znowu Dax. Ignoruję Kierst i odpisuję, że może wpaść, kiedy skończy. Przez cały ten czas czuję na sobie jej wzrok.
– Wiesz, co myślę, że powinnaś dziś zrobić? – pyta.
Moja wiadomość leci z szumem w cyberprzestrzeń.
– Wydaje mi się, że doskonale wiem, z kim według ciebie powinnam się dziś przespać.
Kierst niewinnie wzrusza ramionami.
– Odwołał dla ciebie randkę. Poza tym jest totalnym słodziakiem. Ja bym się nie zastanawiała, gdybym nie była mężatką.
– Kiersten!
– Serio, ten facet nosi dżinsy, w których jego tyłek nie pozostawia pola wyobraźni.
– A co to ma niby znaczyć?
– A to ma znaczyć, że zamiast nastawiać trzy budziki, żeby się jutro obudzić, mogłabyś się obudzić z udami piekącymi od zadrapań zarostem.
Nie wiem, co powiedzieć ani co zrobić. Stoję więc tylko z ustami otwartymi ze zdziwienia, ona zaś zlizuje różowy lukier z kącika ust i rusza przed siebie. Ponieważ jest ode mnie prawie dziesięć centymetrów wyższa, muszę podbiec, by ją dogonić. – To mój najlepszy kumpel – mówię, machnięciem dłoni wskazując partie ciała obecnie niepodrapane męskim zarostem. – A kumple tego nie robią.
Kierst gapi się na mnie prowokacyjnie.
– A dlaczego by nie? Założę się o resztę tego donuta, że Daxon McGuire jest świetnym kochankiem.
Szczęka opada mi po raz drugi.
– No, teraz to zmyślasz.
Wrzuca do ust resztki ciastka, o które się przed chwilą założyła.
– Co ci przyniósł, kiedy ostatnio leżałaś chora na gardło?
Dokładnie wiem, do czego zmierza. Przyniósł mi zupę. Domową. Przepyszną.
– Dostał wolnowar pod choinkę i miał pretekst, by go użyć.
Siostra unosi podbródek. Na jej twarzy pojawia się szeroki uśmiech – myśli, że wygrała.
– Mów sobie, co chcesz, Gemmo. Jemu na tobie zależy. I myślę, że kiedy upłynie trochę czasu i twoje serce wreszcie pojmie, że Stuart to było samo zło, a tobie się udało uchylić przed fatalnym strzałem, dotrze do ciebie, że kumple z łatwością stają się kochankami.
Zanim zdążę jej wytknąć wady tej lichej argumentacji, dzwoni mój telefon. Kiersten rusza brwiami, jakby sądziła, że to potwierdzenie jej chorej teorii. Z pewną satysfakcją unoszę telefon i prezentuję wyświetlone na ekranie imię naszej wspólnej ciotki.
– Co tam, ciociu Livi? – Przyciskam telefon do ucha i odwracam się plecami do siostry.
– Cześć, kotku. Dzwonię sprawdzić, jak się dzisiaj miewa twoje serduszko.
Przełykam gulę, która tworzy mi się w gardle na wspomnienie tego, że moje życie uczuciowe niedawno legło w gruzach. – Próbuję terapii cukrem, ale średnio działa.
W słuchawce rozlega się delikatny brzęk dzwonka. Znam go na tyle dobrze, by wiedzieć, że ciocia jest w swojej księgarni i albo właśnie otwiera drzwi, albo wchodzi do środka pierwszy dzisiaj klient.
– W zasadzie to dzwonię dlatego, żeby ci powiedzieć, że znalazłam idealne lekarstwo na twoje sercowe kłopoty. Może byś wpadła do mnie dziś wieczorem?
Gotuję się wewnętrznie na kolejną odsłonę jej niuejdżowskiej cudaczności. Obdarowała mnie już tyloma balsamami leczniczymi tudzież herbatkami oczyszczającymi, że byłoby dziwne, gdybym nie wyrobiła sobie zdrowego sceptycyzmu wobec jej pomysłów.
– To co, koło siódmej? – proponuje.
– Dziś jestem umówiona z Daxem – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– No to idealnie. W kupie raźniej. Przyprowadź też siostrę.
Zakrywam mikrofon dłonią i odwracam się twarzą do Kierst.
– Co robisz wieczorem? – szepczę.
Wzrusza ramionami.
– Oglądam Kawalera do wzięcia. Powiem ci, kto odpadł, bo przecież ty jesteś beznadziejną kaczką-dziwaczką.
To prawda. Nie mogę oglądać tego programu, nie wiedząc, która z dziewczyn dostanie różę. To jedno z moich czarujących dziwactw.
– Jak położysz dzieciaki, wpadnij do cioci. Zamierza mnie uzdrowić.
Kierst nie potwierdza. Zamiast tego trzeci raz otwiera pudełko, po czym nagle je zamyka i łapie się za brzuch.
– Dobra, przyjdę – odpowiada. – Ale jeśli znów zaproponuje śpiewy na golasa, to wychodzę.
Macham na nią ręką i wracam do rozmowy.
– Przynieść coś, ciociu?
Ciotka odzywa się po chwili milczenia.
– Właściwie to tak. Gdybyś mogła. Przyda nam się gruba sól, dwie ostre papryki i cztery baterie, małe paluszki.
– W porządku – mówię, sama nie wiedząc, jak bardzo powinnam się obawiać tego wieczoru.
Rozłączam się i nagle spostrzegam, że wcale nie wracamy do mojego mieszkania, tylko do należącego do siostry białego minivana zaparkowanego w bocznej uliczce. Kierst naciska guzik na pilocie i tylne drzwi automatycznie się odsuwają. Odkłada pudełko z donutami na siedzenie upstrzone płatkami śniadaniowymi Cheerios, po czym otwiera drzwi pasażera.
– Podrzucić cię?
Kręcę głową.
– Przejdę się. I tak nie zdążę zrobić treningu przed wizytą u cioci. O szóstej mam rozmowę z jakąś firmą z Szanghaju, która chce mi sprzedać swój nowy rewolucyjny szampon przeciwłupieżowy. Już się boję.
– Jeśli zechcesz zmienić pracę, daj mi znać. Choć polecam, byś się najpierw wybrała z Rileyem na mecz. Albo na zebranie rady rodziców. Albo na wizytę do dentysty, bo one, mam wrażenie, odbywają się prawie co miesiąc, jako że cała trójka moich dzieci odziedziczyła po Trencie słabe zęby. Ale dziś nie gadamy o bagnie, jakim jest moje życie. – Rozpościera ramiona, ja zaś pozwalam się mocno przytulić. Ściska mnie, odsuwa od siebie i kładzie mi ręce na policzkach.
– Cieszę się, że będziesz – odpowiadam. – Mam wrażenie, że wieczór z tobą, ciocią i Daxem to właśnie to, czego mi trzeba.
Kiersten okrąża samochód i wsiada za kierownicę. Zapina pas i otwiera okno.
– Wiesz, Gems, jak to się mówi: rozstanie to twardy orzech to zgryzienia. – Puszcza do mnie oczko. – Ale wiesz, co może być równie twarde?
Kręcę głową.
– Penis Daxa.
Po czym rusza. Jej śmiech słyszę jeszcze, kiedy jest na skrzyżowaniu.
Margarita to nie drink na poniedziałek.
Stara piosenka country, która o tym mówi, znana jest nie bez przyczyny. Po tequili ubrania rzeczywiście same spadają z człowieka, a usta mają skłonność do wypowiadania słów, które nie powinny w ogóle padać. W moim przypadku doszło do połączenia obu tych zjawisk.
Uznałam jednak, że mam szczęście, gdy się okazało, że autorską kuracją cioci Livi na moje złamane serce są jej cieszące się złą sławą drinki z tequilą. No, może jutro rano, kiedy dopadnie mnie nieunikniony kac, przestanę się uważać za farciarę, ale mogło przecież być gorzej. Pieprz i sól miały posłużyć do doprawienia chili, które ciotka planowała podać we wtorkowy wieczór uczestniczkom swego klubu książki, a przeznaczenia baterii na razie nie znam. I, szczerze mówiąc, boję się je poznać. – Chyba ktoś puka. – Kierst podnosi głowę z uwielbianego przez wszystkich szezlongu na tyle wysoko, by spostrzec swoją szklankę z margaritą stojącą na stoliku między nami. Wytężam słuch, chcąc usłyszeć coś przez dźwięki piosenki z albumu Jimy’ego Buffetta Songs You Know by Heart, lecącej głośno z wieży ciotki Livi wyprodukowanej w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia.
Owszem, od strony drzwi dochodzi ciche stukanie. Spuszczam nogi na podłogę i postanawiam – skoro już usiadłam – sięgnąć po szklankę i opróżnić ją z resztki gęstego zielonego płynu. Kiedy wstaję, podłoga lekko chwieje mi się pod nogami, ale szybko łapię równowagę i z uczuciem radosnego oszołomienia biegnę powitać najlepszego kumpla.
– Daxonie McGuire, jak miło, że przyszedłeś! – wykrzykuję, otwierając drzwi na oścież. Stoi za nimi Dax, oparty bokiem o futrynę, z uniesioną, zwiniętą w pięść ręką, gotową znów zapukać.
Jego kasztanowe włosy skręciły się na końcach i pociemniały na deszczu. Rozpościera ręce, a ja bez namysłu wtulam się w zaciszne wgłębienie pod jego brodą. Ma wilgotną koszulkę. Otacza mnie ramionami i przyciska do siebie, tak że od razu czuję wsparcie. I coś jeszcze, hmm… coś znajomego. Wdycham jego zapach, mydło Irish Spring z dodatkiem korzennej nuty.
– Ładnie pachniesz.
Odsuwa się, ja zaś tracę oparcie i lekko się chwieję. Dax chwyta mnie za ramiona.
– A ty pachniesz tak, jakbyś zaczęła imprezę, zanim się zjawiłem. – Jego usta rozciągają się w uśmiechu. Dostrzegam na policzkach lekki zarost. Zawsze go ma. Prawie codziennie słyszy ode mnie utyskiwania, że boi się żyletki. Dziś jednak ten zarost sprawia wrażenie dłuższego. Jakby pozwolił mu rosnąć o dzień dłużej. Moje palce same wędrują na jego policzek, jak gdyby chciały potwierdzić to, co przetwarza mój mózg: ta twarz nie drapie tak jak zwykle.
– Zdążyłaś się już wstawić, Gems?
Nagle do mnie dociera, że dotykanie twarzy nie mieści się w spektrum naszych normalnych zachowań i może być odczytane jako dziwne. Lecz kiedy jego dłoń nakrywa moją i przytrzymuje ją przy policzku, z miejsca zapominam, że zwykle tego nie robimy.
– To niechcący. Kiersten ciągle tak robi: dolewa mi, zanim zdążę wypić do końca to, co jest w szklance. Straciłam rachubę gdzieś między drugą i pół a trzecią i trzy czwarte. Jose Cuerva nie powinno się dolewać po trochu. I nagle sufit zaczął mi wirować nad głową, i… i… – Spuszczam wzrok i dopiero wtedy się orientuję, że nie mam na sobie spodni. – I zrobiło mi się strasznie gorąco.
Dax ucieka spojrzeniem w bok, po czym znów spogląda na moją twarz.
– Właśnie miałem zapytać, o co chodzi.
Wspomnienia mam niewyraźne, ale wiem na pewno, że miałam rozsądny powód do zdjęcia dżinsów.
– Chyba je zdjęłam, żeby coś udowodnić. Tak jakby w związku z otwieraniem nowego rozdziału. Patrzysz właśnie na szaloną, nieprzewidywalną Gemmę. Która popija tequilę w zwykły dzień tygodnia. I nie potrzebuje spodni. Ani Stuarta.
Uderza mnie myśl, że znów wypowiedziałam imię tego-którego-imienia-na-głos-nie-wypowiadamy, ale margarita ciotki Livi najwyraźniej działa, więc tym razem nie zabolało już aż tak.
– Podoba mi się ta nowa Gemma bez spodni – wzrok Daxa znów wędruje w dół – ale w głębi duszy jestem ciekaw. – Sięga za moje plecy, wkłada rękę do kieszeni mojego płaszcza, który wisi przy drzwiach, wyjmuje mój telefon i uaktywnia ekran pociągnięciem kciuka. Skroluje apki, zatrzymuje się na ikonce budzika i klika w nią. – Aha, tak jak podejrzewałem. Moja przewidywalna Gemma nadal tu jest. I na wszelki wypadek ustawia sobie trzy alarmy.
Wyrywam mu telefon i próbuję zrobić groźną minę. Ale Dax ma rację. Mój rozdział nadal jest otwarty.
– Wysłałam też esemesa do konsjerża i przekupiłam go donutem, żeby zadzwonił do mnie rano – mówię. – Mam spotkanie handlowców z branży kosmetycznej, wiesz, strategia, transakcja sprzedaży, takie rzeczy, bite osiem godzin. Jeśli się nie zjawię, to w trzecim kwartale będę miała przerąbane.
– Będziecie tak do siebie gruchać cały wieczór czy pomożecie mi z tym dzbankiem?
Głos Kiersten sprowadza mnie na ziemię, przypominając, że nie jesteśmy z Daxem sami. Mgła spowijająca mój umysł rozwiewa się na tyle, że orientuję się, że stoimy nienaturalnie blisko. Odsuwam się od niego na normalną odległość i gestem zapraszam do walnięcia się na kanapę.
Kierst dolewa mi margarity, po czym napełnia szklankę Daxa, zanim zdążamy usiąść. Ja upijam łyczek gęstego, w połowie zmrożonego płynu, ale Dax uprzejmie kręci głową.
– Dzięki, prowadzę – wyjaśnia.
Siostra wzrusza ramionami i zabiera mu szklankę, zwracając się do ciotki Livi:
– Dolać ci, ciociu?
Livi śpi na swoim rozkładanym fotelu. Ma półotwarte usta i wygląda trochę, jakby spała snem wiecznym. Jej staruteńki corgi – Dr Snuggles – układa się na jej kolanach.
– Wszystko z nią w porządku? – pyta Dax.
– W porządeczku – odpowiada Kierst. – Jej wystarcza jedna margarita, już tak ma. Hej! ciociu Livi…
To mówiąc, bierze ułamany brzeg nachosa z miseczki stojącej obok miksera do margarity i wrzuca go między wargi cioci. Mimo że ją usunęli z softballowej ligi piwoszy, trafia idealnie do celu. Następuje trzydzieści długich, straszliwych sekund, kiedy ciocia Livi wykonuje szybki wdech, a przekąska wpada wprost do jej gardła. Powieki cioci gwałtownie się otwierają, a na jej twarzy maluje się wyraz ni to zaskoczenia, ni to przerażenia, to zaś natychmiast uruchamia instynkt Kiersten, matki trojga pociech.
Siostra podrywa ciocię do pionu i mocno ją wali w plecy. Potrzeba trzech silnych uderzeń, by kawałek chrupka wystrzelił z ust starszej damy, przeleciał przez pokój i znalazł wieczne odpoczywanie we włochatym pomarańczowym dywanie. – Dobry Boże! A cóż to było? – Twarz ciotki spurpurowiała niczym dojrzały pomidor.
Tymczasem Kiersten z miną niewiniątka wręcza jej margaritę.
– Zdaje mi się, ciociu, że odprysk farby spadł z sufitu i wylądował ci w ustach, gdy chrapałaś.
Ciotka podnosi wzrok na sufit, z którego istotnie schodzi biała farba, i upija długi łyk.
– Och, dzięki, skarbuniu. – Wręcza siostrze pustą szklaneczkę. – Jestem ci dozgonnie wdzięczna.
Rozgląda się po salonie i zatrzymuje wzrok na Daksie, którego nie było, kiedy zasypiała.
– Och, Daxonie, jak miło cię widzieć. Jak zawsze wytworny z ciebie młodzieniec.
Dax się rumieni i wstaje, chcąc pocałować ją w policzek. Kiedy się pochyla, widzę minę Kiersten, która uwielbia widok jego wypiętej pupy. Łapie moje spojrzenie i puszcza mi oczko, a ja czuję, że sama się rumienię.
– Obudziłaś się w samą porę, ciociu – stwierdza Kiersten. – Bo właśnie mieliśmy zaczynać tę część wieczoru, kiedy znęcamy się nad Stuartem.
Ciotka rzuca mi spojrzenie, jakby pytała, czy i ja się pod tym podpisuję. Wzruszam ramionami. Dochodzę do wniosku, że to tańsze niż terapia.
– Chcesz zacząć? – zwraca się Kierst do Daxa.
Ten kręci głową i też spogląda na mnie.
– Panie przodem.
Kiersten zlizuje sól z rantu szklanki, po czym siada na szezlongu i wskazuje głową w moją stronę.
– Zanim powiem to, co mi chodzi po głowie, muszę zadać pytanie, czy nie ma żadnych szans, byście się pogodzili?
Moje myśli biegną ku naszemu rozstaniu trzy tygodnie temu.
– Rzuciłam kieliszkiem merlota w jego niebieski garnitur od Toma Forda. Kiedyś po tym, jak mi leciała krew z nosa i kilka kropli spadło mu na spodnie, nie odzywał się do mnie trzy dni. A to były tylko chinosy J.Crew. I w dodatku to był wypadek.
Kiersten prycha. Najpewniej dlatego, że zawsze była przekonana o szlachetności Stuarta. Właśnie z tego powodu nigdy nie powiedziałam jej o krwotoku z nosa.
– Myślę, że byłaś bardziej zakochana w wizji Stuarta niż w nim samym – podsumowuje.
Odruchową chęć, by posłać jej złowrogie spojrzenie, tłumi we mnie świadomość, iż jej słowa dziwnie pokrywają się ze słowami Stuarta wypowiedzianymi podczas naszego rozstania. – Lubiłaś Stu, bo miał ogarnięte życie – ciągnie moja siostra – i fajne mieszkanie.
Tym razem nie powstrzymuję wrogiego łypnięcia.
– Robisz ze mnie pozbawioną serca naciągaczkę.
Upija długi łyk alkoholu.
– Nie to miałam na myśli. A przynajmniej nie naciągaczkę na kasę. Może emocjonalną tak.
Jestem za bardzo zła, by jej odpowiedzieć. A może zbyt pijana. Tak czy inaczej, Kiersten bierze moje milczenie za zgodę na kontynuowanie wątku.
– Stuart był bezpieczny. Niekłopotliwy. Dawał ci upragnioną przewidywalność. Był ludzkim odpowiednikiem tosta z masłem, tyle że nie samymi tostami żyje człowiek. – Wstaje, podchodzi do kanapy, wciska się między mnie a Daxona, po czym bierze mnie za rękę. – Rozumiem twój apetyt na tosty z masłem, Gems. Mając za rodziców takie gwiazdy, jakie nam się trafiły, rozumiem go w dwójnasób. Ale myślę, Gems, że trochę za mocno przechyliłaś szalę w drugą stronę. W twoim życiu też powinno być miejsce na odrobinę pikanterii.
Kiersten uważa, że skoro od tak dawna chodzi na terapię, jest upoważniona do poddawania mnie i mojego życia psychoanalizie. Nasi rodzice, krótko rzecz biorąc, byli średnio zaradni. Pobrali się młodo, a mama częściej wybierała się na poszukiwania samej siebie niż do sklepu po zakupy na kolację, w związku z czym musiałyśmy z Kiersten radzić sobie same. Tata z kolei albo nie miał pracy (miał za to własny stołek w lokalnym barze), albo zatrudniał się na polach naftowych gdzieś w północnej Albercie. Być może więc jej teoria, że to właśnie szkody emocjonalne poniesione w dzieciństwie rzuciły mnie w ramiona osoby tak przewidywalnej i stabilnej jak Stuart, wcale nie jest błędna. Ceniłam to, że w każdy piątkowy wieczór Stuart przyjeżdżał z Toronto, by mnie zabrać do włoskiej knajpki Fornello’s. Zamawiał kurczaka z grilla i merlota i proponował, żebym się częstowała z jego talerza. Po kolacji uprawialiśmy nieciekawy seks na misjonarza, bo w każdej innej pozycji dokuczała mu dawna kontuzja z czasów, gdy grał w piłkę. Twierdził wprawdzie, że tak lubi, bo może mi patrzeć w oczy, gdy dochodzę. Ze Stu zawsze wiedziałam, na czym stoję i czego się spodziewać. Czyli na przykład w każde święta nowej bluzy bez kaptura i pochwały, że „świetnie wyglądam”, gdy wkładałam legginsy lub peniuar. A kiedy musiał wybierać spośród trzydziestu jeden smaków lodów, zawsze wskazywał na wanilię. Wiem, że to chore, ale właśnie tę monotonię uważałam za krzepiącą.
Kierst ściska moje dłonie.
– Pomyśl o tym w ten sposób: to, co było między tobą a Stu, skończyło się lata temu, ale przywykłaś do niego tak bardzo, że nie umiałaś się do tego przyznać. To, co się stało, jest dobre. Dla was obojga. Kiedyś w końcu trzeba przestać podlewać martwą roślinę.
I znowu nic nie mówię. Unikam jej spojrzenia, tak samo zresztą jak wzroku Daxa, i zastanawiam się, jak do tego doszło, że robienie sobie beki ze Stuarta zmieniło się w psychoterapię. Dzisiejszy wieczór miał być wszak zabawą.
– Jesteś na mnie zła – ciągnie takim tonem, jakby stwierdzała fakt.
Wyciągam ręce z jej dłoni.
– Myślę, że powinnaś się skupić na analizie własnego życia, a moje zostawić w spokoju.
Kierst zakłada ręce na piersi.
– Chyba masz rację. Skończyłam. Powiedziałam, co miałam do powiedzenia. Teraz ty, Dax.
Po czym wstaje, zbiera ze stolika puste szklanki i wynosi je do kuchni. Pozostaje mi albo gapić się na własne dłonie, albo spojrzeć w zielone oczy Daxa, co wybieram.
– Śmiało, dawaj – zachęcam. – Nie żałuj sobie. – Ale w głębi duszy wiem, że powoli zaczynam mieć dość tej zabawy. Czuję, że rozlewa się we mnie to przygnębiające uczucie, które człowieka ogarnia, gdy popełni błąd, a potem, kiedy nabierze już dystansu, zaczyna w szczegółach analizować każdy zły krok i złą decyzję. Stają mi przed oczami wszystkie pomyłki, które doprowadziły do tego, że zainwestowałam cztery lata życia w gościa, który prasuje bokserki. Tak, pod wieloma względami Stuart był do bani. Coraz wyraźniej to widzę. A mimo to jestem naiwniaczką, która była z nim aż tak długo. Czy to nie oznacza – poniekąd z założenia – że ja też jestem do bani?
– Hm… – Dax odchrząkuje. Wydaje się, że czuje się w tej sytuacji równie niekomfortowo jak ja. – Więc uważam, że Stuart jest idiotą. Nigdy nie doceniał tego, co miał. Myślę, że zasługujesz na kogoś lepszego. – Słyszałam to już wcześniej. Od znajomych. Od siostry. To gotowy tekst, który sprzedaje się komuś, kto oberwał łokciem w serce. Ale Dax mówi to jakoś inaczej i zaczynam wierzyć, że rzeczywiście zasługuję na kogoś lepszego niż faceta, który wychodzi z imprezy z okazji moich dwudziestych siódmych urodzin, ponieważ ma o tej porze CrossFit.
Rozmowę przerywa nam agresywny brzęk dzwonka do drzwi, oznajmiający przybycie pizzy.
– Ja otworzę. – Podrywam się, łapię portfel i tak szybko, jak mi pozwala nasycone tequilą ciało, zbiegam po schodach prowadzących do tylnego wejścia do księgarni. Po chwili wracam z parującym kartonem, z którego wydobywa się zapach wywołujący ślinotok.
W salonie nikogo nie ma. Odgłosy dochodzące z innych części pięćdziesięciopięciometrowego mieszkania świadczą o tym, że Kiersten rozmawia przez telefon w sypialni, a Dax jest w łazience. Ciotka Livi natomiast wyciąga talerze z szafki w kuchni. Stawiam pizzę na blacie obok niej. Zanim zdążę cofnąć rękę, ciocia nakrywa ją swoją i ściska.
– Jak się trzymasz, kotku? – pyta z troską.
Otwiera pudło, nakłada kawałek pizzy na talerz i wręcza go mnie.
Obchodzę ścianę z okienkiem, dzielącą małą kuchnię od salonu, i wracam z talerzem na kanapę.
– Dzięki umiejętnościom barmańskim Kiersten moje serce odrętwiało – odpowiadam cioci. – A pozostała część mnie najchętniej cofnęłaby się do dnia, w którym poznałam Stuarta, i z miejsca kazała mu spadać.
Wystarczy, że wypowiadam te słowa, a od razu zaczynam to czuć. Tę piekącą złość, ukrytą gdzieś głęboko w piersi i skierowaną nie przeciwko Stuartowi, lecz przeciwko mnie samej. Złość narasta i narasta, aż staje się tak ciężka, że odrywa się i spada gdzieś na dno żołądka i przybiera tam kształt trwałego przypomnienia wszystkich tych chwil, gdy wiedziałam, że ja i Stuart nie będziemy ze sobą na zawsze, lecz to ignorowałam. Tych wszystkich rzeczy, które mogłam zrobić, gdybym miała odwagę zakończyć ten związek, ale ich nie zrobiłam.
Ciotka Livi kręci głową i cmoka.
– Oj nie, nie możesz tak myśleć. – Otwiera pudełko i wyciąga kawałek pizzy dla siebie. Jej szare oczy patrzą na mnie z troską.
Odgryzam kęs. Gorący ser parzy mnie w delikatną skórę podniebienia, tak że muszę głośno wciągnąć powietrze, by ją schłodzić i przełknąć to, co mam w ustach.
– Ale myślę – odpowiadam po chwili. – Gdybyś mi powiedziała, że twój prius to wehikuł czasu, zawiozłabym się do tego baru, gdzie poznałam Stuarta i powiedziałam mu, żeby się przesunął.
W tej samej chwili, kiedy Dax wchodzi do kuchni, Kiersten zjawia się przy mnie i wręcza mi kolejną margaritę. Jako znak pokoju. Upijam długi łyk i wzdycham do wnętrza szklanki, która znów jest w połowie pusta.
– Oddałam cztery swoje najpiękniejsze lata facetowi i nie zyskałam kompletnie nic.
– Zyskałaś mnie – odzywa się z kąta kuchni Dax. Mówi tak cicho, że prawie go nie słyszę. – My też się wtedy poznaliśmy, pamiętasz?
Rzeczywiście, prawie zapomniałam. Daxa też tam wtedy poznałam. To była impreza urodzinowa Stuarta, a Dax przyszedł na nią z kumplem z liceum, który akurat pracował ze Stu. Zdążyliśmy zamienić parę słów, nim do akcji wkroczył gotów do zalotów Stuart.
– Byłeś najlepszą rzeczą, jaka mnie tamtego wieczoru spotkała, Daxonie B. – oświadczam. – Szkoda, że odkryłam to dopiero po czterech latach.
Mówię to w tonie żartu. By obrazić Stuarta. Ale Dax się nie śmieje. Ani nie uśmiecha.
– Cóż, nie mam wehikułu czasu – rozważa na głos ciotka – ale w tym tygodniu znalazłam w koszu z podarowanymi książkami całkiem interesującą pozycję. Może ona coś pomoże?
Książka.
Chyba powinnam być jej wdzięczna, że nie kolejna kąpiel oczyszczająca aurę.
Kocham moją ciocię wraz z jej niezachwianym przekonaniem, że wszystkie problemy świata dają się rozwiązać stosowną książką, ale jakoś nie umiem sobie wyobrazić, by mogło mi dziś pomóc jakiekolwiek dzieło literackie. Stan, w którym się znajduję, wyklucza wszelką pomoc własną.
A jednocześnie jestem zbyt pijana, by się sprzeczać. Wzruszam więc ramionami i wrzucam do żołądka jeszcze kawałek pizzy wegetariańskiej z nadzieją, że dzięki temu jutrzejszy poranek będzie choć odrobinę znośniejszy.
Schodzimy za ciocią do księgarni, która jest nie tyle tradycyjnym sklepem z książkami, ile starannie dobraną kolekcją rozmaitych cudacznych, a zarazem cudownych rzeczy. Ciotka twierdzi, że ma największy zbiór horrorów erotycznych na półkuli północnej. Ale jeśli nie jest się fanem dojenia minotaurów czy dendrofilii (popełniłam raz błąd i to wyguglowałam, nie polecam), można tam też znaleźć kryształy lecznicze, kadzidełka, które się zapala dla uczczenia przodków, oraz wszelkie odmiany soli: czarną, różową, himalajską i stołową.
W dzieciństwie było to moje ukochane miejsce na świecie.
Kiedy życie w domu stawało się nie do zniesienia, to tu znajdowałam schronienie i znajome, przyjazne otoczenie. Mroczne kąty księgarni zapewniały mi bezpieczną kryjówkę, a ich właścicielka – nieustającą, bezwarunkową miłość. W czasach okołolicealnych ten sklep stał się dla mnie czymś w rodzaju kompromitującej tajemnicy. W głębi nastoletniego serca marzyłam o byciu kimkolwiek innym, byle nie dziewczyną, którą rodzice porzucili na pastwę tego dziwnie pachnącego sklepiku na James Street. Teraz, jako funkcjonująca już prawie samodzielnie osoba dorosła, zyskałam potrzebny dystans, by docenić i sam sklep, i ciotkę Livi. Księgarnia nie udaje, że jest czymś innym, niż jest, nie przeprasza za to, czym nie jest, i stanowi jedno jedyne miejsce, które kiedykolwiek było dla mnie domem.
Teraz panują w niej nieprzeniknione ciemności. Ciocia pstryka włącznikiem, zapalając wiszące u sufitu ustrojstwo mające być żyrandolem, a będące po prostu zbieraniną kolorowych żarówek na kablach, czymś, co przywodzi na myśl wykonaną przez ósmoklasistę dioramę Układu Słonecznego, aczkolwiek gotowa byłam przysiąc, że kiedy na nie patrzę, żarówki przesuwają się i zmieniają miejsca.
– Dobra, to gdzie ta książka? – Ciotka opiera dłonie na biodrach i powoli obraca się wokół własnej osi. – Czytałam ją, ale potem coś z nią zrobiłam i za nic sobie nie przypomnę co. – Patrzy mi w oczy i wskazuje ciemny kąt. – Może zerkniecie tam z Daxonem? Gdybym odłożyła ją na półkę, to tam ją znajdziecie. Kiersten może przejrzeć ten stosik przy drzwiach. A ja sprawdzę wokół kasy.
Spoglądam na sięgające od podłogi do sufitu regały dzielące księgarnię na korytarze przywodzące na myśl labirynt. – A czego konkretnie szukamy?
Ciotka macha na mnie ręką.
– Nie pamiętam dokładnie, jak wygląda okładka. W każdym razie chodzi o książkę. Dużą. Jak ją zobaczysz, to od razu będziesz wiedziała.
W tym ciemnym korytarzu stoi co najmniej sto książek. Ale przez lata nauczyłam się, czym pachną kłótnie z ekscentryczną ciotką i wiem, że wypiłam o dwie tequile za dużo, by teraz z nią wygrać. Idę więc za Daxem na zaplecze, przesuwając wzrokiem po półkach w poszukiwaniu nie wiadomo czego, aż Dax dochodzi pod tylną ścianę i się odwraca.
– Masz jakiś pomysł, jak znaleźć to, czego szukamy?
Wzruszam ramionami, ale jednocześnie przychodzi mi do głowy pomysł bardzo w stylu ciotki Livi.
– Chyba powinniśmy posłuchać książek. Pozwolić, by do nas przemówiły.
Dax, który jest chyba najpraktyczniejszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałam, ale również pierwszym, który zgodzi się na wszystko, byle było absurdalnie śmieszne, wyciąga rękę i przesuwa palcami po grzbietach książek. Zamyka oczy i mruczy coś monotonnym głosem.
– Książka, która uzdrowi Gemmę Wilde z jej problemów, to… – Wyciąga gruby tom w białej obwolucie i zerka na tytuł. – Jak uzdrowić swoje wewnętrzne dziecko. Dziesięć łatwych kroków.
Pokazuje mi okładkę. Widać na niej drobną dziewczynkę o blond włosach, dziwnie podobną do ośmioletniej mnie.
– To cholernie trafione. – Wyjmuję mu książkę z rąk i odkładam ją z powrotem na półkę. – Tylko że ja potrzebuję co najmniej czternastu kroków, by ogarnąć temat problemów z tatusiem. Chodźmy dalej, teraz skupmy się na tobie. – Zamykam oczy i przesuwam palcami po grzbietach, tak samo jak przed chwilą Dax, gdy naraz czuję silną potrzebę zatrzymania się. – Która z książek rozwiąże wszystkie problemy Daxona McGuire’a? – Na oślep wyciągam z półki duży tom w twardej oprawie. Unoszę go i zerkam na tytuł. Oblewam się pąsem, gdy odkrywam, jak się wkopałam.
– 101 niesamowitych pozycji seksu tantrycznego – odczytuje Dax, unosząc brwi.
Rzadko się zdarza, że rozmawiamy o naszym życiu seksualnym. Żartujemy sobie z tego – tak ogólnie. Ale w naszym świecie prawdziwa rozmowa na ten temat jest tabu.
– Ciekawy wybór. Może powinniśmy… – Dax zawiesza głos i wyjmuje książkę z moich rąk.
Przez sekundę intepretuję to jako początek pytania: „Może powinniśmy spróbować pozycji numer czterdzieści trzy? Albo dwadzieścia siedem, jeśli masz ochotę?”.
Czuję, jak krew odpływa mi z policzków, a przed oczami staje obraz nagiego, spoconego Daxa. Znika, kiedy mój kumpel odkłada książkę i kiwa głową na coś, co jest z tyłu, za mną.
– Wracamy? Mam wrażenie, że twoja ciotka już znalazła to, o co jej chodziło.
Wyciąga rękę, jakby chciał powiedzieć: „Ty przodem, Gemmo”. Cieszę się, że mogę odwrócić się do niego plecami, inaczej zobaczyłby moją minę i odczytał z niej to, co przed chwilą myślałam. Ma do tego skłonność. Potrafi mnie rozszyfrować, nawet kiedy sama jeszcze nie jestem pewna swoich myśli.
Kiedy wychodzimy z labiryntu, ciotka Livi rzeczywiście stoi przy kasie z wielką, oprawioną w skórę księgą.
– Przeglądałam to dziś w przerwach między klientami – oznajmia – i wydaje mi się, że to jest właśnie to, czego potrzebujesz.
Podchodzę bliżej, a ona kładzie tomiszcze na ladzie. Magia praktyczna: pełne kompendium współczesnego mistyka. To z pewnością nie poradnik samorozwoju. Kartki pożółkły ze starości, a pismo wygląda na odręczne, jakby książka była czyimś dziennikiem. Na górze otwartej strony widnieją litery pełne zawijasów, skreślone niebieskim tuszem: Oczyszczenie z miłości.
– To przepis? – Cycki Kiersten wciskają się w moje plecy, a jej włosy spadają mi na ramię, gdy siostra nachyla się nade mną i spogląda na tekst.
– „By odciąć nić łączącą cię z tym, kto cię skrzywdził – czyta – postępuj zgodnie z poniższymi wskazówkami”. O, w mordę, no nie. – Odtrąca księgę. – Już czuję, że coś mnie od tego odpycha. Naoglądałam się dość filmów o Harrym Potterze, by wiedzieć, że z czytania strasznych starych ksiąg nigdy nie wynika nic dobrego.
– E tam, daj spokój – studzi ją ciotka. – To tylko zabawa.
Daje się słyszeć skrzypnięcie podłogi pod stopami Daxa, który zmierza w naszą stronę. Sięga po książkę i pociera pożółkłe stronice kciukiem i palcem wskazującym. Świeży zapach jego mydła uspokaja mnie i dodaje otuchy.
– Co sądzisz, Dax? – pytam. – Jeśli coś pójdzie nie tak, będziesz gotów ukryć ciało? Myślę, że warto zaryzykować, by wykurzyć Stuarta z mojego życia.
Przesuwa wzrokiem po stronicy.
– Zawsze wiedziałem, że istnieje powód, dla którego wożę szpadel w bagażniku.
Ciotka bierze ten komentarz za zgodę i wyrywa mi księgę z rąk, po czym zaczyna nami komenderować.
Wysyła Kiersten w poszukiwaniu swojej starej torby na robótki, gdyż zaklęcie mające na celu „przerwanie nici” nie do końca jest metaforyczne. Niechętnego Daxa wysyła z powrotem na górę po kurze łapki.
– Gemmo, kochanie – mówi do mnie. – Znajdź mi świeczkę.
Przeszukuję pełną wszelakich rozmaitości szufladę pod kasą, gdzie ciotka trzyma to, co nie ma stałego miejsca w sklepie, po czym prezentuję jej dwie najlepsze propozycje.
– Dałabym sobie rękę uciąć, że masz tu większy wybór świec, ale proszę: świeczka urodzinowa oraz świeczka na baterie – taka z cyklu ozdób świątecznych do postawienia na wystawie sklepu.
Ściąga brwi i przenosi wzrok na wskazówki nabazgrane na stronicy księgi.
– Będziemy potrzebować prawdziwego ognia.
Biodrem zamykam zapchaną szufladę.
– W takim razie świeczka urodzinowa.
– Daxon! – woła głośno ciocia. – Jak tam kurze łapki?
Po chwili Dax zjawia się na dole z plastikowym pojemnikiem z czerwoną przykrywką w rękach.
– Zdobyłem te durne kurze udka. Niedokładnie zgodne z zamówieniem, ale nic lepszego nie będzie.
Ciocia wyjmuje mu pojemnik z rąk i odkłada go na ladę, następnie zaś gestem zaprasza mnie na wysoki stołek, ustawiony na wprost kasy dla klientów mających ochotę dłużej pogadać.
Z zaplecza wyłania się Kiersten z kłębkiem jaskraworóżowej włóczki. Wręcza ją ciotce, a ta odczytuje z księgi:
Ongiś kochankowie, dzisiaj wrogowie
Wnet wspomnieniami obcy sobie.
Ten czar oczyści was z miłości tudzież uwolni od żałości.
Milknie, ale jej wzrok biegnie dalej po stronicy, jakby czytała w myślach. Zwykle w takiej chwili spojrzałybyśmy z Kiersten po sobie i przewróciły oczami, ale teraz łapię się na tym, że czekam w napięciu, co będzie dalej.
Ciotka odchrząkuje.
Jeśli duszy ulżyć chcesz
I ciężar zdjąć z niej wspomnień,
Decyzji chybionych,
Dróg pomylonych,
Przeszłości zakrętów zdradliwych.
Podpal knot,
Przeklnij dzień,
Przetnij nić
I odrzuć het
Tego, kto cię skrzywdził
Pod księżycem garbatym, którego ubywa
Lecz w pamięci zachowaj…
Ciocia milknie, liże kciuk i z cichym chrząknięciem pociera rant stronicy.
– Uff… powiesz nam, co jest dalej? – Kierst próbuje zajrzeć jej przez ramię, ale widok zasłania obszerny sweter ciotki. – Czy po prostu zignorujemy to tajemnicze ostrzeżenie?
Ciotka mruży oczy i przysuwa twarz tak blisko kartki, że prawie dotyka jej nosem.
– Dalsze wskazówki zasłania jakaś plama. – Wącha ją. – To chyba salsa. Ale spokojnie. – Po czym z hukiem odkłada księgę na ladę. – Myślę, że dość z tego rozumiem.
Sięga po notesik z żółtymi karteczkami leżący obok staroświeckiego telefonu z tarczą, odrywa pierwszą kartkę i zdejmuje skuwkę z niebieskiego bica wyjętego z kubeczka pełnego starych długopisów i ołówków. Zarówno karteczkę, jak długopis wręcza mnie.
– Napisz tu imię Stuarta.
To rozkaz. Poziom upojenia alkoholem sprawia, że wypełniam go bez dyskusji.
Ciocia bierze do ręki obsypaną brokatem białą urodzinową świeczkę, wyjmuje z kieszeni zapalniczkę i podpala knot – pojawia się maleńki żółty płomyk. Wyciąga rękę ze świeczką przed siebie.
– Teraz wyobraź sobie Stuarta – oznajmia. – Wyobraź go sobie w tamtym barze. Wróć myślami do chwili, w której postanowiłaś się z nim umówić.
Chwiejny żółty płomyczek i kojący głos cioci działają na mnie hipnotyzująco. Wyobrażam sobie twarz Stuarta, jego drogi szary garnitur, intensywnie niebieskie oczy i swoje przekonanie, że wszystko mi się w życiu z nim ułoży.
– A teraz – nakazuje ciotka – wyobraź sobie, że odchodzisz stamtąd.
Oczami duszy widzę siebie opuszczającą zatłoczony bar i wsiadającą samotnie do taksówki.
– Dobrego życia, Stuart – szepczę. – Chyba nie było mi pisane, by je z tobą dzielić.
Otwieram oczy i widzę, że świeczka już się topi. Spływające po niej krople wosku wyglądają jak łzy.
– A teraz – instruuje mnie ciotka – weź kartkę z jego imieniem i przytrzymaj ją nad świeczką.
Patrzę, jak płomień liże powierzchnię kartki, i czekam, aż dotrze do moich palców. Wtedy puszczam kartkę, a ona spada na blat. Na naszych oczach zmienia się w popiół, a ogień wypala dziurę w linoleum.
– O! na miłość boską! – woła Kiersten, polewając nadpaloną ladę resztką tequili ze swojej szklanki. Ogień gaśnie, lecz na jego miejscu straszy czarna plama. – Fakt, że jestem jedyną normalnie funkcjonującą osobą dorosłą w tym pomieszczeniu, napawa mnie przerażeniem.
Ciotka Livi, najwyraźniej niezrażona uszkodzeniem lady kasowej, ignoruje ją i zdmuchuje świeczkę.
– Teraz nić.
Dax podaje jej motek różowej włóczki. Ona wyciąga nożyczki z szuflady na rupiecie i odcina kawałek długości mniej więcej od łokcia do końca dłoni. Składa moje ręce jak do modlitwy i zręcznie oplata mi nadgarstki włóczką, której końce mocno związuje.
– Chętnie rzuciłabym teraz parę żartów o sado-maso, ciociu, ale się boję, że mnie skaleczysz lub, co gorsza, opowiesz jakąś historyjkę, której nie uda mi się zapomnieć.
Ciotka poklepuje mnie z politowaniem po głowie.
– Nie jesteś jeszcze gotowa na moje opowiastki, kotku. Co tam dalej, Daxonie, jaki jest następny krok? Litery są za małe, nie odczytam tego bez okularów.
Dax przyciąga księgę i mrużąc oczy, czyta:
Ostatni krok – należy go dopilnować – to pocałunkiem swój los przypieczętować.
Patrzy mi w oczy. Jego tęczówki mają ciemniejszy odcień zieleni niż kiedykolwiek dotąd.
– To chyba oznacza, że musi nastąpić pocałunek.
Kiersten znowu prycha.
– Pocałunek? To twoja broszka, chłopaku. Wiedziałam, że musi być jakiś powód, dla którego cię tu zaprosiłyśmy.
Natychmiast oblewam się rumieńcem, za który winię alkohol, a nie fakt, że Dax ma taką minę, jakby chciał się zapaść pod ziemię.
– Nie musisz… – Próbuję wyszarpać ręce z więzów, które tak wprawnie założyła mi ciotka. Doskonale wiem, że mimo że sama czuję się niekomfortowo, to Dax musi się czuć o niebo gorzej.
– Dam sobie głowę uciąć, że Daxon nie ma nic przeciwko temu. – Ciocia popycha go na moje kolana. – Przecież to tylko zabawa.
Spoglądam w jego zielone oczy i myślę, że widzę w nich odbicie płomyka urodzinowej świeczki. To głupie, bo przecież kilka minut temu ją zgasiliśmy.
– Na pewno nie masz nic przeciwko temu? – pyta Dax.
– A ty? – odparowuję. – Na pewno?
W odpowiedzi dostaję szklankę z margaritą Kiersten przytkniętą do ust.
– Chcesz się napić na odwagę, Gems?
Piję, choć wiem, że dalsze picie i całowanie się z Daxem to bardzo złe pomysły. I że wszystko, co się dzieje, jest tak dziwaczne, że jutro rano kopnę się w tyłek.
– W porządku – odpowiadam, po czym zwracam się do Daxa. – Tylko zróbmy to szybko.
Zamykam oczy – to oczywisty wstęp do każdego pocałunku, wymuszonego czy nie. Dodatkową zaletą jest fakt, że nie muszę już patrzeć na Kiersten, która wykonuje w tle charakterystyczne ruchy biodrami. I choć widzę tylko ciemność, wyczuwam obecność Daxa w odległości ledwie paru centymetrów. To tylko głupi całus. A motyle w brzuchu fruwają mi wyłącznie dlatego, że od dnia, w którym moich ust dotknął ktoś inny niż Stuart, upłynęło już sporo czasu.
Oblizuję wargi i próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio myłam zęby.
A jeśli Kierst miała dziś rację? Jeśli jeden pocałunek prowadzi do drugiego? A potem nagle któregoś dnia obudzę się obok Daxa i usłyszę od niego: „Tu nie chodzi o mnie, tylko o ciebie”. Wtedy nie pomoże mi już żadna margarita na świecie.
– Nie! – Otwieram szybko oczy i widzę przed sobą przymknięte powieki Daxa.
Ten otwiera najpierw jedno, potem drugie oko.
– Myślę… – Szukam w głowie właściwych słów. Takich, które dobrze oddadzą to, że tu nie chodzi o niego, tylko o dalsze konsekwencje. – Wiecie co? Muszę do łazienki.
Wstaję, ignorując dziwaczny wyraz oczu Daxa. Oraz to, że nadal mam związane ręce. Ignorując Kiersten, która opiera się o ladę i mruczy pod nosem:
– A co do cholery mieliśmy zrobić z tym kurczakiem?
Osiągnęłam już ten stopień upojenia, że równie łatwo można by mnie było skłonić do pójścia spać, jak do tańców do białego rana. Szanse byłyby pewnie identyczne.
Kiedy siedzę w łazience o dwadzieścia minut za długo, ciocia Livi podejmuje decyzję za mnie. Okrywa mnie płaszczem, odnajduje moją torebkę i klucze na breloczku z podobizną Dr. Snugglesa, po czym dwukrotnie wymusza na Daksie obietnicę bezpiecznego odstawienia mnie do domu.
Z czego Dax się wywiązuje.
Odprowadza mnie wprost pod drzwi i cierpliwie czeka, aż trafię kluczem w dziurkę i przekręcę zamek.
Po otwarciu drzwi rozlega się pikanie alarmu. Oboje wiemy, że prawdopodobieństwo tego, że prawidłowo wstukam kod, jest bliskie zeru, zaś szansa na to, że przyjedzie firma ochroniarska, dużo wyższa. Toteż Dax delikatnie przesuwa mnie w bok i wprowadza cyfry – datę urodzenia Dr. Snugglesa, następnie się odsuwa i patrzy, jak niezdarnie wtaczam się do salonu, ze zbyt dużym impetem zwalam na kanapę, odbijam od jej poduch, po czym spadam na podłogę.
O, ja pierdolę! Uwielbiam ten dywan. Kupiłam go w Crate & Barrel za masakryczne pieniądze, ale warto było – przypomina w dotyku aksamit. Przesuwam rękami i nogami po miękkim włosiu, aż nadchodzi Dax i wyciąga do mnie ręce.
– No, dalej, Gems. Musimy cię nawodnić, zanim całkiem odpadniesz. – Pozwalam mu się podnieść i wprowadzić do aneksu kuchennego, w którym białe marmurowe blaty lśnią w jasnym świetle podszafkowych lampek.
Uwielbiam całe moje mieszkanie. Nie jest duże, za to piękne. Jasnoszare podłogi z szerokich desek świetnie komponują się z betonem ścian. Ta północna jest prawie w całości przeszklona i wychodzi na port Hamilton Harbor. Kręcone metalowe schody prowadzą na antresolę z niskim łóżkiem i szafą, w której teraz, kiedy Stuart zabrał swoje rzeczy, wreszcie zrobiło się bardziej przestronnie.
Nigdy nie zdecydowaliśmy się wspólnie zamieszkać. Choć spędzał u mnie każdy weekend, nie miał ochoty skazywać się na codzienne prawie godzinne dojazdy do swego banku w Toronto. Ja z kolei nie chciałam rezygnować z bliskości ciotki i siostry. Z perspektywy czasu widzę, że należało to traktować jako sygnał ostrzegawczy dla naszego związku. Jakbym miała przeczucie, że jego koniec jest nieuchronny, i zdawała sobie sprawę z tego, że potrzebuję planu B. Sieci bezpieczeństwa. Pewności, że nawet jeśli wszystko się spieprzy, nie zginę z kretesem.
– Masz, wypij to. – Dax podaje mi szklankę zimnej wody. – To ci uratuje ranek.
Upijam mały łyczek, a zaraz po nim wielki łyk.
– Picie margarity to był fatalny pomysł. – Wzdycham. – Jutro mam jakieś dziesięć godzin spotkań jednym ciągiem.
Dax wyciąga z szafki drugą szklankę i nalewa sobie wody.
– Hm, mogłabyś zadzwonić, powiedzieć, że jesteś chora, i spędzić ten dzień ze mną. Zamówilibyśmy sobie śniadanie z Uber Eatsa, a potem cały dzień oglądali Netflixa.
Wprost marzę o takim scenariuszu, ale niestety, nic z tego. Moja praca w roli handlowca w branży produktów do pielęgnacji ciała i włosów w największej kanadyjskiej kosmetycznej sieci handlowej jest zaskakująco wycieńczająca, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że spora część życia upływa mi na próbach odgadnięcia, czy następnej wiosny Kanadyjczycy będą woleli pachnieć lawendą, czy może świeżością oceanu.
– Muszę przyzwoicie zamknąć ten kwartał. Marley z finansów w przyszłym miesiącu odchodzi na macierzyński, i jeśli chcę ustrzelić jej stanowisko, muszę im wciąż pokazywać, jaka jestem świetna.
– Myślałem, że mówiłaś, że jej fucha jest najgorsza z możliwych.
Bo jest. Finanse to harówka dla bezdusznych.
– Ale ma przyjemną pensję. A ja lubię przyjemne pensje. – Nie wspominając o komforcie płynącym z tego, że ma się mięciuteńką poduszkę finansową w banku.
Dax wyjmuje mi pustą szklankę z ręki, otwiera lodówkę i wyciąga stamtąd dzbanek filtrujący. Kiedy zamyka drzwi, natrafia wzrokiem na zdjęcie szczeniaka buldoga angielskiego, wydrukowane z witryny sprzedażowej Kijijij.
– A to kto?
Odczepiam magnes i biorę wydruk do ręki.
– To jest Buster.
Dax z ciekawością unosi brew.
– Planowaliśmy ze Stuartem wziąć szczeniaka. Chciałam mu nadać jakieś ludzkie imię, na przykład Justin albo Bradley, ale Stuart twierdził, że to absurd. Więc stanęło na Busterze.
Smutek wraca. Jestem zbyt pijana, by wiedzieć, czy opłakuję Stuarta, czy Bustera. W każdym razie uczucie pęcznieje mi w brzuchu i wypełnia całą klatkę piersiową. Jestem jak akwarium z pękniętą ścianką. Delikatne szkło walczy z naporem wody, wytrzymuje, ale szczelina się powiększa i szyba w każdej chwili może paść.
Odchylam głowę i wypijam wodę. To ostatnia, rozpaczliwa próba spłukania emocji, które mnie rozsadzają. Opróżniam szklankę do ostatniej kropli i z hukiem odstawiam ją na blat. Ale zamiast typowego, dźwięcznego brzęknięcia szkła o marmur rozlega się coś bardziej zbliżonego do chrzęstu.
– Ejże! – Unoszę pustą szklankę i widzę na jej dnie ciemną plamę wielkości ćwierćdolarówki. – Co to ma być?
Dax wyjmuje mi szklankę z ręki i też się przygląda.
– Wygląda jak pająk. – Oddziera kawałek ręcznika papierowego, wyciera szczątki i oddaje mi naczynie. – Co się stało?
Czuję nieznośny ciężar na sercu, oczy wypełniają się łzami i zalewa mnie fala wyrzutów. Moje wewnętrzne akwarium rozpada się w drobny mak.
– Zamordowałam go – łkam. – Naprawdę zamordowałam. On sobie tylko szedł, a ja wydusiłam z niego całe życie.
– Gems, to był tylko pająk.
Widać nie rozumie. Ten pająk w niczym nie zawinił. Po prostu sobie szedł, próbował postawić jedną owłosioną nogę przed drugą i nagle został pozbawiony życia.
– Tak, ale pewnie miał żonę. – Nagle przychodzi mi do głowy straszliwa myśl. – O Boże, a jeśli miał dzieci? Malutkie pajączki?
Dax znowu wyjmuje mi szklankę z ręki.
– Gems, chyba jesteś naprawdę pijana.
– Wiem. – Omiatam wzrokiem swoje gołe nogi. – Gdzie moje spodnie?
Dax bierze mnie za ramię i prowadzi w stronę schodków.
– Zostawiłaś u Livi. Próbowaliśmy, ale się upierałaś, że już nigdy nie włożysz spodni.
Nagle sobie przypominam.
– No tak, spodnie są najgorsze.
Przyjaciel kładzie mi rękę na plecach, aby mnie podeprzeć, gdy z trudem wlokę się na górę. Oglądam się przez ramię i parskam śmiechem, widząc, że specjalnie odwraca głowę, starając się omijać wzrokiem mój tyłek okryty samymi majtkami. Kiedy docieramy do sypialni, padam na łóżko i przetaczam się na bok.
Dax na mnie patrzy.
– Ty też powinieneś zdjąć spodnie i poddać się chwili. – Kopię nogami, jakbym chciała je oswobodzić, ilustrując swą myśl.
Stoi skrępowany obok schodów.
– Nie, to chyba nie najlepszy pomysł.
Unoszę się na łokciach.
– A to niby czemu?
– Bo… – waha się. – Bo tak po prostu.
Opadam na plecy.
– Jak sobie chcesz, ja tam robię imprezę bez spodni.
Wykonuję ruchy, które można by opisać jako pływanie grzbietem na sucho, aż wreszcie moje własne słowa przebijają się przez tequilę do mózgu.
O, Boże.
Boże.
– O! Boże.
Odwracam głowę do Daxa.
– Umrę w samotności, prawda?
Podchodzi i siada na skraju łóżka.
– O czym ty gadasz, Gems?
Rozstanie ze Stuartem to zła wróżba.
– Do końca życia będę samiutka na imprezie bez spodni.
Łzy znowu mi wzbierają. Płyną i toczą się po policzkach, kiedy wyobrażam sobie, że przez całe życie będę miała malutkie szafy i będę się żywić gotowymi jednoporcjowymi daniami do odgrzania.
– A co, jeśli Stuart był mi przeznaczony? A co, jeśli to była jedna jedyna szansa na porządny związek, a ja ją spierdzieliłam? A co, jeśli to był właśnie mój szczyt, a teraz czeka mnie już tylko staczanie się w dół?
Mój przyjaciel wyciąga rękę i ściera mi kciukiem łzę z policzka.
– Stuart nie był ci przeznaczony.
– A skąd to niby możesz wiedzieć?
– Bo wiem. – Jego głos brzmi tak pewnie. Stanowczo. – I nie był wcale tym jedynym.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki