Zacznijmy od końca - Piotr Trębacz - ebook + książka

Zacznijmy od końca ebook

Piotr Trębacz

4,0

Opis

Opowieść zagubionego człowieka, opowiedziana z jego własnej perspektywy.

Zacznijmy od końca” to historia o wszystkim, co nas determinuje – przyczynowo-skutkowym zapętleniu oraz przypadkowości losu, który igra z nami za pomocą czasu, strachu i niezrozumiałej kosmicznej logiki, dającej się poznać tylko w obliczu rzeczy ostatecznych.

Piotr Trębacz - rocznik 87, Gliwice, obchodzi urodziny wraz z Lordem Byronem oraz Jimem Jarmuschem. Kulturoznawca po UŚ. Ma tendencje do mantrowego wkręcania się w jeden utwór muzyczny, odtwarzając go bez końca przez minimum tydzień. Publikował w kwartalniku „Zupełnie Inny Świat”, magazynie „BE”, kwartalniku „Wyspa”, Portalu Korporacji „Ha-Art.” „Zacznijmy od końca” to jego debiut literacki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 136

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

Demon Laplace’a – hipotetyczna istota dysponująca kompletną wiedzą o położeniu wszystkich cząstek elementarnych Wszechświata oraz wszelkich działających na nie siłach; dzięki analizie tych danych zdolna do odtworzenia całej przeszłości i do przewidzenia całej przyszłości, ruchów wszystkich obiektów we Wszechświecie.

 

Pierre Simon de Laplace

EPILOG

Słońce zbudziło mnie koło południa, nagrzewając twarz ciepłym, przyjemnym promieniem. Dopiero po upływie chwili przekonałem się, że rzeczywiście zwróciło na mnie swą majestatyczną uwagę. Była to jedyna prawdziwa motywacja, jaka pojawiła się tamtego południowego poranka. Motywacja do tego, bym usiadł na krawędzi łóżka, przeczesał grzebieniem palców przydługie włosy i poczuł pod stopami miękkość przechodzonego dywanika dającego w owym momencie dnia kojące poczucie bezpieczeństwa.

Noc ze wszystkimi swoimi demonami wymęczyła mnie tak, że siedząc na skraju łóżka, czułem małą satysfakcję. Satysfakcja ta miała wydźwięk sportowej rywalizacji, pobijania rekordu czy pokonywania jakiejś niełatwej przeszkody. Wygrałem z nocą, co kosztowało mnie cały następny dzień; ten dzień, który wstał beze mnie i tylko na odczepne, jakby z przymusu poprosił, bym dołączył do rytuału codzienności.

Noc przegrała, ale ja nie do końca grałem uczciwie, wiedząc, że ona nie zapomina, jest pamiętliwa i konsekwentna. Nie mogłem przed nią uciec. Długo leżałem bez ruchu, wpatrując się w czarną plamę sufitu, rozmyślając o minionym dniu i nie mogąc przypomnieć sobie jego najważniejszych momentów. Nic nie przychodziło mi do głowy, zapędziłem się w ślepą uliczkę otaczającej mnie ciemności. Noc w duecie z pełnym księżycem uderzyła najmocniejszym arsenałem, a mokre od potu prześcieradło spętało mi nogi. Czułem, że ciało zaczyna buntować się przeciw nakazom mózgu, który już dawno przełączył się na tryb awaryjny z powodu przeciążeń i nagromadzeń faktów oraz przypuszczeń. Jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, było sięgnięcie w mrok po prawej stronie, namierzenie grzechoczącego słoiczka, stojącego wiernie, zawsze w tym samym miejscu, i wzięcie dwóch małych różowych tabletek, dających mi przewagę nad nocnymi oddziałami cienia i myśli.

Wróciłem do poprzedniej zniewolonej i żałosnej pozycji z nastawieniem, że jeszcze minie kilkanaście krótkich minut i zacznę przejmować kontrolę nad swoim ciałem oraz nocą pragnącą wyssać ze mnie resztki spokoju i równowagi. Po tych kilkunastu minutach miałem zniknąć, a raczej schować się, tak żeby nikt i nic mnie nie znalazło, aż do przyjścia upragnionego świtu. Tak jak w dzieciństwie, gdy bawiłem się w chowanego i odkrywałem najlepszą kryjówkę. Wiedziałem, że nikt mnie nie znajdzie, oddychałem szybko, chciałem biegać z zachwytu nad swoim znaleziskiem, chciałem wyjść, chwalić się, ale wiedziałem, że nie mogę, wiedziałem, że muszę siedzieć cicho, nasłuchiwać zbliżających się kroków i pytań. Potem, gdy chcieli, bym wyszedł, demaskowałem swoją kryjówkę, z dumą patrząc na ich zdziwione i zazdrosne twarze. Z nocą było inaczej. Ona dobrze wiedziała, gdzie jestem, ale specjalnie nie sięgała po mnie dłonią, nie zaglądała okiem, specjalnie oszukiwała, świadoma, że ja wiem.

Minuty wlekły się dłużej niż zwykle, czas przestał istnieć, wyciekł z potem zastygłym na skroniach, dłoniach i stopach. Jego względność weszła w najwyższe stadium mojego niezrozumienia, miałem wrażenie, że jest po stronie nocy, choć często wcześniej udowadniał swą niezależność i brak przywiązania do czegokolwiek; w końcu sam był władzą najwyższej rangi, przed którą truchlała nawet czerń nocy. Musieli się dogadać, bo w tamtej chwili był dla mnie znacząco obojętny i bezwzględny, czułem, jakby leżał obok mnie, wyciągając grzbiet jak znudzony drzemaniem na jesiennym słońcu kocur. Chciałem złapać go za rękę, upomnieć się o swoje prawa do korzystania z niego, ale uświadomiłem sobie, że już wstał i odszedł. Nie pozostawił mi żadnego znaku, żadnej nadziei. Popadałem w coraz większą panikę, zwykle tego czasu, w którym się właśnie znajdowałem, po prostu nie było, nie istniał, bo noc już dawno złapała mnie na wciskaniu w jej ciemne zakamarki kitu, kiwała tylko rozczochraną czupryną wściekła i bezsilna, a ja zastygałem w odnalezionej kryjówce.

Jedynym wyjściem było sięgnięcie po kolejną różową tabletkę, sięgnięcie ostatkiem sił po słoiczek przepełniony jedynym wyjściem z sytuacji. Wyciągnąłem rękę, złapałem go, poczułem, jak przechodzi przeze mnie ta okropna fala gorąca, fala strachu czającego się pod poduszką, strachu wybierającego najgorszy moment, by dać znak o swej obecności. Grzechoczący wcześniej słoik okazał się pusty, przestał grać kojącą melodię, a zaczął przerażać mnie głuchą ciszą próżni swego wnętrza. Zamarłem w bezruchu, a połączone siły nocy, czasu oraz strachu zaczęły dobierać się do mojego ciała i myśli, niczym trzy wygłodniałe sępy atakujące ledwie zdechłego zwierza, jeszcze ciepłego, z którego nie zdążyło do końca ujść życie. Musiałem szybko znaleźć azyl, moja kryjówka została odkryta, a świadomość i tajna różowa broń okazały się zepsute i podziurawione jak stary płaszcz wyżarty przez mole. Uciekłem do sierpniowego dnia po obfitym deszczu, uciekłem na moje podwórko z czasów dzieciństwa. Byłem wtedy samotny, ale otaczał mnie spokój, który miał moc kojenia wszystkiego, spokój, który inspirował i definiował moją osobę. Wszystko czułem takie, jakie było; czyste i niezanurzone w kontekstach. Powietrze pachniało wolnością, a rośliny otaczające mnie z każdej strony były żywe i gotowe ukryć mnie w swych ramionach. Zagłębienia ziemi zalała deszczówka, kucałem nad nimi, by budować zatoki i przystanie dla okrętów, które za kilka chwil miały dobić do mojego brzegu wyobraźni. Wyciągałem dżdżownice, obserwując, jak wiją się na wilgotnej glebie, szukając schronienia. Czas kucał obok mnie, nie poganiał, lecz głaskał po głowie, zachęcając do dalszej zabawy, podsuwał pomysły, a potem odchodził i nie oglądał się już za siebie. Strach stał za drzewami, nie miał śmiałości przeszkadzać w zabawie, a noc czekała spokojnie, bym przyszedł wieczorem, porozmawiał przed zaśnięciem, opowiedział wszystkie wrażenia. Ten moment zapomnienia i ucieczki rozwiał zimny i porywisty wiatr, wyginający gałęzie wpatrzonych we mnie drzew. Żagle okrętów przybyłych do portu powyrywał z łatwością, tak jak wyciąga się zdmuchnięte świeczki z urodzinowego tortu, by już dłużej nie szpeciły słodkiej całości, pozbawione swego chwilowego znaczenia. Strach już nie stał za drzewami, tylko podbiegł niespodziewanie, chwycił mnie zimnym uściskiem za gardło. Trzymał do momentu, gdy znów poczułem ciężar i siłę trwającej nocy.

Przyduszony zwaliłem się z łóżka, uderzając głową w chropowate deski podłogi, bezskutecznie łapiąc oddech, próbowałem wdrapać się z powrotem, lecz szybko odpuściłem, po czym straciłem przytomność z jeszcze silniejszym grzmotnięciem głowy o deski.

Znalazłem się w samym środku nawałnicy, która nawiedziła mój wcześniej wyśniony, zaginiony świat, w którym czas zamieszkał na dobre i zrezygnował ze swoich obowiązków. Leżałem na brzegu wielkiej kałuży wzburzonej przez wiatr, która w tej ponurej i oszalałej sytuacji zdawała się wielkim czarnym oceanem, gotowym wciągnąć mnie do swego wnętrza. Okręty przybyłe do portu już dawno leżały na dnie mętnej wody. Tylko gdzieniegdzie, pomiędzy falami, byłem w stanie dostrzec resztki żagli połamanych jak zapałki. Woda wciągała mnie coraz mocniej, a ja nie miałem siły na jakikolwiek ruch. Strach stał nade mną bez wyrazu i pilnował, bym nie znalazł wyjścia z tej mrocznej sytuacji. Pomiędzy świstaniem wiatru a klaskaniem wody usłyszałem jeszcze jeden dźwięk, który nie pasował do tych demonicznych owacji dyrygowanych przez strach. Usłyszałem wołanie mające moc kojenia i równowagi, moc, która odepchnęła ode mnie strach i uciszyła chaos trwający wkoło mnie. Wiatr przestał wzburzać wodę, rozwiał ciężkie burzowe chmury, a ja wiedziałem, skąd znam ten głos, dokładnie wiedziałem, dokąd mam iść i w którą stronę patrzeć. Zziajany i spocony podbiegłem pod swoje okno, trzymając w rękach szarą przetartą piłkę z powyrywanymi łatkami, usłyszałem rozbrzmiewający głos matki, dający czasoprzestrzenny wymiar każdej chwili minionych dni, głos kontrolujący wszystko i wszystko wtedy determinujący. Ujrzałem siebie w ten słoneczny letni dzień z odległej krainy dzieciństwa, gdy słońce grzało, zamiast palić, a wiatr przywiewał te wszystkie zapachy, których nigdy więcej nie zdołałem odnaleźć. Czas na obiad, zostawiam zabawę, ściskam piłkę i wbiegam na klatkę schodową kamienicy, gdzie zapach jedzenia wciska się w każdy jej zakamarek – od ciemnej i wilgotnej piwnicy po duszny i wysuszony strych.

Łapię za klamkę, otwieram drzwi, czując, jak twarde deski mojej podłogi zaczynają łamać przyparty do nich nos. Za ścianą obok łóżka, na które wdrapałem się wycieńczony walką z nocą i jej mroczną brygadą, usłyszałem głuche bicie zegara, zwiastujące powrót zagubionego i rozleniwionego czasu. Często wyobrażałem sobie ten zegar bijący tylko od czasu do czasu, myślałem o nim, gdy potrzebowałem jego obecności i przypomnienia o płynnej formie rzeczywistości. Nigdy go nie widziałem, ale wyobrażałem sobie sędziwy wiek tego antycznego mebla. Nigdy też nie widziałem, żeby ktokolwiek wchodził do mieszkania, w którym znajdował się ów zegar. Czasem w późnych godzinach wieczornych dało się słyszeć jakieś poruszenie i trzaskanie drzwiami; ktoś przechodził z pokoju do pokoju w pośpiechu, coś przestawiał, jakby meble, ciężkie sprzęty. Nie rozpoznałem tej postaci. Pewnej nocy, gdy kolejny raz bezsenność nie dawała mi spać, doszły mnie dźwięki tej sąsiedzkiej aktywności, przyłożyłem ucho do ściany, nasłuchując konkretów. Pomiędzy szuraniem i stukotem butów o drewnianą podłogę dało się słyszeć rozmowy, lecz nie zdołałem ich zrozumieć, choć jednego słowa, nigdy też do końca nie byłem pewien, czy jest tam tylko jedna osoba. Gdy zorientowałem się, że lokator – bo tak zacząłem go nazywać – szykuje się do wyjścia, wyskoczyłem z łóżka i podbiegłem do judasza. Wytężyłem wzrok, lecz moje oko brodzące w ciemnościach korytarza potrafiło dostrzec tylko nieliczne cienie chowające się po kątach piętra. Stałem jeszcze kilka minut, ale nic nie chciało zmyć czarnej plamy namalowanej specjalnie dla mnie. Postanowiłem wrócić do łóżka i tę decyzję podjętą kilka sekund wcześniej musiał wyczuć nieuchwytny lokator, bo gdy już stałem nad łóżkiem, usłyszałem pośpieszne zamykanie drzwi oraz cichnący bieg w dół do wyjścia. To musiał być on, ale pozostało mi tylko gdybanie i cały szereg pytań niedający zmrużyć oka.

*

Czas odnalazł się wraz z biciem zegara, zza okna zaczęły przebijać pierwsze oznaki nowego dnia, które pozwoliły spłoszyć noc i wyrazić zgodę na złapanie resztek wywalczonego snu, schowanego gdzieś pod poduszką. Usnąłem, czując resztkami świadomości, że coś zbliża się nieuchronnie, że coś czai się pod łóżkiem i niedługo wypełźnie, gdy znów poczuje moją słabość.

*

Siedząc na krawędzi łóżka, wpatrywałem się w minioną noc, która w ten południowy poranek przypominała o sobie tępym bólem głowy w okolicach skroni. Podniosłem z podłogi pusty słoiczek wypełniony wcześniej różową zawartością i popadłem w lęk przed wydarzeniami, które miały nastąpić z powodu tej małej, pustej przestrzeni. Lawina myśli zsunęła się niespodziewanie, a ja zamarłem w dziwacznej pozie, dusząc się powoli pod zwałami przypuszczeń. Wszystkie czynności, które miałem wykonać, powodowały, że chciałem wrócić do łóżka, cofnąć się o parę chwil w czasie i nie doznawać tego uczucia przymusu, od którego tak dawno się odzwyczaiłem. Ocknąłem się po chwili, czując zapach wypalonej świeczki, stojącej na starej komodzie pod oknem. Wstałem, by zgasić pozostałe – samotnie żarzące się bez celu, czekające, by ktoś dobił je i pozbawił cierpienia związanego z rozjaśnianiem już i tak prześwietlonego dnia. Gdy wygasiłem wszystkie, pokój zanurzył się w zapachu gaszonego wilgotnymi palcami knota i dymu, co uruchomiło w myślach projekcję wszystkich chwil związanych z owym tak niecodziennym zapachem.

Znów zabłąkałem się w gąszczu myśli i przystanąłem, gapiąc się na jeden niewidzialny punkt szarej ściany. Ujrzałem dzień przyjmowania kolędy, biały obrusik na salonowym stoliku oraz leżący na nim krzyż. Wysoka smukła świeca paliła się gdzieś nieopodal, oświetlając centralną część stolika oraz wszystkich zgromadzonych, którzy odmawiali modlitwę w intencji poświęcenia domu i jego mieszkańców. Potem była rozmowa z księdzem, wypytywanie o życie rodzinne, o finanse, postępy w szkole, a wręczenie małego obrazka z podobizną świętego kończyło tę niecodzienną wizytę i dawało powód do wygaszenia świeczki i uwolnienia zapachu, który zatrzymał czas na wieki, zamykając go w szufladzie drobnych wspomnień. Zapach przywołał także występujące losowo przerwy w dostawie prądu, który bez skrupułów robi z ludzi samotników mających go za jedynego partnera do spędzania chłodnych wieczorów. Lecz zdarzało się, że ów błyskawiczny i bezbłędny jegomość tracił głowę i nie potrafił zająć się wszystkimi znudzonymi duszami w tym błyszczącym dzięki niemu mieście. Wybierał wtedy miejsca, które na moment zostawiał bez opieki; miejsca, gdzie wystarczy brak jego obecności, a kilka siedzących osobno ludzi spotka się znów w jednym punkcie życia i czasu, by przypomnieć sobie o wzajemnym istnieniu. Los sprawił, że kilka razy mój rodzinny dom został pozbawiony opieki wiecznego prądu, a wszyscy mieszkańcy odchodzili od swych odbiorników i nadajników, by zebrać się w jednym punkcie, błądząc po omacku w nastałych ciemnościach, cofając istnienie do początków, gdy nadzy i ślepi słuchali swego pierwotnego instynktu. Błądziliśmy tak po omacku, obijając się o ściany i meble. Byliśmy ślepi jak dotąd, lecz przynajmniej słyszeliśmy swe nawołujące głosy, które im głośniej brzmiały, tym bliżej były nas. Cisza, mrok i bliskość sprawiały, że otwieraliśmy się na siebie, rozmawialiśmy spokojnie, ale z dozą podniecenia. Razem szukaliśmy świec dodających ciepła całemu temu zdarzeniu, a my zobaczymy nasze twarze w mniej prześwietlonych kadrach. Świece zapłonęły w najważniejszych kątach domu, a my, nie licząc upływających minut atakujących nas zazwyczaj z pośpiechem busoli, oddawaliśmy się wyciszonej rozmowie na tematy nieporuszane wcześniej i później, gdy nagłym rażącym wybuchem elektrycznej energii wszystko wracało do normy, a zapach gasnących świec tylko przypominał, że taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć.

Po chwili powróciłem z szybkiego wypadu do przeszłości, by uchylić okno i zobaczyć, jak bezczelnie rozpanoszyła się za nim jesień, przykrywając wszystko zasłoną szarego skostnienia oraz gasząc żwawe przed kilkoma minutami słońce, które pozwoliło mi wstać tamtego południowego poranka. Uświadomiłem sobie coś, co przyniosło mi zgubę w ogólnym rozrachunku tamtych chwil i dni, coś, co ścisnęło mnie za gardło, każąc przestać oddychać. Wrzesień dobiegł końca, a ja nawet przez chwilę nie poczułem jego wielkiej mocy. Stałem tak, gapiąc się na zastygły świat za oknem. Mógł być październik, a nawet schyłek listopada, w tamtym momencie nie miało to większego znaczenia, liczyło się to, że jakimś sposobem przeoczyłem mój miesiąc spokoju i refleksji, mój ukochany wrzesień, dzięki któremu stworzyłem miejsce azylu w postaci wiecznego obrazu płonących ciepłym słońcem wieczorów leniwie przechodzących w orzeźwiającą, chłodną noc. Ta fascynacja zrodziła się niespodziewanie, przypadkowo i naturalnie. Za każdym razem, każdego roku, przychodził taki moment, kiedy czułem, że myśli nie atakują mnie agresywnymi obrazami, przypuszczeniami czy obawami, tylko rozmawiają ze mną na sprawiedliwych warunkach, milczą, kiedy chcę, i radzą, gdy tego potrzebuję. Spostrzegłem, że dzieje się to zawsze w tym samym okresie, w okresie schyłku lata, gdy dynamiczna i roztrzęsiona przyroda zaczyna zastygać w bezruchu, układać się do długiego, głębokiego snu. Wychodziłem wtedy z domu, by podziwiać taką rzeczywistość, spacerowałem przedmiejskimi uliczkami otoczonymi siecią domków, za których płotami rozbrzmiewały kojące odgłosy rodzinnych zajęć lub dziecięcych zabaw. Zawsze na końcu tej trasy moim oczom ukazywała się przestrzeń oblana ciepłymi promieniami zachodzącego słońca. Siadałem wtedy na ławce w pobliżu zabytkowych zabudowań i patrząc przed siebie, próbowałem zachłysnąć się zapachem powietrza, tym wszystkim, co budowało te kojące widoki, w których pragnąłem zanurzyć się i zastygnąć na zawsze.

Tak spędzałem prawie każdy wrześniowy wieczór, a myśl, która uświadomiła mi, że tym razem nie zauważyłem i przespałem tak ważny moment w roku, zmieniała ciepłe, spokojne wspomnienia w piskliwy jazgot próżni wydobywający się gdzieś spomiędzy zwykłych myśli.

Pomyślałem, że czym prędzej muszę wypełnić pustkę słoika, który tego południowego poranka obserwował moje poczynania niczym przerażona matka, która widzi, jak jej dziecko jedzie pierwszy raz na rowerze bez dodatkowych kółek czy kijka wbitego za siodełkiem. Zacząłem krzątać się po pokoju, nie wiedząc, za co złapać się w pierwszej kolejności. Łaziłem z kąta w kąt, podnosiłem różne przedmioty, które nie powinny znajdować się w miejscach, gdzie leżały od zawsze. Wszędzie było wszystko, jakbym ze swojego jedynego pokoju zrobił magazyn rzeczy znalezionych lub takich, które pasują tylko do jakiejś psychodelicznej wizji szaleńca, a przecież nigdy nie byłem szalony. Szafa obok łóżka wyglądała jak przeżarty grubas, który przed momentem wyrzygał wszystkie swoje wnętrzności na podłogę, a z uwagi na to, że nie miał się gdzie schować, po prostu zastygł bez ruchu ze wstydu i szoku. Nie wytarł nawet uświnionej tłuszczem gęby. Z tego całego rozgardiaszu wydobyłem ubranie i skierowałem się w stronę łazienki, która niegdyś spełniała funkcję komórki na węgiel, a po przerobieniu była czymś w rodzaju komórki na fekalia. Z tej przyczyny jej powierzchnia użytkowa mieściła się poniżej jakichkolwiek standardów i ledwo dało się tam wcisnąć człowieka, ale lepsze to niż załatwianie potrzeby w wychodku na dworze czy w toalecie na korytarzu. Pocieszałem się tak, gdy przychodziła myśl, że żyję w miejscu gdzieś na zadupiu świata w ciasnej kawalerce, a moja łazienka jest wielkości dużego akwarium, o którego przezroczyste ściany obijam się co dnia, myśląc naiwnie, że jestem w stanie dostać się do świata po ich drugiej stronie. Przemyłem twarz i ręce, deptając po wilgotnych szmatach, wydzielających ten charakterystyczny stęchły, duszący smród, od którego kręci się w głowie.

Czym prędzej musiałem zapełnić pusty słoiczek. Trzasnąłem drzwiami łazienki, by odgrodzić się od puchnącego i nabrzmiałego grzyba rozprzestrzeniającego się po całym pomieszczeniu. Wiele razy zamykałem tak swoją wyobraźnię, gdy brnęła w zakamarki, z których ciężko powrócić, a nie warto zostawać na dłużej, bo tylko paraliżują wszystko inne lub to wszystko inne zabierają bezpowrotnie.

Przedostałem się do