Zabójstwo z urzędu - Lidia Łada - ebook

Zabójstwo z urzędu ebook

Lidia Łada

3,8

Opis

Lilia Łada daje czytelnikom kryminał w najbardziej klasycznym rozumieniu prawideł gatunku – z krwawą zbrodnią, rzetelnym śledztwem, pełnowymiarowymi postaciami bohaterów oraz tłem utkanym z szemranych biznesowo-politycznych układów towarzyskich. Ale tym, co decyduje o prawdziwej wartości tej książki, jest umiejętność pokazania mikroklimatu miejskiej instytucji. Owego zamkniętego ekosystemu, rządzącego się własnymi prawami, podporządkowanego swoistym rytuałom – tym formalnym i nieformalnym. Nieodpornego przy tym na typowe dla takich miejsc patologie. Jednocześnie autorka potrafi wybić się w swej powieści ponad lokalne problemy i opowiedzieć uniwersalną historię o zachłanności, małości i cynizmie, które mogą prowadzić do zbrodni.
Przemysław Poznański
zupelnieinnaopowiesc.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (27 ocen)
10
6
7
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lilia Łada

ZABÓJSTWO Z URZĘDU

Wydawca:

HipkiKrzy

Hilo Sp. z o.o.

ul. Głogowska 31/33, 60-702 Poznań

e-mail: [email protected]

redakcja: zespół wydawnictwa

korekta: Anna Nowotnik

projekt: Wojciech Szybisty

zdjęcie autorki – Sławek Wąchała

pozostałe zdjęcia – zespół wydawnictwa

© Copyright for this edition by HipkiKrzy (Hilo Sp. z o.o.) and Lilia Łada, 2018

© Text copyright by Lilia Łada, 2018

ISBN 978-83-948834-2-3

Patroni medialni:

3telnik.pl

Czytambolubię.com

Freshmag.pl

Radio AFERA

zupelnieinnaopowiesc.com

Konwersja do epub i mobi A3M Agencja Internetowa

Rozdział I

Gmach Urzędu Miasta Poznania dzięki reflektorom rozświetlającym poszczególne partie budynku wyglądał jak wielki, różowo-biały tort, zwłaszcza teraz, przed wczesnowiosennym świtem, gdy jego sylwetka była tak doskonale widoczna na tle ciemnego nieba. Byli co prawda i tacy, którym ten dawny barokowy klasztor przypominał bardziej zamki króla Ludwika II Szalonego w Bawarii. Jednak to porównanie, biorąc pod uwagę fakt, że poznańska budowla dysponowała tylko jedną wieżą, jednym tarasem i trzema niewielkimi dziedzińcami wewnętrznymi, w dodatku położonymi na jednym poziomie, było zdecydowanie na wyrost. Co prawda, obiektywnie trzeba przyznać, że w pełnym słońcu owa wieża miała pewien majestatyczny – choć zdecydowanie tortowy – wdzięk, a jeden z dziedzińców, wyremontowany przez obecnego prezydenta, dodawał całej budowli lekkości, uroku i wielkopańskiego sznytu. Ale wczesną wiosną poranek przychodził późno, a słońce było widoczne rzadko i zdecydowanie lepiej było oglądać budynek w mroku, podziwiając jego podświetloną urodę w całej okazałości. Zresztą w dzień, zwłaszcza gdy świeciło słońce, w oczy rzucały się niezbyt apetyczne szczegóły, które przyćmiewały urok budowli: wyraźnie było widać ciemne plamy brudu na tynku, przy jednym ze skrzydeł stały wyjątkowo szpetne rusztowania, a gdzieniegdzie, jak wyrzuty sumienia, widniały czarne gryzmoły domorosłych i zdecydowanie mało utalentowanych twórców graffiti. Najwięcej czarnych plam i napisów było od strony parku, bo tam miejski monitoring z powodu słabo świecących latarni, gęsto rosnących drzew, niskiego ogrodzenia i kompletnego braku patroli policji sprawdzał się najsłabiej. Nie da się ukryć: budynek zdecydowanie lepiej prezentował się w nocy. Najlepiej wiedzieli o tym turyści i pracownicy urzędu, zwłaszcza ci rozpoczynający pracę o siódmej rano. Idąc do pracy wiosną czy zimą, a więc przed świtem, mieli okazję podziwiać gmach w całej okazałości wraz z jego efektowną iluminacją.

*

Na ciemnym i pustym o tak wczesnej porze korytarzu urzędu rozległo się energiczne stukanie obcasów. Jak w każdy roboczy dzień od sześciu lat, tak i w tę feralną środę przed siódmą rano Alicja Zabielska, starszy specjalista do spraw współpracy z mediami, przyszła do pracy i stanęła przed drzwiami prowadzącymi do kompleksu pokojów mieszczących biuro prasowe prezydenta Poznania. Zawsze pojawiała się jako pierwsza, zapalała światła, wstawiała wodę na kawę i otwierała okna, żeby wpuścić świeże powietrze. W pokojach pionu kierowniczego, czyli dyrektorów i ich zastępców, była klimatyzacja i okien się nie otwierało, ale w pokojach zwykłych pracowników tego luksusu już nie było. Jedyną szansą na świeże powietrze było otwarcie okna.

Tym razem jednak, ku zdumieniu Alicji, lampy były już zapalone, chociaż było mało prawdopodobne, żeby ktoś oprócz niej był już w pracy – przynajmniej do tej pory to się jeszcze nie zdarzyło. Pewnie wczoraj sprzątaczki zapomniały zgasić światło, pomyślała. Jednak to, co zobaczyła, gdy otworzyła drzwi, z pewnością nie było dziełem sprzątaczek. Na podłodze, tuż za progiem swojego gabinetu, leżał w dziwnie skurczonej pozycji Janusz Talarek, zastępca dyrektora gabinetu prezydenta. Jego głowa spoczywała w dużej kałuży czegoś czarnego, co – jak sobie Alicja uświadomiła ze zgrozą – było najprawdopodobniej zakrzepłą krwią. Dziewczyna nerwowo przełknęła ślinę, a potem zamknęła oczy, mając absurdalną nadzieję, że to tylko złudzenie. Ale gdy je otworzyła, dyrektor Talarek nadal leżał na podłodze i nadal wyglądał na nieżywego. Bardzo nieżywego. Alicja nie umiała już opanować narastającej histerii i poranną ciszę nobliwej instytucji zakłócił jej nieprofesjonalny, ale za to przeraźliwy krzyk. A potem osunęła się na fotel stojący przy wejściu i po raz pierwszy w życiu zemdlała.

*

Odzyskała przytomność jakiś czas później, czując na twarzy dotyk czegoś wilgotnego, chłodnego i przyjemnie miękkiego.

– Alicja, ocknij się już! – usłyszała jak przez watę głos swojej koleżanki z pracy. Magda Chyży także zaczynała pracę o siódmej rano i zazwyczaj przychodziła kilka minut po Alicji. Zawsze, zanim zaczął się codzienny młyn, piły razem kawę i robiły przegląd prasy, co należało do ich obowiązków. No, dziś raczej przeglądu prasy nie będzie, pomyślała półprzytomnie Alicja, ale kawy bym się jednak napiła…

– Pogotowie już jedzie i policja też – usłyszała kolejny głos, tym razem mężczyzny. – Co z nią?

Alicja poznała ten głos. To był Paweł, ten przystojny strażnik miejski, do którego wzdychały wszystkie młodsze urzędniczki. Widocznie to on dziś miał poranny dyżur w urzędzie. Ale dlaczego wezwał policję? Czy to znaczy, że jednak to, co widziała, nie było halucynacją? Alicja jęknęła głośno i otworzyła oczy.

– No, wreszcie! – W głosie Magdy słychać było ogromną ulgę. – Już myśleliśmy z panem Pawłem, że trzeba cię będzie odtransportować do szpitala. Leżałaś nieprzytomna ponad kwadrans. Wezwaliśmy pogotowie głównie do ciebie, bo temu tam, znaczy dyrektorowi, już żaden lekarz nie pomoże. Do niego jedzie policja.

– Pani Alicjo, czy może nam pani opowiedzieć, co tu się stało? – włączył się do rozmowy Paweł.

Alicja spróbowała coś powiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle. Magda szybko podała jej gorącą kawę i to było dokładnie to, czego potrzebowała. Wypiła łapczywie chyba z pół kubka, zanim była w stanie mówić.

– Przyszłam do pracy przed siódmą, jak zawsze. Może było za dziesięć siódma – zaczęła mówić. – Gdy dochodziłam do drzwi, zauważyłam, że w środku pali się światło, ale pomyślałam, że zostawiły je sprzątaczki. To im się czasem zdarza. Drzwi były zamknięte, musiałam użyć karty. A gdy je otworzyłam i weszłam do pokoju, zobaczyłam… – Głos Alicji załamał się nagle. – …zobaczyłam leżącego na podłodze dyrektora i czarną plamę wokół jego głowy.

– Dotykała go pani, weszła pani dalej do środka? – pytał dalej Paweł.

– Nie. Upadłam na ten fotel i już tak zostałam. Chyba… chyba krzyknęłam, a potem straciłam przytomność.

– A pani, pani Magdo? Co pani widziała?

– Nic nie widziałam. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Szłam schodami, tymi przy wejściu do naszego pokoju, i słyszałam kroki Alicji od windy. To na pewno były jej kroki, ona wybija taki charakterystyczny rytm, jak idzie, zresztą o tej porze dnia na naszym piętrze to jedyne kroki, jakie można usłyszeć. Wszystkie inne wydziały zaczynają pracę o ósmej albo o dziewiątej. Potem była chwila ciszy i nawet pomyślałam, że stoi przed drzwiami, bo pewnie karta do drzwi jej się zawieruszyła w torebce i nie może jej znaleźć. Przyśpieszyłam kroku, żeby jej otworzyć drzwi, i miałam jeszcze pół piętra do przejścia, gdy usłyszałam straszny krzyk, a potem odgłos upadku czegoś ciężkiego. Pobiegłam i zobaczyłam otwarte drzwi, Alicję leżącą bezwładnie na fotelu i dyrektora na podłodze. Zadzwoniłam po pana, a potem na pogotowie. I to wszystko.

– I pani też nie wchodziła dalej?

– Nie. Dzwoniłam stąd, z recepcji. – Magda pokazała biurko stojące przy drzwiach. Zazwyczaj rezydowali przy nim stażyści, pełniący też funkcję recepcjonistów. Biuro prasowe składało się z pięciu pokoi połączonych wspólnym holem wejściowym, więc ich głównym zadaniem było kierowanie interesantów do odpowiednich osób.

– Dobrze, że nie wchodziły panie dalej – uznał Paweł, najwyraźniej bardzo przejęty swoją rolą. – Policja będzie zadowolona, że nikt niczego nie ruszał. Zaczekamy na nich na zewnątrz, a ja zamknę drzwi, żeby nikt tu nie wchodził.

Alicja i Magda posłusznie wyszły z pokoju i usiadły na ławce w korytarzu, a Paweł starannie zamknął drzwi. Zrobił to w samą porę, bo przed biurem było już całkiem sporo zaciekawionych osób, które usłyszały krzyk Alicji albo informację – plotka w urzędzie roznosi się z prędkością ponaddźwiękową – że w prasowym coś się dzieje, więc przyszły dopytać o szczegóły. Sam widok bladej i roztrzęsionej Alicji był dowodem na to, że miało tam miejsce rzeczywiście coś niezwykłego. Zazwyczaj Alicja tryskała energią. Lawinę pytań i dobre rady w sprawie omdlenia przerwało przybycie pani Wandy, sekretarki dyrektora gabinetu prezydenta. Na jej widok korytarz błyskawicznie opustoszał. Pani Wanda rządziła sekretariatem twardą ręką, a po cichu mówiono, że i samym dyrektorem też. Mało kto miał odwagę się jej postawić.

– Co tu się dzieje, czy wy nie macie co robić? – zapytała ostro.

– Pani Wando, mamy tu nieoczekiwane zdarzenie, właśnie czekamy na policję – odpowiedział sztywno i dość niepewnie Paweł. On także znał reputację sekretarki.

– Domyślam się, że bez powodu nie zamknął pan miejsca pracy kilkunastu osób – warknęła bezpardonowo Wanda. – Po urzędzie krążą plotki o zwłokach w biurze prasowym, więc dyrektor kazał mi sprawdzić, ile w tym prawdy. Kto jak kto, ale on chyba powinien wiedzieć, jeśli coś takiego ma miejsce w jego jednostce, prawda?

Na twarzy Pawła odbił się rozpaczliwy wysiłek umysłowy, co Magda i Alicja obserwowały z dużym zainteresowaniem. Policja, jak im powiedział, kategorycznie zabroniła udzielać komukolwiek jakichkolwiek informacji o zdarzeniu. Ale czy bezpośredni zwierzchnik nieżyjącego też podlegał pod kategorię „komukolwiek”? W końcu choćby z przyczyn organizacyjnych i tak trzeba mu będzie o tym powiedzieć, zresztą w całym urzędzie wszyscy już o tym wiedzą albo właśnie się dowiadują.

– W biurze prasowym leży ciało dyrektora Talarka – powiedział w końcu niechętnie. – Znalazła go rano pani Alicja. I to jest wszystko, co obecnie nam wiadomo. Jak przyjedzie policja, to być może dowiemy się więcej.

Paweł nie zdążył nic dodać, bo zaskrzeczała jego krótkofalówka, wybawiając go z kłopotu. Przez chwilę słuchał uważnie, po czym wstał z ławki.

– Policja już jest. Idę po nich. Prosili, żeby panie na nich tu poczekały – powiedział i zniknął na schodach.

Trzy kobiety popatrzyły po sobie ze zdziwieniem.

– Naprawdę ktoś zabił dupka? – zapytała niedowierzająco Wanda. – Nie powiem, żeby sobie nie zasłużył, ale komu chciało się ręce brudzić?

– Nie wiem, czy go ktoś zabił. – Alicja wzruszyła ramionami. – Widziałam ciało i takie czarne wokół głowy, chyba krew, ale żadnej rany nie widziałam ani nic.

– Ja widziałam dokładnie tyle samo – dodała Magda.

– Cholera, ale będzie, jeśli ktoś go utłukł – westchnęła ciężko Wanda. – Sporo osób za nim nie przepadało.

– Ale raczej nie aż tak, żeby go czymś łupnąć u niego w gabinecie – sprzeciwiła się Alicja. – Wszystkim, z którymi miał styczność, zalazł za skórę, ale nie uwierzę, żeby ktoś go zabił, bo mu wlepił naganę czy kazał przygotować lewą umowę dla firmy swojej żony!

– Prawda – zgodziła się Magda. – Ale z drugiej strony, skoro on tutaj robił takie wałki, a przecież pracował zaledwie rok, to co robił wcześniej? Może się komuś naraził w poprzedniej firmie? Przy jego sposobie postępowania z ludźmi to ja w ogóle się dziwię, że on tak długo żył.

Maniery dyrektora Talarka i brak jakiejkolwiek merytorycznej wiedzy z dziedziny, którą się zajmował, a więc obsługi prasowej prezydenta, były już słynne w całym urzędzie. Przekazywał dziewczynom od finansów umowy z podstawowymi błędami prawnymi i rachunkowymi, zakazując im cokolwiek zmieniać i twierdząc, że jest specjalistą od funduszy unijnych, czyli doskonale się na tym zna. Ignorował przepisy ustawy samorządowej, bo uznał je za głupie, zwłaszcza te dotyczące zarządzania pieniędzmi. A pracownicy biura prasowego otrzymali od niego zestaw zasad pisania artykułów na miejską stronę internetową, w których między innymi nakazywał używania tylko zdań prostych, nie złożonych. Za inne groziła awantura, publiczne podważanie umiejętności pracownika, a przy powtarzaniu tego straszliwego przestępstwa – nagana. Nie rozumiał podstawowych pojęć z zakresu urbanistyki, procesu prowadzenia inwestycji i organizacji ruchu drogowego, co sprawiało, że artykuły na ten temat pojawiające się na stronie miejskiej prezentowały poziom wczesnej szkoły podstawowej. Kompletnie też nie znał miasta, w którym pracował – choć urodził się w Poznaniu, większość zawodowego życia spędził w stolicy. Problemy poznaniaków były mu tak obce jak mieszkańców Wysp Marshalla czy RPA, a jego pytania typu: „co to znaczy sygnalizacja stałoczasowa” lub „dlaczego remont ronda Rataje budzi takie kontrowersje” krążyły po urzędzie jako dowcipy.

Oczywiście pracownicy się skarżyli, korzystali z porad zespołu antymobbingowego urzędu, w którym zwłaszcza ostatnio drzwi się nie zamykały. Ale to nie dawało żadnego efektu. Dyrektor Talarek, zwany familiarnie „dupkiem”, był nie do ruszenia i nikt nie wiedział dlaczego. Wiadomo za to było na pewno, że kto mu podskoczy, wykaże jego niekompetencję – co nie było trudne – albo nie zechce wypełnić szczególnie idiotycznego polecenia, na pewno zostanie ukarany. Kilka osób zostało już przeniesionych na rzekomo lepsze stanowiska w innych wydziałach, gdzie czekały chwili, aż dostaną wypowiedzenia, kilka zwolniło się z własnej woli, nie doczekawszy się reakcji ani głównego dyrektora, ani prezydenta. Przekonanie, że coraz gorsza opinia o prezydencie w mieście to zasługa niekompetentnego dyrektora i fatalnego zespołu, było w urzędzie powszechne. Nie docierało to tylko do najważniejszego zainteresowanego, czyli prezydenta. Ale czy rzeczywiście? Tego nikt z mobbingowanych nie wiedział, bo mobbingujący, z przyczyn oczywistych, nie mieli interesu w powiadamianiu szefa miasta o sytuacji.

– Idę. – Wanda wstała z ławki. – Trzeba głównemu powiedzieć, co się dzieje. Nie będzie zachwycony…

– No co ty nie powiesz? – Magda się zaśmiała. – Nie zdziwię się, jak zatańczy z radości, że się pozbył dupka! Przecież doskonale wiesz, że ten kretyn dyktował głównemu i połowie dyrektorów urzędu, co mają robić. I nie były to mądre tudzież rozważne zalecenia…

Wanda obrzuciła Magdę uważnym spojrzeniem.

– Na temat tego, kto kim rządził, nic nie mogę powiedzieć, bo w zebraniach dyrektorów nie uczestniczę – powiedziała chłodno. – Ty też nie. To są tylko niepotwierdzone plotki, więc ja bym się nimi przed policją raczej nie chwaliła.

– Oj, Wanda… – zezłościła się Magda. – Tylko plotki? A to wywalenie Błażeja za wpisy na prywatnym Facebooku, które mu się nie podobały? A doskonale wiesz, że nic w nich takiego nie było, każdy sobie to mógł sprawdzić na jego wallu. Gdyby Błażej sam nie odszedł, dostałby dyscyplinarkę i nikt o tym nie wie lepiej niż ty, bo wszystkie dokumenty tego rodzaju przechodzą przez twoje biurko. A ta dziewczyna, którą przenieśli do zieleni miejskiej? Tu była kierownikiem, odpowiadała za finanse dużych imprez promocyjnych i dobrze jej to wychodziło, nikt się nigdy do jej rozliczeń nie przyczepił, nawet RIO1, zawsze potrafiła zorganizować kasę na to, co było potrzebne. A co robi w ZZM2? Wklepuje faktury do komputera. Doprawdy, niezwykle ważne i odpowiedzialne zadanie dla osoby z jej kompetencjami! Wszyscy ci ludzie mieli jedną wspólną cechę: znali się na swojej robocie i nie bali się powiedzieć, że dyrektor nie ma racji.

– I co, uważasz, że któreś z nich zabiło dupka? – odparowała Wanda. – Z takich powodów idzie się na zwolnienie lekarskie, do sądu pracy, zmienia robotę na inną, ale nie zabija dyrektora. Wychodząc z tego założenia, to i ty miałaś powody, żeby go zabić, i Alicja też. Wasze relacje z zabitym raczej trudno nazwać wzorcowymi, no nie?

Z tym stwierdzeniem nie sposób było się nie zgodzić, ale Magda nie zamierzała ustąpić. Jednak na schodach właśnie pojawili się przedstawiciele sił policyjnych miasta Poznania i kłótnię trzeba było zawiesić.

Rozdział II

Na czele sporej grupy interwencyjnej, złożonej głównie wcale nie z policjantów, czego podświadomie oczekiwały, ale raczej z techników i lekarzy, jak oceniły po ich strojach i wyposażeniu, szedł wysoki, barczysty brunet około czterdziestki. Bez wahania podszedł do siedzących na ławce kobiet, które odruchowo wstrzymały dech, bo facet był bardzo, ale to bardzo przystojny. Nawet szczęśliwa mężatka Alicja poczuła niewyraźne sensacje w okolicy serca, nie mówiąc już o często zmieniającej partnerów Magdzie.

– Podkomisarz Młotkowski – przedstawił się. – Rozumiem, że panie to Alicja Zabielska, Magdalena Chyży i Wanda Nowak.

Kobiety milcząco skinęły głowami i nadal wpatrywały się w podkomisarza, a wyraz ich twarzy świadczył o wszystkim, tylko nie o inteligencji. Jednak policjant był przyzwyczajony do przejmowania inicjatywy.

– Pani Wando, nie będę pani dłużej zatrzymywał, proszę przekazać swojemu szefowi, że będziemy chcieli się z nim zobaczyć za około godzinę – powiedział z ujmującym uśmiechem. – Pani Magdo, gdyby była pani tak miła i pokazała miejsce zdarzenia ekipie technicznej… Później z panią porozmawiam. Teraz poproszę panią Alicję, myślę, że ten gabinet z boku będzie najodpowiedniejszym miejscem na rozmowę. Mam nadzieję, że już doszła pani do siebie?

Alicja miała już dosyć powtarzania tego samego kolejny raz, okazało się jednak, że Młotkowski wcale nie zamierzał jej pytać o to, jak znalazła zwłoki. Interesował go raczej fakt, czy spotkała kogoś, idąc przez urząd, i czy osoba postronna może się łatwo dostać do biura prasowego.

– Nikogo nie spotkałam i nie słyszałam. Rano, gdy w urzędzie jest pusto, to głos się niesie, więc gdyby ktoś był w pobliżu, to na pewno bym go usłyszała. Zwłaszcza że przyjechałam windą, więc żeby tu się dostać, musiałam przejść spory kawałek korytarza – wyjaśniła. – Przychodzę dość wcześnie, nikogo jeszcze nie ma, poza strażnikami miejskimi, oczywiście. Urzędują w recepcji na parterze, ale regularnie robią obchód budynku, przez całą dobę.

– Czy nie powinno ich zdziwić zapalone światło? – zainteresował się podkomisarz.

Alicja wzruszyła ramionami.

– To jest biuro prasowe. My pracujemy w różnych godzinach i dość często do późna, więc to nic dziwnego – powiedziała. – Strażnicy są przyzwyczajeni, że tu ludzie siedzą dłużej niż gdzie indziej, także w soboty i niedziele. Bo jak pracuje prezydent i jego zastępcy, to i my także.

– Dyrektor też?

– Dyrektorzy mają nienormowany czas pracy, więc mogą być tu o każdej porze. W większości wydziałów ich szefowie informują przynajmniej swoje sekretariaty o porządku spotkań, żeby pracownicy mogli udzielać informacji, gdy ktoś poszukuje szefa, gdzie jest i o której wróci. Ale u nas nie było takiego zwyczaju. Tyle mogę panu powiedzieć, że czasami dyrektor pojawiał się w pracy już o ósmej rano, a czasami nie było go cały dzień i dopiero około piętnastej dowiadywaliśmy się, a i to przypadkiem, że ma wolne albo jest w delegacji poza miastem.

– Czyli gdyby wczoraj siedział do późna w swoim gabinecie, nie byłoby w tym niczego dziwnego?

– Wie pan, ja pracuję do godziny piętnastej, rzadko kiedy dłużej, więc nie bardzo wiem, co tu się dzieje później – zastrzegła się Alicja. – O to powinien pan zapytać dziewczyn, które pracują od dziewiątej do siedemnastej. One najczęściej obsługują popołudniowe imprezy i spotkania tu na miejscu. Są dwie: Barbara Nioska i Janina Kaczmarek. Mamy też współpracownika, Andrzeja Tomaszewskiego, który pisze problemowe artykuły. Dyrektor Talarek ściągnął go z Warszawy. Ale Tomaszewski, chociaż ma swoje biurko, pojawia się tu rzadko, częściej przysyła teksty mailem. No i jest kierownik biura, Michał Janiak, on też siedział często dłużej, jeśli dyrektor tego wymagał albo było coś pilnego do zrobienia. Może oni będą wiedzieli coś o popołudniowych planach dyrektora.

Młotkowski uprzejmie jej podziękował za informacje.

– Ale sądzę, że będziemy się jeszcze spotykać, w miarę rozwoju sprawy na pewno będę miał do pani kolejne pytania – zaznaczył. – Bo o ile zdążyłem się zorientować, to właśnie pani ma tu najdłuższy staż pracy i największą wiedzę na temat zasad funkcjonowania urzędu.

Po Alicji przed oblicze Młotkowskiego powędrowała Magda, która powiedziała dokładnie to samo, co Pawłowi ze straży miejskiej. Jej także podkomisarz obiecał kolejne spotkania, ale w przeciwieństwie do Alicji, ona się z tego powodu wyraźnie ucieszyła.

Później policjant wypytywał pozostałych pracowników biura. Zaczął od zażywnej Barbary, która wyjątkowo nie spóźniła się dziś do pracy, potem zabrał się za Janę, najmłodszy nabytek zespołu, tak przerażoną spotkaniem z policją, że kilka minut zajęło jej przypomnienie sobie, jak się nazywa. Na rozmowę z Tomaszewskim musiał poczekać, jako że nie miało go dziś być w biurze i kierownik musiał go specjalnie wezwać. Wszyscy pracownicy po przesłuchaniu byli odsyłani do sąsiadującego z biurem prasowym pokoju promocji, gdzie mieli czekać, aż policja skończy oględziny miejsca zbrodni i będą mogli wrócić do pracy. Pokój był pusty, bo pracownicy tego biura z reguły nie pojawiali się w pracy przed dziewiątą, a karty magnetyczne biura prasowego otwierały pokoje promocji, jako że obie jednostki miały tego samego szefa.

Zgodnie z zeznaniami pozostałych pracownic biura prasowego dyrektor nie zapowiadał, że zostanie dłużej ani że będzie miał gości. Za tym ostatnim zresztą świadczył też fakt, że rano po przyjściu do pracy Alicja zastała w biurowej kuchni porządek: zlew był czysty, a naczynia umyte. Brudnych szklanek i filiżanek nie było też w gabinecie Talarka, a zwykle po spotkaniach u niego zostawały całe sterty brudnych naczyń, które potem musiała pucować któraś z dziewczyn. Sprzątaczki zazwyczaj nie zmywały naczyń, podobno nie miały tego w zakresie obowiązków, więc robili to według wyznaczonych dyżurów pracownicy biura. Skoro brudnych szklanek i filiżanek nie było, oznaczało to, że dyrektor nie miał żadnych gości.

Ale Baśka, jak oznajmiła po przesłuchaniu, siadając na najwygodniejszym krześle w promocji, nie czuła się przekonana tymi argumentami. A gdy już zmusiła się do myślenia, to wychodziło jej ono całkiem nieźle i warto było posłuchać.

– Brak brudnych naczyń nie musi nic znaczyć – zauważyła. – Gość mógł nic nie chcieć do picia, poza tym dziewczyny, które sprzątają u nas, mogły umyć naczynia, czasem im się to zdarza, zależy, jaka zmiana ma dyżur.

W pierwszej chwili dziewczyny pokiwały głowami, zgadzając się z argumentami Baśki, ale już po kilku sekundach Alicja z potępieniem popukała się palcem w czoło.

– No co ty! I według ciebie taka sprzątaczka weszłaby tu, jak gdyby nigdy nic ominęła leżące zwłoki i poszła do kuchni myć szklanki?!

– Ano prawda… – zreflektowała się Baśka. – Ale przecież ktoś, on czy ona, musiał być, prawda? Może nie chciał ani kawy, ani wody, jeśli naczynia są czyste. Ale ktoś tu był na pewno, bo jednak zabił dyrektora Talarka, no nie?

Po stwierdzeniu Baśki zapadła przytłaczająca cisza, zupełnie jakby dopiero teraz do pracowników dotarło, że nie rozprawiają o abstrakcyjnym problemie czy przeczytanej ostatnio książce, ale o realnym wydarzeniu, które miało miejsce tu u nich i które pozostawiło trwały, krwawy ślad na zniszczonym parkiecie biura prasowego.

– To musiało się stać po piątej, nawet dobrze po piątej, bo przecież one zaczynają wtedy sprzątać piętro i wcale nie jest powiedziane, że u nas – przerwała ciszę Magda, której, ponieważ kiedyś pracowała w brukowcu, nieobce były tematy związane ze zwłokami. – I chodzą po wszystkich pokojach, myją korytarz, wszędzie ich pełno przez jakieś dwie godziny. Jeśli ktoś zaplanował zabicie dyrektora, to raczej bliżej siódmej, kiedy tu już jest spokój, ale jeszcze trochę ludzi się kręci, bo albo jest jakiś koncert, albo konferencja.

– No ale skąd wiesz, że wczoraj? A może dziś nad ranem? – zapytała Alicja.

– Nie, wczoraj. Ci technicy mi powiedzieli, od razu podobno można to było stwierdzić po stanie krwi – wyjaśniła zadowolona z siebie Magda. – I jeszcze wiem, że został uduszony, sprawca miał na rękach rękawiczki, a wcześniej była u niego w gabinecie jakaś szarpanina, bo stół został przesunięty i przewrócone krzesło. A same wiecie, jaki ten stół jest upiornie ciężki. Jak było malowanie, to czterech chłopa musiało go przestawiać.

– A skąd krew, skoro został uduszony? – zainteresowała się Alicja, gdy okazało się, że czarna plama, która wywarła na niej tak wstrząsające wrażenie, była właśnie kałużą krwi.

– Nie wiem, nie mówili. – Magda wzruszyła ramionami. – Może upadając, uderzył się o coś? A może ten, co go udusił, uderzył go jeszcze w głowę dla pewności, że na pewno nie przeżyje.

– Jesteś makabryczna! – powiedziała z wyrzutem Alicja i szczelniej otuliła się swetrem, jakby od samych słów Magdy poczuła chłód tej strasznej śmierci dyrektora.

– A ty przewrażliwiona… – westchnęła Magda. – Zamknij wreszcie to okno, a nie siedzisz i ciągle się trzęsiesz. Czemu je w ogóle otworzyłaś? Tu nie jest wcale duszno…

– Nie otwierałam go – odpowiedziała z oburzeniem Alicja. – Nie wiem, dlaczego to zawsze ja mam być winna, gdy gdzieś jest otwarte okno… To promocja pewnie wczoraj zapomniała zamknąć. Na pewno nie sprzątaczki, one okien nie tykają, chyba że do mycia i za dodatkowe pieniądze.

Zamiłowanie Alicji do świeżego powietrza bez względu na porę roku było powodem kilku sporów i wielu długich wywodów na temat korzyści płynących ze świeżego, zimnego powietrza w pomieszczeniach. Sądząc po błysku w oku i gwałtownym nabraniu powietrza, zamierzała wygłosić kolejną pogadankę, ale Barbarze udało się zmienić temat.

– Jak ja wychodziłam o piątej z pracy, to on jeszcze był – powiedziała.

– O piątej? – powtórzyła Magda i rzuciła Alicji porozumiewawcze spojrzenie. Obie wiedziały doskonale, że w przypadku Barbary „piąta” oznacza co najwyżej „za dwadzieścia piąta”.

– A nie uważacie, że to bez sensu? – zastanowiła się Alicja. – Po co o tej porze umawiał się z kimś w urzędzie? Nie lepiej było gdzieś na Starym Rynku na przykład? Tam jest mnóstwo ludzi, byłby bezpieczniejszy.

– No wiesz, nie przypuszczam, żeby od razu wiedział, że spotyka się ze swoim zabójcą i że powinien zadbać o środki bezpieczeństwa. Raczej dziwię się zabójcy, że nie poszukał jakiegoś ciemnego kąta, lasu, bagna czy czegoś w tym rodzaju – prychnęła Magda i popatrzyła na Alicję znacząco. – A dyrektor przecież umawiał się w różnych miejscach. W zależności od tego, co chciał załatwić…

„Tylko nie przy nich” – mówił wzrok Magdy, a Alicja to bezbłędnie zrozumiała. Pracownicy biura prasowego dzielili się na tych zatrudnionych po znajomości, którzy nie musieli ani nic umieć, ani nic robić – i tych, co nie mieli znajomości, ale byli profesjonalistami. Ci zazwyczaj musieli też odwalać czarną robotę za tych po znajomości. Alicja i Magda były z tej drugiej grupy, szlify zdobywały jeszcze za poprzedniego prezydenta, natomiast Baśka i Jana trafiły tu po znajomości. I Alicja, i Magda bardzo uważały, żeby nie zdradzić się ze swoją wiedzą na temat lewych interesów dyrektora przed pozostałymi pracownikami, bo dokładnie nie wiedziały, dzięki jakim koneksjom reszta zespołu trafiła tu do pracy. Bezdyskusyjne było z pewnością to, że nie ze względu na wiedzę, doświadczenie czy umiejętności, nawet w przypadku Tomaszewskiego, przedstawionego im przez dyrektora Talarka jako gwiazdor stołecznego dziennikarstwa. Magda za często musiała poprawiać jego teksty, by mieć jakiekolwiek wątpliwości co do poziomu warsztatu, jaki reprezentuje ów „gwiazdor”. Baśka jeszcze czasami udawała, że pracuje, i jak się przyłożyła, wychodziło jej to zupełnie nieźle. Niestety, chciało jej się bardzo rzadko, ale ogólną wiedzę o urzędzie miała całkiem przyzwoitą. Jana zdecydowanie taką wiedzą nie mogła się pochwalić, miała natomiast doskonałą figurę, śliczną buzię i długie blond włosy. Wiedzy o mieście i samorządzie nie miała w ogóle i nic nie wskazywało na to, żeby ją mogła kiedykolwiek zdobyć, bo jej to nie interesowało. Pytania typu „a który wydział zajmuje się wycinką drzew” i „co to takiego ten smog, o którym wszyscy mówią” były u niej na porządku dziennym i trzeba było bardzo pilnować, żeby nie rozmawiała z dziennikarzami. Ale najwyraźniej zdaniem urzędowych rekruterów – albo kogoś, kto im wydawał polecenia – jej umiejętności były wystarczające, by reprezentować prezydenta.

– Wczoraj w urzędzie wcale nie było tak mało ludzi, i to na naszym piętrze – zauważyła Baśka. – W jednej sali reprezentacyjnej była ta gala „Przedsiębiorcy Roku”. Miała trwać od osiemnastej do dwudziestej pierwszej, a w dwóch pozostałych były posiedzenia komisji. Oba zaczęły się po szesnastej, więc o dziewiętnastej mogły jeszcze trwać. A skoro tak, to przed naszym biurem przechodziła wuchta ludzi. I wszyscy mogli zabić dyrektora.

Dziewczyny wzdrygnęły się i spojrzały z odrazą na Barbarę, która odwzajemniła ich spojrzenia ze stoickim spokojem. Nie wyglądało na to, żeby zabójstwo wzbudziło w niej jakieś szczególne emocje. Zdecydowanie bardziej denerwowała się, gdy nie udały jej się zakupy, co było jej prawdziwą i chyba jedyną pasją. Ale trudno było zaprzeczyć, że miała rację: biuro prasowe i promocja mieściły się w ślepym końcu korytarza pierwszego piętra. Obok były toalety oraz główna klatka schodowa, a naprzeciwko trzy sale reprezentacyjne służące do spotkań wszelkiego rodzaju. Wszyscy więc, którzy wybierali się do którejś z sal, musieli siłą rzeczy przechodzić obok biura prasowego.

– Właśnie, a może dyrektor był na komisji albo na gali? – Magda zwróciła się z tym pytaniem do Jany. Było tajemnicą poliszynela, że dziewczyna cieszyła się szczególnym zaufaniem dyrektora. Chodziły nawet słuchy, że spotyka się z nią wieczorami w urzędzie, bo było to jedno z nielicznych miejsc, do których nie zajrzałaby jego żona szukająca swego wiecznie nieobecnego męża. Jeśli więc ktoś wiedział, jakie plany miał na wieczór Talarek, to na pewno ona.

Jednak Jana, która właśnie wyszła z przesłuchania, była tak zdenerwowana i zapłakana, że uzyskanie od niej jakiejkolwiek logicznej informacji graniczyło z cudem. Zalewała się rzewnymi łzami i wyglądało na to, że ona jedna żałuje zmarłego dyrektora.

– Alicjo, ty masz krople na uspokojenie, może dajmy jej trochę, co? – zapytała Magda.

Jana płakała od ponad dwudziestu minut i zaczynało to wyglądać coraz bardziej niepokojąco. Baśka udała się na ploty do sekretariatu, więc zostały we dwie z histeryzującą dziewczyną.

– Nie… nie wezmę… – wyszlochała Jana, udowadniając tym samym, że jednak może nawiązać kontakt z otoczeniem.

– To ziołowe krople, nie bój się – uspokajała ją Alicja. – Chyba że jesteś na coś uczulona?

– Nie, ale i tak nie chcę… – lamentowała Jana.

– To może chociaż herbaty z melisy? – zaproponowała Magda. – Sama się chętnie napiję, po takim poranku. Policja powiedziała, że do kuchni i naszych pokojów możemy już wejść, tylko gabinet Talarka został zamknięty.

– Herbata ziołowa? A to dziecku nie zaszkodzi? – zapytała płaczliwie Jana.

Alicji z trzaskiem wypadła z rąk szklanka, Magda zachłysnęła się kawą, którą właśnie piła. Spojrzały na siebie dzikim wzrokiem.

– Jana, co ty chcesz… ty chyba nie chcesz powiedzieć, że jesteś w… – Alicji zabrakło słów.

– W ciąży? – dodała Magda.

Jana smutno pokiwała głową. Obu dziewczynom zabrakło tchu na samą myśl, że ojcem dziecka mógł być nie kto inny jak właśnie zmarły dyrektor. O jego zażyłych stosunkach z Janą biurowe plotki donosiły praktycznie od chwili jego przyjścia do pracy. Jana była singielką i z nikim się nie spotykała. Sama wspomniała o tym jakieś dwa miesiące temu, twierdząc, że ma dość rówieśników, bo są niedojrzali i tylko im jedno w głowie, a nic nie wiedzą o prawdziwej miłości. Talarka z pewnością trudno było wziąć za jej rówieśnika, był starszy od dziewczyny o dwadzieścia lat, no i co jak co, ale mówić to on potrafił. Mądrzejszych i bardziej krytycznych przekonywał do swoich niestworzonych pomysłów, a co dopiero taką młodziutką i naiwną pannę. Podobno nawet ktoś nakrył ich w niedwuznacznej sytuacji u niego w gabinecie późno po południu, gdy w urzędzie już prawie nikogo nie było…

– Wczoraj się umówiliśmy, chciałam mu o tym powiedzieć, wiem, że by się ucieszył, bo ostatnio był przybity, że ten rozwód tak się wlecze – powiedziała cichutko Jana. – Miałam być na szóstą, ale zadzwonił i powiedział, że musimy to przełożyć, bo wpadło mu nagle ważne spotkanie. No to po pracy normalnie poszłam do domu, wyszłam nawet wcześniej, zaraz po was, bo miałam dwie nadgodziny do wybrania. A dziś, jak przyszłam do pracy… – I ponownie zalała się łzami.

Alicja i Magda popatrzyły po sobie. Doskonale wiedziały, że dupek nie zamierzał się rozwodzić, bo to jego żona zarabiała pieniądze, nie on. Utrzymywała go też przez wszystkie lata jego bardzo średniej kariery w marketingach różnych korporacji. Dopiero od niedawna Talarek mógł jej się odwzajemnić, załatwiając spore pieniądze z budżetu miasta za przeróżne konsultacje, z czego skwapliwie korzystał. Poznań to małe miasto dla pewnych kręgów ludzi – akurat one obie miały z dyrektorostwem wspólnych znajomych. Magda troskliwie pielęgnowała dawne przyjaźnie z mediów, żeby być na bieżąco z plotkami, a mąż Alicji współpracował z kancelarią prawną obsługującą firmę żony Talarka, więc informacje były pewne. Natychmiast dowiedziałyby się, gdyby któreś z Talarków wystąpiło o rozwód. Ani jedno, ani drugie tego nie zrobiło. A teraz Jana była z dupkiem w ciąży…

– Czy ty powiedziałaś o tym wszystkim policji? – zapytała ostrożnie Alicja, podając Janie kubek z herbatą.

– O czym? Że jestem w ciąży? – Jana wydawała się autentycznie zdziwiona. – Ale co to ma do rzeczy?

– Janeczko, jesteś jedyną osobą, która wie, że dyrektor miał zaplanowane jakieś spotkanie na wieczór – cierpliwie tłumaczyła Alicja. – Do zabójstwa doszło przecież mniej więcej właśnie o tej porze i może to ten gość go zabił. Powinnaś o tym powiedzieć. Przecież oni szukają zabójcy ojca twojego dziecka.

– Nie mogę im powiedzieć o… o… mnie i Januszu, bo obiecałam mu, że nikomu nie powiem – chlipnęła Jana.

– Nam powiedziałaś – zauważyła Magda.

– Bo byłam zdenerwowana… No i czułam się źle, więc pomyślałam, że jakby mnie zabrali na pogotowie, zemdlałabym czy coś, to lepiej, żeby ktoś wiedział, że jestem w ciąży, zanim mi jakąś chemię podadzą – wyjaśniła Jana.

– Przecież chcesz, żeby znaleźli tego, kto to zrobił, prawda? – próbowała nadal Alicja. – Twoja informacja jest bardzo ważna, powinnaś powiedzieć policji.

– Ale ja nie wiem, z kim on był umówiony! – zaprotestowała Jana. – Wiem tylko, że to musiał być ktoś ważny, bo Januszek był bardzo zdenerwowany. No i to spotkanie wpadło w ostatniej chwili, dzień wcześniej mówił mi, że będzie miał luźniejszy cały tydzień, bez spotkań. Ucieszyłam się, bo pomyślałam, że może nawet uda nam się gdzieś wyjechać na weekend i wtedy mu powiem… – I znów zalała się łzami.

Magda bezradnie wzruszyła ramionami i otworzyła drzwi pokoju promocji, zamierzając wrócić do swojego biurka Przeciąg sprawił, że okno otworzyło się z donośnym trzaskiem.

– Cholera, Alicja, zamknij porządnie to okno! – powiedziała Magda. – Może powinnyśmy to powiedzieć temu podkomisarzowi… jakże mu… Młotkowskiemu…

– O otwartym oknie w promocji? – zdziwiła się Alicja. – A po co?

– Nie, kretynko! – zezłościła się Magda. – O ciąży Jany! Tylko że ile będzie warte to zeznanie, jeśli ona go nie potwierdzi? On pomyśli, że zmyślamy, żeby odsunąć od siebie podejrzenia.

– Jakie podejrzenia? – Alicja spojrzała na koleżankę ze zdziwieniem i weszła do kuchni. – Tobie dał naganę za niewypełnianie poleceń służbowych, bo się nie chciałaś podłożyć za jego kuchy, mnie ukarał brakiem premii, bo spóźniłam się dzień z oddaniem tekstu. Nie sądzę, żeby na tej podstawie policja nas na serio podejrzewała.

– Ja też nie sądzę, chociaż fakty, przynajmniej te dotychczas zebrane, wskazują na kogoś z was. – Zza futryny drzwi kuchennych nieoczekiwanie wyłonił się podkomisarz Młotkowski. – Ale na tym świecie nie ma nic pewnego… Chciałem się do pań wprosić na kawę i nawet nie przypuszczałem, że tu usłyszę najważniejsze rzeczy…

Rozdział III

Magda i Alicja, zaskoczone, nie mogły z siebie wydobyć głosu. Jana, którą koleżanki przewidująco usadowiły na krześle przy kuchennym stole, znów się rozpłakała.

– No niech się panie tak nie stresują. – Policjant czarująco się uśmiechnął i rozejrzał z zainteresowaniem po kuchni. Gdy zlokalizował zmywarkę do naczyń, otworzył ją, wyjął czysty kubek i podsunął go Alicji, która stała akurat koło ekspresu do kawy. – Mam nadzieję, że to nie jest czyjeś prywatne naczynie? – poinformował się uprzejmie.

Alicja zaprzeczyła, a potem machinalnie uruchomiła ekspres, chociaż gdyby ją ktoś zapytał, jaką kawę wybrała, nie umiałaby odpowiedzieć.

– Wszystko… pan… to znaczy słyszał pan wszystko? – zapytała. I z niezadowoleniem pomyślała, co będzie, jeśli po urzędzie rozniesie się, że w obecności policji nazywały zmarłego dyrektora dupkiem.

Niby wszyscy o tym wiedzieli, ale tego określenia używano tylko w zaufanym gronie. Alicja wiedziała, że sytuacja Magdy i jej w biurze nie była dobra. Dyrektor tolerował je jedynie dlatego, że czasami – polityka nie polityka – trzeba było się wykazać profesjonalizmem. A w takich przypadkach miał do wyboru tylko je dwie. Ale bez ogródek przy każdej okazji podkreślał, że osoby, które z nim nie współpracują, czytaj: nie podlizują się na każdym kroku, miejsca tu długo nie zagrzeją.

– No tak, słyszałem – przyznał się bez oporów podkomisarz. – Bardzo tu macie wygodny kącik za futryną, w sam raz do takich celów. Może to nieładnie, zawsze mi tak moja mama powtarzała, ale ludzie tyle ważnych informacji ukrywają i tyle czasu się traci przez to w śledztwie! A tak, piętnaście minut i wiem już o wiele więcej, zwłaszcza o charakterze dyrektora. A to, proszę drogich pań, podstawa. Do tej pory wszyscy mi tu albo serwowali laurki, albo wykręcali się, że go za dobrze nie znali.

– Z naszego punktu widzenia wygląda to nieco inaczej… Dlatego szkoda, że pan jednak mamy w swoim czasie nie słuchał. – Magda pokiwała głową. – Chyba że od razu, już we wczesnym dzieciństwie, zaplanował pan sobie karierę policjanta…

– A to wpadłyśmy – westchnęła Alicja. – Takiego podsumowania dyrektora nikt nam nie daruje. I jeszcze to podejrzenie, że to ktoś z nas! Co właściwie chciał pan przez to powiedzieć?

– A nie, nie! – Podkomisarz nieoczekiwanie i energicznie zamachał rękami. – Nie muszą się panie niczego obawiać. Poza tym to są informacje zdobyte w toku śledztwa i jako takie są tajne. Nikomu ich nie ujawniamy. Ale czy w zamian mógłbym liczyć na trochę prawdziwej współpracy? No, żeby mi panie powiedziały, co naprawdę myślą o swoim byłym szefie? W końcu leży to w waszym interesie. Bo skoro pani, pani Alicjo, zastała drzwi zamknięte na kartę, to znaczy, że ostatni był w biurze prasowym ktoś, kto miał taką kartę i za jej pomocą te drzwi zamknął. Na przykład zabójca… Nie była to karta dyrektora, bo ją miał przy sobie, więc w grę wchodzą pozostałe osoby pracujące w biurze prasowym. Ewentualnie w promocji.

Dwie dziewczyny uważnie przyjrzały się policjantowi, mniej przerażone jego konkluzją, niż się spodziewał. Najprawdopodobniej obu już ta ewentualność przemknęła przez myśl. Alicja patrzyła może nieco mniej intensywnie, Magda natomiast – takie przynajmniej Młotkowski miał wrażenie – prześwietliła go jak rentgen. A spojrzenie, jakie mu wysłała, zdecydowanie nie było życzliwe. Gdyby podkomisarz miał je jakoś określić, pewnie użyłby przymiotników w rodzaju „podejrzliwe”, „zakładające najgorsze”, a w najlepszym wypadku „zdystansowane”.

– No nie wiem – mruknęła. – Wie pan… i proszę zrozumieć, ale policjant to policjant. Nawet jeśli sympatyczny, to człowiek wie, że powinien uważać, co mówi. No, wie pan… żeby się potem nie okazało, że jakieś głupoty nagadał, że przeciwko sobie właściwie…

– Właśnie – przytaknęła jej Alicja. – Omawiamy zabójstwo, w które na razie jakoś jesteśmy zamieszane. Ty też, Magda. Chyba że ktoś ci ukradł ostatnio kartę i masz na to papier…

– E tam, nie jesteśmy zamieszane, tylko znalazłyśmy zwłoki. On zginął wczoraj wieczorem, co, nie masz alibi?

– A żebyś wiedziała, pokłóciłam się z Markiem i poszłam na spacer, żeby ochłonąć – parsknęła Alicja. – Łaziłam po parku ze dwie godziny, nikogo znajomego nie spotkałam, spokojnie w tym czasie mogłabym tu dojechać i go trzepnąć.

– Akurat – zaprotestowała Magda. – Już pomijam fakt, że dawno by któryś ze strażników o tym powiedział policji, wszyscy cię znają i nie wiem, jak chciałabyś wejść do budynku bez ich wiedzy. Ale przecież dyrektor by z tobą nie robił takich ceregieli jak pilne spotkanie po szóstej wieczorem! Ty nie jesteś przydupas Tomaszewski. Kazałby ci przyjść w godzinach urzędowania, potem by go oczywiście cały dzień nie było, a później zrobiłby ci awanturę, że nie przyszłaś i on przez ciebie marnuje cenny czas. Bo to mało razy tak było?

– Ano prawda – zgodziła się Alicja. – Chociaż gdybym dała mu do zrozumienia, że znam jakieś bardzo tajne i strasznie kompromitujące szczegóły z jego życia, to na pewno by wolał ze mną pogadać po godzinach, żeby nikt nie podsłuchał.

– A znasz jakieś takie szczegóły? – kąśliwie zapytała Magda.

– A pewnie, ty też, wystarczy dokumenty finansowe biura przejrzeć…

– Kretynka!

– Sama jesteś kretynka! Może nieprawda?

– Prawda, ale za to się nie zabija, tylko pisze donos do prokuratury! – wytknęła jej Magda. – Gość idzie siedzieć, czyli masz zemstę i satysfakcję, ale ciebie nie ciągają po sądach za zabójstwo, wręcz przeciwnie, jeszcze cię chwalą za wzorową postawę obywatelską… To już prędzej ja jestem podejrzana, bo nie mam alibi, a byłam pierwsza nie tylko do zwolnienia, ale i do zeszmacenia.

– Zeszmacenia? – zaciekawił się Młotkowski, śledzący z coraz większym zainteresowaniem ekspresyjny dialog między paniami. – To jakieś lokalne określenie na działania nieprzyjazne dla pracownika? Mogłaby to pani jakoś wyjaśnić?

Magda mruknęła coś niechętnie i ewidentnie nie chciała kontynuować tematu. Alicja szturchnęła ją w bok.

– Jak już zaczęłaś, to teraz kończ – powiedziała. – Już się nie wywiniesz. Policja po takim tekście ci nie popuści, zwłaszcza że, jak sama mówisz, nie masz alibi, a podkomisarz uważa, że to ktoś z nas, chociaż nie wyjaśnił dlaczego. Chyba jednak obie nie mamy wyjścia, musimy współpracować. Ale to zresztą będzie nawet naturalne, bo przecież to my tu byłyśmy pierwsze i znalazłyśmy zwłoki. Nikomu nie wmówimy, że zabójca wszedł przez otwarte okno w promocji. Tylko Jany bym w to nie mieszała, ona i tak jest w fatalnym stanie, a do tego jeszcze ciąża…

– A nie, co do pani Kaczmarek mam inne plany – ożywił się podkomisarz. – Pojedzie do szpitala, odpocząć i dojść do siebie. Przyznają panie, że zabójstwo partnera, zwłaszcza gdy jest się w ciąży, to poważny wstrząs. Myślę, że zostanie w szpitalu przynajmniej tydzień, a jak odpocznie i dojdzie do sobie, to z nią porozmawiam. Już uzgodniłem to z ekipą karetki, zaraz ją zabiorą.

Jana podczas całej rozmowy siedziała zamyślona i apatycznie wpatrywała się w kubek herbaty, której nie tknęła. Alicja z niepokojem pomyślała, że z tą dziewczyną dzieje się rzeczywiście coś niedobrego i powinien ją jak najszybciej obejrzeć lekarz.

– Jana, zabierz torebkę, daj nam numer telefonu i powiedz, kogo powiadomić – zarządziła energicznie. – Masz jakieś zwierzę, o które trzeba zadbać? Coś ci z domu przynieść? Kwiatki podlać?

Jana nadal nie reagowała, w końcu jednak po kilku minutach wysiłków udało się w jej torebce znaleźć klucze i uzyskać informacje od miłej ratowniczki medycznej, co w szpitalu będzie potrzebne pacjentce. Po przekazaniu kluczy Alicji, która dostała zadanie przywiezienia kosmetyków i piżamy, Jana wsiadła do karetki i pojechała do szpitala.

– No, to teraz spokojnie możemy się zająć dochodzeniem. – Młotkowski zatarł ręce i gestem zaprosił obie dziewczyny z powrotem do kuchni.

Usiedli wygodnie z kubkami kawy, zamierzając kontynuować rozmowę, jednak wymianę informacji przerwał tubalny głos Macieja Mackiewicza, dyrektora gabinetu prezydenta. Młotkowski uświadomił sobie, że przecież zapowiedział się do dyrektora za godzinę, godzina minęła, a on się nie pojawił. Dyrektor sam więc pofatygował się na miejsce zdarzenia i był wyraźnie oburzony, sądząc z tonu i natężenia jego głosu. Ani Magda, ani Alicja nie miały złudzeń, że dotrze tu do nich jak tsunami i weźmie je na prywatne przesłuchanie, dobitnie wyrażając niezadowolenie z ich współpracy z organami ścigania. „To, co się dzieje w urzędzie, zostaje w urzędzie” – taka była podstawowa dewiza dyrektora, z dodatkiem, że trzeba chronić dobre imię jednostki i jej pracowników, oczywiście tych na dyrektorskich stanowiskach, bo kto by się tam przejmował zwykłymi pracownikami bez koneksji politycznych.

– Panie podkomisarzu, ale ileż może pan przesłuchiwać moje pracownice? – Dyrektor wszedł, a właściwie wkroczył, do biura prasowego, zostawiając przed drzwiami towarzyszącą mu pokaźną świtę. Na pewno tam była, dyrektor Mackiewicz nigdy nie poruszał się bez swojego orszaku, bo większość spraw załatwiał w biegu, co zmuszało pracowników potrzebujących jego podpisu czy akceptacji do ganiania za nim po korytarzach urzędu. Swój gabinet dyrektor traktował natomiast jak święte miejsce odpoczynku, w którym absolutnie nie wolno mu przeszkadzać. Bywał tam zresztą rzadko, znacznie chętniej wypełniał funkcje reprezentacyjne poza urzędem. Szczególną odrazą pałał do zajmowania się jakimikolwiek dokumentami, więc uzyskanie od niego zgody czy podpisu nie było łatwym zadaniem. Plotka głosiła, że w czasie zwiększonego natłoku dokumentów, które dyrektor musiał podpisać, delegowano w gabinecie jednego pracownika wyłącznie do tego, by biegał za dyrektorem po mieście i w odpowiednich odstępach czasu podsuwał mu do podpisania dokumenty… Ale trudno było znaleźć chętnego, bo praca mogła wykończyć kondycyjnie, więc kolejni ludzie zazwyczaj po kilku miesiącach rezygnowali ze stanowiska. Podobno ktoś, składając wypowiedzenie, stwierdził, że chciał pracować w urzędzie, a nie biegać w maratonach okrągły rok.

– Ludzie tu mają obowiązki, a zwłaszcza teraz, w tak tragicznym dla nas momencie, musimy dołożyć wszelkich starań, by wykonywać swoją pracę najlepiej, jak potrafimy, tak, jak by tego sobie nasz drogi zmarły życzył! – powiedział dyrektor, patrząc srogo na swoje pracownice, które zamiast pracować lub ewentualnie rozpaczać, siedziały sobie wygodnie z kawą, i to jeszcze w towarzystwie policjanta. W godzinach pracy!

– Ależ drogi panie dyrektorze! – odezwał się łagodnie podkomisarz Młotkowski. – Panie służą mi nieocenioną pomocą w śledztwie. Zapewne już pan wie, że to one znalazły ciało, więc wszystko, co mogą mi powiedzieć, jest bezcenne. Obawiam się, że będę musiał zająć im więcej czasu.

– A kto będzie pracował, ja się pytam? Kto? Nasza najlepsza fachowa siła, pan Tomaszewski, pewnie pan słyszał, bo to znany warszawski dziennikarz, nie może pisać wszystkiego – huczał dyrektor.

Ale Młotkowski bez problemu poradził sobie z tym argumentem.

– Rozmawiałem już z panem Janiakiem, kierownikiem biura, który zapewnił mnie, że na pewno sobie poradzi bez dwóch pracownic przez ten jeden dzień – powiedział z uprzedzającą grzecznością. – Jak zrozumiałem, głównym zajęciem na dziś jest udzielanie odpowiedzi mediom na temat zabójstwa, a w tej kwestii wyręczyło państwa nasze biuro prasowe, które przygotowało odpowiedni komunikat, ujawniając tyle informacji w tej sprawie, ile można. Oczywiście dziennikarze będą potrzebowali pana pracowników przed kamerą i do mikrofonu, ale jak mi powiedział pan Janiak, do tego panie nie są potrzebne, bo obie mają zakaz rozmów z dziennikarzami. Podobno to pan go wydał na prośbę dyrektora Talarka. Czy tak?

Dyrektor Mackiewicz nie wydawał się przekonany, ale przytaknął, sapiąc ze złością, bo nie wymyślił żadnego argumentu, który mógłby zmienić sytuację. Pozostało mu więc tylko jedno: wyjść, udając, że to była jego decyzja, którą ten policjant po prostu uprzedził, po czym udać się w poszukiwaniu nieszczęśnika, którego mógłby zasypać poleceniami do natychmiastowego wykonania i najczęściej całkiem bezsensownymi. Dziewczyny uznały, że padnie na Janiaka, następnego w łańcuchu dowodzenia, piastującego oficjalnie stanowisko kierownika biura prasowego, a nieoficjalnie – bezdyskusyjnego i bezrefleksyjnego wykonywacza poleceń dupka.

– Dlaczego on pań tak nie lubi? – zaciekawił się podkomisarz.

Alicja spojrzała na Magdę, Magda na Alicję. Obie westchnęły ciężko.

– Najchętniej byśmy panu powiedziały, że co panu do tego, a w ogóle to się panu tylko wydaje… – zaczęła Alicja.

– Ale i tak wiemy, co pan powie – dokończyła Magda. – Że ze względu na dobro śledztwa i takie tam mamy mówić prawdę, bo to przecież może mieć związek z zabójstwem.

– Dlatego panu powiemy, chociaż pewnie sam się pan domyślił – powiedziała Alicja. – Otóż my sprawiamy kłopoty. Jesteśmy problemem, żądamy zaprzestania mobbingu, działań niezgodnych z prawem, wprowadzenia porządku do funkcjonowania biura i poprawienia polityki informacyjnej, choćby na poziomie błędów językowych na stronie internetowej miasta i w informacjach prasowych. Piszemy pisma, żądamy odpowiedzi, czyli wymagamy, żeby dyrektor przyjrzał się, jak funkcjonuje podległa mu jednostka, poczytał teksty, sprawdził godziny pracy, zarzuty swojego zastępcy wobec pracowników i tak dalej. Jednym słowem wziął się do pracy. To mu się nie podoba. On uważa, że gdyby nas nie było, wszystko byłoby dobrze i wszyscy by się kochali jak gołąbki z walentynkowej kartki. Kompletnie nie dostrzega, że problem nie leży w nas, tylko w tym, że większość pracujących tu ludzi absolutnie się do tej pracy nie nadaje. Nie mówiąc już o tym, że nic nie robi, a jeśli nawet robi, to przynosi tym miastu więcej szkody niż pożytku.

– A może jednak przynajmniej część winy leży po stronie pań? – ostrożnie zapytał Młotkowski z miną wskazującą na to, że zdaje sobie sprawę z ryzyka zadania takiego pytania.

Obie przyjaciółki obrzuciły go spojrzeniami wyrażającymi bardziej politowanie niż potępienie.

– Dyrekcja też tak uważa – powiedziała uprzejmie Alicja. – I to raczej nie jest dla pana komplement, wie pan?

– No proszę, a mówi się, że urzędnicy nie myślą, bo nie mają czasu między tymi wszystkimi kawami – zaśmiał się cicho. – To chyba nietypowe panie są, prawda?

Alicja prychnęła, Magda uśmiechnęła się tylko.

– Z pewnością jesteśmy tak typowymi urzędniczkami, jak pan policjantem – powiedziała słodko. – Ale zapewniam pana, że tu ludzie naprawdę myślą, muszą, bo w urzędzie, jak nie masz układów politycznych, to musisz się nieźle nakombinować, żeby jakoś wykonać swoją pracę i żeby cię za to nie wylali. Jak jesteś z gatunku tych protestujących, walczących o prawdę i nieugiętych, to cię zeszmacą. Na szczęście nie wszyscy dyrektorzy są z politycznego nadania, więc w wielu jednostkach da się w miarę normalnie funkcjonować. I nawet mieć frajdę z pracy.

– A tu? – zapytał ostrożnie policjant.

Obie dziewczyny spojrzały na niego wymownie. I nic nie powiedziały. Zapadła cisza, którą w końcu podkomisarz zdecydował się przerwać.

– To może by mi panie teraz opowiedziały o sobie – zaczął ostrożnie. – Ile lat tu pracujecie?

– Ja prawie siedem lat, a Magda cztery – powiedziała Alicja. – Przyszłam do urzędu zaraz po studiach, kończyłam administrację samorządową. Najpierw trafiłam do wydziału organizacyjnego, a później przenieśli mnie do biura prasowego, jeszcze za poprzedniego prezydenta, bo ówczesny rzecznik potrzebował kogoś do prowadzenia papierkowych spraw. Do ostatniego roku było fajnie, mili ludzie, wiadomo było, kto za co odpowiada, do kogo z czym się idzie, był porządek i organizacja, a ludzie wiedzieli, co mają robić.

– Ja przyszłam z mediów, z brukowca, bo poprzedni rzecznik uznał, że tekstom na stronie miasta potrzeba trochę życia – dodała Magda. – Miałam małe dziecko, byłam po rozwodzie i zgodnie z uświęconą tradycją tego kraju nie dostawałam alimentów od byłego męża. Tu była stała praca na etat, stałe godziny, mogłam odbierać małą ze szkoły i spłacać kredyt. Pracowało mi się naprawdę nieźle przez cały ten czas, ostatni rok dopiero dał mi w kość. Jak przyszła obecna ekipa. Nowi szefowie od informacji przyjechali w teczkach z Warszawy, całkiem jak za komuny. Ale to by jeszcze nie było tak źle, gdyby tylko ludziom w pracy nie przeszkadzali, w końcu człowiek żyje w tej rzeczywistości, wie, jak jest. Od układów politycznych nie uciekniesz. Niestety, ci z układów to jednak obcy i karierowicze. Oni wcale nie znają miasta i poznać nie chcą. Nie wiedzą, co dla ludzi ważne, i nie słuchają tych, którzy to wiedzą. Ale chcą rządzić. I tak właśnie ta polityka informacyjna wygląda: brak kompetencji i wtopa za wtopą. Specjaliści są na cenzurowanym. I w zasadzie to logiczne, przecież żaden idiota nie lubi mieć wiecznie obok siebie kogoś, kto samym swoim istnieniem przypomina mu o jego głupocie.

– Rozumiem, że mają panie głównie na myśli zmarłego dyrektora – zauważył Młotkowski.

– Z Michałem Janiakiem, znaczy kierownikiem, jest mniejszy problem – wyjaśniła Alicja. – Swoje wady ma, głupie pomysły też, miasta nie zna, ale przynajmniej nie przeszkadza ludziom pracować.

– Pamiętasz, jak zabłysnął przy zgłaszaniu tematów na stronę internetową w grudniu? – zaśmiała się Magda. – Zapytał, co to takiego kapucynka… Ale poza takimi wpadkami pracuje się z nim nieźle.

– Nawet od czasu do czasu wstawiał się za nami u dyrektora, broniąc naszych pomysłów, gdy on je wyśmiewał – dodała Alicja. – Miał taki zwyczaj, dyrektor oczywiście, że wyświetlał tekst pracownika, który był na cenzurowanym, na dużym monitorze wiszącym na ścianie w naszym pokoju, żeby wszyscy widzieli. I publicznie go wyśmiewał. Lepiej było nie próbować protestować. Tylko Tomaszewski nie lądował na ścianie, bez względu na to, jakie głupoty by napisał…

– Albo z jakimi błędami – zaśmiała się Magda. – Wiem, bo poprawiałam jego teksty. Michał przychodził, oglądając się, czy Talarek i reszta zespołu nie słyszą, po czym prosił mnie szeptem, żebym wrzuciła na stronę tekst Tomaszewskiego, ale wcześniej poprawiła błędy… Było co robić!

– Dlaczego Tomaszewski był pod ochroną? – zainteresował się podkomisarz i podsunął kubek po następną kawę.

– Bo to Talarek go tu ściągnął. Mieli jakieś wspólne interesy, ciągle rozmawiali przez telefon. Wiem, bo Talarek, gadając przez komórkę, musiał chodzić po biurze, więc wszyscy słyszeli – prychnęła Magda. – No chyba że jest jeszcze inna osoba, do której mówi „Andrzejku”. I on miał zawsze spokój, cokolwiek by napisał. Ale pozostali, zwłaszcza jeśli wcześniej narazili się dyrektorowi, mieli przechlapane. To znaczy głównie my dwie, bo już tylko my zostałyśmy. Wie pan, my tu przygotowujemy informacje prasowe, to nie jest ścisła wiedza, zawsze można znaleźć coś, do czego idzie się przyczepić. A w ostateczności, gdy już nie ma innego argumentu, można powiedzieć: „ten tekst źle się czyta”, „tytuł jest jakiś dziwny”. Ostatecznie miał pan do wyboru: albo złożyć w końcu wypowiedzenie, bo każdy ma jakieś granice wytrzymałości, albo stać się wiernym poddanym jego wysokości dyrektora, i wtedy mógł pan liczyć na odrobinę spokoju, bez względu na to, czy pan coś robił, czy nie. Tak to wyglądało.

Alicja chciała jeszcze coś dodać do wypowiedzi Magdy, ale do kuchni zajrzał nieśmiało szczupły, niepozorny mężczyzna o nieco mysiej urodzie, jak to na własne potrzeby określił w myśli podkomisarz. Miał proste, krótkie włosy piaskowego koloru, równie jasne brwi i rzęsy, blade oczy w kolorze pośrednim między jasnoszarym a piwnym. Wszystko to tworzyło bardzo nijaką całość, którą uzupełniał równie przeciętny ubiór – dżinsy, jasnoniebieska koszula i szary sweter z dekoltem w serek.

– Podobno mam się tu zgłosić, Michał Janiak tak mi powiedział – wyjąkał cicho, nie patrząc na nikogo w szczególności. Głos miał bezbarwny, tak samo jak wygląd.

Zapadło milczenie. Policjant z zainteresowaniem przyglądał się przybyszowi i nic nie mówił, a Magda zastanawiała się, czy w sytuacji śledztwa w sprawie zabójstwa obowiązują zasady dobrego wychowania i czy powinna przedstawić przybyłego Młotkowskiemu. Ostatecznie zdecydowała, że raczej wypadałoby, żeby to zrobiła Alicja jako starsza stażem, ale ta domyśliła się, co koleżance chodzi po głowie, i rzuciła jej mordercze spojrzenie jednoznacznie wykluczające taką możliwość. Czyli musiała to wziąć na siebie.

– Panie podkomisarzu, to współpracownik biura prasowego Andrzej Tomaszewski – oznajmiła bardzo oficjalnym tonem.

Podkomisarz uprzejmie skinął głową, chociaż co prawda sam się domyślił, że to pewnie ten przydupas przywieziony z Warszawy. Był ciekaw, co Tomaszewski będzie miał do powiedzenia, więc wskazał mu krzesło i jednocześnie gestem poprosił obie dziewczyny, żeby wyszły z kuchni. Zrozumiały i opuściły pomieszczenie, choć dałby głowę, że zastanawiają się, jak podsłuchać, co Tomaszewski mu powie.

– Pewnie już pan wie, że znaleziono dyrektora Talarka martwego w jego gabinecie – zaczął podkomisarz. – W związku z tym pytamy wszystkich pracowników, czym zajmowali się wczoraj, w dniu śmierci dyrektora, i czy może w pracy tego dnia nie wydarzyło się coś, co mogłoby rzucić jakiekolwiek światło na to, kim jest zabójca. Co pan robił wczoraj?

Tomaszewski milczał i patrzył na podkomisarza bez wyrazu. Milczenie trwało minutę, później następną. Młotkowski zazwyczaj przeczekiwał takich rozmówców, bo uważał, że najlepiej pozwolić każdemu mówić w jego tempie, ale tym razem nie miał cierpliwości.

– Proszę pana, nie mam zbyt wiele czasu – powiedział stanowczo.

Tomaszewski jakby się ocknął.

– Przepraszam… to taki szok, że… nie bardzo się umiem odnaleźć – powiedział tak cicho, że podkomisarz ledwo go słyszał. – Znaliśmy się z Januszem od lat i nigdy bym nie przypuszczał, że…

– Tak, rozumiem, ale teraz proszę o pomoc w śledztwie – cierpliwie powtórzył Młotkowski. – Co pan robił wczoraj?

Tomaszewski z wyraźnym wysiłkiem postarał się wziąć w garść.

– Wczoraj nie było mnie w urzędzie, bo ja piszę teksty na konkretne zamówienie, nie muszę tu siedzieć – powiedział. Mówił z przerwami, jakby zastanawiając się nad każdym słowem, zanim je wypowie. Młotkowskiego strasznie to denerwowało. – Akurat wczoraj żadnych zleceń od dyrektora nie dostałem, więc zająłem się pisaniem artykułów do innych periodyków, z którymi współpracuję. Robiłem to w domu i tak mi zeszło do piętnastej. O tej godzinie poszedłem po żonę, ona pracuje w urzędzie skarbowym przy Strzeleckiej. Razem zrobiliśmy zakupy, co trwało około pół godziny, a potem poszliśmy do domu, na obiad. Mieszkamy w tym nowym budynku przy Grochowych Łąkach. Po obiedzie z domu już nie wychodziliśmy.

– Czy ktoś państwa odwiedzał, może dzwonił w tym czasie?

– Nie, nikt. Byliśmy tylko we dwójkę z żoną. Ona to potwierdzi.

Czy Młotkowskiemu wydawało się, czy rzeczywiście w głosie Tomaszewskiego usłyszał zdenerwowanie?

– Czy może mi pan podać numer telefonu do swojej żony? Chciałbym z nią porozmawiać – zapytał niewinnie podkomisarz, uważnie obserwując reakcję mężczyzny. Tak, zdecydowanie widać zdenerwowanie. Tomaszewski nerwowo przełknął ślinę.

– Tylko że… wie pan… ona nie odbiera telefonów z numerów, których nie zna – wyjąkał. – Może ja zadzwonię i ją uprzedzę?

Młotkowski uśmiechnął się.

– To nie będzie potrzebne – oznajmił, wstając z krzesła. – Skoro żona nie odbiera nieznanych telefonów, to chyba po prostu się przejdę do urzędu, przecież mieści się po sąsiedzku. I proszę do niej nie dzwonić. Będzie miała niespodziankę…

*

Żona Tomaszewskiego wyglądała dokładnie tak, jak się w zasadzie spodziewał. W pewnym sensie była przeciwieństwem i jednocześnie dopełnieniem swojego męża. Pulchna, z rzadkimi, niedbale ufarbowanymi blond włosami i z wyraźnie widoczną siwizną. Była ubrana równie bezbarwnie jak mąż, ale jeśli chodzi o charakter, z pewnością bezbarwna nie była. Spoglądała z furią na Młotkowskiego, wcale nie usiłując ukryć wściekłości.

– Czy może mi pan wytłumaczyć, dlaczego policja nachodzi mnie w miejscu pracy z powodu śmierci jednego z naszych znajomych? – zapytała ze złością. – Ładne rzeczy pomyśli sobie o mnie mój dyrektor! Co ja mam z tym wspólnego?

– Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. – Młotkowski był uosobieniem wdzięku.

– I musiał pan koniecznie przyjść do pracy? Nie mógł pan poczekać, aż ją skończę? – Nadal była wściekła. – Z dyrektorem Talarkiem nie łączyły nas żadne szczególnie bliskie więzi, nie odwiedzaliśmy się ani nic w tym rodzaju.

Młotkowski zadecydował, że czas wyciągnąć ciężkie działa.

– Proszę pani, widocznie niezupełnie mnie pani zrozumiała: prowadzę dochodzenie w sprawie zabójstwa – powiedział cicho, ale zdecydowanie. – Trudno, żebym w przypadku takiej śmierci czekał z przesłuchaniem, aż komuś to będzie pasowało. Poza tym chyba nie do końca tak wyglądały państwa kontakty z dyrektorem Talarkiem: w końcu ściągnął pani męża do Poznania do pracy za niezłe pieniądze, pani załatwił posadę w urzędzie skarbowym… – Tu Młotkowski blefował, ale sądząc po nagłym ściągnięciu bladych i wąskich warg pani Tomaszewskiej, trafił w sedno. – Był szefem pani męża, on tylko od niego odbierał polecenia, tak przynajmniej zeznali inni pracownicy biura prasowego. Nawet jeśli nie łączyła państwa szczególnie bliska więź, to jednak z pewnością była to zależność wymuszająca częste i regularne kontakty.

Tomaszewska ponownie zacisnęła usta.

– Banda próżniaków i nieudaczników! – syknęła. – Dyrektor Talarek zaproponował pracę mojemu mężowi, bo wiedział, że musi mieć kogoś, na kim może tu polegać, kogoś z dziennikarskim warsztatem na odpowiednim poziomie. Wiedział, że tu nie znajdzie ludzi, którzy będą w stanie zrozumieć jego wizję i ją wykonać, tylko takich, co będą chcieli bezczynnie siedzieć na ciepłych posadkach po znajomości. A Andrzeja nie doceniono w Warszawie… On ma ogromny talent i rzetelną wiedzę, ale za dużo klasy, żeby się przepychać do żłoba. A szefowie dzisiejszych mediów cenią tylko zwycięzców wyścigu szczurów, prawdziwa wiedza się dla nich nie liczy… Dlatego powiedziałam Andrzejowi, że powinien to rzucić, skorzystać z propozycji Janusza, i on mnie posłuchał. To warszawskie bagno nie jest dla rzetelnych dziennikarzy, tylko dla karierowiczów i celebrytów. A Andrzej nie umie błyszczeć w towarzystwie, sypiać z kim trzeba i podlizywać się komu trzeba…

Ciekawe, zastanawiał się Młotkowski, jak by zareagowała, gdyby się dowiedziała, że jej małżonek przeleciał córkę jakiegoś milionera albo właściciela gazety, żeby dostać stanowisko. Już pomijając kwestię dyskusyjną, czy taka córka by go chciała, bo z pewnością ma do wyboru lepiej wyglądających potencjalnych kochanków, to nawet gdyby chciała, własna żona wydrapałaby mu oczy… Podkomisarz uśmiechnął się w duchu dwa razy: raz na myśl o Tomaszewskim w roli żigolo, a drugi – miny, jaką miałaby jego żona, gdyby się o tym dowiedziała. Po czym natychmiast przywołał się do porządku i skupił na kolejnych pytaniach.

– A jak wyglądał państwa wczorajszy dzień?

Tomaszewska, jeśli to możliwe, najeżyła się jeszcze bardziej.

– A dlaczego pan pyta? Czy jesteśmy o coś oskarżeni? Na jakiej podstawie? – zapytała wrogo. I co ciekawe, czarujące maniery Młotkowskiego nie wywierały na niej żadnego wrażenia. Jak podkomisarz skonstatował z niejakim oburzeniem, zdarzyło mu się to pierwszy raz.

– Ależ proszę pani…! – zaprotestował. – To rutynowa procedura, sprawdzamy wszystkich pracowników. Poza tym osoby związane ze zmarłym, znające go, są dla nas nieocenionym źródłem informacji o nim i o tym, kto mógłby mieć do niego jakiś żal czy urazę. A jeśli mamy do czynienia z osobą tak spostrzegawczą i inteligentną jak łaskawa pani, zeznanie ma wyjątkowe znaczenie.

I to wreszcie podziałało. Tomaszewska wyraźnie odtajała i chociaż nadal patrzyła na podkomisarza z podejrzliwością, to zdecydowanie mniejszą niż poprzednio.

– O piętnastej skończyłam pracę i mój mąż na mnie czekał, tak jak się umówiliśmy, bo mieliśmy zakupy do zrobienia, a ja nie mogę dźwigać ze względu na chory kręgosłup – zaczęła mówić. – Po mniej więcej pół godzinie wróciliśmy do domu, zjedliśmy obiad i już nie wychodziliśmy.

– A co państwo robili? – dopytywał Młotkowski, nawet niekoniecznie dlatego, że była to informacja istotna dla śledztwa, a raczej z prywatnej ciekawości, jak tacy ludzie, tak bezbarwni, nieatrakcyjni i chyba niedobrani, spędzają wolny czas.

Tomaszewska nadęła się znowu.

– Nie rozumiem celu tego pytania, ale skoro koniecznie chce pan wiedzieć, to po obiedzie mój mąż oglądał telewizję, a ja poszłam się położyć. Jestem delikatnego zdrowia, mam kłopoty z kręgosłupem i siedzenie przy biurku daje mi się we znaki. Po ośmiu godzinach pracy jestem zawsze bardzo zmęczona. Niestety, poziom tutejszych lekarzy jest żenujący, nic nie umieją mi doradzić ani pomóc. W nocy bóle się nasilają, zazwyczaj nie mogę spać, więc jeśli jest to możliwe, sypiam w ciągu dnia.

– Czyli wczoraj również pani położyła się spać? – zapytał łagodnie Młotkowski. – Mam nadzieję, że udało się pani odpocząć i ból nie dokuczał tak bardzo. Mamy bardzo zimną wiosnę tego roku. Czy pogoda wpływa na pani zdrowie?

Tomaszewska nieco złagodniała.