Zaklęcie miłości - Kate Robb - ebook

Zaklęcie miłości ebook

Robb Kate

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Kate Robb

Magia miłości

Przełożyła Katarzyna Rosłan

Młoda kobieta próbuje uleczyć złamane serce, rzucając zaklęcie mające wymazać jej byłego z przeszłości. Budzi się jednak w alternatywnej rzeczywistości, w której straciła znacznie więcej, niż się spodziewała.

Kiedy Gemma zostaje porzucona przez swojego wieloletniego chłopaka, reaguje tak, jak każda rozsądna dwudziestoośmiolatka: upija się w towarzystwie siostry, ekscentrycznej ciotki i najlepszego przyjaciela, Daxa. Po kilku margaritach pojawia się pomysł, aby rzucić zaklęcie, które ma na zawsze wymazać byłego z pamięci Gemmy. Wszyscy wykonują niezbędne kroki, włącznie z pocałunkiem od Daxa na zakończenie rytuału.

Następnego ranka Gemma odkrywa, że ich zaklęcie naprawdę zadziałało. Wygląda na to, że nie tylko nigdy nie była w związku ze swoim byłym, ale cała jej rzeczywistość jest zupełnie nie do poznania. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że Dax w ogóle jej nie zna.

By odwrócić zaklęcie, Gemma musi przekonać swojego byłego najlepszego przyjaciela, by ją pocałował. Jednak realizując swój plan, zaczyna się w nim na nowo zakochiwać. I wtedy rodzi się pytanie: czy Gemma w ogóle chce wracać do tego, co było? A jeśli to Dax przez cały czas był Tym Jedynym?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 400

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dla mojej ulu­bio­nej hamil­to­nianki, Kath – pisząc frag­menty, które mają być śmieszne, sły­szę w gło­wie wła­śnie Twój śmiech.

Rozdział pierwszy

– To czym dziś gasimy pożary dnia? Cukrem czy pro­cen­tami?

Zna­ko­mite pyta­nie. Pró­buję na nie odpo­wie­dzieć od osiem­na­stu minut, tkwiąc na chod­niku dokład­nie w poło­wie drogi mię­dzy wej­ściem do cukierni z donu­tami a wej­ściem do sklepu mono­po­lo­wego.

– Lepiej dziś wyglą­dasz. – Star­sza sio­stra Kier­sten zakłada mi za ucho jasno­rudy kosmyk. Mogła­bym pro­te­sto­wać, że zosta­wi­łam go tam celowo, zbie­ra­jąc rano włosy w nie­dbały koczek, ale ponie­waż dzieli nas duża róż­nica wieku – aż dzie­sięć lat, Kierst przy­zwy­cza­iła się grać rolę typo­wej kwoki. – Bo już mi lepiej – kła­mię.

Ona to wie i ja to wiem. Ale powiedzmy sobie szcze­rze: jestem dziś wyką­pana, ubrana i w czy­stej bie­liź­nie, co po trzech żało­snych, smęt­nych, śmier­dzą­cych tygo­dniach w bie­liź­nie (lub bez) sta­nowi nie­małą poprawę.

– Myślę, że dziś trzeba posta­wić na cukier. – Prze­su­wam się w stronę lśnią­cych szkla­nych drzwi skle­piku z donu­tami. Kierst idzie za mną. Kiedy wcho­dzimy do środka, ota­cza nas słodki zapach cukru, droż­dży i szczę­ścia. Tak. Dokład­nie takiej pocie­chy potrze­bo­wa­łam.

Usta­wiamy się w kolejce za kil­koma innymi głod­nymi miesz­kań­cami Hamil­ton, któ­rzy rów­nież kie­rują się dobrym gustem, jeśli cho­dzi o wypieki, i wodzimy wzro­kiem po sze­ro­kiej prze­szklo­nej ladzie wypeł­nio­nej dzie­siąt­kami arty­stycz­nych donu­tów, przy­go­to­wa­nych ręcz­nie i z miło­ścią.

– Co bie­rzesz? – Kierst sztur­cha mnie łok­ciem, wpa­tru­jąc się w rząd donu­tów o nazwie Koko­sowe Fan­ta­zje. Jej pyta­nie to for­mal­ność, część rytu­ału sióstr Wilde. Twier­dze­nie, że bywamy tu czę­sto, jest nie­do­po­wie­dze­niem. I to poważ­nym.

– Pół tuzina kla­sy­ków z jabł­kiem – rzu­cam jed­no­cze­śnie do Kierst i drob­nej star­szej kasjerki. Tak brzmi moje stałe zamó­wie­nie. Skła­dam je zarówno w każde sobot­nie przed­po­łu­dnie, kiedy spo­ty­kamy się na coty­go­dniowe spa­ce­ro­po­ga­duszki, jak i w przy­pad­kowy lip­cowy ponie­dzia­łek, kiedy moje życie wła­śnie roz­la­tuje się na kawałki.

Sto­jąca obok sio­stra wzdy­cha.

– Ech, mogła­byś wresz­cie roz­sze­rzyć reper­tuar. – Wska­zuje pal­cem donut oblany różo­wym lukrem. – Na przy­kład o te. Słońce i Wino to brzmi bar­dzo zachę­ca­jąco. Zjesz ze mną na spółę? Prze­pro­wa­dzam poważne bada­nie kon­su­menc­kie donu­tów.

Spo­gląda na mnie, z nadzieją uno­sząc brwi. Kręcę głową, odbie­ra­jąc pudełko z rąk kasjerki. Ta uprzej­mie się uśmie­cha, a potem sięga po nowy kar­to­nik i wypeł­nia go wypie­kami o nazwie Zaskocz Mnie, które zawsze zama­wia Kier­sten. Wrę­cza pudełko mojej sio­strze, a ta, nie cze­ka­jąc, aż zapła­cimy, nad­gryza ciem­no­ró­żowe ciastko i jęczy:

– O, mamu­siu, jestem w raju. To lep­sze niż orgazm. Masz, spró­buj. – Wyciąga w moją stronę nadzie­wany kre­mem pączek z dziurką.

– Nie, dzięki. – Uno­szę swoje pudełko. – Jestem wierną fanką kla­sy­ków, zapo­mnia­łaś?

Kierst znów bie­rze kęs, wydaje kolejny przy­cią­ga­jący uwagę jęk, po czym dra­ma­tycz­nie wywraca oczami.

– W życiu nie powie­dzia­ła­bym złego słowa na tutej­szy kla­syk, ale nie żal ci, że omija cię coś fan­ta­stycz­nego?

Nie, nie żal.

A przy­naj­mniej nie na tyle, by zamó­wić coś innego niż mój uko­chany, wie­lo­krot­nie prze­ćwi­czony przy­smak.

– Kla­syki są prze­wspa­niałe – mówię. – One przy­naj­mniej ni­gdy mnie nie roz­cza­ro­wały.

Nie mia­łam wcale zamiaru użyć cukier­nia­nych nawy­ków jako meta­fory życia. Ale na dźwięk słowa „roz­cza­ro­wały” w moim mózgu nagle coś się uru­cha­mia, a łzy, które udało mi się powstrzy­mać od czasu pół­go­dzin­nej poran­nej sesji pła­czu, w try­bie nie­prze­wi­dzia­nym sce­na­riu­szem wycho­dzą na scenę i niczym kro­ple let­niego desz­czu toczą się po moich policz­kach.

– Stu­art miał być moim jabł­ko­wym kla­sy­kiem. – Na wspo­mnie­nie mojego eks ści­ska mnie w dołku. Czemu ja to sobie robię? Wypo­wia­dam na głos imię tego, któ­rego imie­nia za nic na świe­cie przy­wo­ły­wać nie wolno. Nagle się oka­zuje, że jego imię to kata­li­za­tor, który spra­wia, że miłe let­nie łzy zamie­niają się w roz­sza­lały stru­mień. Całą siłą woli zmu­szam się do sta­nia w miej­scu, uni­ka­nia peł­nych współ­czu­cia spoj­rzeń i cze­ka­nia, aż Kierst wycią­gnie kartę i zapłaci.

Gdy tylko para­gon ląduje w jej ręku, wypa­dam na ulicę. Sto­jak z ulot­kami agen­cji nie­ru­cho­mo­ści daje mi na tyle sta­bilny punkt opar­cia, że mogę zamknąć oczy, unieść twarz do słońca i spró­bo­wać zapo­mnieć o bagnie, w jakim pogrąża się moje życie uczu­ciowe.

– Wszystko gra, Gems? – Ręka sio­stry tra­fia na moje plecy. Tym razem nie pro­te­stuję, kiedy mat­czy­nym gestem masuje mi je przez dżin­sową kurtkę.

– Miał być moją przy­szło­ścią – mówię, łka­jąc. – Mie­li­śmy mieć psa. Może dom. A przy­naj­mniej fajne miesz­ka­nie z oddzielną gar­de­robą. A teraz…

A teraz jest moim byłym. Byłym, któ­remu zabra­kło zwy­czaj­nej przy­zwo­ito­ści, by powie­dzieć: „Tu nie cho­dzi o cie­bie, tylko o mnie”. I który wymie­nił mnie i mój gasnący entu­zjazm dla związku jako pod­sta­wową przy­czynę zakoń­cze­nia go po czte­rech latach, które w sie­bie zain­we­sto­wa­li­śmy. Czym zasko­czył mnie tak, jak nie sądzi­łam, że można mnie zasko­czyć.

– Wiem, że czu­jesz się do niczego. – Kierst ota­cza mnie ramie­niem i przy­tula moją głowę do swo­ich cyc­ków. – Ale poza zatan­ko­wa­niem cię do pełna cukrem nie mogę zro­bić abso­lut­nie nic, by ci ulżyć. Kiedy upły­nie jakiś czas i twoje serce tro­chę się zagoi, sama przy­znasz, że Stu­art był… – waha się przez chwilę. – Hm, jak by tu powie­dzieć? No, że miał oso­bo­wość tek­tu­ro­wego pudła. I że jest ci bez niego o wiele, o wiele lepiej.

Już mam zamiar bro­nić mojego świe­żego eks – a może sie­bie, że byłam z nim tak długo? – gdy w kie­szeni wibruje mi tele­fon. Zer­kam na ekran i nagle czarne chmury, które spo­wi­jają mnie od trzech tygo­dni, prze­bija jasny pro­mień słońca.

Dax: Możemy prze­su­nąć dzi­siej­sze spo­tka­nie o godzinę? Coś mi wypa­dło. Ważna sprawa.

Czuję dziwne drgnie­nie serca.

Ja: Randka z wete­ry­narką?

Na kolejne pik­nię­cie muszę cze­kać parę dłu­gich sekund.

Dax: Nie, odwo­ła­łem to, żeby­śmy mogli się spo­tkać. Ważny klient. A przy­naj­mniej tak myślę. Na razie nic nie wia­domo. Cały tydzień spo­ty­ka­łem się z jego ludźmi.

Ja: Twój klient ma swo­ich ludzi? No, no.

Dax: Yhm. Może wie­czo­rem naj­pierw pobia­do­limy, a potem poświę­tu­jemy.

Ja: Jeśli wle­jesz we mnie dość wina, zgo­dzę się pra­wie na wszystko.

Obser­wuję trzy kropki, mru­ga­jące w okienku naszej roz­mowy. Zni­kają, po czym znów się poja­wiają i znów zni­kają. Tre­ścią następ­nej wia­do­mo­ści jest tylko śmieszna impre­zowa cza­peczka.

Kierst się pochyla i opiera pod­bró­dek na moim ramie­niu.

– Jeśli piszesz ze Stu­ar­tem, przy­się­gam, że odbiorę ci te żało­sne donuty.

Poka­zuję jej tele­fon na dowód, że tak nie jest.

– Nie, nie ze Stu­ar­tem, tylko z Daxem. Wie­czo­rem jeste­śmy umó­wieni.

Na wspo­mnie­nie jego imie­nia Kierst unosi brwi o dobry cen­ty­metr.

– Wyda­wało mi się, że mówi­łaś, że Daxon ma dziś randkę. Z jakąś wete­ry­narką?

– Asy­stentką wete­ry­na­ryjną – pro­stuję. – A Stu­art zabrał dziś swoje rze­czy. Dax zapro­po­no­wał, że odwoła randkę i się ze mną spo­tka, bo wie, jak mi trudno.

Kier­sten zna­cząco pomru­kuje, ja zaś szy­kuję się na jakiś cięty komen­tarz. W końcu jed­nak tylko się odwraca i w mil­cze­niu idziemy w stronę mojego miesz­ka­nia. Kiedy mijamy trze­cią prze­cznicę, zakła­dam, że temat jest zamknięty. Ale ona nagle przy­staje, wyła­wia z pudełka dru­giego donuta, lecz go nie nad­gryza. Mil­czy.

– O ile sobie przy­po­mi­nam, to trze­cia randka – odzywa się wresz­cie. – Trze­cia, czyli ta z sek­sem. Odwo­łał dla cie­bie randkę z sek­sem.

– To nic takiego.

Kierst, nie odry­wa­jąc ode mnie spoj­rze­nia, gry­zie ciastko.

– Prze­stań tak na mnie patrzeć – bur­czę.

Wtedy pod­nosi ręce.

– Patrzę tak na wszyst­kich. Jeśli widzisz w tym coś wię­cej niż sio­strzaną tro­skę, to już twój pro­blem.

Wibruje mój tele­fon. To znowu Dax. Igno­ruję Kierst i odpi­suję, że może wpaść, kiedy skoń­czy. Przez cały ten czas czuję na sobie jej wzrok.

– Wiesz, co myślę, że powin­naś dziś zro­bić? – pyta.

Moja wia­do­mość leci z szu­mem w cyber­prze­strzeń.

– Wydaje mi się, że dosko­nale wiem, z kim według cie­bie powin­nam się dziś prze­spać.

Kierst nie­win­nie wzru­sza ramio­nami.

– Odwo­łał dla cie­bie randkę. Poza tym jest total­nym sło­dzia­kiem. Ja bym się nie zasta­na­wiała, gdy­bym nie była mężatką.

– Kier­sten!

– Serio, ten facet nosi dżinsy, w któ­rych jego tyłek nie pozo­sta­wia pola wyobraźni.

– A co to ma niby zna­czyć?

– A to ma zna­czyć, że zamiast nasta­wiać trzy budziki, żeby się jutro obu­dzić, mogła­byś się obu­dzić z udami pie­ką­cymi od zadra­pań zaro­stem.

Nie wiem, co powie­dzieć ani co zro­bić. Stoję więc tylko z ustami otwar­tymi ze zdzi­wie­nia, ona zaś zli­zuje różowy lukier z kącika ust i rusza przed sie­bie. Ponie­waż jest ode mnie pra­wie dzie­sięć cen­ty­me­trów wyż­sza, muszę pod­biec, by ją dogo­nić. – To mój naj­lep­szy kum­pel – mówię, mach­nię­ciem dłoni wska­zu­jąc par­tie ciała obec­nie nie­po­dra­pane męskim zaro­stem. – A kum­ple tego nie robią.

Kierst gapi się na mnie pro­wo­ka­cyj­nie.

– A dla­czego by nie? Założę się o resztę tego donuta, że Daxon McGu­ire jest świet­nym kochan­kiem.

Szczęka opada mi po raz drugi.

– No, teraz to zmy­ślasz.

Wrzuca do ust resztki ciastka, o które się przed chwilą zało­żyła.

– Co ci przy­niósł, kiedy ostat­nio leża­łaś chora na gar­dło?

Dokład­nie wiem, do czego zmie­rza. Przy­niósł mi zupę. Domową. Prze­pyszną.

– Dostał wol­no­war pod cho­inkę i miał pre­tekst, by go użyć.

Sio­stra unosi pod­bró­dek. Na jej twa­rzy poja­wia się sze­roki uśmiech – myśli, że wygrała.

– Mów sobie, co chcesz, Gemmo. Jemu na tobie zależy. I myślę, że kiedy upły­nie tro­chę czasu i twoje serce wresz­cie poj­mie, że Stu­art to było samo zło, a tobie się udało uchy­lić przed fatal­nym strza­łem, dotrze do cie­bie, że kum­ple z łatwo­ścią stają się kochan­kami.

Zanim zdążę jej wytknąć wady tej lichej argu­men­ta­cji, dzwoni mój tele­fon. Kier­sten rusza brwiami, jakby sądziła, że to potwier­dze­nie jej cho­rej teo­rii. Z pewną satys­fak­cją uno­szę tele­fon i pre­zen­tuję wyświe­tlone na ekra­nie imię naszej wspól­nej ciotki.

– Co tam, cio­ciu Livi? – Przy­ci­skam tele­fon do ucha i odwra­cam się ple­cami do sio­stry.

– Cześć, kotku. Dzwo­nię spraw­dzić, jak się dzi­siaj miewa twoje ser­duszko.

Prze­ły­kam gulę, która two­rzy mi się w gar­dle na wspo­mnie­nie tego, że moje życie uczu­ciowe nie­dawno legło w gru­zach. – Pró­buję tera­pii cukrem, ale śred­nio działa.

W słu­chawce roz­lega się deli­katny brzęk dzwonka. Znam go na tyle dobrze, by wie­dzieć, że cio­cia jest w swo­jej księ­garni i albo wła­śnie otwiera drzwi, albo wcho­dzi do środka pierw­szy dzi­siaj klient.

– W zasa­dzie to dzwo­nię dla­tego, żeby ci powie­dzieć, że zna­la­złam ide­alne lekar­stwo na twoje ser­cowe kło­poty. Może byś wpa­dła do mnie dziś wie­czo­rem?

Gotuję się wewnętrz­nie na kolejną odsłonę jej niu­ej­dżow­skiej cudacz­no­ści. Obda­ro­wała mnie już tyloma bal­sa­mami lecz­ni­czymi tudzież her­bat­kami oczysz­cza­ją­cymi, że byłoby dziwne, gdy­bym nie wyro­biła sobie zdro­wego scep­ty­cy­zmu wobec jej pomy­słów.

– To co, koło siód­mej? – pro­po­nuje.

– Dziś jestem umó­wiona z Daxem – odpo­wia­dam zgod­nie z prawdą.

– No to ide­al­nie. W kupie raź­niej. Przy­pro­wadź też sio­strę.

Zakry­wam mikro­fon dło­nią i odwra­cam się twa­rzą do Kierst.

– Co robisz wie­czo­rem? – szep­czę.

Wzru­sza ramio­nami.

– Oglą­dam Kawa­lera do wzię­cia. Powiem ci, kto odpadł, bo prze­cież ty jesteś bez­na­dziejną kaczką-dzi­waczką.

To prawda. Nie mogę oglą­dać tego pro­gramu, nie wie­dząc, która z dziew­czyn dosta­nie różę. To jedno z moich cza­ru­ją­cych dzi­wactw.

– Jak poło­żysz dzie­ciaki, wpad­nij do cioci. Zamie­rza mnie uzdro­wić.

Kierst nie potwier­dza. Zamiast tego trzeci raz otwiera pudełko, po czym nagle je zamyka i łapie się za brzuch.

– Dobra, przyjdę – odpo­wiada. – Ale jeśli znów zapro­po­nuje śpiewy na golasa, to wycho­dzę.

Macham na nią ręką i wra­cam do roz­mowy.

– Przy­nieść coś, cio­ciu?

Ciotka odzywa się po chwili mil­cze­nia.

– Wła­ści­wie to tak. Gdy­byś mogła. Przyda nam się gruba sól, dwie ostre papryki i cztery bate­rie, małe paluszki.

– W porządku – mówię, sama nie wie­dząc, jak bar­dzo powin­nam się oba­wiać tego wie­czoru.

Roz­łą­czam się i nagle spo­strze­gam, że wcale nie wra­camy do mojego miesz­ka­nia, tylko do nale­żą­cego do sio­stry bia­łego mini­vana zapar­ko­wa­nego w bocz­nej uliczce. Kierst naci­ska guzik na pilo­cie i tylne drzwi auto­ma­tycz­nie się odsu­wają. Odkłada pudełko z donu­tami na sie­dze­nie upstrzone płat­kami śnia­da­nio­wymi Che­erios, po czym otwiera drzwi pasa­żera.

– Pod­rzu­cić cię?

Kręcę głową.

– Przejdę się. I tak nie zdążę zro­bić tre­ningu przed wizytą u cioci. O szó­stej mam roz­mowę z jakąś firmą z Szan­ghaju, która chce mi sprze­dać swój nowy rewo­lu­cyjny szam­pon prze­ciw­łu­pie­żowy. Już się boję.

– Jeśli zechcesz zmie­nić pracę, daj mi znać. Choć pole­cam, byś się naj­pierw wybrała z Rileyem na mecz. Albo na zebra­nie rady rodzi­ców. Albo na wizytę do den­ty­sty, bo one, mam wra­że­nie, odby­wają się pra­wie co mie­siąc, jako że cała trójka moich dzieci odzie­dzi­czyła po Tren­cie słabe zęby. Ale dziś nie gadamy o bagnie, jakim jest moje życie. – Roz­po­ściera ramiona, ja zaś pozwa­lam się mocno przy­tu­lić. Ści­ska mnie, odsuwa od sie­bie i kła­dzie mi ręce na policz­kach.

– Cie­szę się, że będziesz – odpo­wia­dam. – Mam wra­że­nie, że wie­czór z tobą, cio­cią i Daxem to wła­śnie to, czego mi trzeba.

Kier­sten okrąża samo­chód i wsiada za kie­row­nicę. Zapina pas i otwiera okno.

– Wiesz, Gems, jak to się mówi: roz­sta­nie to twardy orzech to zgry­zie­nia. – Pusz­cza do mnie oczko. – Ale wiesz, co może być rów­nie twarde?

Kręcę głową.

– Penis Daxa.

Po czym rusza. Jej śmiech sły­szę jesz­cze, kiedy jest na skrzy­żo­wa­niu.

Rozdział drugi

Mar­ga­rita to nie drink na ponie­dzia­łek.

Stara pio­senka coun­try, która o tym mówi, znana jest nie bez przy­czyny. Po tequ­ili ubra­nia rze­czy­wi­ście same spa­dają z czło­wieka, a usta mają skłon­ność do wypo­wia­da­nia słów, które nie powinny w ogóle padać. W moim przy­padku doszło do połą­cze­nia obu tych zja­wisk.

Uzna­łam jed­nak, że mam szczę­ście, gdy się oka­zało, że autor­ską kura­cją cioci Livi na moje zła­mane serce są jej cie­szące się złą sławą drinki z tequ­ilą. No, może jutro rano, kiedy dopad­nie mnie nie­unik­niony kac, prze­stanę się uwa­żać za far­ciarę, ale mogło prze­cież być gorzej. Pieprz i sól miały posłu­żyć do dopra­wie­nia chili, które ciotka pla­no­wała podać we wtor­kowy wie­czór uczest­nicz­kom swego klubu książki, a prze­zna­cze­nia bate­rii na razie nie znam. I, szcze­rze mówiąc, boję się je poznać. – Chyba ktoś puka. – Kierst pod­nosi głowę z uwiel­bia­nego przez wszyst­kich szez­longu na tyle wysoko, by spo­strzec swoją szklankę z mar­ga­ritą sto­jącą na sto­liku mię­dzy nami. Wytę­żam słuch, chcąc usły­szeć coś przez dźwięki pio­senki z albumu Jimy’ego Buf­fetta Songs You Know by Heart, lecą­cej gło­śno z wieży ciotki Livi wypro­du­ko­wa­nej w latach osiem­dzie­sią­tych ubie­głego stu­le­cia.

Ow­szem, od strony drzwi docho­dzi ciche stu­ka­nie. Spusz­czam nogi na pod­łogę i posta­na­wiam – skoro już usia­dłam – się­gnąć po szklankę i opróż­nić ją z resztki gęstego zie­lo­nego płynu. Kiedy wstaję, pod­łoga lekko chwieje mi się pod nogami, ale szybko łapię rów­no­wagę i z uczu­ciem rado­snego oszo­ło­mie­nia bie­gnę powi­tać naj­lep­szego kum­pla.

– Daxo­nie McGu­ire, jak miło, że przy­sze­dłeś! – wykrzy­kuję, otwie­ra­jąc drzwi na oścież. Stoi za nimi Dax, oparty bokiem o futrynę, z unie­sioną, zwi­niętą w pięść ręką, gotową znów zapu­kać.

Jego kasz­ta­nowe włosy skrę­ciły się na koń­cach i pociem­niały na desz­czu. Roz­po­ściera ręce, a ja bez namy­słu wtu­lam się w zaciszne wgłę­bie­nie pod jego brodą. Ma wil­gotną koszulkę. Ota­cza mnie ramio­nami i przy­ci­ska do sie­bie, tak że od razu czuję wspar­cie. I coś jesz­cze, hmm… coś zna­jo­mego. Wdy­cham jego zapach, mydło Irish Spring z dodat­kiem korzen­nej nuty.

– Ład­nie pach­niesz.

Odsuwa się, ja zaś tracę opar­cie i lekko się chwieję. Dax chwyta mnie za ramiona.

– A ty pach­niesz tak, jak­byś zaczęła imprezę, zanim się zja­wi­łem. – Jego usta roz­cią­gają się w uśmie­chu. Dostrze­gam na policz­kach lekki zarost. Zawsze go ma. Pra­wie codzien­nie sły­szy ode mnie uty­ski­wa­nia, że boi się żyletki. Dziś jed­nak ten zarost spra­wia wra­że­nie dłuż­szego. Jakby pozwo­lił mu rosnąć o dzień dłu­żej. Moje palce same wędrują na jego poli­czek, jak gdyby chciały potwier­dzić to, co prze­twa­rza mój mózg: ta twarz nie dra­pie tak jak zwy­kle.

– Zdą­ży­łaś się już wsta­wić, Gems?

Nagle do mnie dociera, że doty­ka­nie twa­rzy nie mie­ści się w spek­trum naszych nor­mal­nych zacho­wań i może być odczy­tane jako dziwne. Lecz kiedy jego dłoń nakrywa moją i przy­trzy­muje ją przy policzku, z miej­sca zapo­mi­nam, że zwy­kle tego nie robimy.

– To nie­chcący. Kier­sten cią­gle tak robi: dolewa mi, zanim zdążę wypić do końca to, co jest w szklance. Stra­ci­łam rachubę gdzieś mię­dzy drugą i pół a trze­cią i trzy czwarte. Jose Cuerva nie powinno się dole­wać po tro­chu. I nagle sufit zaczął mi wiro­wać nad głową, i… i… – Spusz­czam wzrok i dopiero wtedy się orien­tuję, że nie mam na sobie spodni. – I zro­biło mi się strasz­nie gorąco.

Dax ucieka spoj­rze­niem w bok, po czym znów spo­gląda na moją twarz.

– Wła­śnie mia­łem zapy­tać, o co cho­dzi.

Wspo­mnie­nia mam nie­wy­raźne, ale wiem na pewno, że mia­łam roz­sądny powód do zdję­cia dżin­sów.

– Chyba je zdję­łam, żeby coś udo­wod­nić. Tak jakby w związku z otwie­ra­niem nowego roz­działu. Patrzysz wła­śnie na sza­loną, nie­prze­wi­dy­walną Gemmę. Która popija tequ­ilę w zwy­kły dzień tygo­dnia. I nie potrze­buje spodni. Ani Stu­arta.

Ude­rza mnie myśl, że znów wypo­wie­dzia­łam imię tego-któ­rego-imie­nia-na-głos-nie-wypo­wia­damy, ale mar­ga­rita ciotki Livi naj­wy­raź­niej działa, więc tym razem nie zabo­lało już aż tak.

– Podoba mi się ta nowa Gemma bez spodni – wzrok Daxa znów wędruje w dół – ale w głębi duszy jestem cie­kaw. – Sięga za moje plecy, wkłada rękę do kie­szeni mojego płasz­cza, który wisi przy drzwiach, wyj­muje mój tele­fon i uak­tyw­nia ekran pocią­gnię­ciem kciuka. Skro­luje apki, zatrzy­muje się na ikonce budzika i klika w nią. – Aha, tak jak podej­rze­wa­łem. Moja prze­wi­dy­walna Gemma na­dal tu jest. I na wszelki wypa­dek usta­wia sobie trzy alarmy.

Wyry­wam mu tele­fon i pró­buję zro­bić groźną minę. Ale Dax ma rację. Mój roz­dział na­dal jest otwarty.

– Wysła­łam też ese­mesa do kon­sjerża i prze­ku­pi­łam go donu­tem, żeby zadzwo­nił do mnie rano – mówię. – Mam spo­tka­nie han­dlow­ców z branży kosme­tycz­nej, wiesz, stra­te­gia, trans­ak­cja sprze­daży, takie rze­czy, bite osiem godzin. Jeśli się nie zja­wię, to w trze­cim kwar­tale będę miała prze­rą­bane.

– Będzie­cie tak do sie­bie gru­chać cały wie­czór czy pomo­że­cie mi z tym dzban­kiem?

Głos Kier­sten spro­wa­dza mnie na zie­mię, przy­po­mi­na­jąc, że nie jeste­śmy z Daxem sami. Mgła spo­wi­ja­jąca mój umysł roz­wiewa się na tyle, że orien­tuję się, że sto­imy nie­na­tu­ral­nie bli­sko. Odsu­wam się od niego na nor­malną odle­głość i gestem zapra­szam do wal­nię­cia się na kanapę.

Kierst dolewa mi mar­ga­rity, po czym napeł­nia szklankę Daxa, zanim zdą­żamy usiąść. Ja upi­jam łyczek gęstego, w poło­wie zmro­żo­nego płynu, ale Dax uprzej­mie kręci głową.

– Dzięki, pro­wa­dzę – wyja­śnia.

Sio­stra wzru­sza ramio­nami i zabiera mu szklankę, zwra­ca­jąc się do ciotki Livi:

– Dolać ci, cio­ciu?

Livi śpi na swoim roz­kła­da­nym fotelu. Ma pół­otwarte usta i wygląda tro­chę, jakby spała snem wiecz­nym. Jej sta­ru­teńki corgi – Dr Snug­gles – układa się na jej kola­nach.

– Wszystko z nią w porządku? – pyta Dax.

– W porzą­deczku – odpo­wiada Kierst. – Jej wystar­cza jedna mar­ga­rita, już tak ma. Hej! cio­ciu Livi…

To mówiąc, bie­rze uła­many brzeg nachosa z miseczki sto­ją­cej obok mik­sera do mar­ga­rity i wrzuca go mię­dzy wargi cioci. Mimo że ją usu­nęli z soft­bal­lo­wej ligi piwo­szy, tra­fia ide­al­nie do celu. Nastę­puje trzy­dzie­ści dłu­gich, strasz­li­wych sekund, kiedy cio­cia Livi wyko­nuje szybki wdech, a prze­ką­ska wpada wprost do jej gar­dła. Powieki cioci gwał­tow­nie się otwie­rają, a na jej twa­rzy maluje się wyraz ni to zasko­cze­nia, ni to prze­ra­że­nia, to zaś natych­miast uru­cha­mia instynkt Kier­sten, matki trojga pociech.

Sio­stra pod­rywa cio­cię do pionu i mocno ją wali w plecy. Potrzeba trzech sil­nych ude­rzeń, by kawa­łek chrupka wystrze­lił z ust star­szej damy, prze­le­ciał przez pokój i zna­lazł wieczne odpo­czy­wa­nie we wło­cha­tym poma­rań­czo­wym dywa­nie. – Dobry Boże! A cóż to było? – Twarz ciotki spur­pu­ro­wiała niczym doj­rzały pomi­dor.

Tym­cza­sem Kier­sten z miną nie­wi­niątka wrę­cza jej mar­ga­ritę.

– Zdaje mi się, cio­ciu, że odprysk farby spadł z sufitu i wylą­do­wał ci w ustach, gdy chra­pa­łaś.

Ciotka pod­nosi wzrok na sufit, z któ­rego istot­nie scho­dzi biała farba, i upija długi łyk.

– Och, dzięki, skar­bu­niu. – Wrę­cza sio­strze pustą szkla­neczkę. – Jestem ci dozgon­nie wdzięczna.

Roz­gląda się po salo­nie i zatrzy­muje wzrok na Dak­sie, któ­rego nie było, kiedy zasy­piała.

– Och, Daxo­nie, jak miło cię widzieć. Jak zawsze wytworny z cie­bie mło­dzie­niec.

Dax się rumieni i wstaje, chcąc poca­ło­wać ją w poli­czek. Kiedy się pochyla, widzę minę Kier­sten, która uwiel­bia widok jego wypię­tej pupy. Łapie moje spoj­rze­nie i pusz­cza mi oczko, a ja czuję, że sama się rumie­nię.

– Obu­dzi­łaś się w samą porę, cio­ciu – stwier­dza Kier­sten. – Bo wła­śnie mie­li­śmy zaczy­nać tę część wie­czoru, kiedy znę­camy się nad Stu­ar­tem.

Ciotka rzuca mi spoj­rze­nie, jakby pytała, czy i ja się pod tym pod­pi­suję. Wzru­szam ramio­nami. Docho­dzę do wnio­sku, że to tań­sze niż tera­pia.

– Chcesz zacząć? – zwraca się Kierst do Daxa.

Ten kręci głową i też spo­gląda na mnie.

– Panie przo­dem.

Kier­sten zli­zuje sól z rantu szklanki, po czym siada na szez­longu i wska­zuje głową w moją stronę.

– Zanim powiem to, co mi cho­dzi po gło­wie, muszę zadać pyta­nie, czy nie ma żad­nych szans, byście się pogo­dzili?

Moje myśli bie­gną ku naszemu roz­sta­niu trzy tygo­dnie temu.

– Rzu­ci­łam kie­lisz­kiem mer­lota w jego nie­bie­ski gar­ni­tur od Toma Forda. Kie­dyś po tym, jak mi leciała krew z nosa i kilka kro­pli spa­dło mu na spodnie, nie odzy­wał się do mnie trzy dni. A to były tylko chi­nosy J.Crew. I w dodatku to był wypa­dek.

Kier­sten pry­cha. Naj­pew­niej dla­tego, że zawsze była prze­ko­nana o szla­chet­no­ści Stu­arta. Wła­śnie z tego powodu ni­gdy nie powie­dzia­łam jej o krwo­toku z nosa.

– Myślę, że byłaś bar­dziej zako­chana w wizji Stu­arta niż w nim samym – pod­su­mo­wuje.

Odru­chową chęć, by posłać jej zło­wro­gie spoj­rze­nie, tłumi we mnie świa­do­mość, iż jej słowa dziw­nie pokry­wają się ze sło­wami Stu­arta wypo­wie­dzia­nymi pod­czas naszego roz­sta­nia. – Lubi­łaś Stu, bo miał ogar­nięte życie – cią­gnie moja sio­stra – i fajne miesz­ka­nie.

Tym razem nie powstrzy­muję wro­giego łyp­nię­cia.

– Robisz ze mnie pozba­wioną serca nacią­gaczkę.

Upija długi łyk alko­holu.

– Nie to mia­łam na myśli. A przy­naj­mniej nie nacią­gaczkę na kasę. Może emo­cjo­nalną tak.

Jestem za bar­dzo zła, by jej odpo­wie­dzieć. A może zbyt pijana. Tak czy ina­czej, Kier­sten bie­rze moje mil­cze­nie za zgodę na kon­ty­nu­owa­nie wątku.

– Stu­art był bez­pieczny. Nie­kło­po­tliwy. Dawał ci upra­gnioną prze­wi­dy­wal­ność. Był ludz­kim odpo­wied­ni­kiem tosta z masłem, tyle że nie samymi tostami żyje czło­wiek. – Wstaje, pod­cho­dzi do kanapy, wci­ska się mię­dzy mnie a Daxona, po czym bie­rze mnie za rękę. – Rozu­miem twój ape­tyt na tosty z masłem, Gems. Mając za rodzi­ców takie gwiazdy, jakie nam się tra­fiły, rozu­miem go w dwój­na­sób. Ale myślę, Gems, że tro­chę za mocno prze­chy­li­łaś szalę w drugą stronę. W twoim życiu też powinno być miej­sce na odro­binę pikan­te­rii.

Kier­sten uważa, że skoro od tak dawna cho­dzi na tera­pię, jest upo­waż­niona do pod­da­wa­nia mnie i mojego życia psy­cho­ana­li­zie. Nasi rodzice, krótko rzecz bio­rąc, byli śred­nio zaradni. Pobrali się młodo, a mama czę­ściej wybie­rała się na poszu­ki­wa­nia samej sie­bie niż do sklepu po zakupy na kola­cję, w związku z czym musia­ły­śmy z Kier­sten radzić sobie same. Tata z kolei albo nie miał pracy (miał za to wła­sny sto­łek w lokal­nym barze), albo zatrud­niał się na polach naf­to­wych gdzieś w pół­noc­nej Alber­cie. Być może więc jej teo­ria, że to wła­śnie szkody emo­cjo­nalne ponie­sione w dzie­ciń­stwie rzu­ciły mnie w ramiona osoby tak prze­wi­dy­wal­nej i sta­bil­nej jak Stu­art, wcale nie jest błędna. Ceni­łam to, że w każdy piąt­kowy wie­czór Stu­art przy­jeż­dżał z Toronto, by mnie zabrać do wło­skiej knajpki For­nello’s. Zama­wiał kur­czaka z grilla i mer­lota i pro­po­no­wał, żebym się czę­sto­wała z jego tale­rza. Po kola­cji upra­wia­li­śmy nie­cie­kawy seks na misjo­na­rza, bo w każ­dej innej pozy­cji doku­czała mu dawna kon­tu­zja z cza­sów, gdy grał w piłkę. Twier­dził wpraw­dzie, że tak lubi, bo może mi patrzeć w oczy, gdy docho­dzę. Ze Stu zawsze wie­dzia­łam, na czym stoję i czego się spo­dzie­wać. Czyli na przy­kład w każde święta nowej bluzy bez kap­tura i pochwały, że „świet­nie wyglą­dam”, gdy wkła­da­łam leg­ginsy lub peniuar. A kiedy musiał wybie­rać spo­śród trzy­dzie­stu jeden sma­ków lodów, zawsze wska­zy­wał na wani­lię. Wiem, że to chore, ale wła­śnie tę mono­to­nię uwa­ża­łam za krze­piącą.

Kierst ści­ska moje dło­nie.

– Pomyśl o tym w ten spo­sób: to, co było mię­dzy tobą a Stu, skoń­czyło się lata temu, ale przy­wy­kłaś do niego tak bar­dzo, że nie umia­łaś się do tego przy­znać. To, co się stało, jest dobre. Dla was obojga. Kie­dyś w końcu trzeba prze­stać pod­le­wać mar­twą roślinę.

I znowu nic nie mówię. Uni­kam jej spoj­rze­nia, tak samo zresztą jak wzroku Daxa, i zasta­na­wiam się, jak do tego doszło, że robie­nie sobie beki ze Stu­arta zmie­niło się w psy­cho­te­ra­pię. Dzi­siej­szy wie­czór miał być wszak zabawą.

– Jesteś na mnie zła – cią­gnie takim tonem, jakby stwier­dzała fakt.

Wycią­gam ręce z jej dłoni.

– Myślę, że powin­naś się sku­pić na ana­li­zie wła­snego życia, a moje zosta­wić w spo­koju.

Kierst zakłada ręce na piersi.

– Chyba masz rację. Skoń­czy­łam. Powie­dzia­łam, co mia­łam do powie­dze­nia. Teraz ty, Dax.

Po czym wstaje, zbiera ze sto­lika puste szklanki i wynosi je do kuchni. Pozo­staje mi albo gapić się na wła­sne dło­nie, albo spoj­rzeć w zie­lone oczy Daxa, co wybie­ram.

– Śmiało, dawaj – zachę­cam. – Nie żałuj sobie. – Ale w głębi duszy wiem, że powoli zaczy­nam mieć dość tej zabawy. Czuję, że roz­lewa się we mnie to przy­gnę­bia­jące uczu­cie, które czło­wieka ogar­nia, gdy popełni błąd, a potem, kiedy nabie­rze już dystansu, zaczyna w szcze­gó­łach ana­li­zo­wać każdy zły krok i złą decy­zję. Stają mi przed oczami wszyst­kie pomyłki, które dopro­wa­dziły do tego, że zain­we­sto­wa­łam cztery lata życia w gościa, który pra­suje bok­serki. Tak, pod wie­loma wzglę­dami Stu­art był do bani. Coraz wyraź­niej to widzę. A mimo to jestem naiw­niaczką, która była z nim aż tak długo. Czy to nie ozna­cza – ponie­kąd z zało­że­nia – że ja też jestem do bani?

– Hm… – Dax odchrzą­kuje. Wydaje się, że czuje się w tej sytu­acji rów­nie nie­kom­for­towo jak ja. – Więc uwa­żam, że Stu­art jest idiotą. Ni­gdy nie doce­niał tego, co miał. Myślę, że zasłu­gu­jesz na kogoś lep­szego. – Sły­sza­łam to już wcze­śniej. Od zna­jo­mych. Od sio­stry. To gotowy tekst, który sprze­daje się komuś, kto obe­rwał łok­ciem w serce. Ale Dax mówi to jakoś ina­czej i zaczy­nam wie­rzyć, że rze­czy­wi­ście zasłu­guję na kogoś lep­szego niż faceta, który wycho­dzi z imprezy z oka­zji moich dwu­dzie­stych siód­mych uro­dzin, ponie­waż ma o tej porze Cross­Fit.

Roz­mowę prze­rywa nam agre­sywny brzęk dzwonka do drzwi, oznaj­mia­jący przy­by­cie pizzy.

– Ja otwo­rzę. – Pod­ry­wam się, łapię port­fel i tak szybko, jak mi pozwala nasy­cone tequ­ilą ciało, zbie­gam po scho­dach pro­wa­dzą­cych do tyl­nego wej­ścia do księ­garni. Po chwili wra­cam z paru­ją­cym kar­to­nem, z któ­rego wydo­bywa się zapach wywo­łu­jący śli­no­tok.

W salo­nie nikogo nie ma. Odgłosy docho­dzące z innych czę­ści pięć­dzie­się­cio­pię­cio­me­tro­wego miesz­ka­nia świad­czą o tym, że Kier­sten roz­ma­wia przez tele­fon w sypialni, a Dax jest w łazience. Ciotka Livi nato­miast wyciąga tale­rze z szafki w kuchni. Sta­wiam pizzę na bla­cie obok niej. Zanim zdążę cof­nąć rękę, cio­cia nakrywa ją swoją i ści­ska.

– Jak się trzy­masz, kotku? – pyta z tro­ską.

Otwiera pudło, nakłada kawa­łek pizzy na talerz i wrę­cza go mnie.

Obcho­dzę ścianę z okien­kiem, dzie­lącą małą kuch­nię od salonu, i wra­cam z tale­rzem na kanapę.

– Dzięki umie­jęt­no­ściom bar­mań­skim Kier­sten moje serce odrę­twiało – odpo­wia­dam cioci. – A pozo­stała część mnie naj­chęt­niej cof­nę­łaby się do dnia, w któ­rym pozna­łam Stu­arta, i z miej­sca kazała mu spa­dać.

Wystar­czy, że wypo­wia­dam te słowa, a od razu zaczy­nam to czuć. Tę pie­kącą złość, ukrytą gdzieś głę­boko w piersi i skie­ro­waną nie prze­ciwko Stu­ar­towi, lecz prze­ciwko mnie samej. Złość nara­sta i nara­sta, aż staje się tak ciężka, że odrywa się i spada gdzieś na dno żołądka i przy­biera tam kształt trwa­łego przy­po­mnie­nia wszyst­kich tych chwil, gdy wie­dzia­łam, że ja i Stu­art nie będziemy ze sobą na zawsze, lecz to igno­ro­wa­łam. Tych wszyst­kich rze­czy, które mogłam zro­bić, gdy­bym miała odwagę zakoń­czyć ten zwią­zek, ale ich nie zro­bi­łam.

Ciotka Livi kręci głową i cmoka.

– Oj nie, nie możesz tak myśleć. – Otwiera pudełko i wyciąga kawa­łek pizzy dla sie­bie. Jej szare oczy patrzą na mnie z tro­ską.

Odgry­zam kęs. Gorący ser parzy mnie w deli­katną skórę pod­nie­bie­nia, tak że muszę gło­śno wcią­gnąć powie­trze, by ją schło­dzić i prze­łknąć to, co mam w ustach.

– Ale myślę – odpo­wia­dam po chwili. – Gdy­byś mi powie­działa, że twój prius to wehi­kuł czasu, zawio­zła­bym się do tego baru, gdzie pozna­łam Stu­arta i powie­działam mu, żeby się prze­su­nął.

W tej samej chwili, kiedy Dax wcho­dzi do kuchni, Kier­sten zja­wia się przy mnie i wrę­cza mi kolejną mar­ga­ritę. Jako znak pokoju. Upi­jam długi łyk i wzdy­cham do wnę­trza szklanki, która znów jest w poło­wie pusta.

– Odda­łam cztery swoje naj­pięk­niej­sze lata face­towi i nie zyska­łam kom­plet­nie nic.

– Zyska­łaś mnie – odzywa się z kąta kuchni Dax. Mówi tak cicho, że pra­wie go nie sły­szę. – My też się wtedy pozna­li­śmy, pamię­tasz?

Rze­czy­wi­ście, pra­wie zapo­mnia­łam. Daxa też tam wtedy pozna­łam. To była impreza uro­dzi­nowa Stu­arta, a Dax przy­szedł na nią z kum­plem z liceum, który aku­rat pra­co­wał ze Stu. Zdą­ży­li­śmy zamie­nić parę słów, nim do akcji wkro­czył gotów do zalo­tów Stu­art.

– Byłeś naj­lep­szą rze­czą, jaka mnie tam­tego wie­czoru spo­tkała, Daxo­nie B. – oświad­czam. – Szkoda, że odkry­łam to dopiero po czte­rech latach.

Mówię to w tonie żartu. By obra­zić Stu­arta. Ale Dax się nie śmieje. Ani nie uśmie­cha.

– Cóż, nie mam wehi­kułu czasu – roz­waża na głos ciotka – ale w tym tygo­dniu zna­la­złam w koszu z poda­ro­wa­nymi książ­kami cał­kiem inte­re­su­jącą pozy­cję. Może ona coś pomoże?

Książka.

Chyba powin­nam być jej wdzięczna, że nie kolejna kąpiel oczysz­cza­jąca aurę.

Kocham moją cio­cię wraz z jej nie­za­chwia­nym prze­ko­na­niem, że wszyst­kie pro­blemy świata dają się roz­wią­zać sto­sowną książką, ale jakoś nie umiem sobie wyobra­zić, by mogło mi dziś pomóc jakie­kol­wiek dzieło lite­rac­kie. Stan, w któ­rym się znaj­duję, wyklu­cza wszelką pomoc wła­sną.

A jed­no­cze­śnie jestem zbyt pijana, by się sprze­czać. Wzru­szam więc ramio­nami i wrzu­cam do żołądka jesz­cze kawa­łek pizzy wege­ta­riań­skiej z nadzieją, że dzięki temu jutrzej­szy pora­nek będzie choć odro­binę zno­śniej­szy.

Scho­dzimy za cio­cią do księ­garni, która jest nie tyle tra­dy­cyj­nym skle­pem z książ­kami, ile sta­ran­nie dobraną kolek­cją roz­ma­itych cudacz­nych, a zara­zem cudow­nych rze­czy. Ciotka twier­dzi, że ma naj­więk­szy zbiór hor­ro­rów ero­tycz­nych na pół­kuli pół­noc­nej. Ale jeśli nie jest się fanem doje­nia mino­tau­rów czy den­dro­fi­lii (popeł­ni­łam raz błąd i to wygu­glo­wa­łam, nie pole­cam), można tam też zna­leźć krysz­tały lecz­ni­cze, kadzi­dełka, które się zapala dla uczcze­nia przod­ków, oraz wszel­kie odmiany soli: czarną, różową, hima­laj­ską i sto­łową.

W dzie­ciń­stwie było to moje uko­chane miej­sce na świe­cie.

Kiedy życie w domu sta­wało się nie do znie­sie­nia, to tu znaj­do­wa­łam schro­nie­nie i zna­jome, przy­ja­zne oto­cze­nie. Mroczne kąty księ­garni zapew­niały mi bez­pieczną kry­jówkę, a ich wła­ści­cielka – nie­usta­jącą, bez­wa­run­kową miłość. W cza­sach oko­ło­li­ce­al­nych ten sklep stał się dla mnie czymś w rodzaju kom­pro­mi­tu­ją­cej tajem­nicy. W głębi nasto­let­niego serca marzy­łam o byciu kim­kol­wiek innym, byle nie dziew­czyną, którą rodzice porzu­cili na pastwę tego dziw­nie pach­ną­cego skle­piku na James Street. Teraz, jako funk­cjo­nu­jąca już pra­wie samo­dziel­nie osoba doro­sła, zyska­łam potrzebny dystans, by doce­nić i sam sklep, i ciotkę Livi. Księ­gar­nia nie udaje, że jest czymś innym, niż jest, nie prze­pra­sza za to, czym nie jest, i sta­nowi jedno jedyne miej­sce, które kie­dy­kol­wiek było dla mnie domem.

Teraz panują w niej nie­prze­nik­nione ciem­no­ści. Cio­cia pstryka włącz­ni­kiem, zapa­la­jąc wiszące u sufitu ustroj­stwo mające być żyran­do­lem, a będące po pro­stu zbie­ra­niną kolo­ro­wych żaró­wek na kablach, czymś, co przy­wo­dzi na myśl wyko­naną przez ósmo­kla­si­stę dio­ramę Układu Sło­necz­nego, acz­kol­wiek gotowa byłam przy­siąc, że kiedy na nie patrzę, żarówki prze­su­wają się i zmie­niają miej­sca.

– Dobra, to gdzie ta książka? – Ciotka opiera dło­nie na bio­drach i powoli obraca się wokół wła­snej osi. – Czy­ta­łam ją, ale potem coś z nią zro­bi­łam i za nic sobie nie przy­po­mnę co. – Patrzy mi w oczy i wska­zuje ciemny kąt. – Może zer­k­nie­cie tam z Daxo­nem? Gdy­bym odło­żyła ją na półkę, to tam ją znaj­dzie­cie. Kier­sten może przej­rzeć ten sto­sik przy drzwiach. A ja spraw­dzę wokół kasy.

Spo­glą­dam na się­ga­jące od pod­łogi do sufitu regały dzie­lące księ­gar­nię na kory­ta­rze przy­wo­dzące na myśl labi­rynt. – A czego kon­kret­nie szu­kamy?

Ciotka macha na mnie ręką.

– Nie pamię­tam dokład­nie, jak wygląda okładka. W każ­dym razie cho­dzi o książkę. Dużą. Jak ją zoba­czysz, to od razu będziesz wie­działa.

W tym ciem­nym kory­ta­rzu stoi co naj­mniej sto ksią­żek. Ale przez lata nauczy­łam się, czym pachną kłót­nie z eks­cen­tryczną ciotką i wiem, że wypi­łam o dwie tequ­ile za dużo, by teraz z nią wygrać. Idę więc za Daxem na zaple­cze, prze­su­wa­jąc wzro­kiem po pół­kach w poszu­ki­wa­niu nie wia­domo czego, aż Dax docho­dzi pod tylną ścianę i się odwraca.

– Masz jakiś pomysł, jak zna­leźć to, czego szu­kamy?

Wzru­szam ramio­nami, ale jed­no­cze­śnie przy­cho­dzi mi do głowy pomysł bar­dzo w stylu ciotki Livi.

– Chyba powin­ni­śmy posłu­chać ksią­żek. Pozwo­lić, by do nas prze­mó­wiły.

Dax, który jest chyba naj­prak­tycz­niej­szym czło­wie­kiem, jakiego w życiu spo­tka­łam, ale rów­nież pierw­szym, który zgo­dzi się na wszystko, byle było absur­dal­nie śmieszne, wyciąga rękę i prze­suwa pal­cami po grzbie­tach ksią­żek. Zamyka oczy i mru­czy coś mono­ton­nym gło­sem.

– Książka, która uzdrowi Gemmę Wilde z jej pro­ble­mów, to… – Wyciąga gruby tom w bia­łej obwo­lu­cie i zerka na tytuł. – Jak uzdro­wić swoje wewnętrzne dziecko. Dzie­sięć łatwych kro­ków.

Poka­zuje mi okładkę. Widać na niej drobną dziew­czynkę o blond wło­sach, dziw­nie podobną do ośmio­let­niej mnie.

– To cho­ler­nie tra­fione. – Wyj­muję mu książkę z rąk i odkła­dam ją z powro­tem na półkę. – Tylko że ja potrze­buję co naj­mniej czter­na­stu kro­ków, by ogar­nąć temat pro­ble­mów z tatu­siem. Chodźmy dalej, teraz skupmy się na tobie. – Zamy­kam oczy i prze­su­wam pal­cami po grzbie­tach, tak samo jak przed chwilą Dax, gdy naraz czuję silną potrzebę zatrzy­ma­nia się. – Która z ksią­żek roz­wiąże wszyst­kie pro­blemy Daxona McGu­ire’a? – Na oślep wycią­gam z półki duży tom w twar­dej opra­wie. Uno­szę go i zer­kam na tytuł. Oble­wam się pąsem, gdy odkry­wam, jak się wko­pa­łam.

– 101 nie­sa­mo­wi­tych pozy­cji seksu tan­trycz­nego – odczy­tuje Dax, uno­sząc brwi.

Rzadko się zda­rza, że roz­ma­wiamy o naszym życiu sek­su­al­nym. Żar­tu­jemy sobie z tego – tak ogól­nie. Ale w naszym świe­cie praw­dziwa roz­mowa na ten temat jest tabu.

– Cie­kawy wybór. Może powin­ni­śmy… – Dax zawie­sza głos i wyj­muje książkę z moich rąk.

Przez sekundę inte­pre­tuję to jako począ­tek pyta­nia: „Może powin­ni­śmy spró­bo­wać pozy­cji numer czter­dzie­ści trzy? Albo dwa­dzie­ścia sie­dem, jeśli masz ochotę?”.

Czuję, jak krew odpływa mi z policz­ków, a przed oczami staje obraz nagiego, spo­co­nego Daxa. Znika, kiedy mój kum­pel odkłada książkę i kiwa głową na coś, co jest z tyłu, za mną.

– Wra­camy? Mam wra­że­nie, że twoja ciotka już zna­la­zła to, o co jej cho­dziło.

Wyciąga rękę, jakby chciał powie­dzieć: „Ty przo­dem, Gemmo”. Cie­szę się, że mogę odwró­cić się do niego ple­cami, ina­czej zoba­czyłby moją minę i odczy­tał z niej to, co przed chwilą myśla­łam. Ma do tego skłon­ność. Potrafi mnie roz­szy­fro­wać, nawet kiedy sama jesz­cze nie jestem pewna swo­ich myśli.

Kiedy wycho­dzimy z labi­ryntu, ciotka Livi rze­czy­wi­ście stoi przy kasie z wielką, opra­wioną w skórę księgą.

– Prze­glą­da­łam to dziś w prze­rwach mię­dzy klien­tami – oznaj­mia – i wydaje mi się, że to jest wła­śnie to, czego potrze­bu­jesz.

Pod­cho­dzę bli­żej, a ona kła­dzie tomisz­cze na ladzie. Magia prak­tyczna: pełne kom­pen­dium współ­cze­snego mistyka. To z pew­no­ścią nie porad­nik samo­roz­woju. Kartki pożół­kły ze sta­ro­ści, a pismo wygląda na odręczne, jakby książka była czy­imś dzien­ni­kiem. Na górze otwar­tej strony wid­nieją litery pełne zawi­ja­sów, skre­ślone nie­bie­skim tuszem: Oczysz­cze­nie z miło­ści.

– To prze­pis? – Cycki Kier­sten wci­skają się w moje plecy, a jej włosy spa­dają mi na ramię, gdy sio­stra nachyla się nade mną i spo­gląda na tekst.

– „By odciąć nić łączącą cię z tym, kto cię skrzyw­dził – czyta – postę­puj zgod­nie z poniż­szymi wska­zów­kami”. O, w mordę, no nie. – Odtrąca księgę. – Już czuję, że coś mnie od tego odpy­cha. Naoglą­da­łam się dość fil­mów o Har­rym Pot­te­rze, by wie­dzieć, że z czy­ta­nia strasz­nych sta­rych ksiąg ni­gdy nie wynika nic dobrego.

– E tam, daj spo­kój – stu­dzi ją ciotka. – To tylko zabawa.

Daje się sły­szeć skrzyp­nię­cie pod­łogi pod sto­pami Daxa, który zmie­rza w naszą stronę. Sięga po książkę i pociera pożół­kłe stro­nice kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym. Świeży zapach jego mydła uspo­kaja mnie i dodaje otu­chy.

– Co sądzisz, Dax? – pytam. – Jeśli coś pój­dzie nie tak, będziesz gotów ukryć ciało? Myślę, że warto zary­zy­ko­wać, by wyku­rzyć Stu­arta z mojego życia.

Prze­suwa wzro­kiem po stro­nicy.

– Zawsze wie­dzia­łem, że ist­nieje powód, dla któ­rego wożę szpa­del w bagaż­niku.

Ciotka bie­rze ten komen­tarz za zgodę i wyrywa mi księgę z rąk, po czym zaczyna nami komen­de­ro­wać.

Wysyła Kier­sten w poszu­ki­wa­niu swo­jej sta­rej torby na robótki, gdyż zaklę­cie mające na celu „prze­rwa­nie nici” nie do końca jest meta­fo­ryczne. Nie­chęt­nego Daxa wysyła z powro­tem na górę po kurze łapki.

– Gemmo, kocha­nie – mówi do mnie. – Znajdź mi świeczkę.

Prze­szu­kuję pełną wsze­la­kich roz­ma­ito­ści szu­fladę pod kasą, gdzie ciotka trzyma to, co nie ma sta­łego miej­sca w skle­pie, po czym pre­zen­tuję jej dwie naj­lep­sze pro­po­zy­cje.

– Dała­bym sobie rękę uciąć, że masz tu więk­szy wybór świec, ale pro­szę: świeczka uro­dzi­nowa oraz świeczka na bate­rie – taka z cyklu ozdób świą­tecz­nych do posta­wie­nia na wysta­wie sklepu.

Ściąga brwi i prze­nosi wzrok na wska­zówki naba­zgrane na stro­nicy księgi.

– Będziemy potrze­bo­wać praw­dzi­wego ognia.

Bio­drem zamy­kam zapchaną szu­fladę.

– W takim razie świeczka uro­dzi­nowa.

– Daxon! – woła gło­śno cio­cia. – Jak tam kurze łapki?

Po chwili Dax zja­wia się na dole z pla­sti­ko­wym pojem­ni­kiem z czer­woną przy­krywką w rękach.

– Zdo­by­łem te durne kurze udka. Nie­do­kład­nie zgodne z zamó­wie­niem, ale nic lep­szego nie będzie.

Cio­cia wyj­muje mu pojem­nik z rąk i odkłada go na ladę, następ­nie zaś gestem zapra­sza mnie na wysoki sto­łek, usta­wiony na wprost kasy dla klien­tów mają­cych ochotę dłu­żej poga­dać.

Z zaple­cza wyła­nia się Kier­sten z kłęb­kiem jaskra­wo­ró­żo­wej włóczki. Wrę­cza ją ciotce, a ta odczy­tuje z księgi:

Ongiś kochan­ko­wie, dzi­siaj wro­go­wie

Wnet wspo­mnie­niami obcy sobie.

Ten czar oczy­ści was z miło­ści tudzież uwolni od żało­ści.

Milk­nie, ale jej wzrok bie­gnie dalej po stro­nicy, jakby czy­tała w myślach. Zwy­kle w takiej chwili spoj­rza­ły­by­śmy z Kier­sten po sobie i prze­wró­ciły oczami, ale teraz łapię się na tym, że cze­kam w napię­ciu, co będzie dalej.

Ciotka odchrzą­kuje.

Jeśli duszy ulżyć chcesz

I cię­żar zdjąć z niej wspo­mnień,

Decy­zji chy­bio­nych,

Dróg pomy­lo­nych,

Prze­szło­ści zakrę­tów zdra­dli­wych.

Pod­pal knot,

Prze­klnij dzień,

Prze­tnij nić

I odrzuć het

Tego, kto cię skrzyw­dził

Pod księ­ży­cem gar­ba­tym, któ­rego ubywa

Lecz w pamięci zacho­waj…

Cio­cia milk­nie, liże kciuk i z cichym chrząk­nię­ciem pociera rant stro­nicy.

– Uff… powiesz nam, co jest dalej? – Kierst pró­buje zaj­rzeć jej przez ramię, ale widok zasła­nia obszerny swe­ter ciotki. – Czy po pro­stu zigno­ru­jemy to tajem­ni­cze ostrze­że­nie?

Ciotka mruży oczy i przy­suwa twarz tak bli­sko kartki, że pra­wie dotyka jej nosem.

– Dal­sze wska­zówki zasła­nia jakaś plama. – Wącha ją. – To chyba salsa. Ale spo­koj­nie. – Po czym z hukiem odkłada księgę na ladę. – Myślę, że dość z tego rozu­miem.

Sięga po note­sik z żół­tymi kar­tecz­kami leżący obok sta­ro­świec­kiego tele­fonu z tar­czą, odrywa pierw­szą kartkę i zdej­muje skuwkę z nie­bie­skiego bica wyję­tego z kubeczka peł­nego sta­rych dłu­go­pi­sów i ołów­ków. Zarówno kar­teczkę, jak dłu­go­pis wrę­cza mnie.

– Napisz tu imię Stu­arta.

To roz­kaz. Poziom upo­je­nia alko­ho­lem spra­wia, że wypeł­niam go bez dys­ku­sji.

Cio­cia bie­rze do ręki obsy­paną bro­ka­tem białą uro­dzi­nową świeczkę, wyj­muje z kie­szeni zapal­niczkę i pod­pala knot – poja­wia się maleńki żółty pło­myk. Wyciąga rękę ze świeczką przed sie­bie.

– Teraz wyobraź sobie Stu­arta – oznaj­mia. – Wyobraź go sobie w tam­tym barze. Wróć myślami do chwili, w któ­rej posta­no­wi­łaś się z nim umó­wić.

Chwiejny żółty pło­my­czek i kojący głos cioci dzia­łają na mnie hip­no­ty­zu­jąco. Wyobra­żam sobie twarz Stu­arta, jego drogi szary gar­ni­tur, inten­syw­nie nie­bie­skie oczy i swoje prze­ko­na­nie, że wszystko mi się w życiu z nim ułoży.

– A teraz – naka­zuje ciotka – wyobraź sobie, że odcho­dzisz stam­tąd.

Oczami duszy widzę sie­bie opusz­cza­jącą zatło­czony bar i wsia­da­jącą samot­nie do tak­sówki.

– Dobrego życia, Stu­art – szep­czę. – Chyba nie było mi pisane, by je z tobą dzie­lić.

Otwie­ram oczy i widzę, że świeczka już się topi. Spły­wa­jące po niej kro­ple wosku wyglą­dają jak łzy.

– A teraz – instru­uje mnie ciotka – weź kartkę z jego imie­niem i przy­trzy­maj ją nad świeczką.

Patrzę, jak pło­mień liże powierzch­nię kartki, i cze­kam, aż dotrze do moich pal­ców. Wtedy pusz­czam kartkę, a ona spada na blat. Na naszych oczach zmie­nia się w popiół, a ogień wypala dziurę w lino­leum.

– O! na miłość boską! – woła Kier­sten, pole­wa­jąc nad­pa­loną ladę resztką tequ­ili ze swo­jej szklanki. Ogień gaśnie, lecz na jego miej­scu stra­szy czarna plama. – Fakt, że jestem jedyną nor­mal­nie funk­cjo­nu­jącą osobą doro­słą w tym pomiesz­cze­niu, napawa mnie prze­ra­że­niem.

Ciotka Livi, naj­wy­raź­niej nie­zra­żona uszko­dze­niem lady kaso­wej, igno­ruje ją i zdmu­chuje świeczkę.

– Teraz nić.

Dax podaje jej motek różo­wej włóczki. Ona wyciąga nożyczki z szu­flady na rupie­cie i odcina kawa­łek dłu­go­ści mniej wię­cej od łok­cia do końca dłoni. Składa moje ręce jak do modli­twy i zręcz­nie oplata mi nad­garstki włóczką, któ­rej końce mocno zwią­zuje.

– Chęt­nie rzu­ci­ła­bym teraz parę żar­tów o sado-maso, cio­ciu, ale się boję, że mnie ska­le­czysz lub, co gor­sza, opo­wiesz jakąś histo­ryjkę, któ­rej nie uda mi się zapo­mnieć.

Ciotka pokle­puje mnie z poli­to­wa­niem po gło­wie.

– Nie jesteś jesz­cze gotowa na moje opo­wiastki, kotku. Co tam dalej, Daxo­nie, jaki jest następny krok? Litery są za małe, nie odczy­tam tego bez oku­la­rów.

Dax przy­ciąga księgę i mru­żąc oczy, czyta:

Ostatni krok – należy go dopil­no­wać – to poca­łun­kiem swój los przy­pie­czę­to­wać.

Patrzy mi w oczy. Jego tęczówki mają ciem­niej­szy odcień zie­leni niż kie­dy­kol­wiek dotąd.

– To chyba ozna­cza, że musi nastą­pić poca­łu­nek.

Kier­sten znowu pry­cha.

– Poca­łu­nek? To twoja broszka, chło­paku. Wie­dzia­łam, że musi być jakiś powód, dla któ­rego cię tu zapro­si­ły­śmy.

Natych­miast oble­wam się rumień­cem, za który winię alko­hol, a nie fakt, że Dax ma taką minę, jakby chciał się zapaść pod zie­mię.

– Nie musisz… – Pró­buję wyszar­pać ręce z wię­zów, które tak wpraw­nie zało­żyła mi ciotka. Dosko­nale wiem, że mimo że sama czuję się nie­kom­for­towo, to Dax musi się czuć o niebo gorzej.

– Dam sobie głowę uciąć, że Daxon nie ma nic prze­ciwko temu. – Cio­cia popy­cha go na moje kolana. – Prze­cież to tylko zabawa.

Spo­glą­dam w jego zie­lone oczy i myślę, że widzę w nich odbi­cie pło­myka uro­dzi­no­wej świeczki. To głu­pie, bo prze­cież kilka minut temu ją zga­si­li­śmy.

– Na pewno nie masz nic prze­ciwko temu? – pyta Dax.

– A ty? – odpa­ro­wuję. – Na pewno?

W odpo­wie­dzi dostaję szklankę z mar­ga­ritą Kier­sten przy­tkniętą do ust.

– Chcesz się napić na odwagę, Gems?

Piję, choć wiem, że dal­sze picie i cało­wa­nie się z Daxem to bar­dzo złe pomy­sły. I że wszystko, co się dzieje, jest tak dzi­waczne, że jutro rano kopnę się w tyłek.

– W porządku – odpo­wia­dam, po czym zwra­cam się do Daxa. – Tylko zróbmy to szybko.

Zamy­kam oczy – to oczy­wi­sty wstęp do każ­dego poca­łunku, wymu­szo­nego czy nie. Dodat­kową zaletą jest fakt, że nie muszę już patrzeć na Kier­sten, która wyko­nuje w tle cha­rak­te­ry­styczne ruchy bio­drami. I choć widzę tylko ciem­ność, wyczu­wam obec­ność Daxa w odle­gło­ści led­wie paru cen­ty­me­trów. To tylko głupi całus. A motyle w brzu­chu fru­wają mi wyłącz­nie dla­tego, że od dnia, w któ­rym moich ust dotknął ktoś inny niż Stu­art, upły­nęło już sporo czasu.

Obli­zuję wargi i pró­buję sobie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio myłam zęby.

A jeśli Kierst miała dziś rację? Jeśli jeden poca­łu­nek pro­wa­dzi do dru­giego? A potem nagle któ­re­goś dnia obu­dzę się obok Daxa i usły­szę od niego: „Tu nie cho­dzi o mnie, tylko o cie­bie”. Wtedy nie pomoże mi już żadna mar­ga­rita na świe­cie.

– Nie! – Otwie­ram szybko oczy i widzę przed sobą przy­mknięte powieki Daxa.

Ten otwiera naj­pierw jedno, potem dru­gie oko.

– Myślę… – Szu­kam w gło­wie wła­ści­wych słów. Takich, które dobrze odda­dzą to, że tu nie cho­dzi o niego, tylko o dal­sze kon­se­kwen­cje. – Wie­cie co? Muszę do łazienki.

Wstaję, igno­ru­jąc dzi­waczny wyraz oczu Daxa. Oraz to, że na­dal mam zwią­zane ręce. Igno­ru­jąc Kier­sten, która opiera się o ladę i mru­czy pod nosem:

– A co do cho­lery mie­li­śmy zro­bić z tym kur­cza­kiem?

Rozdział trzeci

Osią­gnę­łam już ten sto­pień upo­je­nia, że rów­nie łatwo można by mnie było skło­nić do pój­ścia spać, jak do tań­ców do bia­łego rana. Szanse byłyby pew­nie iden­tyczne.

Kiedy sie­dzę w łazience o dwa­dzie­ścia minut za długo, cio­cia Livi podej­muje decy­zję za mnie. Okrywa mnie płasz­czem, odnaj­duje moją torebkę i klu­cze na bre­loczku z podo­bi­zną Dr. Snug­glesa, po czym dwu­krot­nie wymu­sza na Dak­sie obiet­nicę bez­piecz­nego odsta­wie­nia mnie do domu.

Z czego Dax się wywią­zuje.

Odpro­wa­dza mnie wprost pod drzwi i cier­pli­wie czeka, aż tra­fię klu­czem w dziurkę i prze­kręcę zamek.

Po otwar­ciu drzwi roz­lega się pika­nie alarmu. Oboje wiemy, że praw­do­po­do­bień­stwo tego, że pra­wi­dłowo wstu­kam kod, jest bli­skie zeru, zaś szansa na to, że przy­je­dzie firma ochro­niar­ska, dużo wyż­sza. Toteż Dax deli­kat­nie prze­suwa mnie w bok i wpro­wa­dza cyfry – datę uro­dze­nia Dr. Snug­glesa, następ­nie się odsuwa i patrzy, jak nie­zdar­nie wta­czam się do salonu, ze zbyt dużym impe­tem zwa­lam na kanapę, odbi­jam od jej poduch, po czym spa­dam na pod­łogę.

O, ja pier­dolę! Uwiel­biam ten dywan. Kupi­łam go w Crate & Bar­rel za masa­kryczne pie­nią­dze, ale warto było – przy­po­mina w dotyku aksa­mit. Prze­su­wam rękami i nogami po mięk­kim wło­siu, aż nad­cho­dzi Dax i wyciąga do mnie ręce.

– No, dalej, Gems. Musimy cię nawod­nić, zanim cał­kiem odpad­niesz. – Pozwa­lam mu się pod­nieść i wpro­wa­dzić do aneksu kuchen­nego, w któ­rym białe mar­mu­rowe blaty lśnią w jasnym świe­tle pod­szaf­ko­wych lam­pek.

Uwiel­biam całe moje miesz­ka­nie. Nie jest duże, za to piękne. Jasno­szare pod­łogi z sze­ro­kich desek świet­nie kom­po­nują się z beto­nem ścian. Ta pół­nocna jest pra­wie w cało­ści prze­szklona i wycho­dzi na port Hamil­ton Har­bor. Krę­cone meta­lowe schody pro­wa­dzą na antre­solę z niskim łóż­kiem i szafą, w któ­rej teraz, kiedy Stu­art zabrał swoje rze­czy, wresz­cie zro­biło się bar­dziej prze­stron­nie.

Ni­gdy nie zde­cy­do­wa­li­śmy się wspól­nie zamiesz­kać. Choć spę­dzał u mnie każdy week­end, nie miał ochoty ska­zy­wać się na codzienne pra­wie godzinne dojazdy do swego banku w Toronto. Ja z kolei nie chcia­łam rezy­gno­wać z bli­sko­ści ciotki i sio­stry. Z per­spek­tywy czasu widzę, że nale­żało to trak­to­wać jako sygnał ostrze­gaw­czy dla naszego związku. Jak­bym miała prze­czu­cie, że jego koniec jest nie­uchronny, i zda­wała sobie sprawę z tego, że potrze­buję planu B. Sieci bez­pie­czeń­stwa. Pew­no­ści, że nawet jeśli wszystko się spie­przy, nie zginę z kre­te­sem.

– Masz, wypij to. – Dax podaje mi szklankę zim­nej wody. – To ci ura­tuje ranek.

Upi­jam mały łyczek, a zaraz po nim wielki łyk.

– Picie mar­ga­rity to był fatalny pomysł. – Wzdy­cham. – Jutro mam jakieś dzie­sięć godzin spo­tkań jed­nym cią­giem.

Dax wyciąga z szafki drugą szklankę i nalewa sobie wody.

– Hm, mogła­byś zadzwo­nić, powie­dzieć, że jesteś chora, i spę­dzić ten dzień ze mną. Zamó­wi­li­by­śmy sobie śnia­da­nie z Uber Eatsa, a potem cały dzień oglą­dali Net­flixa.

Wprost marzę o takim sce­na­riu­szu, ale nie­stety, nic z tego. Moja praca w roli han­dlowca w branży pro­duk­tów do pie­lę­gna­cji ciała i wło­sów w naj­więk­szej kana­dyj­skiej kosme­tycz­nej sieci han­dlo­wej jest zaska­ku­jąco wycień­cza­jąca, zwłasz­cza jeśli się weź­mie pod uwagę, że spora część życia upływa mi na pró­bach odgad­nię­cia, czy następ­nej wio­sny Kana­dyj­czycy będą woleli pach­nieć lawendą, czy może świe­żo­ścią oce­anu.

– Muszę przy­zwo­icie zamknąć ten kwar­tał. Mar­ley z finan­sów w przy­szłym mie­siącu odcho­dzi na macie­rzyń­ski, i jeśli chcę ustrze­lić jej sta­no­wi­sko, muszę im wciąż poka­zy­wać, jaka jestem świetna.

– Myśla­łem, że mówi­łaś, że jej fucha jest naj­gor­sza z moż­li­wych.

Bo jest. Finanse to harówka dla bez­dusz­nych.

– Ale ma przy­jemną pen­sję. A ja lubię przy­jemne pen­sje. – Nie wspo­mi­na­jąc o kom­for­cie pły­ną­cym z tego, że ma się mię­ciu­teńką poduszkę finan­sową w banku.

Dax wyj­muje mi pustą szklankę z ręki, otwiera lodówkę i wyciąga stam­tąd dzba­nek fil­tru­jący. Kiedy zamyka drzwi, natra­fia wzro­kiem na zdję­cie szcze­niaka bul­doga angiel­skiego, wydru­ko­wane z witryny sprze­da­żo­wej Kiji­jij.

– A to kto?

Odcze­piam magnes i biorę wydruk do ręki.

– To jest Buster.

Dax z cie­ka­wo­ścią unosi brew.

– Pla­no­wa­li­śmy ze Stu­ar­tem wziąć szcze­niaka. Chcia­łam mu nadać jakieś ludz­kie imię, na przy­kład Justin albo Bra­dley, ale Stu­art twier­dził, że to absurd. Więc sta­nęło na Buste­rze.

Smu­tek wraca. Jestem zbyt pijana, by wie­dzieć, czy opła­kuję Stu­arta, czy Bustera. W każ­dym razie uczu­cie pęcz­nieje mi w brzu­chu i wypeł­nia całą klatkę pier­siową. Jestem jak akwa­rium z pęk­niętą ścianką. Deli­katne szkło wal­czy z napo­rem wody, wytrzy­muje, ale szcze­lina się powięk­sza i szyba w każ­dej chwili może paść.

Odchy­lam głowę i wypi­jam wodę. To ostat­nia, roz­pacz­liwa próba spłu­ka­nia emo­cji, które mnie roz­sa­dzają. Opróż­niam szklankę do ostat­niej kro­pli i z hukiem odsta­wiam ją na blat. Ale zamiast typo­wego, dźwięcz­nego brzęk­nię­cia szkła o mar­mur roz­lega się coś bar­dziej zbli­żo­nego do chrzę­stu.

– Ejże! – Uno­szę pustą szklankę i widzę na jej dnie ciemną plamę wiel­ko­ści ćwierć­do­la­rówki. – Co to ma być?

Dax wyj­muje mi szklankę z ręki i też się przy­gląda.

– Wygląda jak pająk. – Oddziera kawa­łek ręcz­nika papie­ro­wego, wyciera szczątki i oddaje mi naczy­nie. – Co się stało?

Czuję nie­zno­śny cię­żar na sercu, oczy wypeł­niają się łzami i zalewa mnie fala wyrzu­tów. Moje wewnętrzne akwa­rium roz­pada się w drobny mak.

– Zamor­do­wa­łam go – łkam. – Naprawdę zamor­do­wa­łam. On sobie tylko szedł, a ja wydu­si­łam z niego całe życie.

– Gems, to był tylko pająk.

Widać nie rozu­mie. Ten pająk w niczym nie zawi­nił. Po pro­stu sobie szedł, pró­bo­wał posta­wić jedną owło­sioną nogę przed drugą i nagle został pozba­wiony życia.

– Tak, ale pew­nie miał żonę. – Nagle przy­cho­dzi mi do głowy strasz­liwa myśl. – O Boże, a jeśli miał dzieci? Malut­kie pajączki?

Dax znowu wyj­muje mi szklankę z ręki.

– Gems, chyba jesteś naprawdę pijana.

– Wiem. – Omia­tam wzro­kiem swoje gołe nogi. – Gdzie moje spodnie?

Dax bie­rze mnie za ramię i pro­wa­dzi w stronę schod­ków.

– Zosta­wi­łaś u Livi. Pró­bo­wa­li­śmy, ale się upie­ra­łaś, że już ni­gdy nie wło­żysz spodni.

Nagle sobie przy­po­mi­nam.

– No tak, spodnie są naj­gor­sze.

Przy­ja­ciel kła­dzie mi rękę na ple­cach, aby mnie pode­przeć, gdy z tru­dem wlokę się na górę. Oglą­dam się przez ramię i par­skam śmie­chem, widząc, że spe­cjal­nie odwraca głowę, sta­ra­jąc się omi­jać wzro­kiem mój tyłek okryty samymi majt­kami. Kiedy docie­ramy do sypialni, padam na łóżko i prze­ta­czam się na bok.

Dax na mnie patrzy.

– Ty też powi­nie­neś zdjąć spodnie i pod­dać się chwili. – Kopię nogami, jak­bym chciała je oswo­bo­dzić, ilu­stru­jąc swą myśl.

Stoi skrę­po­wany obok scho­dów.

– Nie, to chyba nie naj­lep­szy pomysł.

Uno­szę się na łok­ciach.

– A to niby czemu?

– Bo… – waha się. – Bo tak po pro­stu.

Opa­dam na plecy.

– Jak sobie chcesz, ja tam robię imprezę bez spodni.

Wyko­nuję ruchy, które można by opi­sać jako pły­wa­nie grzbie­tem na sucho, aż wresz­cie moje wła­sne słowa prze­bi­jają się przez tequ­ilę do mózgu.

O, Boże.

Boże.

– O! Boże.

Odwra­cam głowę do Daxa.

– Umrę w samot­no­ści, prawda?

Pod­cho­dzi i siada na skraju łóżka.

– O czym ty gadasz, Gems?

Roz­sta­nie ze Stu­ar­tem to zła wróżba.

– Do końca życia będę samiutka na impre­zie bez spodni.

Łzy znowu mi wzbie­rają. Płyną i toczą się po policz­kach, kiedy wyobra­żam sobie, że przez całe życie będę miała malut­kie szafy i będę się żywić goto­wymi jed­no­por­cjo­wymi daniami do odgrza­nia.

– A co, jeśli Stu­art był mi prze­zna­czony? A co, jeśli to była jedna jedyna szansa na porządny zwią­zek, a ja ją spier­dzie­li­łam? A co, jeśli to był wła­śnie mój szczyt, a teraz czeka mnie już tylko sta­cza­nie się w dół?

Mój przy­ja­ciel wyciąga rękę i ściera mi kciu­kiem łzę z policzka.

– Stu­art nie był ci prze­zna­czony.

– A skąd to niby możesz wie­dzieć?

– Bo wiem. – Jego głos brzmi tak pew­nie. Sta­now­czo. – I nie był wcale tym jedy­nym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki