Zacznij żyć, Chloe Brown - Talia Hibbert - ebook + książka

Zacznij żyć, Chloe Brown ebook

Hibbert Talia

3,6

Opis

Chloe Brown, cierpiąca na przewlekłą chorobę maniaczka komputerowa, ma jasno określony cel, plan działania i listę zadań. Po tym, jak prawie (choć nie do końca) otarła się o śmierć, opracowała siedem punktów, dzięki którym ma zacząć żyć pełnią życia. Pierwszy z nich został już odhaczony – wreszcie wyprowadziła się z luksusowej rodzinnej rezydencji. Co jest następne?

Wyjść na miasto i nie żałować sobie alkoholu.

Przejechać się motocyklem.

Wybrać się na biwak.

Uprawiać niezobowiązujący, ale przyjemny seks.

Zwiedzić świat, zabierając ze sobą tylko bagaż podręczny.

I… zrobić coś niedobrego.

Okazuje się jednak, że nie tak łatwo być niegrzecznym, nawet jeśli dysponuje się instrukcją wyjaśniającą krok po kroku, jak to zrobić. Chloe potrzebuje przewodnika, i tak się składa, że zna kogoś odpowiedniego do tej roli…

Talia Hibbert w błyskotliwej komedii romantycznej o kobiecie, która jest zmęczona byciem „nudną” i „przewidywalną”, pokazuje, że każdy moment jest dobry na zmiany i podjęcie ryzyka.

A może i Ty napiszesz swoją listę, by zacząć żyć?

„Uwielbiam, gdy historia opowiedziana w książce wciąga mnie na całego. Tym bardziej, jeśli wywołuje śmiech i zachwyt. Autorka dobrze wie, jak oczarować czytelnika”. – Taylor Jenkins Reid

„Ujmująca historia… Czy coś tu zaiskrzy? Bez dwóch zdań”. – Entertainment Weekly

„Hibbert dołącza do grona ważnych autorów we współczesnej literaturze obyczajowej (stoi tuż obok Helen Hoang), którzy raczą nas gorącymi historiami o miłości, a ich bohaterowie w niczym nie przypominają swoich odpowiedników sprzed lat. To bardzo dobra zmiana. Warto na chwilę się zatrzymać, żeby poznać Chloe Brown”. – Washington Post

„Jednym słowem urzekająca! Historia Chloe Brown to idealnie dobrana mieszanka humoru, namiętności, słodyczy i głębi emocji. Trudno oderwać się od lektury”. – Helen Hoang

„Jeśli lubisz komedie romantyczne, ta czarująca historia dosłownie zwali cię z nóg”. – Popsugar

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (37 ocen)
10
11
10
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WeronikaTrz

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna skrupulatnie spisana w notatniku lista. Siedem punktów, które miały odmienić jej szarą codzienność. I jedna osoba, która niespodziewanie wkracza do jej życia, by pomóc je wykreślić. Jak już pewnie wiecie, pozycja ta znajduje się na liście najlepszych romansów ostatnich 3 lat według portalu Goodreads. A ja wcale się temu nie dziwię! To było takie... urocze! I jednocześnie do bólu zabawne, a chwilami nawet pikantne. Po prostu pełen pakiet! Powieść Talii to jedna z nielicznych książek, która broni się już samą kreacją bohaterów. To tak charakterne, barwne i przede wszystkim niebanalne(!) postaci, że nie sposób nie darzyć ich sympatią - dosłownie żal było się z nimi rozstawać. Całe szczęście to dopiero pierwszy tom serii, więc z niecierpliwością czekam na losy pozostałych sióstr. I chociaż historia ta całościowo przybrała dosyć lekką formę, która w głównej mierze opiera się na rodzącym się między Chloe i Redem uczuciu oraz ich słownych utarczkach, to Hibbert niejednokrotnie zmusz...
20
Orlica91

Całkiem niezła

Mam mieszane uczucia co do tej powieści. Opis mnie bardzo zachęcił, ale już sama lektura nieco wymęczyła. To na pewno nie jest zła książka, ale też mnie nie zachwyciła. Chloe żyje z chorobą, która mocno ogranicza jej możliwości, powoduje ból na każdym kroku i sprawia, że Chloe buduje wokół siebie mur z pozornej wyniosłości i wredoty. Postanawia jednak zacząć korzystać z życia mimo wszystko i tworzy listę rzeczy, które chce zrobić. Red jest dozorcą w budynku, gdzie Chloe mieszka – tymczasowo, bo tak naprawdę jest nieco wypalonym artystą ze złamanym sercem. Przypadek sprawia, że Chloe prosi go o pomoc w realizacji swojej listy. Zacznę od tego, że bohaterowie średnio mnie do siebie przekonali. Nie żeby byli źle napisani czy nielogiczni, nie o to chodzi. Po prostu nie polubiłam jakoś szczególnie żadnego z nich. Chloe jest snobką, jakkolwiek i ona, i autorka próbowałyby zaprzeczać ;) Narracja jest trzecioosobowa, więc nie rozumiem tu pewnych zabiegów językowych – np. zupełnie zbędnych wulga...
10
PaulinaRo

Dobrze spędzony czas

Ksiazka ma coś w sobie. Polecam :)
10
lucifreya

Nie oderwiesz się od lektury

Miła lektura na wieczór
10
Ainai1

Całkiem niezła

Ciekawi bohaterowie, niespotykana chorba ( tylko by ją poznać warto tą książkę przeczytać), dużo uczuć i namiętności
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Get a life, Chloe Brown

Copyright © Talia Hibbert, 2019

Copyright © for the Polish translation by Michał Kramarz, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Andżelika Stasiłowicz

Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Katarzyna Dragan, Patryk Białczak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Oryginalny projekt okładki: © Ashley Caswell

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografia autorki na skrzydełku: Ed Chapell UK

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67616-32-4

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla mojej mamy, która zawsze robiła to, co trzeba.

 

 

 

 

 

 

 

 

OD AUTORKI

 

 

 

W opowiedzianej tu historii poruszam temat lizania ran po wyjściu z przemocowego związku. Pragnę w tym miejscu ostrzec osoby, dla których czytanie o tym może być zbyt trudne. Mam nadzieję, że udało mi się potraktować ten problem, moich bohaterów i was, drodzy czytelnicy, wystarczająco łagodnie.

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

Pewnego razu Chloe Brown umarła.

W pewnym sensie.

Wydarzyło się to we wtorkowe popołudnie, jakżeby inaczej. Nieprzyjemne rzeczy mają to do siebie, że zwykle dzieją się właśnie we wtorki. Chloe podejrzewała, że ten dzień tygodnia jest przeklęty, ale swoimi przemyśleniami na ten temat jak dotąd dzieliła się tylko na forach internetowych. A także z Dani, dziwniejszą ze swoich dwóch osobliwych młodszych sióstr, która stwierdziła, że Chloe jest stuknięta, po czym doradziła jej, żeby pozbyła się negatywnej energii.

Tak więc kiedy Chloe usłyszała krzyki i pisk opon, a następnie spojrzała w prawo, skąd wprost na nią pędził śnieżnobiały, połyskujący w słońcu range rover, jej pierwszą i jakże absurdalną myślą było: Umrę we wtorek i Dani będzie musiała przyznać, że od początku miałam rację.

Ostatecznie Chloe jednak nie pożegnała się z życiem. Nie odniosła nawet zbyt poważnych obrażeń, co było dla niej ogromną ulgą, ponieważ już dość nasiedziała się w szpitalach. Rozpędzone auto przefrunęło tuż obok niej i wbiło się w ścianę kawiarni. O tym, że pijany kierowca zatrzymał się na ceglanej ścianie, nie zabierając ze sobą po drodze Chloe, zdecydował niecały metr. Metalowa karoseria została zgnieciona jak kartka papieru. Głowa kobiety w średnim wieku, zajmującej fotel kierowcy, uderzyła bezwładnie o poduszkę powietrzną. Jej obcięte na pazia blond włosy zakołysały się, nie nadążając za resztą ciała. Wokół wraku tłoczyli się gapie wykrzykujący, żeby ktoś wezwał pogotowie.

Chloe bezwiednie przyglądała się temu zamieszaniu.

Otaczał ją gwar zaaferowanych ludzi, czas nadal płynął, ale niespecjalnie zwracała na to uwagę. Jej umysł zalewała fala zupełnie niepotrzebnych informacji, tak jakby głowa Chloe zamieniła się w folder ze spamem. Zastanawiała się, ile będzie kosztować remont zniszczonej kawiarni. Czy koszty zostaną pokryte z polisy ubezpieczeniowej sprawczyni, czy może będzie musiała wysupłać tę kwotę z własnej kieszeni. Była ciekawa, gdzie do fryzjera chodzi kobieta z rozbitego samochodu. To musiał być pierwszo­rzędny zakład, bo jej fryzura pozostała stosunkowo nienaruszona i elegancka, nawet kiedy wyciągnięto ją z rozbitego auta i ułożono na noszach.

Chloe ocknęła się dopiero wtedy, gdy jakiś mężczyzna dotknął jej ramienia.

– Wszystko w porządku, kochana?

Odwróciła się i zobaczyła przed sobą życzliwą, pooraną zmarszczkami twarz sanitariusza z czarnym turbanem na głowie.

– Chyba jestem w szoku – odpowiedziała. – Mogłabym dostać kawałek czekolady? Green and Black’s. Najbardziej lubię tę z solą morską, ale gorzka z osiemdziesięciopięcioprocentową zawartością kakao pewnie będzie lepsza z medycznego punktu widzenia.

Sanitariusz zaśmiał się pod nosem i okrył ramiona Chloe kocem.

– A może być herbata, Wasza Wysokość?

– Chętnie, poproszę.

Chloe podążyła za nim w stronę tylnych drzwi ambulansu. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że cała się trzęsie. Tak mocno, że trudno było jej stawiać kolejne kroki. Czerpiąc z wielo­letniego doświadczenia w zmaganiu się ze swoim kapryśnym ciałem, zacisnęła zęby i zmuszała kolejno lewą i prawą stopę do przesuwania się na przemian do przodu.

Gdy wreszcie dotarli do karetki, ostrożnie usiadła, bo wolała nie mdleć przy świadkach. Gdyby do tego doszło, musiałaby odpowiadać na niewygodne pytania sanitariusza. Może nawet chciałby ją zbadać, a wtedy nie mogłaby nie wspomnieć o swoich drobnych kłopotach ze zdrowiem. Próbowałaby mu wytłumaczyć, że to nic takiego, ale i tak utknęliby tu oboje na cały dzień. Przyjąwszy swój najbardziej przekonujący ton całkowicie zdrowej osoby, która ma wszystko pod kontrolą, zapytała z werwą:

– Czy kobiecie z auta nic się nie stało?

– Chodzi ci o kierowczynię? Nic jej nie będzie, kochana. Nie musisz się tym martwić.

Nagle poczuła, jak w jej ciele rozluźniają się mięśnie, które musiały być napięte, pomimo że Chloe nie była tego świadoma.

Koniec końców, po tym, jak wypiła dwa kubki herbaty i udzieliła odpowiedzi na kilka pytań, jakie miała do niej policja, Chloe pozwolono dokończyć przerwany spacer. Reszta popołudnia nie przyniosła już żadnych bliskich spotkań ze śmiercią. I bardzo dobrze, bo gdyby było inaczej, Chloe prawdopodobnie zrobiłaby coś krępującego – na przykład by się rozpłakała.

Weszła do rodzinnego domu przez północne skrzydło i zakradła się do kuchni w poszukiwaniu czegoś pokrzepiającego do przekąszenia. Zamiast tego znalazła tam swoją babcię Gigi, która najwyraźniej na nią czekała. Gigi wirowała, smagając powietrze opadającym na podłogę fioletowym szlafrokiem, który dostała od Chloe kilka miesięcy wcześniej w prezencie na swoje czwarte (a może już piąte) siedemdziesiąte urodziny.

– Moja droga – wysapała, klekocząc połyskującymi klapkami na niskim obcasie o płytki na podłodze. – Wyglądasz dość… mizernie. – To spostrzeżenie, poczynione przez troskliwą babcię i jednocześnie zjawiskowo piękną legendę ragtime’u, zabrzmiało bardzo poważnie. – Gdzieś ty się podziewała? Nie było cię chyba ze sto lat, a do tego nie odbierałaś telefonu. Martwiłam się o ciebie.

– O Boże, przepraszam cię. – Chloe wyszła z domu kilka godzin wcześniej na jeden ze swoich nieregularnych zaplanowanych spacerów. Zaplanowanych, ponieważ jej fizjoterapeuta nalegał, żeby spacerowała, a nieregularnych dlatego, że zmęczone chorobą ciało Chloe lubiło pokrzyżować jej szyki. Zwykle wracała w ciągu trzydziestu minut, nic więc dziwnego, że Gigi była zaniepokojona. – Ale nie dzwoniłaś do rodziców, prawda?

– Oczywiście, że nie. Wyszłam z założenia, że gdybyś miała chwilę słabości, raz-dwa wzięłabyś się w garść i poprosiła pierwszą lepszą osobę, żeby zorganizowała ci powrót do domu taksówką.

Chwila słabości. W ten delikatny sposób Gigi odnosiła się do momentów, w których ciało Chloe po prostu dawało za wygraną.

– Nie miałam chwili słabości. W zasadzie to czuję się całkiem nieźle. – Teraz już tak. – Po drodze… doszło do wypadku samochodowego.

Gigi jakimś cudem zdołała jednocześnie zesztywnieć i z gracją usiąść przy marmurowym blacie wyspy kuchennej.

– Nic ci się nie stało?

– Nie. Kobieta rozbiła się samochodem tuż obok mnie. Wyglądało to dość dramatycznie. Piłam herbatę ze styropianowych kubków.

Gigi przyglądała się Chloe swoimi kocimi oczami, które miały zdolność przejmowania kontroli nad umysłami zwykłych śmiertelników.

– Chcesz wziąć xanax, skarbeńku?

– Nie mogę. Przecież nie wiemy, jak zadziałałby w połączeniu z lekami, które biorę.

– No tak, oczywiście. O! Już wiem! Zadzwonię do Jeremy’ego i powiem mu, że to nagły przypadek. – Jeremy był psycho­terapeu­tą Gigi, która co prawda nie potrzebowała terapii, ale uwielbiała Jeremy’ego i mocno wierzyła w profilaktykę.

Chloe zamrugała.

– Myślę, że to nie będzie konieczne.

– Nie zgadzam się z tobą – odparła Gigi. – Terapia zawsze jest konieczna. – Wyciągnęła telefon i wybrała numer, posuwistym krokiem udając się na drugi koniec kuchni. Jej klapki znów wystukiwały rytm na wyłożonej płytkami podłodze, podczas gdy Gigi mówiła do słuchawki miękkim, uwodzicielskim tonem: – Jeremy, kochaniutki! Jak się masz? Co u Cassandry?

Wszystkie te odgłosy były Chloe doskonale znane. Jednak gdy docierały do niej bez uprzedzenia, potrafiły wywołać w jej umyśle katastrofalną w skutkach lawinę.

Klekotanie obuwia Gigi zlewało się z tykaniem wielkiego zegara wiszącego na kuchennej ścianie. Dźwięk przybierał na sile, stawał się chaotyczny i sprawiał wrażenie, jakby w głowie Chloe przewalały się ogromne głazy. Zacisnęła powieki – tylko co mają oczy do słuchu? – po czym w ciemności, w której się znalazła, pojawiło się wspomnienie: frunące za bezwładną głową, obcięte na pazia blond włosy, tak cudownie połyskujące na tle czarnego materiału noszy.

Była pijana. Tak powiedział jej szeptem sympatyczny sanitariusz. Prawdopodobnie to było przyczyną wypadku. Choć było dopiero popołudnie, kobieta znajdowała się pod wpływem alkoholu, zjechała na chodnik i uderzyła w ścianę budynku, a Chloe…

Chloe stała tuż obok. Znalazła się w tym miejscu, bo zawsze spacerowała o tej samej porze, żeby nie zaburzać swojego rytmu pracy, i za każdym razem wybierała tę samą drogę, żeby tylko codzienna przechadzka przebiegła jak najsprawniej. Właśnie dlatego stała akurat tam.

Zrobiło jej się gorąco, poczuła, że się poci, i dopadły ją zawroty głowy. Musiała natychmiast usiąść, żeby się nie przewrócić i nie rozbić sobie głowy o marmurowe płytki. Z pewnością pękłaby jak skorupka jajka. Nie wiadomo skąd usłyszała w myślach słowa swojej matki: „Powinniśmy wymienić podłogę. Te omdlenia wymykają się nam spod kontroli. Zrobi sobie krzywdę”.

Chloe upierała się jednak, że nie ma takiej potrzeby. Obiecała, że będzie na siebie uważać, i Bóg jej świadkiem, dotrzymała słowa. Powoli opadała na podłogę. Położyła wilgotne dłonie na chłodnych płytkach. Wdech. Wydech. Wdech.

– Gdybym dzisiaj umarła, jak wyglądałaby wygłoszona dla mnie mowa pogrzebowa? – zapytała samą siebie szeptem przypominającym pękające szkło.

 

Była nieprawdopodobną nudziarą, która nie miała żadnych przyjaciół, od dziesięciu lat nigdzie nie wyjechała, choć miała ku temu niejedną okazję, lubiła spędzać weekendy na programowaniu i nigdy nie zrobiła niczego, jeśli tego wcześniej nie zaplanowała. Nie opłakujmy jej, bo z pewnością przeniosła się do lepszego miejsca. W końcu nawet w niebie nie może być aż tak nudno.

 

Właśnie tak mogłaby wyglądać poświęcona jej mowa pogrzebowa. Być może odczytałby ją na antenie radia ktoś wyjątkowo złośliwy i okropny, ktoś taki jak Piers Morgan.

– Chloe? – zawołała Gigi. – Gdzie ty się… O, tutaj jesteś. Wszystko w porządku?

Leżąc na podłodze i łykając powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba, Chloe odpowiedziała pogodnie:

– Wszystko dobrze, dziękuję.

– Hmm… – wymamrotała Gigi z delikatną nutą wątpliwości, choć bez większego zaniepokojenia. – Może poproszę Jeremy’ego, żeby oddzwonił potem. Jeremy, kochaniutki, czy mógłbyś… – Jej głos cichł, im bardziej się oddalała.

Chloe przyłożyła rozgrzany policzek do chłodnej podłogi i starała się nie dodawać więcej obelg do swojej wyimaginowanej mowy pogrzebowej. Gdyby występowała w cukierkowym musicalu, które uwielbiała jej młodsza siostra Eve, to byłby moment, w którym upadłaby na samo dno. Jeszcze parę scen i stanęłaby na nogi, a widzowie usłyszeliby podnoszącą na duchu piosenkę o determinacji i wierze w swoje możliwości. Może powinna czerpać wzorce właśnie z takich produkcji.

– Przepraszam cię, wszechświecie – wyszeptała do kuchennej podłogi. – Czy kiedy niemal mnie dzisiaj zamordowałeś, co swoją drogą było dość okrutne, ale potrafię to uszanować, usiłowałeś mi coś powiedzieć?

Wszechświat, zachowując enigmatyczne milczenie, nie odpowiedział.

Niestety odpowiedział ktoś inny.

– Chloe! – wrzasnęła stojąca w drzwiach matka. – Czemu leżysz na podłodze? Coś ci dolega? Garnet, odłóż ten telefon i chodź tutaj! Twoja wnuczka źle się czuje!

O mamo. Po tym, jak nieuprzejmie przeszkodzono jej w rozmowie ze wszechświatem, Chloe dźwignęła się do pozycji siedzącej. Ku swojemu zdziwieniu czuła się teraz o wiele lepiej. Być może dlatego, że odczytała i przyjęła do wiadomości komunikat od swojego metafizycznego rozmówcy.

Najwyraźniej przekaz był taki, że powinna wreszcie zrobić coś ze swoim życiem.

– Nie, nie, kochana, nie ruszaj się. – Gdy Joy Matalon-Brown wydawała nerwowo to polecenie, mięśnie jej delikatnej twarzy napięły się, a złotawobrązowa skóra pobladła.

Chloe doskonale znała ten widok. Jej matka prowadziła odnoszącą sukcesy kancelarię prawną razem ze swoją siostrą bliźniaczką Mary, w życiu kierowała się niemal taką samą logiką i ostrożnością co Chloe, latami uczyła się rozpoznawać u córki objawy choroby i rozgryzała stosowane przez nią mechanizmy radzenia sobie z nimi. A pomimo to w dalszym ciągu wpadała w sidła paniki na widok jakichkolwiek oznak słabości lub dyskomfortu u Chloe. Trzeba przyznać, że było to dość męczące.

– Joy, nie mamuśkuj jej tak. Przecież wiesz, że tego nie znosi.

– Czyli mam zignorować fakt, że leżała na podłodze jak trup?!

Auć.

W czasie gdy matka sprzeczała się z babcią tuż nad jej głową, Chloe postanowiła, że pierwszą ze zmian, do jakich przekona ją wszechświat, będzie wyprowadzka.

Olbrzymi dom rodzinny nagle wydał jej się zaskakująco ciasny.

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

Dwa miesiące później

 

– Jesteś prawdziwym skarbem, Red.

Redford Morgan spróbował uśmiechnąć się radośnie, co nie było łatwe z rękoma zanurzonymi po łokcie w osiemdziesięcioparoletniej muszli klozetowej.

– Po prostu wykonuję swoją pracę, pani Conrad.

– Nie pamiętam lepszego dozorcy od ciebie – zagruchała, stojąc w drzwiach do łazienki z pomarszczoną dłonią przyłożoną do kościstej klatki piersiowej. Burza jej białych włosów nieomalże drżała pod wpływem emocji. Lubiła dramatyzować, ale nie było w tym nic złego.

– Dziękuję, pani C – odpowiedział nonszalancko. – Jest pani bardzo miła. – Gdyby tylko przestała pani spuszczać w kiblu resztki żarcia, moglibyśmy się polubić.

To już trzecie zgłoszenie kłopotów z kanalizacją w mieszkaniu 3E w ciągu miesiąca i szczerze mówiąc, miał serdecznie dosyć grzebania w gównie pani Conrad, a w zasadzie jej wnuków.

Wreszcie z czeluści klozetu wyłoniła się ubrana w czerwoną gumową rękawicę dłoń Reda, w której ściskał przemoczoną kluchę z ręcznika kuchennego. Gdy rozwinął małe zawiniątko…

– Czy to nie jest pani zapiekanka warzywna?

Zrobiła wielkie oczy, po czym je zmrużyła.

– Trudno stwierdzić. Musiałabym znaleźć swoje okulary. – Odwróciła się, zupełnie jakby zamierzała wyruszyć na ich poszukiwania.

– Niech się pani nie kłopocze – westchnął.

Nie miał najmniejszych wątpliwości, że to była zapiekanka warzywna, zresztą tak samo jak za poprzednimi dwoma razami. Gdy pozbył się mokrej kluchy i ściągnął jedną rękawicę, powiedział łagodnym tonem:

– Musi pani porozmawiać ze swoimi chłopakami. Spuszczają w ubikacji jedzenie.

– Co takiego? – wykrztusiła z wyraźnym poczuciem zniewagi. – Nieee, w żadnym wypadku, to niemożliwe. Na pewno nie moi chłopcy. Felix i Joseph w życiu by czegoś takiego nie zrobili! Nie marnują jedzenia, a poza tym uwielbiają, jak im gotuję.

– Z pewnością – odparł powoli. – Ale za każdym razem, kiedy do pani przychodzę, rura jest zapchana brokułami i pieczarkami.

Zapadła całkowita cisza, podczas gdy pani Conrad trawiła tę informację.

– No tak… – wyszeptała. Red nigdy dotąd nie słyszał tyle przygnębienia w czyimś głosie.

Gwałtownie zamrugała oczami, zacisnęła wąskie usta, a serce Reda zadrżało, gdy zdał sobie sprawę, że starsza kobieta próbuje powstrzymać płacz. Jasna dupa. Nie umiał radzić sobie z płaczącymi kobietami. Jeśli uroni choćby łzę, przesiedzi tu całą noc, zajadając zapiekankę warzywną, talerz za talerzem, w dodatku tryskając entuzjazmem i sypiąc komplementami jak z rękawa.

Niech tylko nie płacze. Za dziesięć minut kończę zmianę, a do tego nie cierpię brokułów. Proszę, niech nie płacze. Błagam…

Odwróciła się od niego w chwili, gdy szloch szarpnął jej szczupłymi ramionami.

Ech.

– Niech się pani nie smuci. – Z zakłopotaniem ściągnął drugą rękawicę i podszedł do umywalki, żeby umyć ręce. – To tylko dzieciaki. Wszyscy wiedzą, że dzieci mają tyle zdrowego rozsądku co przeciętna koza.

Pani Conrad zaśmiała się krótko i z powrotem odwróciła się do niego twarzą, delikatnie przecierając oczy chusteczką do nosa. Starsi ludzie zawsze mieli przy sobie takie chusteczki. Ukrywali je nie wiadomo gdzie, jak wojownicy ninja swoje shurikeny.

– Masz rację. Ja po prostu… Cóż, byłam przekonana, że ta zapiekanka to ich ulubione danie. – Pociągnęła nosem i potrząs­nęła głową. – Ale to już nie ma znaczenia.

Chyba jednak miało, jeśli sądzić po jej trzęsącym się głosie.

– Założę się, że ta zapiekanka jest cholernie dobra – rzucił, czemu winna była jego najbardziej na świecie niewyparzona gęba.

– Naprawdę tak myślisz?

– Ja to wiem. Wygląda pani na taką, która dobrze orientuje się w kuchni. – Nie miał pojęcia, co to miało znaczyć, ale brzmiało całkiem nieźle.

Jego słowa najwyraźniej spodobały się pani Conrad, o czym świadczyły czerwień na jej policzkach i wysoki, dzwoniący w uszach odgłos, który chyba można było uznać za chichot.

– Och, Red. A wiesz, że jeszcze trochę mi zostało?

Oczywiście, że zostało.

– Co pani nie powie?

– Tak! Chciałbyś spróbować? Napracowałeś się, więc chociaż tak się odwdzięczę.

Powiedz, że nie chcesz. Powiedz, że masz już plany na wieczór. Powiedz, że na lunch zjadłeś pięć steków.

– Bardzo chętnie – odparł i uśmiechnął się. – Skoczę tylko do domu i trochę się ogarnę.

Minęło trzydzieści minut, zanim wziął prysznic i przebrał się w swoim mieszkaniu na parterze. Dostał je razem z pracą. A ponieważ ostatnio prowadził niezwykle ekscytujące życie, grafitowy kombinezon roboczy zamienił na – werble, proszę! – drugi kombinezon, tyle że granatowy i dopiero co wyjęty z pralki. Szczerze mówiąc, nie za bardzo wiedział, jak należało się ubrać na kolację u starszej pani, ale z jakiegoś powodu wojskowe buciory i znoszona skórzana kurtka, które nosił na co dzień, wydawały mu się nie na miejscu.

Dopiero gdy Red zamykał za sobą drzwi do mieszkania, dotarło do niego, że być może postępuje niewłaściwie. Czy powinien wpadać do najemców na kolację? Czy to było dozwolone? Nie widział w tym nic złego, ale nie miał jeszcze zbyt dobrego rozeznania w tym fachu. Do tego brakowało mu udokumentowanych kwalifikacji do takiej roboty. Dla pewności wyciągnął telefon i wystukał wiadomość do Vika – właściciela budynku i gościa, dzięki któremu dostał tę pracę.

 

Czy mogę pójść na kolację do miłej starszej pani spod 3E?

 

Odpowiedź, jak zawsze, nadeszła błyskawicznie.

 

Cokolwiek Cię kręci, koleś. Nie wnikam.

 

Red parsknął śmiechem i przewracając oczami, odłożył telefon. I wtedy, zupełnie niespodziewanie, to usłyszał.

A w zasadzie ją.

Chloe Brown.

– Zobaczymy się na brunchu, jeśli dam radę – mówiła. Jej głos ciął powietrze i pachniał pieniędzmi, tak jakby ktoś nauczył diament gadać. Ten dźwięk mieszał mu w głowie, a jej pełen werwy akcent przypominał ludzi i miejsca, o których wolałby zapomnieć. Rozbudzał wspomnienia minionego czasu, spędzonego z kobietą, która w jednej wymanikiurowanej dłoni trzymała srebrną łyżkę, a w drugiej mocno ściskała jego serce.

Chrapliwy tembr Chloe i bolesne wspomnienia, które wyzwalał u Reda, były jedynymi ostrzeżeniami, jakie dotarły do niego, zanim minął narożnik korytarza i stanął z nią twarzą w twarz. A raczej twarzą w gardło. Stała tuż za rogiem, wpadli na siebie i jakimś cudem trafiła głową wprost w jego gardło.

Zabolało. I to bardzo.

Uderzenie było na tyle silne, że zaburzyło przepływ powietrza przez drogi oddechowe Reda. Zassał powietrze, zakrztusił się nim i jednocześnie sięgnął w stronę Chloe. Zrobił to zupełnie bezwiednie – zderzył się z kimś, więc odruchowo starał się utrzymać tę osobę w pionie. Z tą różnicą, że to nie była pierwsza lepsza osoba, tylko Chloe, na której miękkiej talii spoczęły jego ręce. Chloe, która pachniała niczym ogród po wiosennym deszczu. Chloe, która właśnie odpychała go od siebie, jakby cierpiał na chorobę zakaźną, i jąkała się:

– O rany… Co ty… Puść mnie!

Była śliczna jak z obrazka, ale wypowiedziała te słowa tonem ostrym jak nóż. Wzdrygnęła się, gdy jego spracowane dłonie zaplątały się w pastelową wełnę jej kardiganu. Czym prędzej ją puścił, bo jeszcze by zeszła na zawał. Cofnęła się, jakby za moment miał się na nią rzucić z rękoma, i spoglądała na niego z okrutną podejrzliwością. Zawsze patrzyła na Reda w ten sposób – jak gdyby była przekonana, że w każdej chwili jest gotów ją zamordować i nosić zdartą z niej skórę. Traktowała go jak dzikie zwierzę od dnia, w którym się poznali, gdy oprowadzał ją po mieszkaniu, którego – jak wtedy sądził – w życiu nie zdecydowałaby się wynająć.

Wprowadziła się tydzień później i od tego momentu zakłócała jego spokojną egzystencję swoją lodowatością.

– Ja… Nie mam pojęcia, jak to się stało – powiedziała, zupełnie jakby była przekonana, że cała ta scena została przez niego wyreżyserowana tylko po to, żeby mógł jej dotknąć.

Z zaciśniętymi zębami próbował zapewniać ją, że nie zamierzał jej obrabować ani że nie była to spartolona próba porwania. Chciał wyjaśnić, że pomimo tatuaży, akcentu i pozostałych cech, które sprawiały, że kobiety z klasą, takie jak ona, szufladkowały facetów takich jak on, wcale nie jest groźnym kryminalistą. Ale jedynym, co wydobyło się z jego ust, było bezużyteczne w komunikacji rzężenie, wobec czego podarował sobie dalsze wysiłki i skoncentrował się na oddychaniu. Ból w gardle zelżał, zamieniając się z toksycznej żółci w lekkie cytrynowe kłucie.

Nie zauważył nawet obecności sióstr Chloe, dopóki się nie odezwały.

– Och, Chloe – zaczęła Eve, najniższa z nich. – Zobacz, co narobiłaś! Biedaczyna nie może porządnie odetchnąć.

Druga siostra, na którą mówiły Dani, przewróciła oczami i odparła:

– Masz na myśli, że nie może oddychać, moja droga?

– Nie. Czy nie powinnyśmy mu jakoś pomóc? No dalej, Dani, zrób coś.

– Niby co miałabym zrobić? Czy ja wyglądam na pielęgniarkę?

– Przecież nie możemy pozwolić, żeby udusił się na śmierć – stwierdziła przytomnie Eve. – Byłaby wielka szkoda…

Głos Chloe niespodziewanie wciął się w siostrzaną sprzeczkę.

– Obie bądźcie już cicho. Czy przypadkiem właśnie nie wychodziłyście?

– Nie możemy teraz wyjść, skoro nasz ulubiony dozorca jest w potrzebie.

Otóż sprawy miały się tak, że podczas gdy Chloe nie znosiła Reda od chwili, gdy go poznała, jej siostry Dani i Eve najwyraźniej go uwielbiały. Dzieliły z nią akcent z wyższych sfer, ale już niekoniecznie jej oczywiste uprzedzenia klasowe. Red uważał Dani za elegancką kobietę – miała ogoloną głowę i nosiła luźne czarne ubrania. Miała tak cudowny uśmiech, że trudno było oderwać od niego wzrok. W dodatku obdarzała go nim za każdym razem, kiedy ich drogi się przecinały. Z kolei młodsza Eve, z długimi warkoczami w pastelowych barwach, była tą zabawną z sióstr. Otaczała ją atmosfera nieszkodliwego szaleństwa, iskrząca energią, która trzaskała niczym wyładowania elektryczne. Lubiła flirtować, a także ubierać się w rzeczy w kropki i wkładać niepasujące do nich buty, co pozostawało niepojęte dla wrażliwości artystycznej Reda.

Gdyby pięć tygodni temu do mieszkania 1D wprowadziła się któraś z nich, wszystko byłoby w porządku. Ale nie. To musiała być Chloe. Akurat ta z trzech sióstr, która sprawiała, że czuł się jak nieokrzesany brutal. Musiało paść na oschłą księżniczkę, która uznała go za niebezpiecznego typa tylko ze względu na jego pochodzenie. To, dlaczego zamieszkała właśnie tutaj, w bloku zajmowanym przez pogodną klasę średnią, było dla niego pieprzoną zagadką. Na brak forsy ewidentnie nie narzekała. Od czasów Pippy potrafił rozpoznać blask dzianej babki z paru kilometrów.

Ale wolał nie myśleć o takich ludziach. Nic dobrego by mu z tego nie przyszło.

– Nic mi nie jest – wykrztusił z siebie, mrugając załzawionymi oczami.

– Widzicie? – odparła pośpiesznie Chloe. – Nic mu nie jest. Możemy iść.

Boże, jak ona go denerwowała. Dopiero co odcięła mu dopływ tlenu, a pomimo to nie stać jej było, żeby okazać mu choć trochę uprzejmości. Nie do wiary.

– Sama słodycz i radość, jak zawsze – wymamrotał. – Uczą tego w szkołach dla panienek z dobrych domów, prawda?

Pożałował swoich słów od razu, gdy tylko wyszły z jego ust. Była najemczynią, a on, dzięki łasce Boga i swojego kumpla, dozorcą. Powinien być wobec niej uprzejmy, cokolwiek by się działo. Kłopot w tym, że już parę tygodni wcześniej zrozumiał, że jego miłe usposobienie, skuteczny dotąd filtr, i zdrowy rozsądek traciły moc w obecności Chloe Brown. Prawdę mówiąc, był zaskoczony, że nie złożyła jeszcze na niego skargi.

I właśnie to było w niej najdziwniejsze. Odnosiła się do niego z wyższością, kpiła sobie z niego, ale nigdy się na niego nie poskarżyła. Nie potrafił odgadnąć, co to mogło znaczyć.

Nawet w tej chwili z jej na wpół przymkniętych oczu, ukrytych za okularami w błękitnych oprawkach, buchał ogień. Z estetycznego punktu widzenia przyglądanie się tej kobiecie sprawiało mu przyjemność, za co ganił siebie w myślach, przynajmniej odrobinę. Niemal na samym szczycie listy rzeczy, które irytowały go w Chloe Brown, była jej cholernie ładna twarz. Miała dekadencką urodę w stylu rokoko, na której widok Red pragnął chwycić za ołówek albo pędzel. Była piękna aż do przesady – połyskująca brązowa skóra, szerokie, zwężające się brwi, odchylone w nieco sarkastycznym wyrazie, a do tego usta, w których można by zatopić się jak w wypełnionej pierzem pościeli. Nie miała powodu, żeby tak wyglądać. Absolutnie żadnego.

Red mógłby mieszać ze sobą miliony ziemistych odcieni, żeby uwiecznić ją na płótnie, dodając na koniec kroplę soczystej niebieskiej farby jako kwadratowe oprawki jej okularów. Rozpuściłby jej gęste, ciasno spięte kasztanowe włosy. Zdarzało mu się wpatrywać w pustą przestrzeń i zastanawiać się, jak na tym tle wyglądałaby twarz Chloe. Większość czasu jednak spędzał na myśleniu o tym, że w ogóle nie powinien o niej myśleć. Ani przez chwilę.

– Naprawdę bardzo cię przepraszam, Redford. – Każde jej słowo zostało wypowiedziane z rozwagą, jakby przykładała się do strzału. Ton jej głosu zdradzał jednak, że było jej tak samo przykro jak osie z powodu użądlenia kogoś. Jak zwykle, usta Chloe mówiły jedno, ale spojrzenie pozostawało mordercze. I choć Red zasadniczo uchodził za wyrozumiałego faceta, był w pełni świadom tego, że w tym momencie jego oczy przyjęły podobny wyraz.

– Nie ma się czym przejmować – skłamał. – To moja wina.

Wzruszyła jednym ramieniem w geście, który zgodnie z doświadczeniem życiowym Reda w języku zamożnych ludzi oznaczał „wisi mi to”. Następnie bez słowa ruszyła przed siebie. W gruncie rzeczy w trakcie swoich werbalnych potyczek nie wymieniali aż tak wielu słów, może z wyjątkiem kilku pierwszych pasywno-agresywnych ciosów.

Patrzył, jak Chloe odchodzi szybkim krokiem, a jej rozkloszowana spódnica szeleści, ocierając się o jej łydki. Siostry szły tuż za nią. Pomachał do nich ręką w odpowiedzi na posłane mu przez ramię zaniepokojone spojrzenia. Przy akompaniamencie cichnących kroków trzech kobiet wziął się w garść i poszedł do mieszkania pani Conrad, gdzie zjadł paskudną zapiekankę.

I nie myślał już o Chloe Brown. Ani razu. Nawet przez sekundę.

 

 

Niektórzy mogą uważać, że spisywanie listy rzeczy, które należałoby zmienić w swoim życiu, tuż po bliskim spotkaniu ze śmiercią jest niedorzeczne. Chloe doszła jednak do wniosku, że ludziom, którzy tak sądzą, najzwyczajniej w świecie brakuje wyobraźni i zamiłowania do tworzenia planów. Westchnęła z zadowoleniem, gdy umościła się wygodnie wśród pokaźnej liczby poduszek leżących na sofie.

Był sobotni wieczór, a Chloe cieszyła się samotnością. Ból pleców był nie do zniesienia, podobnie zresztą jak dzień wcześ­niej, nogi miała zdrętwiałe i obolałe, ale nawet te niedogodności nie były w stanie zakłócić jej spokoju. Gdy przyłożyła długopis do kartki z zamiarem rozpisania kroków do pełniejszego korzystania z życia, pierwszym, co nakreśliła, było znalezienie własnego lokum. Udało jej się zrealizować ten punkt, a rezultat, pomijając denerwującego ją dozorcę, był co najmniej zadowalający.

Przez wąską szczelinę między zasłonami w oknie salonu widziała promienie zachodzącego wrześniowego słońca. Ciepły, pomarańczowy blask wdrapywał się na ociężałą sylwetkę zachodniego skrzydła budynku, przez co umieszczony w jego środku dziedziniec wydawał się tajemniczy i przejmująco spokojny, zachwycając soczystymi, jesiennymi barwami w ziemistokrwistych odcieniach. Wynajmowane przez nią mieszkanie również działało kojąco na jej nerwy. Było w nim chłodno i cicho, a jedynymi wypełniającymi je dźwiękami były delikatny szum wentylatora w laptopie i miarowe stukanie palców Chloe o klawiaturę.

Szczęście, niezależność, odosobnienie. Z przyjemnością wdychała powietrze, które teraz smakowało jakby lepiej. Jednym słowem rozkosz.

I właśnie w tej chwili rozdzwonił się jej telefon, roztrzaskując błogi spokój w drobny mak.

– Na litość boską! – Chloe pozwoliła sobie dokładnie na trzy sekundy frustracji, zanim sięgnęła po urządzenie i spojrzała na ekran. Dzwoniła Eve, jej młodsza siostra, a to oznaczało, że nie mogła po prostu wyciszyć dzwonka i wrzucić komórki do szuflady.

Niech to licho.

Stuknęła w przycisk odbierania.

– Pracuję.

– To nie wystarczy – odparła radośnie Eve. – Dzięki Bogu, zadzwoniłam.

Chloe znajdowała przyjemność w irytowaniu się, a oprysk­liwość była jedną z jej ulubionych rozrywek, ale oprócz tego wprost uwielbiała swoją głupkowatą najmłodszą siostrę. Dlatego ostatecznie przegrała walkę ze sobą i zapytała:

– Czego chcesz, Evusiu?

– Och, cieszę się, że o to pytasz.

Kurde. Chloe doskonale znała ten ton i wiedziała, że nie wróży niczego dobrego.

– Wiesz, że za każdym razem, gdy odbieram od ciebie telefon, bardzo szybko zaczynam tego żałować? – Przełączyła na tryb głośnomówiący i odłożyła komórkę na podłokietnik sofy, żeby móc wrócić do pisania na balansującym na jej kolanach komputerze.

– Głupoty opowiadasz. Przecież mnie uwielbiasz. I to katatonicznie.

– Chyba chciałaś powiedzieć „kategorycznie”?

– Nie – ucięła Eve. – A teraz słuchaj mnie uważnie. Za chwilę przekażę ci instrukcje. Nie marudź, nie wykręcaj się, tylko rób, co mówię.

To będzie dobre.

– Za godzinę w barze Hockley zaczyna się wieczór karaoke. Nie, Chloe, przestań stękać! Masz nie marudzić, nie wykręcać się, tylko robić, co mówię, pamiętasz? Chcę, żebyś się podniosła, pomalowała usta…

– Za późno – przerwała Chloe wypranym z emocji tonem. – Jestem już w piżamie. Na dzisiaj koniec.

– O wpół do dziewiątej? – Entuzjazm Eve osłabł, ustępując miejsca lekko migoczącemu zaniepokojeniu. – Nie masz chyba swoich momentów?

Chloe złagodniała po tym pytaniu.

– Nie, kochanie.

Większość ludzi miała trudności z przyjęciem do wiadomości faktu, że Chloe była chora. Fibromialgia i przewlekły ból należały do niedostrzegalnych gołym okiem dolegliwości, więc osobie postronnej łatwo było je zlekceważyć. Eve cieszyła się zdrowiem, dlatego nie potrafiła wyobrazić sobie cierpienia Chloe: wszechogarniającego zmęczenia, migreny rozszarpującej głowę na kawałki, przeszywającego bólu w stawach, wysokiej gorączki, poczucia dezorientacji czy też niezliczonych efektów ubocznych ogromnej ilości przyjmowanych przez nią lekarstw. Jednak Eve nie musiała sama doświadczać podobnych katuszy, żeby wykazywać się empatią. Nie musiała widzieć łez ani grymasów bólu na twarzy Chloe. I bez tego wiedziała, że jej siostra nie ma łatwego życia. Tak samo było z Dani. Obie doskonale to rozumiały.

– Jesteś pewna? – zapytała Eve, a w jej głosie dało się wyczuć podejrzliwość. – Wczoraj zachowałaś się wyjątkowo okropnie wobec Reda, a to zwykle oznacza…

– To nic takiego – przerwała jej Chloe z zaczerwienionymi ze wstydu policzkami.

Redford Morgan, pan Sympatyczny, uwielbiany dozorca, facet, który lubił wszystkich z wyjątkiem niej. Choć trzeba przyznać, że mało kto darzył ją sympatią. Szybko zatrzasnęła myśli na jego temat z powrotem w klatce zamkniętej na klucz.

– Nic mi nie jest. Przysięgam. – Wcale nie kłamała, tym razem akurat nie. Ale skłamałaby, gdyby zaszła taka konieczność. Czasem zatroskanie rodziny było najbardziej odrętwiającym symptomem jej choroby.

– Dobrze. W takim razie nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś dołączyła do mnie na karaoke. Dzisiaj występuje się w duecie, a moja tak zwana najlepsza przyjaciółka wystawiła mnie do wiatru. W trybie pilnym potrzebuję za nią zastępstwa, najlepiej w postaci siostry.

– Niestety mam pełen grafik. – Kilkoma stuknięciami palców Chloe zminimalizowała jedno okno, wyświetliła kolejne i przebiegła wzrokiem kwestionariusz z wytycznymi klientów, dotyczącymi podstrony z opiniami, które miały być wyświetlane w formie slajdów. Nie mogła sobie przypomnieć, czy…

– Grafik? – stęknęła z rozczarowaniem Eve. – Myślałam, że dałaś sobie z nimi spokój. Przecież miałaś rozpocząć zupełnie nowe życie.

– Rozpoczęłam – odparła łagodnym tonem Chloe. – Ale mam też pracę. – Aha. Znalazła informacje, których potrzebowała, i upchnęła je z tyłu głowy w nadziei, że mgła mózgowa nie pochłonie ich w ciągu następnych trzydziestu sekund. Tego dnia nie brała aż tak dużo lekarstw, więc jej pamięć krótkotrwała powinna działać w miarę sprawnie.

No właśnie, powinna.

– Jest sobota wieczór. – Eve nie dawała za wygraną. – Pracujesz na własny rachunek. Ze swojego domu.

– I właśnie dlatego muszę narzucać sobie dyscyplinę. Zadzwoń do Dani.

– Dani śpiewa jak wyjec.

– Za to dobrze wygląda na scenie – stwierdziła przytomnie Chloe.

– Prezencja nic tu nie pomoże. Na litość boską, to nie Madonna. Chyba nie pojmujesz powagi sytuacji, Chlo. To nie jest zwykły wieczór karaoke. Można wystartować w konkursie.

– No to fajnie.

– A wiesz, co jest nagrodą?

– W życiu nie zgadnę – wymamrotała Chloe.

– No dalej! Zgaduj!

– Po prostu mi powiedz. Umieram z ciekawości.

– Nagrodą jest… – zaczęła pełnym dramatyzmu głosem Eve. – A właściwie są… Bilety na świąteczny koncert Mariah Carey!

– Bilety na koncert? – Niechże ona ma litość! – Nie musisz ich wygrywać, Eve. Gigi może ci je załatwić.

– Tu nie o to chodzi. To ma być zabawa! Pamiętasz? Zabawa? To coś, na co nigdy sobie nie pozwalasz?

– Być może cię to zaskoczy, moja droga, ale większość ludzi wcale nie uważa karaoke za dobrą zabawę.

– W porządku. – Eve ustąpiła z rezygnacją głosie. Ale, jak zwykle zresztą, szybko poweselała. – A skoro mowa o zabawie, jak ci idzie z twoją listą?

Chloe westchnęła i pozwoliła, żeby jej głowa opadła na poduszki. Boże, uchowaj mnie od młodszych sióstr. Nie powinna była mówić żadnej z nich o liście, którą sporządziła tuż po tym, jak otarła się o śmierć i obiecała sobie, że w końcu zrobi coś ze swoim życiem. Od zawsze nabijały się z jej bzika na punkcie wypunktowanych planów działania.

Cóż, najwyraźniej nie zdawały sobie sprawy, że planowanie to klucz do sukcesu. W końcu gdyby nie lista, zmyślona mowa pogrzebowa Chloe nadal prezentowałaby się dość mizernie. Teraz mogła z dumą skonstatować, że gdyby umarła, w gazetach można by przeczytać coś w ten deseń:

 

W dostojnym wieku trzydziestu jeden lat Chloe wyprowadziła się z rodzinnego domu i wynajęła ciasnawe mieszkanko, tak jak robią zwykli ludzie. Sporządziła również imponującą siedmiopunktową listę wyszczególniającą jej plany dotyczące zrobienia czegoś ze swoim życiem. I choć nie zdołała zrealizować wszystkich zamieszczonych na niej postanowień, zanim odeszła z tego świata, sam fakt istnienia tej listy dowodzi, że zaczęła prowadzić ciekawszą egzystencję. Oddajemy ci cześć, Chloe Brown. Wygląda na to, że posłuchałaś wszechświata.

 

Brzmiało całkiem nieźle, może nawet bardzo dobrze. Jeszcze nie odmieniła swojego życia, ale zaczęła już nad tym pracować. Zgodnie z wolą wszechświata przepoczwarzała się. Pewnego dnia, już niedługo, zamieni się w pięknego motyla i od tej pory będzie robić tylko to, co fajne, bez względu na fakt, czy te rzeczy zostały przez nią wcześniej zaplanowane, czy też nie. Wystarczyło tylko trzymać się listy.

Niestety Eve nie miała tyle cierpliwości co Chloe ani nie podzielała jej optymizmu.

– No jak? – przypomniała o zadanym przed chwilą pytaniu, gdy starsza siostra się nie odzywała. – Odhaczyłaś już coś?

– Wyprowadziłam się.

– Tak, zauważyłam. – Eve parsknęła. – Wiesz, że jestem teraz ostatnią z sióstr Brown, która została pod rodzinnym dachem?

– Poważnie? Nie miałam pojęcia. Byłam przekonana, że jeszcze parę ich się tam kręci.

– Och, daj sobie spokój.

– Może też powinnaś stamtąd wyfrunąć.

– Jeszcze nie. Wciąż odkładam pieniądze ze stypendium – odparła niejasno Eve. Kto to wie, w jakim celu. Chloe bała się o to zapytać, żeby nie usłyszeć w odpowiedzi: „na wysadzane diamentami skrzypce, a myślałaś, że na co?”.

– Od twojej wyprowadzki minęło parę tygodni, Chlo. A na tej liście masz całkiem sporo. Co jeszcze zrobiłaś?

Gdy masz wątpliwości, zachowaj milczenie. To było motto Chloe Brown.

– Wiedziałam – prychnęła wreszcie Eve. – Zawiodłam się na tobie.

– Ty na mnie?

– Tak. Dani założyła się ze mną o pięć dych, że zapomnisz o tej swojej liście jeszcze przed końcem roku, a ja…

– Założyła się o co?!

– A ja w ciebie wierzyłam, jak dobra i lojalna siostra.

– Co, do diabła, jest z wami dwiema nie tak?

– I właśnie tak mi się odpłacasz! Tą twoją apatią! A na domiar złego nie chcesz mi pomóc wygrać biletów na koncert.

– Czy przestaniesz wreszcie z tym karaoke? – warknęła Chloe. Przesunęła dłonią po twarzy, czując nagle potworne zmęczenie. – Kochana, nie mogę dłużej gadać. Naprawdę muszę pracować.

– No dobra – westchnęła Eve. – Ale to nie ostatni raz, kiedy masz ze mną do czynienia, Chloe Sophio.

– Nie mów tak do mnie.

– Nie spocznę, dopóki nie przestaniesz być taką nudną…

Chloe odłożyła telefon.

Sekundę później na ekranie wyświetliło się powiadomienie.

 

EVE: :)

 

Chloe pokręciła głową w geście czułej irytacji i wróciła do pracy. Teksty SEO dla miejscowych restauracji, salonów fryzjerskich i innych małych biznesów ujętych w jej harmonogramie same się nie napiszą. Przestawiła swój umysł na wyszukiwanie informacji i aktualizowanie treści… A przynajmniej próbowała tak zrobić. Kłopot w tym, że nie potrafiła się skupić. Po pięciu minutach przerwała i wymamrotała z oburzeniem do pustego pokoju:

– Dani postawiła pięćdziesiąt funtów na to, że porzucę swoją listę? To niedorzeczne.

Gdy minęło dziesięć minut, zagrała palcami na tapicerce sofy i powiedziała do siebie:

– Ona po prostu nie rozumie, na czym polega sztuka okreś­lania celów i sporządzania list.

Fakt, że Dani robiła doktorat, był tu bez znaczenia. Siostra miała zbyt buntowniczą naturę, żeby pojąć znaczenie dobrze ułożonego planu.

Chociaż… Chloe doszła do wniosku, że minęło już sporo czasu, odkąd przeprowadzała inwentaryzację. Może przydałoby się rzucić okiem. Nim się zorientowała, laptop z zamkniętą klapą leżał porzucony w salonie, a ona sama ruszyła w stronę ustawionej obok łóżka szafki, w której szufladzie leżał błyszczący niebieski notatnik.

Chloe kupowała mnóstwo notatników. Inaczej gdzie zapisywałaby swoje listy? Jej umysł, zazwyczaj zamroczony bólem lub środkami przeciwbólowymi (a w szczególnie ekscytujące dni jednym i drugim), funkcjonował niczym mętny, apatyczny byt, na którym nie do końca można było polegać, dlatego wolała opierać się na skrupulatnie zorganizowanym systemie przypomnień.

Codzienne, tygodniowe i miesięczne listy zadań, wykazy lekarstw, listy zakupów, zestawienia wrogów do zniszczenia (choć akurat ta lista nie była zbyt aktualna i raczej miała na celu podnoszenie morale Chloe niż cokolwiek innego), rejestry klientów, spisane daty urodzin, a do tego jej ulubione listy życzeń. Jeśli coś można było uporządkować, przypisać do określonej kategorii, zaplanować i starannie zapisać w oznaczonym różnymi kolorami notatniku, była spora szansa, że Chloe już to zrobiła. W przeciwnym razie szybko znalazłaby się w okolicznościach zwanych przez jej mamę „nieszczęsnym rozgardiaszem”. A Chloe nie miała czasu na zmaganie się z rozgardiaszem.

Jedna z list umieszczonych w notatniku, który właśnie trzymała w ręce, w niczym nie przypominała pozostałych. Otworzyła notes na pierwszej stronie i przesunęła palcem po zapisanych w nim surowych, drukowanych literach. Na próżno było szukać pośród nich wesołych gryzmołów czy barwnych zawijasów, bo kiedy Chloe zapełniała tę konkretną stronę, była śmiertelnie poważna. Nie żartowała.

Ta lista miała wszystko odmienić, dlatego podchodziła do niej z należną powagą.

Wobec tego należało się zastanowić, jakim cudem kwadraciki przy kolejnych pozycjach nadal pozostawały nieodhaczone.

Jej żądny odpowiedzi palec przesunął się w okolice pierwszego zadania. To jedno udało jej się akurat zrobić: 1. Wyprowadzić się. Żyła zupełnie niezależnie – naprawdę samodzielnie, obliczając wydatki, kupując sobie jedzenie i robiąc całą resztę tym podobnych rzeczy – już od pięciu tygodni. I nadal żyła. Rodzice byli zdumieni, siostry zachwycone, Gigi natomiast powtarzała wszystkim: „A nie mówiłam!”. Chloe czerpała z tego niemałą satysfakcję.

Mniej satysfakcjonujący był żałosny widok pięciu zapisanych poniżej i w dalszym ciągu niezrealizowanych celów.

 

2. Wyjść na miasto i nie żałować sobie alkoholu.

3. Przejechać się motocyklem.

4. Wybrać się na biwak.

5. Uprawiać niezobowiązujący, ale przyjemny seks.

6. Zwiedzić świat, zabierając ze sobą tylko bagaż podręczny.

 

Listę zamykało jeszcze jedno postanowienie, które odhaczyła niepokojąco zwinnym ruchem dłoni.

 

7. Zrobić coś niedobrego.

 

O tak, zrobiła coś niedobrego. Coś, o czym nigdy nie będzie mogła powiedzieć swoim siostrom. Sama myśl o popełnionym występku rozpalała jej policzki. Ale gdy zaniosła notatnik z powrotem do salonu, grzeszne wspomnienia siłą przyciągnęły jej wzrok do okna. Do okna, które było zakazanym portalem prowadzącym właśnie do tego czegoś niedobrego. Zasłony nadal były zaciąg­nięte i pozostawały w takim stanie od tamtego znamiennego dnia, z wąską szczeliną, przez którą do środka przedostawała się odrobina światła.

Może powinna podejść do okna i szczelniej zaciągnąć zasłony, tak dla pewności, żeby nie było między nimi najmniejszego prześwitu. Tak, to dobry pomysł. Zbliżyła się powoli do szerokiego okna, już podnosiła rękę z jasno określonym zamiarem… gdy nagle coś nie zadziałało, jak trzeba, i zanim się zorientowała, ciągnęła materiał zasłony nie w tę stronę, co powinna. Poszerzała szparę, zamiast ją zakrywać. Dostrzegła blady snop światła rozciągający się na całą szerokość podwórza, zlewający się z ostatnimi tchnieniami znikającego za horyzontem słońca. Nie rób tego. Nie rób. To okropnie wścibskie i zdecydowanie nie na miejscu. Tylko wszystko pogorszysz…

Ale jej wzrok na dobre utkwił na postaci widocznej przez nie aż tak odległe okno po drugiej stronie wąskiego podwórka.

Redford Morgan był zajęty pracą.

– Mów mi Red – zaproponował jej parę tygodni temu. Nie skorzystała z sugestii. Nie potrafiła.

Zdrobnienie jego imienia, podobnie jak wszystko inne w tym człowieku, po prostu ją przerastało. Chloe nie do końca radziła sobie w obecności takich ludzi jak on – pewnych siebie, ładnych, swobodnie się uśmiechających, lubianych przez wszystkich i czujących się dobrze we własnej skórze. Przypominali jej sobą, że sama taka nie jest, i ożywiali wspomnienia bliskich jej sercu osób, które ją porzuciły. Sprawiali, że stawała się drażliwa, czuła się głupio, wydawała się sobie śmieszna i była w stosunku do nich chłodna. Jej wnętrzności skręcały się w wymyślne supły aż do chwili, w której mogła jedynie trzaskać z bicza albo zacząć się jąkać.

Zwykle decydowała się na to pierwsze.

Problem z Redfordem zdawał się polegać na tym, że zawsze trafiał na nią w najgorszym możliwym momencie. Na przykład tuż po tym, jak pewna atrakcyjna mamuśka przydybała Chloe na dziedzińcu i zapytała:

– Czy to sztuczne włosy?

Chloe, wprawiona w zakłopotanie, poklepała rękoma swoje zwyczajne brązowe włosy, zastanawiając się, czy rano nie wsadziła przypadkiem na głowę należącej do Dani platynowej peruki.

– Nie są?

Brak pewności ze strony Chloe nie przekonał natrętnej mamuśki i zmusił ją do wzięcia sprawy w swoje ręce, co w tym przypadku oznaczało chwycenie Chloe za włosy, zupełnie jakby była okazem w minizoo dla dzieci.

Czyżby Redford był świadkiem tego uwłaczającego przedstawienia? Oczywiście, że nie. Tak samo nie słyszał, jak usmarowane czekoladą dziecko kobiety nazwało Chloe „niemiłą, brzydką panią” tylko dlatego, że ta próbowała się bronić. Nieee. Wkroczył w sam środek wydarzeń niczym rycerz w wytatuowanej zbroi akurat w momencie, w którym Chloe uznała tę kobietę za „hańbę dla ludzkości”, a jej dziecko określiła mianem „wstrętnego smarka”, przy czym oba ta stwierdzenia całkowicie pokrywały się z prawdą.

Redford spiorunował ją wzrokiem, jakby była Cruellą de Mon, po czym pozwolił, żeby mamuśka wypłakała się na jego ramieniu.

Nieco później doszło do tego nieszczęsnego incydentu przy skrzynkach na listy. Czy to wina Chloe, że bezpośrednio nad nią, w lokalu 2D, mieszkała stuknięta staruszka nazywająca się Charlotte Brown? Czy miała coś wspólnego z tym, że owa starsza kobieta, oczywiście bez okularów, przez pomyłkę włamała się do skrzynki Chloe i otworzyła znajdującą się w niej korespondencję? Nie. W żaden sposób się do tego nie przyczyniła. Nie poczuwała się też do winy z powodu tego, że rozwścieczona faktem popełnienia przeciwko niej przestępstwa Chloe dała się ponieść emocjom i odszukała skrzynkę staruszki, a następnie wlała do środka poranną herbatę, przykładając otwór termosu do szczeliny na koperty. Skąd mogła wiedzieć, że tego dnia, z okazji siedemdziesiątych urodzin, Charlotte Brown czekała na kartki od swoich wnuków mieszkających w Stanach Zjednoczonych? Nie mogła tego wiedzieć. Na miłość boską, przecież nie jest wróżką.

Usiłowała wytłumaczyć całe zajście Redfordowi, ale ten zawzięcie patrzył na nią spode łba, po czym powiedział jej coś okropnie kąśliwego – a trzeba przyznać, że był w tym szalenie dobry – i Chloe dała sobie spokój. Zachowanie milczenia było dużo łatwiejszym wyjściem z sytuacji, szczególnie w konfrontacji z tym człowiekiem. Sprawił, że była w całkowitej rozsypce, dlatego za dnia starała się unikać go jak ognia.

Co innego po zmroku. Wtedy zdarzało jej się obserwować, jak maluje.

Stał przed oknem swojego mieszkania, do tego bez koszulki, co – jak sądziła Chloe – czyniło ją nie tylko podglądaczką, ale też zbereźnicą. Tyle że popęd seksualny akurat nie miał tu nic do gadania. W zasadzie nie uważała go za atrakcyjnego mężczyznę. Nie traktowała go w ten sposób, nic z tych rzeczy. Z oddali, a do tego w ciemności, gdy nie kąsał jej jego cięty język, dostrzegała w nim coś poetyckiego, ekspresywnego. Dało się to zauważyć nawet wtedy, kiedy piorunował ją wzrokiem, ale szczególnie wyraźne stawało się, gdy malował. Biły od niego szczerość i wrażliwość, które ją urzekały.

Chloe wiedziała, że jest człowiekiem z krwi i kości, tak samo jak Redford. Różnica polegała na tym, że on żył bardziej. Pod tym względem nie mogła się z nim równać.

Stał odwrócony bokiem, skupiony na ustawionym przed nim płótnie. Czasem malował z wahaniem, niemal z ostrożnością. Innym razem przez większość czasu jedynie wpatrywał się w tworzony obraz. Tego wieczoru natomiast szalał jak burza, wykonując szybkie, płynne ruchy pędzlem. Nie mogła zobaczyć, nad czym pracuje, i nawet nie chciała się tego dowiedzieć. Liczyły się subtelność, z jaką unosiła się jego klatka piersiowa, gdy jego oddech przyśpieszał, a także gwałtowne, nieznaczne ruchy jego głowy, fascynujące w swoim podobieństwie do kiwania ptasiego łebka. Liczył się on.

Długie włosy opadały mu na twarz, tworząc miedziano­karmelową zasłonę, ciepłą niczym światło kominka. Wiedziała, że pod włosami kryją się gęste brwi, prawdopodobnie zmarszczone w skupieniu, ostro ciosany i wystający nos oraz cienkie usta, niemal zawsze uśmiechnięte, otoczone szorstkim, kilkudniowym zarostem. Chciałaby zobaczyć jego pełną koncentracji twarz, gdy malował. Wiedziała jednak, że tak jest lepiej. To dobrze, że jego nieokiełznane włosy wszystko zasłaniały. Skoro ona nie widziała jego, on nie mógł zobaczyć jej. A poza tym wcale nie musiała widzieć jego twarzy, żeby tonąć w jego witalności. Kosmyki miedzianych włosów opadające na szerokie ramiona i atrament uwięziony pod bladą skórą w zupełności jej wystarczały.

Gdyby ktoś zapytał, co przedstawiają jego tatuaże, nie byłaby w stanie opisać, jak wyglądają ani w jakie słowa układają się umieszczone na nich litery. Mogłaby wspomnieć o gęstej czerni i pojawiających się tu i ówdzie kolorach. O tatuażach niewyraźnych, jakby wypłowiałych, które zdawały się z niego wychodzić, a także o tych, które niemal zalewały jego ciało tuszem. Stwierdziłaby, że jej zdaniem to nieco dziwne, że ktoś z własnej, nieprzymuszonej woli zgadza się na zadawanie sobie bólu. Wyjaś­niłaby, jak się z tym czuje i jak bardzo chciałaby pragnąć czegoś tak mocno, w dodatku wystarczająco regularnie, żeby starczyło jej zapału do zrobienia rzeczy, które byłyby dla niej odpowiednikiem tatuaży.

Ale nikt jej o to nie zapyta, bo przecież nie ma prawa wiedzieć o tatuażach Reda.

Kiedy natknęła się na ten widok po raz pierwszy, natychmiast się odwróciła, zaciskając powieki, podczas gdy jej serce próbowało wyrwać się z klatki. A potem zaciągnęła zasłony. Mocno. Jednak to, co ujrzała, wryło jej się w pamięć i tylko rozbudziło ciekawość. Całymi dniami zachodziła w głowę: Czy on był nagi? Stał nago przy oknie? Co takiego trzymał w ręce? Co on tam robił?

Wytrzymała aż trzy tygodnie, zanim postanowiła ponownie rzucić okiem.

Za drugim razem towarzyszyło jej wahanie, choć zaskoczyła ją własna śmiałość. Skradała się do okna w ciemności, ukrywając się za niemal całkowicie zaciągniętymi zasłonami. Spojrzała tylko na moment, żeby uzyskać odpowiedzi na swoje pytania – miał na sobie dżinsy i w zasadzie nic więcej, w ręku trzymał pędzel i malował. Oczywiście, co innego mógłby robić z pędzlem. Jego widok tak ją zahipnotyzował, że nie mogła oderwać wzroku. Po wszystkim wykreśliła z listy pozycję Zrobić coś niedobrego i próbowała zagłuszyć tym faktem wyrzuty sumienia. Nie podziałało.

A teraz? Za trzecim razem? To już się nie powtórzy, powiedziała sobie stanowczo. Jaką tym razem miała wymówkę?

Żadnej. Wychodziło na to, że jej zachowanie zasłużyło na jednoznaczne potępienie.

Przestał malować, wyprostował się i cofnął o krok. Obserwowała, jak odkłada pędzel i rozprostowuje palce w sposób sugerujący, że pracował od kilku dobrych godzin. Zazdrościła mu tego, jak wiele od siebie wymaga i jak długo może stać w miejscu bez słowa sprzeciwu ze strony swojego organizmu. Bez fizycznego cierpienia, bez zemsty obolałego ciała. Zawistnymi dłońmi, nie czekając na zgodę, rozsunęła zasłonę nieco szerzej, tak że na jej zacienione poczucie winy padło nieco więcej światła.

Red nagle się odwrócił. Wyjrzał przez okno.

Prosto w stronę jej mieszkania.

Ale Chloe już tam nie było. Przesunęła zasłonę na wcześniejsze miejsce, obróciła się na pięcie i doskoczyła do ściany salonu. Serce waliło jej tak mocno i pompowało krew z taką prędkością, że niemal czuła ból w gardle. Oddychała ciężko, jakby właśnie przebiegła parę kilometrów.

Nie widział jej. Nie mógł jej widzieć. Na pewno nie.

Jednak nie mogła uwolnić się od myśli, co zrobiłby Red, gdyby mimo wszystko zdążył ją zauważyć.

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

Dlaczego kobieta, która go nie znosiła, miałaby spędzać wieczory na podglądaniu go przez okno?

Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Trudno było mu to pojąć. Może ją to kręciło. Może miała jakiś fetysz związany z podziałami klasowymi czy innym poniżającym szajsem. Ale nie sądził, żeby odnosiło się to akurat do Chloe Brown. Nie dlatego, że nie zniżyłaby się do pożądania pogardzanego przez siebie mężczyzny, ale dlatego, że nie wyglądała mu na zdolną do jakiegokolwiek pożądania. Namiętność nie istniała bez wrażliwości, a Chloe miała jej tyle, co rekin ludojad.

Może jednak oczy go myliły i wcale mu się nie przyglądała. Ale przecież widział ją w oknie. Gęste, ciemne włosy upięte w gładki kok, błękitny połysk okularów w kolorze nieba, atrakcyjna sylwetka w różowej pasiastej piżamie z równym jak na defiladzie rzędem guzików na przodzie. Śliczna jak guziczek i zawsze starannie zapięta na ostatni guzik. Doskonale wiedział, kto zajmuje mieszkanie po drugiej stronie dziedzińca, podobnie jak widział ją stojącą w oknie poprzedniego wieczoru. Nie miał co do tego wątpliwości, tyle że nie potrafił tego pojąć.

– Red – warknęła jego matka. – Musisz tak głośno kroić? Działasz mi na nerwy.

Ku uldze Reda reprymenda matki, jakkolwiek bzdurna, skutecznie odwróciła jego uwagę. Miał już po dziurki w nosie uparcie powracających myśli w ciemnych barwach khaki. Odwrócił się do matki, która siedziała przy stole wciśniętym w róg jej malutkiej kuchni, tuż przy oknie.

– Będziesz marudzić, kobieto, kiedy to ja robię tobie lunch?

– Nie pyskuj mi tu – odpowiedziała, rzucając mu mordercze spojrzenie. Nie widziała na jedno oko, ale częściowa utrata widzenia nie przeszkadzała jej w zabijaniu syna wzrokiem.

Udawał niewiniątko. Prychnęła ze złością, obróciła się z powrotem do okna i odsunęła szarpnięciem firanki. Rządziła swoim skromnym przybytkiem żelazną ręką, przez większość czasu wyczekując przybycia swoich poddanych.

Tym razem była to Shameeka Israel, lekarka z przychodni Queen’s Medical Center. Odkąd doktor Israel pewnego razu zjawiła się u niej na niedzielnym lunchu ze swoją ciotką, która mieszkała na tym samym piętrze, stała się Naszą Meeką.

Kobieta podeszła do okna z garnkiem curry z ogonami wołowymi i powiedziała:

– Proszę, pani Morgan. Cioteczka przygotowała to dla pani na przeziębienie.

Spojrzenie mamy zmiękło na dźwięk głosu lekarki.

– Gap, taka z ciebie dobra dziewczyna. Kiedy wyjdziesz za mojego Redforda?

– Niedługo, pani Morgan. W porządku, Red?

Mrugnął do niej przez okno.

– Umowa stoi.

Uśmiechnęła się szeroko, pokazując przerwę między zębami, a następnie ustawiła garnek z jedzeniem na parapecie i się pożegnała. Gdy tylko w swoim lexusie opuściła parking, Red wyrwał garnek z objęć matki. Zdążyła już podnieść pokrywkę, wsadzić palec do curry i go oblizać.

– Oj! – zbeształ ją. – Bo nie zjesz lunchu. Robię dla ciebie zupę pistou.

– A co to w ogóle jest?

– Jądra borsuka. Gotowane na parze.

Parsknęła, wykrzywiając swoją kościstą twarz w grymasie obrzydzenia.

– Brzmi całkiem nieźle.

Tak się złożyło, że pani Conrad nie była jedyną miłośniczką dramatyzowania w otoczeniu Reda. Do tego grona należeli też jego mama oraz Vik. Czasami miał tego po dziurki w nosie.

Właśnie miał zdradzić jej, z czego naprawdę robi się zupę pistou, gdy pochyliła się w stronę okna i wykrzyknęła głosem przypominającym nisko przelatujący samolot:

– Mike! Przecież cię widzę, ty szujo! Chodź no tutaj.

Zasadniczo Mike był nic niewartym facetem mamy. W ten sposób ze sobą flirtowali. Red odwrócił się do kuchenki i zamieszał zupę, dobitnie ignorując, co odkrzykiwał do matki Mike. Gość miał dobrze ponad siedemdziesiątkę, za kołnierz nie wylewał, a w każde popołudnie robił rundkę po zakładach bukmacherskich. Red tego nie pochwalał.

Nie za bardzo mógł jednak cokolwiek na ten temat powiedzieć. Z pewnością nie po tym, jak mama ostrzegała go przed Pippą, jego ostatnią dziewczyną, a on radośnie ignorował jej słowa aż do pełnego goryczy końca. Nie miał podstaw, żeby częstować innych radami dotyczącymi związków. Starał się nie myśleć ani o Pippie, ani o Londynie, ani też o swoich niezliczonych pomyłkach, ponieważ strasznie go to wkurzało, a nie lubił się wkurzać. Zdecydowanie wolał pogodne nastawienie i pełen luz.

Kiedy właśnie odzyskiwał równowagę, zmywając naczynia po całkiem smacznym posiłku, mama postanowiła poruszyć najbardziej drażliwy z tematów, w dodatku z finezją nacierającego nosorożca.

– Sprzedajesz znowu obrazy?

O tak, ulubione pytanie Reda.

– Jeszcze nie – odparł z opanowaniem. Może nawet odrobinę zbyt spokojnie, ale mama chyba nie zwróciła na to uwagi.

– Na co czekasz, kochanie? Zwlekasz z tym od lat.

Od lat?

– To dopiero osiemnaście miesięcy.

– Nie łap mnie za słówka!

Za okazywaną każdego dnia cierpliwość niewątpliwie należał mu się medal. Może powinien wręczyć sobie chociaż dyplom. Dla wciąż dającego się wykorzystywać Redforda Thomasa Morgana za cierpliwość w znoszeniu pozbawionych sensu pytań o jego twórczość. Albo coś w ten deseń.

– Nie możesz pozwolić, żeby ta paskudna, bogata dziewucha zniszczyła twoją karierę. – Mama nie dała za wygraną.

Za późno. Red wycisnął do miski obfitą porcję płynu do mycia naczyń.

– Nie zbywaj mnie milczeniem, Redford. Odpowiedz na moje pytanie. Nad czym teraz pracujesz? Bo pracujesz, prawda?

– Tak. – Westchnął. Wiedział, że jeśli się nie odezwie, matka będzie wiercić mu dziurę w brzuchu aż do skutku. – Głównie ilustracje na zamówienie. Tworzę swoje portfolio. – Po raz kolejny. – Dopiero co skończyłem rysować tuszem i ołówkiem mózg i butelkę porto.

Mama spojrzała na niego tak, jakby całkiem postradał zmysły.

– Dla czasopisma lifestyle’owego – wyjaśnił. – Do artykułu o zaburzeniach erekcji.

Prychnęła i odwróciła się od okna, całkowicie porzucając obserwację, po to, żeby przeszyć syna wzrokiem. Jej wciąż widzące oko przyglądało mu się podejrzliwie zza bursztynowego szkła okularów.

– Rysujesz obrazki dla czasopism, odkąd byłeś chłopcem. Na co ty czekasz? Wystaw na sprzedaż te cholerne obrazy. Namalowałeś jakieś, tak?

Owszem, namalował jakieś. Malował wręcz obsesyjnie, jak zawsze zresztą, a niektóre wyszły nawet nieźle. A jednak wszystko było inaczej. Jego obrazy wydawały się inne, on sam też nie był taki jak wcześniej, wiedział i doświadczył więcej. Nie bez znaczenia był też cały szereg złych decyzji.

Cóż. Red miał sporo prac do sprzedania. Tylko jak dotąd nie zdobył się na odwagę, żeby komukolwiek je pokazać. Za każdym razem, gdy już do tego dojrzewał, tak dobrze mu znany, ostry jak kawałki rozbitego szkła akcent przypominał mu o paru istotnych sprawach. Tak bardzo się starasz, Red. To żałosne. Zaakceptuj wreszcie to, kim jesteś, słoneczko. Byłeś nikim przede mną i pozostaniesz nikim po mnie.

Staranna, kłująca w uszy wymowa Chloe Brown nawet nie dorastała do pięt Pippie Aimes-Baxter.

Dlaczego, do cholery, znowu myślał o Chloe?

– Chcesz do końca życia zarządzać kamienicą? – zapytała ze stanowczością mama.

Potrząsnął gwałtownie głową jak pies, żeby odegnać od siebie niechciane wspomnienia.

– Mamo, zarządcą jest Vik. Ja pracuję dla niego jako dozorca.

– Powinieneś brać z Vikrama przykład, jeśli chcesz znać moje zdanie. Nikt ani nic nie jest dla niego przeszkodą.

To akurat prawda. Vik Anand, najlepszy kumpel Reda, był drobnym kamienicznikiem, u którego Red dostał fuchę dozorcy po rozstaniu z Pippą. Nie miał szczególnych kwalifikacji, ale do tej pory niczego nie spierdolił i całkiem nieźle radził sobie z hydrauliką. Podobnie jak z elektryką i wykańczaniem wnętrz. Był pracowity jak mrówka.

W kwestiach administracyjnych szło mu raczej do dupy, ale starał się, jak mógł.

A do tego szukał wymówek.

– Masz rację – przyznał w trakcie szorowania patelni. Zmrużył oczy, gdy wpadły mu do nich włosy. Przez chwilę miał wrażenie, że obserwuje świat o zachodzie słońca przez wysoką, suchą trawę. Jego palce zaróżowiły się od niemal gorącej, spienionej wody w zlewie, co sprawiło, że wytatuowany na knykciach wyraz MAMA, z poszczególnymi literami podkreślonymi przez srebrne pierścienie dziadka, był jeszcze lepiej widoczny. Tatuaż nie należał do najmądrzejszych decyzji nastoletniego Reda, ale w pełni odpowiadał rzeczywistości, bo kochał mamę ponad życie. Dlatego spojrzał na nią i powtórzył:

– Masz absolutną rację. Zabiorę się do tego na poważnie. Zacznę planować. Pomyślę o nowej stronie internetowej.

Skinęła głową na znak aprobaty, odwróciła się z powrotem do okna i zmieniła temat na bezmyślnego siostrzeńca pani Poplin, który zrobił dziecko dziewczynie ze sklepu na rogu, tej bez zęba na przodzie. Nie do wiary, prawda?

Red mruczał przytakująco we właściwych momentach opowieści i zastanawiał się, jak sprawić, żeby Kirsty Morgan poczuła dumę z syna. Wizytę u mamy zakończył złożeniem całusów na obu jej policzkach i obietnicą, że wpadnie w ciągu tygodnia, jak tylko będzie miał wolną chwilę. Wcisnął na głowę kask, założył skórzaną kurtkę, wsiadł na swój motocykl i pognał w stronę kamienicy będącej jego wybawieniem, ale też doskonałą wymówką.

Ani trochę nie był przygotowany na rozgrywający się tam spektakl.

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 3

 

 

 

Spacerowanie poprawiało kondycję serca, w znacznym stopniu ograniczało ryzyko raka piersi i należało do stosunkowo mało wymagających aktywności. Wbrew temu ostatniemu i mimo kupionych specjalnie na tę okazję new balance’ów kolana Chloe wręcz pulsowały bólem.

– Pierwszorzędny z ciebie łajdak – wymamrotała w stronę chodnika pod swoimi stopami.

Chodnik nie raczył jej odpowiedzieć, co Chloe uznała za dość niegrzeczne. Skoro miał taki tupet, żeby obijać jej kości z każdym krokiem, powinien mieć wystarczająco dużo odwagi, żeby się teraz wytłumaczyć.

Mimo wszystko kłopotliwe położenie, w jakim znalazła się Chloe, mogło wynikać z jej własnej winy. Podarowała sobie poranną dawkę środków przeciwbólowych, bo czuła się zadziwiająco świetnie. Wobec tego najprawdopodobniej nie powinna była przez ostatnie dwadzieścia siedem minut wędrować, z trudem połykając rześkie jesienne powietrze i zmuszając samą siebie do większego niż zwykle wysiłku. Szkoda tylko, że doszła do tego wniosku dopiero teraz.

Wyraźnie czuła, jak ból rozgaszcza się w najsłabszych punktach jej ciała, dostrzegała szarą powłokę wyczerpania zasnuwającą krawędzie jej umysłu. Ale była już prawie w domu. Chloe przeszła przez niewielki park naprzeciwko budynku, w którym mieszkała. Trawa! Dzięki Bogu! Zamierzała odebrać za tę wyprawę nagrodę w postaci kilku tabletek, mięciutkiej piżamy i paru ciasteczek z kawałkami gorzkiej czekolady. Deserowa była dużo zdrowsza od mlecznej. Zawarte w niej antyoksydanty niemal całkowicie równoważyły cukier.

Na drzewie siedział kot.