Z tobą zawsze - Sagan Beata - ebook + książka
NOWOŚĆ

Z tobą zawsze ebook

Sagan Beata

0,0

37 osób interesuje się tą książką

Opis

Joasia ma wszystko, o czym marzy typowa nastolatka. Jest ładna, popularna i lubiana. Ma kochającą rodzinę i wiernych przyjaciół. Do pełni szczęścia brakuje jej tylko jednego – chłopaka. Wybrankiem jej serca jest nikt inny, jak sam Marek – najprzystojniejszy i najfajniejszy chłopak w całej szkole. Joasia za wszelką cenę chce zdobyć jego serce i pójść z nim na studniówkę. Wydaje się, że na drodze ku temu stoją jedynie nadopiekuńcza mama oraz wkurzający sąsiad. Czy faktycznie tak jest? A może to sama Joasia jest przeszkodą na drodze do własnego szczęścia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Z tobą zawsze

Copyright ©Beata Sagan

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja: Aleksandra Baranowska

Korekta: Natalia Hermansa

Skład, łamanie i konwersja plików do formatów elektronicznych: Aleksandra Baranowska

Projekt okładki: Patrycja Kubas

Ilustracje: Maja Szendzielorz

ISBN e-book: 978-83-976859-0-1

Wydanie II

Gliwice 2025

[email protected]

Instagram: @beatasagan_autorka

Facebook: beatasagan.autorka

Rozdział 1

Mieliście kiedyś wrażenie, że urodziliście się w nieodpowiednich czasach? Albo w innym kraju, niż byście chcieli? Albo na przykład w rodzinie, do której zupełnie nie pasujecie?

Każdy z was zna pewnie albo pamięta to uczucie buntu przeciw wszystkim i wszystkiemu. Zwłaszcza przeciw rodzicom – ich nakazom, zakazom oraz oczekiwaniom. Większość rodziców marzy o grzecznych, ułożonych dzieciach, które będą przynosić same dobre oceny i mieć wiele rozmaitych zainteresowań.

No cóż, moi rodzice zdecydowanie odbiegają od takich standardów. Zawsze liczyli na to, że ich dzieci będą zbuntowanymi indywidualistami. Oczywiście nie chodziło im o to, że będziemy palić papierosy, ćpać czy uciekać z domu albo wagarować – takie rzeczy zdecydowanie nie mają nic wspólnego z indywidualnością. Chcieli, żebyśmy łamali zasady i przeciwstawiali się zdegenerowanemu światu popkultury, zwłaszcza jeśli tym światem rządzą zdemoralizowane i ogłupiane przez media nastolatki (słowa mojej mamy – nie moje!).

Marzeniem moich rodziców jest, żebyśmy założyli glany, włożyli skórzaną kurtkę, słuchali razem z nimi ciężkiego brzmienia, chodzili z nimi na koncerty. Gdzieś w głębi duszy moja mama czeka tylko na moment, aż zacznę czytać książki w każdej wolnej chwili, żeby później móc z nią dyskutować o ich fabule i literackim potencjale.

Niestety, w przeciwieństwie do mojego brata już kilka lat temu przestałam spełniać oczekiwania rodziców. Nie to, że nie lubię czytać książek, choć w tej chwili mam czas jedynie na szkolne lektury. Co do muzyki… No cóż, wychowałam się na heavy metalu. Staram się tego nie okazywać, ale tak naprawdę nigdy nie przestałam podzielać muzycznego gustu pozostałej części rodziny. Natomiast jeśli chodzi o całą resztę, to coraz bardziej od nich odstaję, zarówno pod względem stylu bycia, jak i pozycji społecznej oraz poglądów. Nie mam zamiaru zostawać outsiderką. Chcę być lubiana i popularna. To jest właśnie mój swoisty, wewnętrzny bunt.

Ostatnie spojrzenie w lustro. Sprawdzam, czy na pewno nie trzeba czegoś poprawić wacikiem wokół oczu. Nie, jest idealnie. Równe kreski na powiekach, przydymione popielatym cieniem. Podkład i puder maskują wszystkie niedoskonałości na mojej twarzy. Ostatnie pociągnięcie błyszczyka, wygładzenie włosów i jestem gotowa do wyjścia.

W przedpokoju napotykam rozczochraną mamę w piżamie. Posyła mi zaspany uśmiech. W przeciwieństwie do mnie ona nigdy się nie spieszy. Pomimo tego, że jest trochę roztrzepaną osobą, jak przystało na wykładowcę literatury współczesnej, to jednocześnie zawsze ma wszystko doskonale zaplanowane.

Pracuje na uniwersytecie. Nie ma ustalonych godzin pracy – oprócz zajęć. Ponadto zajmuje się recenzowaniem książek, filmów i muzyki i jest w tym cholernie dobra. Mama uwielbia swoją pracę, chociaż nie zarabia kokosów. Książki są jej życiem, muzyka także. Ciężkie, gitarowe dźwięki całymi dniami rozbrzmiewają w naszym domu. Wyjątkiem są te krótkie poranne chwile, kiedy pozostała część rodziny jeszcze śpi, a ja szykuję się do szkoły.

Codziennie wstaję pierwsza. Myję głowę, następnie prostuję włosy – falujące, brązowe, odziedziczyłam je po mamie. Moje koleżanki mówią, że fale wyszły z mody, a w prostych włosach jest mi bardziej do twarzy, więc choć tego nienawidzę, robię to każdego dnia. Wkładam ubrania, które zawsze szykuję dzień wcześniej. Dobieram je tak, żeby wpasowywały się we wszystkie znane mi kanony mody i dobrego smaku. Tylko że to nie są rzeczy z drogich butików. Kupuję je głównie w szmateksach, ale staram się, żeby były markowe albo chociaż takie przypominały.

Następnie makijaż. Też zabiera mi sporo czasu. Jest delikatny, aczkolwiek perfekcyjny. Dopiero w trzeciej klasie mama, niechętnie, pozwoliła mi malować się do szkoły. Wcześniej jednak ćwiczyłam z przyjaciółkami robienie makijażu, bo Marta i Laura malowały się już od dawna. Nieraz chodziły na wizyty do kosmetyczek i wizażystek, a potem dzieliły się ze mną tajnikami tej sztuki.

Całe to szykowanie się zajmuje mi sporo czasu. Mama wstaje z łóżka, kiedy ja jestem już gotowa do wyjścia. Czasami mam wrażenie, że po prostu nie chce wchodzić mi w drogę.

– Nie zapomnij wziąć śniadania. Jest w lodówce – mówi i całuje mnie w czoło. Właściwie powtarza to codziennie jak mantrę.

Potem znika w łazience. Chowam śniadanie do torby. Zakładam kozaczki i beżowy płaszczyk. Ponownie zerkam w lustro w przedpokoju. Teraz mam widok na całokształt. Poprawiam włosy, na których błyszczą złote, świeżo zrobione pasemka. Na ich pofarbowanie mama zgodziła się również zupełnie niedawno. Powiedziała jedynie, że nie dołoży ani grosza do zbrodni, jaką jest niszczenie pięknego koloru moich włosów. Na zrobienie wymarzonego sombre musiałam przeznaczyć pieniądze, które zarobiłam w czasie wakacji podczas promocji w supermarketach, ale było warto. Połączenie ciepłego blondu z moim naturalnym kolorem tworzy na głowie idealne bronde.

Uśmiecham się do swojego odbicia. Czuję, że to będzie dobry dzień. Jestem gotowa na podbój świata albo przynajmniej na podbój szkoły, choć tak naprawdę zależy mi tylko na zdobyciu serca pewnego przystojnego czwartoklasisty.

Za progiem trafiam na Petera. Stoi przy drzwiach do swojego mieszkania, które znajduje się dokładnie naprzeciwko naszego – są one swoimi lustrzanymi odbiciami. Przekręca klucze w zamku. Jego rodzice pewnie już dawno wyszli do pracy. Chłopak rzuca mi przelotne spojrzenie, a ja szybko wyciągam klucze i również zamykam drzwi na zamek. Nie chcemy przecież, żeby ktoś ukradł moją wiecznie zamyśloną mamę. Ona nigdy nie pamięta, żeby się zamknąć od środka.

– Cześć, dupku – mówię, nawet się nie odwracając.

Chociaż nie widzę jego twarzy, jestem pewna, że uśmiecha się pod nosem i kręci głową.

– Cześć, wiedźmo – odpowiada spokojnie.

Od prawie piętnastu lat mieszkamy tuż obok siebie. Wprawdzie od jakiegoś czasu nie utrzymujemy ze sobą większego kontaktu, ale znamy się jak łyse konie. Piotrek jest najlepszym przyjacielem mojego brata, a jego rodzice od zawsze przyjaźnią się z naszymi. Jesteśmy jak jedna wielka rodzina. Powiedzmy.

Między mną a Peterem jest raptem kilka miesięcy różnicy, ale rocznikowo to mroczna przepaść, która spędzała sen z powiek naszych matek. Żałowały, że nie chodziliśmy do jednej klasy, co rozwiązywałoby kilka problemów, choćby pożyczania zeszytów w celu odpisania lekcji w czasie choroby. Jednak i tak byliśmy skazani na siebie w przedszkolu, a potem w szkole podstawowej. Jeśli chodzi o liceum, to też poszłam do tego samego co Mariusz i Piotrek. Natomiast po tym, jak Mario wyjechał na studia do Wrocławia, nasze stosunki się ochłodziły. Chłopaki nadal się przyjaźnią, ale ja już mam własne życie, zwłaszcza to szkolne.

– Dzisiaj tak wcześnie idziesz do szkoły? – pytam, kiedy spotykamy się przy schodach.

W tym semestrze pierwszy raz natrafiamy na siebie w drodze do szkoły.

– Musieliśmy przełożyć treningi koszykówki na rano, bo po południu zaczynamy zajęcia dodatkowe przygotowujące do matury – tłumaczy, idąc razem ze mną.

– Przechlapane.

Śmieję się z niego, a on posyła mi spojrzenie, którym ewidentnie sugeruje, że mam nie zaczynać tego tematu. Jak dobrze, że jestem dopiero w trzeciej klasie i daleko mi do matury.

– Jedziesz autobusem czy nie zniżasz się do poziomu przeciętnego nastolatka? – pyta Peter, zarzucając wojskowy plecak na plecy.

Schodząc z ostatniego schodka, traci na chwilę równowagę, ponieważ uderzam go z całej siły w ramię. Wiem, że bardzo chciałby mi oddać, ale się powstrzymuje. Dawniej nasze spotkania często kończyły się bójkami. Takimi na niby. Ale to było kiedyś, więc teraz chłopak tylko otwiera mi drzwi. Wymijam go w progu i czuję zapach męskich perfum. Bardzo przyjemny zapach.

Kierujemy się w stronę głównej ulicy. Widzę auto Jacka, chłopaka Marty. Srebrna toyota yaris stoi zaparkowana przy krawężniku. Dziwne, zawsze to ja muszę na nich czekać.

– Jakbyś był miły, to moglibyśmy cię podwieźć. – Wskazuję głową samochód.

– O nie! Pasuję. Potem musiałbym się poddać kwarantannie i dezynfekcji.

Staram się ignorować pogardę w jego głosie. To miał być dobry dzień.

– Jesteś głupi. – Zaczynam się irytować. – My nie gryziemy.

– Nie. Połykacie w całości – prycha.

Przewracam oczami. Nie chce mi się już z nim dyskutować. Po co mam sobie psuć humor. Mniej więcej właśnie tak kończą się wszystkie nasze rozmowy, i to już od jakichś dwóch lat. Jego głupie komentarze i uwagi wywołują u mnie swego rodzaju nerwicę.

– Cześć – mamroczemy oboje.

Ja wsiadam do auta, Peter idzie dalej, w stronę przystanku.

Siadam na tylnym siedzeniu i biorę głęboki wdech. Nie dam się wyprowadzić z równowagi. Marta nawet nie daje mi szansy się przywitać, bo od razu atakuje:

– Od kiedy, Aśka, zadajesz się z tym ćwokiem?

Zerkam nieco speszona to na nią, to na Jacka, który siedzi za kierownicą, ale się nie odzywa.

– Jest moim sąsiadem. Trudno żebym go całkiem ignorowała.

– Ale nie musisz z tego powodu prowadzić z nim pogawędek.

– A wy co tak wcześnie dzisiaj? – Zmieniam temat.

– Jesteśmy normalnie. To ty się spóźniłaś przez flirty z tym idiotą – warczy Marta.

Jacek rusza i włącza się do ruchu. Ostatni raz zerkam na wysoką postać w ramonesce stojącą na przystanku.

Rozdział 2

Długą, trzydziestominutową przerwę spędzamy na stołówce. Dyrektorka szkoły, wzorem amerykańskich szkół, postanowiła utworzyć w naszym liceum stołówkę. Liczyła na to, że dzięki temu uczniowie się zintegrują, a w szkole zapanuje rodzinna atmosfera. Nic bardziej mylnego.

Zamiast integracji nastąpił jeszcze większy podział uczniów na grupy, ale pewnie znacie to właśnie z amerykańskich filmów dla nastolatków. W nich każda grupa ma oczywiście wyznaczone miejsce podczas tak zwanego lunchu. Najlepszy stolik, stojący praktycznie na samym środku, zajmujemy naturalnie my: Laura, Marta i ja. Dzięki temu mamy widok na całą salę. Czasem towarzyszy nam grupka dziewczyn, takich naszych groupies, które zrobią wszystko, żeby tylko przyjaźnić się z najpopularniejszymi dziewczynami w szkole. Dzisiaj siedzimy same.

Wyciągamy śniadania. Laura i Marta mają przygotowane jakieś sałatki w plastikowych pojemnikach. Obie są na wiecznej diecie. Laurze cały jadłospis przygotowują dietetycy. Dziewczyny nie są anorektyczkami, ale należą do naprawdę szczupłych osób. Laura stawia pierwsze kroki w modelingu i z tym też wiąże całe swoje dorosłe życie, dlatego jest bardzo przewrażliwiona na punkcie tego, co je.

Kładę na stoliku moje marne trzy kanapki z szynką, serem i sałatą. To cud, że mama nie zapomniała o zieleninie. Na widok mojego śniadania Laura posyła mi krzywe spojrzenie. Nie przejmuję się tym jednak. Lubię jeść. Nie wytrzymałabym na samych sałatkach ze strączkami. Zresztą mama nigdy nie pozwoliłaby mi się odchudzać. Zmyłaby mi głowę, gdybym chociaż wspomniała o diecie. Jedynie staram się nie jeść słodyczy. Już i tak mam tych kilka kilogramów za dużo. Niestety okrągłą sylwetkę odziedziczyłam w genach i nic tego nie zmieni. Pozostaje mi tylko pilnować się na każdym kroku.

Dosiada się do nas Jacek z dwoma kumplami. Chodzą do czwartej klasy, ale zadają się z nami, bo nie ma wśród czwartoklasistek równie fajnych i popularnych dziewczyn. Można powiedzieć, że stanowimy elitę szkoły. Chłopaki zaczynają typową dyskusję o kolejnym meczu piłki nożnej. Marta grzebie w sałatce, jakby liczyła, że ta nagle zamieni się w tort. Laura przegląda coś na telefonie komórkowym, żuje gumę i wydaje się w ogóle niezainteresowana jedzeniem.

Wyłączam się zupełnie z tego, co się dzieje przy naszym stoliku. Zaczynam rozmyślać o tym, jak poprosić mamę, żeby puściła mnie na półmetek. Nie wspominałam jej jeszcze o nim i nawet się nie nastawiam, że się zgodzi. Chociaż bardzo chciałabym tam być razem z przyjaciółkami, to wolę całą energię i wszystkie argumenty zostawić na przekonanie mamy do tego, aby pozwoliła mi pójść na studniówkę czwartoklasistów. Wprawdzie jeszcze nie dostałam zaproszenia, ale bardzo na to liczę.

Mój wzrok kieruje się automatycznie w stronę stolika w rogu stołówki, gdzie siedzi Marek ze swoimi kumplami. Wzdycham do siebie. Marek jest jednym z najpopularniejszych chłopaków w szkole, ale to nie żaden bad boy czy typ podrywacza, który zalicza po kolei wszystkie panienki. Jest bardzo przystojny i sympatyczny, a przy tym skromny. Po raz setny analizuję każdy fragment jego twarzy. Uwielbiam, kiedy się uśmiecha, mam wrażenie, że śmieje się wtedy cała jego twarz, nawet oczy. Ma krótkie, bardzo jasne włosy. Jest wysoki i dobrze zbudowany. Chodzący ideał. To właśnie na jego zaproszenie czekam najbardziej.

Marta idzie na studniówkę z Jackiem, to nie podlega dyskusji. Laura zmusiła Waldka – jednego z kumpli Marka – żeby ją zaprosił. Chłopak został postawiony pod ścianą i nie ma szans, żeby się z tego wykręcił.

Z naszej trójki zostałam tylko ja. Pewnie, jest sporo kandydatów chętnych, żeby pokazać się ze mną na balu czwartoklasistów. Ja jednak czekam na Marka. Dopiero listopad, więc ma jeszcze czas. Wystarczy stworzyć odpowiednie warunki i dać chłopakowi szansę na wypowiedzenie tych kilku magicznych słów. Niestety nie jestem taka jak Laura. Może należę do popularnych i lubianych, ale daleko mi do bycia aż tak przebojową i bezpośrednią, zwłaszcza jeśli chodzi o stosunki damsko-męskie. Nie. Poprawka. Zwłaszcza jeśli chodzi o Marka.

Nagle nasze spojrzenia się spotykają i chłopak uśmiecha się od ucha o ucha. Lekko się czerwienię, a on puszcza do mnie oko. Wiem, że mnie lubi. Nie wiem tylko, dlaczego jeszcze nie zaprosił mnie na żadną randkę, o studniówce nie wspominając. Dzięki odpowiedniemu wywiadowi mam pewność, że nie spotyka się z żadną dziewczyną. Zresztą wiem o nim prawie wszystko.

Moje przemyślenia przerywa dziewczęcy głos. To Ewka, drobna blondyneczka, siada obok mnie i mówi półszeptem:

– Słyszałyście nowinę? Marek wybiera się na nasz półmetek.

Od razu nadstawiam uszu.

– No proszę. – Laura nawet nie podnosi wzroku znad komórki. – Jeśli to prawda, to masz okazję, Joasia. Musisz tylko przekonać mamę, żeby puściła cię na imprezę.

Bardzo zabawne. Naprawdę, uśmiałam się po pachy. Rzucam przyjaciółce mordercze spojrzenie. Ona i tak tego nie zauważa.

– Byle tylko żadnemu z tych idiotów nie zachciało się przychodzić na nasz półmetek – mówi Marta i wskazuje ruchem głowy miejsca obok drzwi.

Podążam za jej spojrzeniem. Stolik, który ma na myśli, zawsze oblegają uczniowie, których moje przyjaciółki uważają za największych outsiderów i niedorajdy. Wśród nich odnajduję znajomą twarz. Peter śmieje się razem z resztą ekipy. Chłopak ani razu nie spogląda w naszą stronę. Nie można chyba być bardziej ignorowanym, niż my jesteśmy ignorowane przez nich. Są weseli i wyluzowani. Obrzucają się papierkami oraz jakimiś chrupkami. Większość z nich to fani rocka i metalu, co można od razu poznać po ich ubraniach. Jeden czy dwóch kolesi ma długie włosy. Grupę stanowią głównie czwartoklasiści, ale jest tam też kilkoro dzieciaków z trzecich, a nawet z drugich klas.

– Może trzeba im jasno dać do zrozumienia, że nie są mile widziani na półmetku?

Zerkam zaskoczona na Laurę. Wiem, że byłaby w stanie podejść do nich i im to powiedzieć. Już widzę oczami wyobraźni, jak stoi przy ich stoliku i patrzy na nich z góry. Wiem też, że zmieszaliby ją z błotem. Zwłaszcza Peter.

– Dajcie spokój – odzywam się wreszcie. – Myślę, że oni nawet nie mają ochoty przychodzić.

Dziewczyny obrzucają mnie spojrzeniem pełnym pogardy. Nienawidzą, kiedy staję w obronie paczki Petera. Nie widzę jednak powodu, żeby się ich w tej chwili czepiały.

– Witam piękne panie – znajomy głos rozładowuje napiętą atmosferę, na jego dźwięk ciarki przechodzą mi po plecach – oraz panów.

Marek wymienia uściski dłoni z chłopakami, a następnie siada między mną a Ewą i obejmuje nas ramionami. Posyła wszystkim szeroki uśmiech. Dyskretnie zaciągam się zapachem jego perfum. Chcę, żeby został przy mnie jak najdłużej.

Laura podnosi wzrok znad ekranu komórki. Poprawia gęste blond włosy i uśmiecha się pod nosem.

– To prawda, że wybierasz się na półmetek? – wali prosto z mostu, zwracając się do Marka.

– A chcecie, żebym przyszedł? – pyta kokieteryjnie.

– Oczywiście. Zwłaszcza jedna z nas. – Laura puszcza do mnie oko.

Uduszę ją, jak tylko będziemy sam na sam.

– A ty, Joasiu? Będziesz? – Marek ściska mocniej moje ramię.

Rumienię się jeszcze bardziej. Uwielbiam, jak wymawia moje imię.

– Oczywiście – kłamię bezwstydnie.

Jestem złą dziewczynką.

Laura i Marta uśmiechają się pod nosem. Wredne małpy.

– To super. Pewnie się spotkamy. – Marek wstaje i jak gdyby nic wychodzi ze stołówki.

Nawet nie zauważył, że zostawił mnie bez tlenu.

Teraz muszę za wszelką cenę przekonać mamę i pójść na ten cholerny półmetek.

Powoli wypuszczam powietrze. Dziewczyny parskają śmiechem, zbierają swoje rzeczy i kierują się do drzwi stołówki. Za chwilę zaczyna się kolejna lekcja. Wrzucam klamoty do torby. Podnoszę wzrok i napotykam lodowate spojrzenie Petera. Kiedy orientuje się, że na niego patrzę, wstaje gwałtownie i rusza do wyjścia.

Rozdział 3

Całe popołudnie zbieram się, żeby porozmawiać z mamą, ale i tak wymiękam. Muszę ochłonąć, przeanalizować wszystkie możliwe argumenty, które mogłyby paść z jej ust. Właściwie znam je już na pamięć. Nieważne, że z roku na rok staję się przecież coraz starsza i mądrzejsza. Dla niej jestem ciągle dziesięciolatką.

Z kolei cały kolejny dzień chodzę jak struta. W szkole nikt nawet nie próbuje się do mnie odzywać. Nie pomagają też uśmiechy posyłane w moim kierunku przez Marka podczas przerw. Tylko potęgują ucisk w moim żołądku.

Już wolałabym być tym dziesięcioletnim dzieckiem. Miałam wtedy więcej odwagi niż teraz. Przydałby się kurs asertywności, na pewno istnieją jakieś szkolenia: „Jak radzić sobie z nadopiekuńczą, przewrażliwioną matką”. Albo może po prostu strzelę sobie kielicha, ojciec pewnie ma czystą w barku. Potem czymś zagryzę, żeby nie wyczuli.

Pod wieczór, niestety zupełnie trzeźwa, wchodzę do kuchni, gdzie krząta się mama. Szykuje kolację dla taty. Nie ma go w tej chwili, miał pilne wezwanie z roboty. Pracuje jako kierownik utrzymania ruchu w fabryce na strefie ekonomicznej. Przysiadam na jednym z taboretów i przyglądam się, jak mama pieczołowicie przygotowuje kanapki. Stara się włożyć w to całą swoją miłość, jednak jej nerwowe ruchy wskazują, że marzy tylko o tym, żeby skończyć i uciec z kuchni. Jestem pewna, że myślami jest przy książce, którą akurat czyta, a w głowie układa już jej recenzję.

Na szafce stoi głośnik połączony z telefonem mamy. Akurat leci nowa płyta Shinedown, mama ostatnio słucha jej na okrągło. Osobiście wolę ich starsze utwory. Od razu przed oczami pojawiają się obrazy z dzieciństwa. Mama wieszająca pranie przy mocnych, metalowych brzmieniach, kołysząca się przy tym do rytmu. Tata biorący mamę w ramiona, okręcający ją wokół jej osi. Śmieją się razem, a następnie wyciągają nas na środek i tańczą z nami. Czasami brało ich na wspomnienia z młodości i wyszukiwali w internecie jakieś totalne starocie, niekiedy zupełnie niepasujące do ich gustu: New Kids on the Block, Madonna i inne gwiazdy popu.

Bardzo często w naszych rodzinnych harcach brał udział Peter, ponieważ jego rodzice podrzucali go do nas i na odwrót – my przesiadywaliśmy w jego mieszkaniu. Jeziorowski bardzo szybko przesiąkł atmosferą panującą w naszym domu i nawet nie wiadomo kiedy poszedł w ślady Mario. Zaczął ubierać się na czarno, nosić glany i skórzane kurtki. Próbował nawet zapuścić włosy, ale nigdy mu się to nie udało, co najwyżej do ramion, więc poprzestał na tylko nieco dłuższych, okalających jego twarz.

Ja z kolei nieraz zazdrościłam Peterowi mamy. Kocham swoją, jest piękną kobietą, jednak nigdy nie przywiązywała wagi do swojego wyglądu. Po mieszkaniu zawsze biega w dresach i porozciąganych bluzach. Rzadko się maluje. Do fryzjera chodzi, gdy już naprawdę musi, o kosmetyczce nie wspominając. Dopiero niedawno zaczęła w ogóle farbować włosy, tylko po to, żeby ukryć pierwsze siwe pasma.

Natomiast mama Petera, ciocia Zuza, zawsze jest zadbana i elegancka. Pewnie wymaga tego od niej zawód przedstawiciela handlowego, ale to właśnie ona uczyła mnie podstaw makijażu. Kiedy bywałam u niej jako mała dziewczynka, zawsze malowała mi paznokcie i układała włosy w fikuśne fryzury. Mama się śmiała, że nie ma do tego cierpliwości. Można powiedzieć, że ciocia traktowała mnie jak własną córkę, której nigdy nie miała, i kupowała mi najróżniejsze sukieneczki, spódniczki oraz buciki. Najczęściej różowe lub fioletowe. Wszystko to, czego dziewczynka potrzebuje do szczęścia, a do czego moja mama nigdy nie miała wyczucia.

Nagle przede mną pojawia się kubek gorącego kakao. Nie zauważyłam nawet, kiedy mama je dla mnie przygotowała. Sama siada naprzeciwko, z filiżanką kawy, i przygląda mi się uważnie. Przerzuca brązową burzę włosów na jedną stronę, opiera łokieć na stole, a dłonią podpiera brodę. Wygląda jak nastolatka. Jej wiek zdradzają jedynie zmarszczki wokół oczu i ust.

– Coś cię trapi – mówi wreszcie.

– Nie, skądże. – Spuszczam wzrok.

Intensywnie zaczynam mieszać łyżeczką zawartość kubka.

– Przecież widzę. Swojej starej nie oszukasz.

Przewracam oczami, ale nie patrzę na nią.

– No więc? Mów, o co chodzi. – Ciągnie mnie za język.

– Nasza klasa organizuje w tym roku półmetek – ostatnie zawahanie – i bardzo chciałabym iść.

– Kiedy?

Normalnie moja matka jest do bólu przewidywalna. Wiedziałam, że to pytanie padnie jako pierwsze.

– W następny piątek.

Spogląda na kalendarz. Ja nie muszę na niego zerkać, żeby móc przewidzieć jej kolejne słowa.

– Mario przyjeżdża do domu dopiero na początku grudnia. Nie będzie go w następny weekend.

– Wiem o tym. Nie jest mi do niczego potrzebny. Nie mogę raz iść bez obstawy?

– Gdzie to będzie? – drąży mama.

– W klubie TRIO.

– I ty serio myślisz, że puszczę cię tam samą? Nauczyciele jacyś będą?

W odpowiedzi kręcę głową.

– Ale wstęp mają tylko uczniowie naszego liceum – uprzedzam szybko – i osoby towarzyszące.

– Jasne. Czyli równie dobrze może tam wejść pół miasta – prycha. – Nie, Jo. Nigdzie nie idziesz. Nie bez Mario, chyba że chcesz się tam wybrać ze swoimi starymi. – Śmieje się.

Posyłam jej wściekłe spojrzenie. Już czuję, że jestem na straconej pozycji, ale brnę w to.

– Mamo! – Podnoszę głos. Moja cierpliwość zdecydowanie się kończy. – Potrafię o siebie zadbać. Mam już prawie osiemnaście lat!

– Ta, ja już dobrze wiem, jak się kończą takie imprezy, a to, czego nie wiem, mogę sobie wyobrazić. Ktoś ci wrzuci do picia tabletkę gwałtu i co wtedy? Kto cię upilnuje?

– To nie będę nic piła! Będę siedzieć o suchym pysku cały wieczór! Poza tym nie będę sama! Będą tam moje przyjaciółki, wszyscy znajomi ze szkoły. – Mój głos powoli się uspokaja.

Widzę światełko w tunelu.

– Jo, zlituj się! – Mama jest jednak niewzruszona. – Ja już znam te twoje przyjaciółki. Marta będzie zbyt zajęta obściskiwaniem się z tym swoim Jacusiem, a Laura myśli tylko o czubku własnego nosa i pewnie też przygrucha sobie jakiegoś palanta. I ja mam takim ludziom powierzyć bezpieczeństwo mojej córki?

Ja zaraz zwariuję. Normalnie oszaleję. Wstanę, zacznę tupać nogami i wrzeszczeć. Tysiące nastolatek wychodzą co tydzień na imprezę, ale to właśnie na mnie czyha najwięcej niebezpieczeństw. Każdy zboczeniec w tym mieście tylko czeka, aż wyjdę z domu, albo właśnie mnie porwie mafia i zmieni w żywy towar.

Przed wybuchem powstrzymuje mnie pukanie do drzwi. Żadna z nas się nie rusza, prowadzimy wojnę na spojrzenia.

– No otwórz, dziewczyno, nie każ starej matce wstawać. – Mama nie wytrzymuje.

Otwieram drzwi i staję twarzą w twarz z Peterem, który trzyma w ręce talerz z kawałkami sernika ułożonymi w piramidę. Na jego widok przewracam oczami i bez słowa wracam do kuchni. Właściwie równie dobrze mogłabym już pójść do swojego pokoju. Decyzja zapadła. Może jednak uda mi się trochę ochłonąć i podjąć mediacje jeszcze raz. Z powrotem siadam na taborecie, z miną obrażonej pięciolatki. Zakładam ręce na piersi. Peter wchodzi za mną do kuchni, stawia talerz na stole.

– Mama przesyła. Przeprasza, że tak późno, ale dopiero wróciła z pracy – mówi z uśmiechem na twarzy.

Rzucam krótkie spojrzenie na ciasto. Najchętniej zjadłabym w tych nerwach z pięć kawałków. Ciocia piecze najlepsze ciasta i torty na świecie. Resztką silnej woli powstrzymuję się od sięgnięcia po choćby jedną porcję.

– Dzięki, Peter. – Mama łapie największy kawałek i wpycha sobie do ust.

– Nie jest już czasem za późno na takie uczty? – pytam.

Mama posyła mi mordercze spojrzenie. Nic nie mówi, ponieważ buzię ma pełną ciasta, ale to wystarczy. No to teraz mam przechlapane. Peter zerka to na mnie, to na nią i powoli wycofuje się z kuchni. Pewnie wyczuwa gęstniejącą atmosferę, do której krojenia potrzebny będzie za chwilę bardzo ostry nóż. Mamie udaje się przełknąć ciasto i mówi zupełnie spokojnie:

– Peter.

Chłopak jest już w progu kuchni, ale mama przywołuje go skinieniem wolnej ręki.

– Słyszałeś o półmetku w waszej szkole?

Cholera.

– Taaak – odpowiada bardzo powoli.

Jego prawa noga nadal znajduje się w przedpokoju.

– Wybierasz się?

– Jasne, że nie. – W jego głosie rozbrzmiewa nutka pretensji. Przecież to taka oczywista oczywistość. – Nie mam zamiaru bawić się z bandą idiotów. Poza tym zdajesz sobie sprawę, jaka tam będzie lecieć muzyka? – Przez ciało Petera przebiega udawany dreszcz obrzydzenia.

Posyłają sobie krzywe uśmiechy. Złapali nić porozumienia. Mnie wcale nie jest do śmiechu. Chce mi się płakać. Cholerna drużyna pierścienia. Czasem mam wrażenie, że moi rodzice woleliby mieć drugiego syna, takiego jak Peter, zamiast wyrodnej córeczki, dla której muzyka nie jest najważniejsza w życiu.

– A może zrobisz coś dla mnie i pójdziesz tam z Jo? Będziesz ją miał dla mnie na oku.

– Co?!

– Nie! – krzyczę równocześnie z Peterem.

Nie ma mowy! Dość tego. Mam dość!

– Nie ma mowy! Nigdzie nie idę – zarzeka się chłopak. – Niech Jo radzi sobie sama, to już duża dziewczynka.

Wow, nigdy nie słyszałam niczego mądrzejszego z jego ust.

– Dlaczego mi nie ufasz? – pytam już w desperacji. W gardle rośnie gula nie do przełknięcia, więc głos mi się łamie.

– Ależ ja tobie ufam, Jo. To światu nie ufam. Peter pójdzie, to ty też pójdziesz.

– Wiesz co? Zapomnij. Nie było tematu. – Zrywam się z taboretu.

W progu przeciskam się koło Petera. Rzucam mu ostatnie spojrzenie. Widzi łzy w moich oczach. Mam to w dupie.

Wpadam do swojego pokoju i trzaskam drzwiami.

Siedzę na ławce stojącej na półpiętrze naszej klatki schodowej. Ławka trafiła tu wiele lat temu zupełnie przypadkiem i już została. Jak byliśmy mali, mój tata i wujek Mirek – ojciec Petera, nieraz przesiadywali tu z piwkiem, kiedy mamy nas usypiały. Potem było to miejsce naszych zabaw, gdy deszcz przeganiał nas z placu zabaw, a nie chciało nam się siedzieć w domu. Teraz czasem przesiaduje tu z Peterem Mario, kiedy przyjeżdża w odwiedziny do domu. Oczywiście popijają wówczas piwko. Kamienica jest mała. Cztery mieszkania, dwa na parterze, dwa na piętrze. Pod jedynką mieszka para staruszków. Pod dwójką od niedawna młode małżeństwo z niemowlakiem. Piętro opanowały nasze rodziny.

Jeśli chcę iść na ten cholerny półmetek, żeby spotkać się z Markiem, muszę przekonać sąsiada do pójścia tam ze mną. Może nie będę musiała go błagać. Widzę przed oczyma mojej duszy uśmiech Marka. No dobra, jeśli będzie trzeba, będę się przed Peterem płaszczyć.

Przeanalizowałam całą sytuację i w sumie Peter jest mniejszym złem niż Mario. Pewnie przycupnie gdzieś w kącie i nie będzie się wychylał. A może nawet pójdzie sobie stamtąd i przyjdzie później, żebyśmy razem wrócili do domu. Trzeba stwarzać pozory. Petera łatwiej mogę przekabacić. Ostatnim razem, kiedy poszłam na imprezę z Mario, ten nie odstępował mnie na krok, a do tego faktycznie leciały na niego wszystkie laski. Nie dość, że jest przystojny i dobrze zbudowany, to jeszcze każda gówniara chciała się koniecznie umówić ze studentem.

Słyszę odgłos zamykanych drzwi wejściowych. Moja noga podskakuje w jednostajnym rytmie, ręce się pocą – zaczynam się denerwować. To Peter. Wchodzi po schodach bardzo wolno, zajęty pisaniem na telefonie. Już prawie jest na półpiętrze. Podnosi wreszcie wzrok, spogląda na mnie zaskoczony. Zatrzymuje się. Mierzy mnie lodowatym spojrzeniem. Jego oczy naprawdę mają kolor jasnoniebieski. Wyglądają jak dwie kostki lodu. Zwłaszcza na tle ciemnej oprawy i czarnych, opadających na twarz włosów.

– Co ty tu robisz? – pyta chłodno.

Serio? Żadnego „cześć”, „hej”, „jak się masz”? Cholera, to będzie trudniejsze, niż myślałam.

– Chciałam z tobą porozmawiać. Mama powiedziała, że lada moment wrócisz.

– Nie mogłaś po prostu zajrzeć później? – Upycha telefon w tylnej kieszeni wytartych jeansów.

– Chodź ze mną na ten półmetek – wyrzucam z siebie na jednym wydechu.

– Słucham? – Peter przewraca oczami. – Nie ma mowy – mówi z ironicznym uśmiechem, łapie za poręcz i stawia krok na pierwszym stopniu schodów prowadzących na piętro.

Chwytam go za dłoń, ciągnę lekko w swoją stronę i jednocześnie wstaję z ławki. Odwraca się do mnie, unosi brwi. Jeżeli wcześniej był zaskoczony, to teraz jest megazdziwiony.

– Proszę, Peter! To dla mnie ważne, a mama nie puści mnie samej. – Nadal mocno trzymam jego dłoń, tak na wszelki wypadek, żeby mi nie uciekł.

– Nie mam żadnego powodu, żeby tam pójść.

– Nie możesz tego zrobić dla mnie? W imię naszej przyjaźni?

– Przyjaźni? – Brwi Petera podjeżdżają jeszcze wyżej. – Jakiej przyjaźni? Już od dawna się nie kumplujemy – prycha i uwalnia swoją dłoń z mojego żelaznego uścisku.

Auć, to zabolało.

– Oj, daj spokój, Peter. Wiesz, o co mi chodzi. Błagam! – Chyba nie mogę być bardziej zdesperowana.

– A co ja niby będę mieć z tego?

– Będę twoją dłużniczką.

– I ciekawe, jak mi ten dług spłacisz.

Widzę błysk w jego oku, teraz to ja przewracam oczami.

– Coś wymyślę, ale bez żadnych podtekstów! – Uśmiecham się nieznacznie. Robię do Petera maślane oczy, takie jak miał kot w Shreku.

Peter wzdycha, ale zaczyna się łamać. To na pewno przez te oczy.

– Mogę wiedzieć, dlaczego tak ci zależy, żeby tam iść? Jakoś wcześniej nie ciągnęło cię za wszelką cenę na takie imprezy.

– Bo ma przyjść też Marek – wyznaję szczerze.

– Marek Burzyński? Ten z mojej klasy?

Przytakuję.

– Nadal się w nim bujasz?

– Co w tym dziwnego? – Teraz się rumienię. – To najprzystojniejszy i najsympatyczniejszy facet w całej szkole.

Peter mruży oczy, ale nie zaprzecza. Dobrze wie, że mam rację. Marek potrafi dogadać się nawet z paczką outsiderów.

– Liczę na to, że zaprosi mnie na studniówkę. – Ściszam głos. Chyba jestem trochę zawstydzona tym, że wyjawiam całą prawdę.

Nastaje kłopotliwa chwila ciszy. Peter niespokojnie porusza szczęką. Chyba się zastanawia. Tymczasem przyglądam się linii jego żuchwy. Nie wiedziałam, że ma ją tak wyraźnie zarysowaną. Na jego twarzy widnieje lekki zarost. Kiedy on tak zmężniał?

– Dobra. Pójdę z tobą. Nie mam zamiaru bawić się z wami, po prostu będę cię pilnować. Postaram się nie rzucać w oczy.

Mówiłam? O rany! Zgodził się. Naprawdę się zgodził! I nie musiałam błagać go na kolanach. Rzucam się Peterowi na szyję. Znów jest zaskoczony. Cały się spina pod moim uściskiem. Lekko mnie odsuwa, ale ja tak łatwo się nie poddaję. Łapię go za ramię i ciągnę na piętro.

– Co ty wyprawiasz? – pyta i wlecze się za mną.

– Musisz powiedzieć mojej mamie. Mnie nie uwierzy.

Siłą wpycham Petera do mieszkania. Prawie na niego wpadam, kiedy zatrzymuje się w drzwiach do dużego pokoju, ale ciągle ściskam go za ramię. W całym mieszkaniu rozbrzmiewa Amorphis, tata dorwał się do playlisty.

– Zgodził się! – krzyczę. – Idę na półmetek!

Mama unosi głowę znad książki. Tata odrywa się od laptopa.

– Taka była umowa! – ciągnę. – On idzie, to ja idę!

Moja ekscytacja nie ma końca. Ze szczęścia podskakuję w miejscu jak mały piesek, któremu ktoś pokazał smakołyk. Wiem, że kiedy ochłonę, znienawidzę się za to zachowanie.

– Serio? – pyta mama, a Peter tylko przytakuje zrezygnowany. – Niech będzie. Tylko, Peter, bez ściemy. Masz jej pilnować. Ufam ci. – Mama posyła chłopakowi krzywy uśmieszek. – Ma wrócić cała i zdrowa, i żadnej niechcianej ciąży.

No to mojej mamie wzięło się na żarty. Klepię się dłonią w czoło.

– Obiecuję. – Peter również się krzywi. – Kiedy jest ten półmetek? – pyta w drodze do drzwi.

– W przyszły piątek – tłumaczę. – Dzięki, Peter, naprawdę.

– Dobra. Skończ już.

– Może nie będziesz się aż tak źle bawił! W końcu będzie tam pół naszej szkoły. Ludzie, których znasz.

– I których nawet nie lubię – dodaje.

Peter wychodzi. Zamykam za nim drzwi i opieram się o nie. Pójdę na półmetek! Mam ochotę krzyczeć ze szczęścia.

Czy Peter właśnie powiedział, że mnie nie lubi? Nieważne. Wpadam do swojego pokoju i wrzucam na Facebooka wielki, krzyczący post: IDĘ NA PÓŁMETEK. Piszę wiadomości do Marty i Laury. Jestem taka szczęśliwa.

Rozdział 4

Idę na półmetek! Nikt mi nie uwierzy. Ja, Joanna Dąbek vel Jo, naprawdę idę na półmetek, i do tego bez Mario!

Tak, wiem, durne przezwiska. Kto był tak zdolny i zabawny, że nazwał mnie Jo (czytane z angielskiego)? Oczywiście moja mama. Przydomek Mariusza ma dość logiczne pochodzenie. Za dziecka uwielbiał grać w Super Mario Bros., no i już, przypięli mu łatkę. Peter to Piotrek – wiadomo. A Jo? Miało być odjazdowo, a wyszło chłopięco. Jakby kolejna sugestia, że miałam być chłopakiem. Na szczęście mówią tak na mnie tylko w domu. W szkole się nie przyjęło i jestem po prostu Joasią.

– Tylko, Aśka, włóż tę miętową sukienkę, którą pomogłyśmy ci kupić w zeszłym miesiącu – mówi Laura znad komórki, kiedy w piątkowy poranek stoimy przed salą podczas jednej z krótkich przerw. – Ona ma fajny dekolt. I koniecznie też włóż porządny stanik z push-upem. Marek nie będzie mógł oderwać oczu. Biust to jeden z twoich największych atutów. Taka zaleta kilku kilogramów nadwagi.

– Nie mam nadwagi – mruczę pod nosem i się krzywię.

– Co? – pyta Laura, jakby nie usłyszała zbyt dobrze.

– Nie mam nadwagi – powtarzam głośniej.

Mój wskaźnik BMI mieści się w granicach normy. To ona powinna się martwić, jej BMI wskazuje pewnie skrajne wychudzenie, ale jej tego nie mówię.

– Skoro tak twierdzisz – prycha.

– Szkoda tylko, że musisz ciągnąć ze sobą tę ofiarę losu. – Teraz Marta się krzywi.

– Spokojnie, Peter nie będzie wam wchodził w drogę. Może w ogóle się stamtąd zmyje.

– O, o wilku mowa.

Podnoszę wzrok i widzę Petera, jak idzie przez korytarz z plecakiem zarzuconym na ramię, lekko przygarbiony. Ręce trzyma w kieszeniach spodni. Czarne włosy opadają mu na twarz. Wygląda na zamyślonego.

– Ej, Jeziorowski! – krzyczy Laura. – Tylko nie zaćpaj przed półmetkiem, żebyś nam imprezy nie rozwalił.

Szczęka mi opada, mam ochotę zapaść się pod ziemię, ale zanim udaje mi się coś wykrztusić, Peter ripostuje, również drąc się na cały korytarz:

– Sorry, już kupiłem towar u twojego dilera!

I odchodzi. Tak po prostu. Zmuszam ciało do jakiejś reakcji. Oczy Laury ciskają gromy, szarpię ją za ramię i syczę:

– Oszalałaś! Jeszcze zmieni zdanie i dupa z mojego wyjścia.

Co za idiotka.

Po południu, wysyłając do Petera SMS-a, czuję pewien niepokój. A co, jeśli się obraził?

Widzimy się o 19.30,

na klatce schodowej

Kiedy po pięciu minutach nie dostaję odpowiedzi, moje zdenerwowanie osiąga apogeum. Już łapię telefon, żeby zadzwonić do tego imbecyla, gdy słyszę dzwonek wiadomości.

Okej.

Uff. Mogę zacząć szykować się do wyjścia. Prysznic, prostowanie włosów, makijaż i ubieranie. Po dwóch godzinach jestem gotowa. Muszę przyznać, że Laura miała rację co do sukienki. Mój biust wygląda w niej całkiem nieźle. Sukienka jest jasnozielona i ładnie komponuje się z odcieniem mojej skóry. Ma rękawy trzy czwarte i półokrągły dekolt, a kończy się tuż przed kolanem – długość dopuszczalna według mojej mamy. Włosy upinam w wysoki kucyk.

Zerkam na zegarek. Dziewiętnasta dwadzieścia pięć.