Wyzwolona moc - Freya Marske - ebook + książka

Wyzwolona moc ebook

Marske Freya

0,0
50,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jack Alston, lord Hawthorn, chciałby wieść lekkie, przyjemne i wygodne życie, jak na angielskiego dżentelmena przystało. Po tragicznej śmierci siostry był pewny, że skończył z magią na dobre. Jednak kiedy zagrożeni są wszyscy czarodzieje w Wielkiej Brytanii, lord Hawthorn postanawia pomóc w odnalezieniu elementu ostatniego kontraktu, zanim ten wpadnie w niepowołane ręce. Aby tego dokonać, potrzebna będzie pomoc Alana Rossa, dziennikarza i złodzieja. Dystyngowany i niesłychanie uprzywilejowany lord Hawthorn reprezentuje sobą wszystko, czego Alan nienawidzi. I niestety Alan jest wszystkim, czego lord Hawthorn pragnie. Szalona noc pełna szampana, sekretów i krwawych ofiar doprowadzi do niejednej rewolucji. Czy świat jest gotowy na zmianę dotychczasowego porządku? Wyzwolona moc, kontynuacjaCudownej światłościi Niespokojnej prawdy, to ostatnia część cyklu poświęconego ostatniemu kontraktowi i magii w Wielkiej Brytanii u progu XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 632

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



A Power Unbound

Copyright © 2023 by Freya Marske

Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2025 for the Polish translation by Ewelina Grychtoł

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: © Will Staehle

Grafika okładkowa: © Christine Foltzer

Adaptacja okładki: Piotr Pucher

Redakcja: Agnieszka Zygmunt-Bisek

Korekta: Alicja Laskowska, Julia Żmudka

ISBN: 978-83-68541-91-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2025

Dla mojej rodziny

i wszystkich, którzy sami wybrali swoją

1

Cheetham Hall, 1893

Podczas biegu stopy Elsie Alston uderzały w trawę jak blade sekrety. Za dnia zazwyczaj dało się ją namówić do założenia butów, ale dzień właśnie dobiegał końca, a Elsie zdjęła i rozsznurowała wszystko, co tylko dało się zdjąć lub rozsznurować. Buty, pończochy, tasiemki gorsetu. Kosmyki jej ciemnych włosów opadały aż na lędźwie i podskakiwały, gdy biegła. Przyjemnie było czuć, jak ciągną skórę jej głowy, a Cheetham Hall podzielało jej radość, śpiewając do niej przez podeszwy jej stóp.

– Zostawię cię w tyle! – zawołała. – Zobaczysz, że tak zrobię!

– Och, doprawdy?

Uderzenia stóp Jacka były cięższe, pewniejsze. Nie wspominając o tym, że miał buty. Wyszedł na ten świat za swoją siostrą i od tamtej pory wszędzie za nią podążał.

Zatrzymał się raptownie na krawędzi zagajnika, tam gdzie rzędy buków ustępowały miejsca trawiastemu zboczu. Odległość między bliźniętami zaczęła gwałtownie się powiększać, ale po kilku metrach Elsie zwolniła kroku i obejrzała się za siebie. Jej brat uśmiechnął się, błyskając zębami białymi jak pnie drzew o zmierzchu, i pokazał jej gest w kołyskomowie: negacja, z prywatną modyfikacją klauzuli iluzji. „Blefujesz”. Bez względu na to, co mówiła, nie wierzył, że kiedykolwiek mogłaby go zostawić.

Elsie zaśmiała się i rzuciła zaklęcie, które ścięło go z nóg jak uderzenie bicza. Trawa pochwyciła go miękko i otuliła z czułością; on zaś zaklął, roześmiał się i podniósł z ziemi. I znów biegli w stronę Dębu Damy, sadząc prawie równe susy na swoich osiemnastoletnich nogach.

Świadomość Cheetham Hall wysnuła się za nimi, zaczepiona jak rzep o magię, która kipiała w jego młodych dziedzicach.

Spośród wszystkich pokoleń czarodziejów nazywających Cheetham swoim domem nigdy nie było nikogo takiego jak Jack i Elsie Alstonowie. Ich rodzice, hrabia i hrabina Cheetham, zostali wychowani wedle prastarych tradycji. Bliźnięta miały zaledwie kilka godzin, kiedy zabrano je na ceremonialny obchód domu i pokazano każdemu lustru w każdym pokoju. Potem wyniesiono je na zewnątrz, w szarówkę zimowego poranka, i przedstawiono pszczołom. Z ich delikatnych pięt została upuszczona odrobina krwi, by wsiąknąć w ziemię. Niewiele rodzin zadałoby sobie ten trud. Dom był zadowolony.

„To jest Elsie Leonora Mary Alston, nasza pierworodna córka. To jest John Frederick Charles Alston, który pewnego dnia cię odziedziczy”.

Lata minęły, a kolejni spadkobiercy się nie pojawiali, ale Cheetham Hall i Alstonowie byli bardziej niż usatysfakcjonowani tymi, których już mieli. Bliźniętom pozwalano na dzikość. Spędziły dzieciństwo na poznawaniu swojej ziemi i obejmowaniu jej we władanie, rzadko kiedy opuszczając jej granice. Jeździły konno, przemierzały teren na piechotę, wspinały się na drzewa, pływały w jeziorze.

Jack został nauczony posługiwania się swoją magią i przekazał większość tej wiedzy Elsie – choćby po to, żeby mieć się z kim nią cieszyć, z kim nią bawić. Kiedy wyjechał do szkoły z internatem, jak każdy młody dziedzic, Elsie została w domu.

Elsie Alston potrafiła okiełznać wiatr. Wiedziała wszystko, czego nauczył ją brat, a miała także coś więcej: instynkt władania mocą, która kryła się pod jej często bosymi stopami. Była dzieckiem zmierzchu i świtu, i wszystkiego pomiędzy.

Tego dnia miała szczególnie psotny nastrój. Jej rodzice byli w Londynie, a brat akurat wrócił na przerwę międzysemestralną i miał zostać do czasu, aż Oxford znów się o niego upomni. I łączył ich wspólny sekret.

Dąb Damy wieńczył niskie wzgórze. Starszy i wyższy niż wszystko inne na terenie posiadłości, w wietrzne jesienne dni skrzypiał i zrzucał żołędzie, pieczołowicie zbierane spod niego przez ogrodników. Teraz, latem, ociekał żywicą i rozpościerał swe potężne liście ku słońcu.

Gdy patrzyło się ze szczytu wzgórza, w które głęboko wnikały korzenie dębu, ziemie Cheetham Hall rozciągały się we wszystkich kierunkach. Na południu, skryty za brzozowym zagajnikiem, wznosił się sam dwór, otoczony reprezentacyjnymi ogrodami. Na zachodzie, jeśli wytężyło się wzrok, można było dostrzec szczyt odległej bramy wjazdowej, której łukowate skrzydła i masywne kolumny odcinały się ostro na tle ciemniejącego nieba.

Dwaj mężczyźni, skryci w cieniu drzewa, nie wydawali się zainteresowani podziwianiem widoków. Opierali się o najniższą gałąź dębu, przygiętą do ziemi, omszałą i tak grubą, że mogłaby być osobnym drzewem, i gawędzili w najlepsze – dopóki nie przerwał im tupot stóp Elsie.

– Dzień dobry, kuzynie – powiedziała z godnością i dygnęła. Między palcami u stóp miała grudki ziemi. – Dzień dobry, wuju Johnie.

Obaj mężczyźni skinęli na powitanie jej i Jackowi, który przybiegł tuż po siostrze, dysząc ciężko.

– Dzień dobry, wujku – powiedział. – Cześć, George. Trafił nam się piękny wieczór.

– Dobry wieczór, lordzie Hawthorn – powiedział George.

Tylko Elsie zwróciła uwagę na ton, w jakim ich kuzyn George Bastoke wypowiedział tytuł Jacka – tak uprzejmy, że zabrzmiał bardziej jak drwina. Dwór zamruczał ze współczuciem, rozumiejąc jej irytację, ale nie zrobił nic więcej. Ci mężczyźni byli gośćmi; wprawdzie nie mieszkali w Cheetham Hall, ale wciąż należeli do rodziny. George został szczególnie hojnie obdarowany magią świtu; jego moc była silna i posłuszna, ale kryło się w niej coś mosiężno-zimnego i słodko-zachłannego, czemu Dwór nie ufał.

Bliźnięta Alston usiadły na przygiętej do ziemi gałęzi. To było ich ulubione miejsce do wylegiwania się i droczenia w upalne letnie popołudnia. Ze wszystkich miejsc w posiadłości to zostało najbardziej ich własnym.

– No dobrze, to teraz powiesz nam, na czym polega ten eksperyment, wujku? – zapytała Elsie. – Wiesz, gdybyś zdradził nam coś więcej, moglibyśmy poćwiczyć.

– Nie chcę, żebyście to ćwiczyli, nie mając w pobliżu nikogo bardziej doświadczonego, kto mógłby zareagować, jeśli coś pójdzie źle – powiedział wuj John. Jego ciało było spięte, jakby coś go bolało. – Istnieje spora szansa, że to okaże się niebezpieczne.

Bliźnięta wymieniły uradowane spojrzenia. Połamane kości, niezliczone skręcone kostki i przynajmniej jedna blizna na ciele Elsie, której nawet najlepsze eliksiry nie były w stanie usunąć, dowodziły, że niebezpieczeństwo nigdy wcześniej ich nie powstrzymało. Ostrożność, jak ustalili Alstonowie, gdy tylko nauczyli się mówić, była dla nudziarzy.

– Ach, czyli dlatego robimy to teraz, kiedy naszej matki i ojca nie ma w domu – powiedział Jack. – Myślisz, wujku, że nie pochwaliliby tego pomysłu?

– Prawie na pewno. – John się uśmiechnął. – Wasza matka trułaby mi o tym przez najbliższe kilka miesięcy. Ale jesteście już na tyle dorośli, żeby podejmować własne decyzje, czyż nie? A jeśli to zadziała, po powrocie może ich czekać wielka niespodzianka.

– Jeśli co zadziała? – Elsie podskoczyła na gałęzi.

– Przekazanie. – George, kilka lat starszy od bliźniąt, osiągnął już prawie wzrost swojego ojca, ale nie był tak sztywny jak on. Mówił, jakby słowa były kamieniami, po których przeprawia się przez strumień: pewnymi, wyważonymi, niedającymi się popędzać. – Wydaje nam się, że znaleźliśmy sposób, żeby czarodziej czerpał z mocy innego czarodzieja i władał nią jak własną.

– To niemożliwe – powiedział Jack. – Wszyscy o tym wiedzą. Tego nie da się zrobić.

– A co, gdyby się dało? – zapytał George.

Jack, nieznacznie rozważniejszy od swojej siostry, nieco uważniej słuchał wyjaśnienia, którego udzielił John. Ich wuj już wiedział, że bliźnięta mają smykałkę do synchronicznego rzucania zaklęć. Podczas poprzednich wizyt prosił ich, żeby zademonstrowali, jak potrafią używać swoich mocy do osiągnięcia wspólnego celu. Umieli współpracować ze sobą tak ściśle, jakby kołyskę budowała jedna para rąk, kierowana przez jedną wolę.

Prawie.

Robili to na terenie Cheetham Hall, ponieważ, jak u większości czarodziejów związanych przysięgą krwi z konkretnym miejscem, Alstonom najłatwiej było tam używać swojej mocy. Dwór poruszył się niespokojnie, kiedy George zaklęciem rozciął palec każdego z bliźniąt, dodając klauzulę zapobiegającą koagulacji, żeby ich krew spłynęła do małego naczynia i zmieszała się w nim. Ale nie było w tym żadnego zagrożenia. Bliźnięta dobrowolnie oddały swoją krew zaklęciu, a rozlewanie krwi Alstonów na potrzeby przeprowadzenia rytuału było w tych stronach czymś zwyczajnym, naturalnym.

Elsie pstryknęła palcami i nad stojącą na ziemi miseczką pojawiło się światło, niebieskie jak jajo rudzika. Światło Jacka miało kolor moreli. Trącało światło jego siostry, jakby się z nim drażniło.

– A teraz – powiedział John – spróbujcie połączyć je w jedno światło. Jedno zaklęcie. Wyobraźcie sobie, że te światła to wasza magia, i zobaczcie, na ile jesteście w stanie je zmieszać. Z tego, co udało mi się ustalić, musicie złożyć na to przysięgę.

Przysięga wiążąca Elsie i Jacka z tą ziemią została złożona w ich imieniu przez rodziców. Żadne z nich nie kierowało dotąd magią za pomocą słów. Posłusznie powtórzyli za wujem słowa przysięgi:

– Skoro nasza krew jest ta sama, niech i nasza moc będzie jedna i ta sama.

Oba światełka zadrżały, a potem zaczęły się zlewać, aż wreszcie zajęły to samo miejsce nad miseczką z krwią.

Elsie się skrzywiła.

– Jack, twoja magia łaskocze. Jest cała kolczasta.

– Twoja smakuje jak skwaśniałe mleko.

Dali sobie nawzajem kuksańca; przez chwilę znów byli dziećmi, młodszymi i beztroskimi. Ich pierwszym instynktem, jak zawsze, było zamienienie tego w zabawę. Ich magia tymczasem zgęstniała i pociemniała, po czym zaczęła się rozrastać. Wkrótce zamieniła się w świecącą kulę prawie tak wysoką i szeroką, jak człowiek. Jej kolory się przenikały, jakby ktoś zamieszał je łyżką.

– To działa? – zapytał ostro John.

– Nie wiem – powiedział Jack. – Elsie?

Światło, jakby w odpowiedzi, skręciło się. Raz. Drugi. Różowo-pomarańczowa i błękitna poświata odnalazły wspólny rytm; każda z barw rozjarzała się, prawie pochłaniając tę drugą, a potem druga, w ostatniej chwili, przejmowała dominację, niczym puls.

I to naprawdę był puls. Dwór poczuł moment, w którym serca Jacka i Elsie się zrównały – dwa młode serca połączone wspólnym rytmem. Kolory powoli zaczęły blednąć, aż został sam blask magii, prawie biały, jasny jak gwiazda.

W oczach Johna błysnął głód.

– Nareszcie.

– Czy to…? – zaczął George.

Alstonowie stali z wyciągniętymi ramionami, wciąż zajęci robieniem głupich min. Światło co jakiś czas wypuszczało mackę i oplatało nią nagie przedramię Elsie albo rękaw koszuli Jacka, ale poza tym wydawało się, że osiągnęło równowagę.

– Nie są jeszcze na tyle dojrzali, żeby to rozpoznać – stwierdził John. Zrobił kołyskę noża i rozciął własną opuszkę palca, po czym ukląkł z trudem, zginając najpierw jedno, a potem drugie sztywne kolano. Odepchnął rękę George’a, kiedy ten chciał mu pomóc. Krew w miseczce w szybko zapadającym zmierzchu wydawała się niemal czarna. Tylko odbijające się w niej światło zaklęcia wydobywało jej głęboki, ciemnoszkarłatny kolor.

Krew Johna zaczęła skapywać do miseczki, burząc jej powierzchnię.

Wyciągnął ręce i błyskawicznie zbudował kołyskę.

– Przez echo mojej krwi w krwi tych czarodziejów – zaczął szybkim, ostrym głosem – przyzywam tę moc do siebie, do siebie, do siebie…

To powiedziawszy, pociągnął.

Magia wykrzywiła się gwałtownie. Dwie miniaturowe błyskawice przemknęły przez mgłę; cała czwórka czarodziejów zamknęła oczy, oślepiona ich blaskiem. John nadal trzymał wyciągnięte ręce, desperacko wyginając palce, nieruchome nawet wtedy, kiedy w powietrzu rozszedł się zapach palonego ciała, a paznokieć na każdym palcu jego dłoni pękł wzdłuż, odsłaniając dymiące, czarne mięso. Wydał gardłowy dźwięk i zgiął się wpół.

– Ojcze… – zaczął George, ale zagłuszył go wrzask Elsie.

Czerwona poświata wypełzła z miseczki z krwią i wsiąkła w światło bliźniąt, które zadrżało, rozjarzyło się wrząco, i znów zadrżało.

Cheetham Hall cofnęło się w przerażeniu. Jego bezgłośna zgroza chwyciła za korzenie drzew i kamień murów. Krew została oddana, przysięgi złączenia zostały złożone, ale jego dziedzice nie zgodzili się na to, co się działo, na rozdzierające, niepowstrzymane wysysanie ich magii, jakby jakieś usta zacisnęły się łapczywie na ustniku fajki.

Coś pękło, magia rozdarła się na pół i cofnęła z powrotem do ciał czarodziejów, którzy złożyli przysięgę. Wciąż czerwona, rozpalona i zła, rozrywająca ich od środka.

Jack spadł z gałęzi, wygiął plecy w łuk i wydał z siebie wrzask bólu.

Elsie poderwała głowę, słysząc jego krzyk. Zeskoczyła z gałęzi i złapała brata za nadgarstek. Teraz to ona pociągnęła i poskręcana, najeżona magia odpowiedziała na jej zew. Cała. Przepłynęła przez miejsce dotknięcia i w całości wlała się w ogromny potencjał, jakim była Elsie Alston – najpotężniejsza czarodziejka, jaką Anglia widziała od stuleci.

Dom pochwycił jej myśl – „Niebezpieczeństwo!” – i zwielokrotnił ją, tak, że przetoczyła się przez ziemię i odbiła echem między jego murami. Ale pan i pani domu byli za daleko i nie mogli tego poczuć.

Jedyni ludzie, których krew śpiewała tej ziemi, byli tutaj. Jedno z nich z trudem łapiące powietrze, zagubione i oszołomione, brutalnie pozbawione swojego daru; drugie rozpalone, z oczami jak żarzące się węgielki bólu.

– Pomóż mi – wyszeptała Elsie.

Nie mówiła do swoich krewnych. Mówiła do ziemi – a ona jej odpowiedziała.

Nie chciała tego robić. Wiedziała, że jej dziedziczka wyrządzi sobie krzywdę. Ale wola Elsie była nieugięta. Dziewczyna i ziemia wspólnie wzniosły wokół niej mur, by powstrzymać wrzącą magię przed wydostaniem się i zadaniem Jackowi kolejnych cierpień.

George zaklął gorączkowo pod nosem.

– Ojcze! – zwrócił się nagląco. – Co teraz?

John chwiał się na nogach, patrząc na bliźnięta. Miseczka się przewróciła, kiedy Jack miotał się na ziemi. Z nosa Elsie popłynęła świeża krew, nasiliła jej kaszel i zabarwiła usta, gdy dziewczyna próbowała zaczerpnąć sił z magii ziemi. Oczy Elsie zamgliły się. Ich błękit płonął jeszcze przez kilka sekund, nim osunęła się bezwładnie na ziemię.

– Niebezpieczeństwo! – zawyło Cheetham Hall, a Jack szarpnął się gwałtownie.

– Nie, nie nie – mamrotał John. – Byliśmy tak blisko. To miało się udać… powinno się udać…

– Nie możemy ich tak zostawić – powiedział George. – Masz więcej wprawy w zaklęciach związania tajemnicy niż ja – dodał spokojnie po chwili.

Jack, teraz potrząsający za rękę swojej siostry i powtarzający chrapliwie jej imię, próbował uderzyć George’a, kiedy ten złapał go za ramiona. Ale wciąż był słaby i oszołomiony, a George dość silny, by go unieruchomić.

Zaklęcie, które zbudował John, było bezwzględnie precyzyjne i potężne, mimo jego poparzonych palców.

– Nikomu nie powiesz o tym, co wydarzyło się tej nocy.

Czerwone światło spłynęło z kołyski i wślizgnęło się między zaciśnięte bezużytecznie wargi Jacka. Nie krzyknął, gdy rozżarzone zaklęcie odcisnęło się na jego języku jak piętno na końskim zadzie. Jego twarz wykrzywił mroczny grymas.

Ale gdy John uklęknął i wsunął takie samo zaklęcie w zakrwawione usta Elsie, Jack krzyknął ochryple i szarpnął się, prawie wyrywając się z uścisku George’a. Elsie się nie obudziła.

Głęboko pod fundamentami Cheetham Hall, przeplatająca się z twardymi korzeniami najstarszych drzew linia mocy zawrzała i wezbrała. Wieść o niebezpieczeństwie rozeszła się jej odnogami, ale nie było nikogo, kto mógłby to poczuć. Nikogo, kto by to widział.

Za rok ta sama moc wyleje się z brzegów, szalejąc w reakcji na nową tragedię – a raczej nieuchronny finał tragedii, która została zapoczątkowana tego dnia. Ale to dopiero miało nadejść.

Gdy tylko Jack został uwolniony, spojrzał na swojego wuja i kuzyna pełnym nienawiści wzrokiem.

– Co… cofam… – wykrztusił, ale związanie było zbyt świeże, a jego zamiary zbyt bliskie temu, od czego miało go powstrzymać. Dwór nie mógł sam cofnąć prawa gościnności.

Nie musiał. George ujął ojca pod ramię i pomógł mu oddalić się w stronę drogi biegnącej na granicy posiadłości, gdzie czekał na nich powóz z woźnicą. Odchodząc, tylko raz obejrzał się przez ramię.

– Elsie – wyrzęził Jack, kładąc ją sobie na kolanach. – Elsie – powtórzył, kiedy jej oddech stał się płytszy, a jej puls, już przyspieszony, przeszedł w ledwie wyczuwalny szept. Cheetham czuło, jak odchodzi. Jack gorączkowo sięgnął po magię, po czym zgiął się wpół i zwymiotował, gdy znalazł poszarpane resztki tego, co kiedyś w nim było.

– Weź ode mnie, co tylko chcesz – warknął. – Uratuj ją. Zrób to.

Cheetham spróbowało. Tego też nie robiło od wieków. Odnalazło haki swojej mocy, zaczepione głęboko w ciele swej dziedziczki. I pociągnęło. I pociągnęło jeszcze raz.

Ta magia nie była stworzona do precyzyjnych operacji na ludzkim ciele – co najwyżej do rozkładania tych ciał z wdzięcznością, by wzbogaciły glebę. Nigdy nie próbowała leczyć. Ale zdołała ustabilizować stan Elsie. Utrzymać ją przy życiu.

A Jack Alston siedział pod Dębem Damy, obejmując w agonii swoją siostrę, z ustami pęczniejącymi od sekretów – i wytrzymał.

Po drugiej stronie brzozowego zagajnika wszystkie okna Cheetham Hall roztrzaskały się jednocześnie.

Wreszcie podniesiono alarm. Ludzie wybiegli z domu jak mrówki z gniazda, krzycząc w panice, i wkrótce uświadomili sobie, kogo brakuje.

Tych, którzy zostali odnalezieni niedługo później, bladzi jak sama śmierć, drżący, wtuleni w siebie jak martwe liście i pogrążeni w płytkim, niespokojnym śnie. Ale żywi. Na razie.

2

Spinet House, 1909

Jack obudził się o brzasku z rozpalonym językiem, ostatnimi strzępami koszmarnego snu w głowie i muzyką w uszach.

Sen nie był niczym nowym. Muzyka zaś oznaczała, że ktoś próbuje włamać się do Spinet House. Znowu.

Zaklął pod nosem i odrzucił kołdrę. Muzyka robiła się coraz głośniejsza, choć tak naprawdę trudno było nazwać ją muzyką. To była pojedyncza, nieprzerwana nuta, jakby ktoś przesuwał smyczkiem w tę i z powrotem po strunach największych skrzypiec świata.

Jack odruchowo poklepał mosiężny stojak na światło przewodnie, zorientował się, co zrobił, i z irytacją uderzył dłonią w blat szafki nocnej. Już prawie nigdy mu się to nie zdarzało. Od lat. Pozbył się nawyków z przeszłości, wszystkich tych gestów, które czarodzieje wykonywali automatycznie. Wypalił je z siebie. Wymagało to czasu oraz żelaznej woli, ale udało mu się.

A potem, trzy miesiące temu, niemagiczna dziewczyna napadła go na statku, bezceremonialnie wepchnęła się do jego życia i zmusiła, by powrócił do magicznego świata i magicznego spisku. By odnowił kontakt ze swoją rodziną i swoją przeszłością.

Fakty były takie: Jack Alston nie miał magii, a Spinet House nie było mu posłuszne. Światło przewodnie nie poruszało się wedle jego niewypowiedzianej woli. Pozostawało tam, gdzie było – kula łagodnie migoczącego żółtego blasku, jak świeca z długim knotem. Jack założył kapcie i szlafrok, wziął z szafki nocnej pistolet, sprawdził, czy jest naładowany, i wsunął go do kieszeni szlafroka. Jego prawa łydka zaprotestowała ostrym skurczem. Rozciągał ją i masował, aż został tylko tępy ból.

Jego laska czekała oparta o ścianę, jednak nie z powodu bólu w nodze. Ból był nieprzewidywalny, ale to – próba wtargnięcia do Spinet House przez anonimowych wrogów – niestety stawało się codziennością. Wszyscy zaczęli trzymać broń pod ręką.

Dopiero gdy Jack otworzył drzwi i przekroczył próg, jego światło przewodnie oderwało się od uchwytu i zawisło mu nad ramieniem. Korytarz był pusty, ale już słyszał zbliżające się kroki. Poluzował uścisk na lasce, gdy schody wyrzygały Maud i Violet.

– Violet! – zawołał Jack. – Gdzie powinniśmy być?

– Och, do… Cicho, Hawthorn, prawie go złapałam! – odkrzyknęła Violet. Jack podszedł do nich. Obie kobiety były ubrane w szlafroki, miały warkocze zaplecione do snu. Światła przewodnie oświetlały gładkie złoto włosów Violet i dłuższy, gęstszy, bardziej nieokiełznany brąz fryzury Maud.

– Parter. – Violet trzymała w ręce kamerton. – Jest na tyle nisko, że… Och, Dorothy, tu jesteś. Co sądzisz?

Najstarsza pokojówka w Spinet House, która właśnie truchtała ku nim korytarzem od strony schodów dla służby, w wolne wieczory śpiewała w chórze. Po Violet miała najlepszy słuch w całym domu.

– Wejście od strony kuchni, panienko – powiedziała.

Violet uderzyła kamertonem w swoje przedramię, przyłożyła go do ucha i skinęła głową.

– Tak właśnie zgadywałam. Idziemy?

Maud, jak to Maud, poszła przodem. W ręce trzymała mały rewolwer z perłową rękojeścią. Jak stwierdziła, w świecie pełnym czarodziejów oblegających ich dom i próbujących im coś ukraść, niemagiczna osoba powinna mieć pod ręką przynajmniej konwencjonalną broń. Wobec tego jej brat Robin kupił jej pistolet, a Jack nauczył ją z niego korzystać.

Teraz Jack zagrodził Maud drogę laską i uniósł brwi.

– Hawthorn, naprawdę…

– Mam twoje słowo, a jeśli nie będziesz się zachowywać, zmuszę cię, żebyś złożyła przysięgę krwi – powiedział Jack.

– On naprawdę to zrobi – wtrąciła Violet. – Trzymaj się środka, skarbie, albo każę Dorothy zamknąć cię w kredensie.

– Zdrada – mruknęła Maud, przez moment pokazując dołeczek w policzku. Niechętnie pozwoliła, żeby Jack ją wyprzedził i ostrożnie zszedł po schodach, prowadząc za sobą resztę pochodu.

Ból w nodze Jacka był już tylko słabym pulsowaniem, choć wydawał się zestrojony z uporczywą nutą dźwięczącą w jego uszach. Nagle mężczyzna poczuł bolesny skurcz, kiedy schody bez ostrzeżenia przechyliły się pod ich stopami, a płaskie, wyłożone dywanem stopnie zamieniły się w gładką pochyłość. Jack przełknął nieprzyjemną żółć, która podeszła mu do gardła, gdy Maud wraz ze swoim pistoletem uderzyła w jego plecy. Kobieta wydała stłumiony pisk.

– Złapcie się czegoś! – krzyknęła Violet.

Wszyscy czworo kurczowo chwycili się poręczy tymi rękami, w których nie trzymali broni. Jack zaparł się, żeby nie zjechać niżej po czymś na kształt dziecięcej zjeżdżalni ani nie stracić równowagi, gdyby któraś z kobiet za jego plecami puściła się i stworzyła niefortunną ludzką lawinę. Podeszwy jego przeklętych kapci nie miały najlepszej przyczepności.

– Violet – warknął przez zęby.

– Schody się boją. Nic dziwnego. Daj mi chwilę.

Jack zaryzykował obejrzenie się przez ramię. Violet przyłożyła wolną rękę do drewnianej boazerii na ścianie i przytknęła do niej głowę. Może śpiewała, a może szeptała – wszystko zagłuszała muzyka, która zaczynała robić się nieprzyjemna, jakby dobiegała z głębi jego własnej czaszki.

Pochylnia pod ich stopami powoli złożyła się z powrotem w schody. Jack szybko sprowadził resztę na parter, zanim kapryśna stolarka Spinet House zdążyła wywinąć kolejny numer.

Kuchnia znajdowała się na tyłach domu. Podłoga skrzypiała melodyjnie, kiedy szli przez największą jadalnię, spiżarnię lokaja i krótki korytarz dla służby, prowadzący do dwóch kamiennych schodków, po których weszli do kuchni. Ciemne wnętrze wciąż było rozgrzane popiołami z głównego paleniska, nadal używanego przez służbę, mimo że wzdłuż jednej ze ścian stały duże nowoczesne piece. Światło księżyca odbijało się od wiszących miedzianych rondli.

Jack uniósł rękę, poczekał, aż reszta się zatrzyma, i przekroczył próg. Włoski na ramionach stanęły mu dęba. Tutaj w nocnej ciszy słychać było tylko wycie wiatru, a drzwi prowadzące na zewnątrz wydawały się zamknięte. Pożałował, że nie zostawił za sobą światła przewodniego. Trudno byłoby znaleźć coś, co mogło skuteczniej zaanonsować jego nadejście i zepsuć zwiad.

Czyżby dostrzegł w mroku jakiś ruch? I…

Jack gwałtownie cofnął się w głąb korytarza, nadeptując komuś na stopę. Pomieszczenie przecięła potężna błyskawica czerwonego światła, dość jasna, by wypalić się na jego siatkówce i zostawić go na wpół oślepionego. Uderzyła w futrynę i zniknęła.

– Violet, tarcza! – rzucił ostro.

Niematerialna złota poświata okryła całą grupę niczym sieć rybacka. Niestety, była to sieć z dość sporymi dziurami. Violet najlepiej radziła sobie z iluzjami – jeśli chodziło o inne dziedziny, wciąż się uczyła. Jack nie miał jak wtłoczyć jej do głowy całej swojej zakurzonej wiedzy, a większość magii była o wiele trudniejsza niż obsługa pistoletu. Zmusił się, żeby zignorować luki w zaklęciu. Musiało mu wystarczyć to, co mieli.

Właśnie zamierzał sięgnąć po własny pistolet, kiedy tyczkowata postać wyskoczyła na środek kuchni, podnosząc obie ręce. Jack dał susa nad oboma schodkami i zamachnął się laską, celując w jedną z jej dłoni, tak by nie zdążyła uformować kołyski. Laska trafiła w bok ręki i ześlizgnęła się po niej, a z ust postaci wyrwał się młodzieńczy pisk. Jack zawahał się i zatrzymał drugi cios, który roztrzaskałby rzepkę w kolanie napastnika, jeszcze zanim postać zawołała: „Stop! Mój panie!”.

– Oliver – warknął Jack – co ty wyprawiasz?

– Oliver? – zdziwiła się Violet za jego plecami. Tarcza zamigotała i zniknęła.

Maud, Violet i Dorothy zeszły do kuchni. Natarczywa nuta ucichła, najpewniej dlatego że pani domu dotarła na miejce zdarzenia.

Lokaj Jacka, teraz pocierający nadgarstek, wyglądał na zawstydzonego.

– Pani Smith powiedziała, że zostawi mi przekąskę, milordzie. Żebym mógł sobie ją zjeść, kiedy zgłodnieję w nocy.

„Kiedy”, nie „jeśli”. Freddy Oliver miał siedemnaście lat i jeszcze nie skończył rosnąć, a rachunki Violet za produkty spożywcze zapewne się podwoiły, odkąd on i Jack zamieszkali w Spinet House.

– Gdzie twoje światło przewodnie?

– Zgasiłem je, kiedy usłyszałem…

Nagle drzwi kuchenne zatrzęsły się w zawiasach. Resztki magii w dłoniach Olivera rozjarzyły się nerwowo, jakby ktoś dmuchnął w dogasające węgielki. A zatem to nie był fałszywy alarm spowodowany jego nocnym podjadaniem.

– Ktoś próbuje się włamać?

– Dziękuję, Oliverze. Cóż za niezwykła spostrzegawczość.

– Opanuj się, Hawthorn, nie czas na to. Zaklęcia ochronne na razie trzymają – powiedziała Violet. – Mogę czegoś spróbować, jeśli padną, ale…

– Dobrze. Zrób to. Maud, Oliver. – Jack kiwnął głową, okręcił się na pięcie i ruszył z powrotem w stronę głębi domu. Maud i Oliver pobiegli za nim. Chłopak bełkotał w biegu przeprosiny, ale Jack uciszył go machnięciem ręki.

– Masz szczęście, że nie połamałem ci palców. Ani cię nie zastrzeliłem. I wisisz pannie Debenham nowe światło przewodnie. Co, do diabła… Czy te schody prowadzą z parteru prosto na strych, bez żadnych przerw po drodze?

Na szczęście schody pozostawały schodami, ale minęli już dwa podesty, z których nie odchodził żaden korytarz w głąb domu.

– Potrzebuję okna z widokiem na wejście od strony kuchni.

– Dom musi być wciąż spłoszony – stwierdziła Maud. – Biorąc pod uwagę okoliczności, chyba nie możemy narzekać, że James Taverner miał obsesję na punkcie zaklęć ochronnych.

– Te schody najlepiej słuchają się służby, panienko – powiedział Oliver. Szybko zbudował kołyskę światła i pozwolił mu rozbłysnąć, cofając się jednocześnie na ostatni podest, gdzie grzecznie zastukał w ścianę. Po chwili panel się odsunął, a Oliver zaprowadził ich do skromnie umeblowanego salonu.

Na polecenie Jacka chłopak rzucił zaklęcie osłonowe, by stłumić ich głosy i ukryć ich przed wzrokiem innych. Odsunęli zasłony i uchylili okna, po czym Jack wychylił się i spojrzał w dół.

Przykryty cienką warstwą chmur księżyc oświetlał blado scenę w dole. Dwie postacie, obie z twarzami skrytymi pod zaklęciem maski, które upodobali sobie spiskowcy George’a. Jedna stała kilka metrów od drzwi kuchennych i metodycznie ciskała zaklęcia, a druga czekała pod ścianą, trzymając w rękach gotowe, ale jeszcze nierzucone zaklęcie. Ochrona i wsparcie. Żadna z tych osób nawet się nie wysilała, żeby zrobić coś eksperymentalnego albo finezyjnego, aby rozmontować zaklęcie ochronne, choć musiały już zdać sobie sprawę, jak bardzo jest wyrafinowane. Tylko brutalna siła.

Jack opisał scenę reszcie, głównie po to, żeby Maud nie wytknęła głowy za nim.

– Oliver, potrafisz dodać klauzulę lokalizującą do zaklęcia podpalającego? Albo cokolwiek, co odwróci ich uwagę? Do diabła, swędzenie by wystarczyło. Musi pojawić się w konkretnym miejscu, a nie jako linia wychodząca z twoich rąk. Musisz precyzyjnie zdefiniować odległość.

Oliver przełknął ślinę. Nawet w swoich najlepszych chwilach chłopak wyglądał jak słupek od krykieta, drżący po tym, jak odbiła się od niego piłka. Jego rude włosy sterczały z zaaferowania jak żywopłot.

– Nigdy nie próbowałem, milordzie.

– Ale wiesz, jak… O, tak, dobrze ci idzie. To dokładnie ta klauzula. – Nie dokładnie, ale Oliver miał dość mocy, by pozwolić sobie na pewną niechlujność w formułowaniu zaklęć. – Spróbuj, zobaczymy, czy uda ci się ich przestraszyć. Utrzymanie zasłony jest najważniejsze. Pannie Blyth uda się oddać kilka strzałów, jeśli jej nie zobaczą.

Maud skinęła głową, wyglądając na równie rozemocjonowaną. Jack czuł się stary i zmęczony. Wysyłanie młodych czarodziejów do bitwy, samemu ledwo stojąc na nogach ze zmęczenia, było jak sięganie po światło przewodnie – kolejny nawyk, do którego wrócił aż za łatwo. Nie lubił go tak samo, jak tego drugiego.

– Jeśli… – zaczął Oliver, ale przerwał, ponieważ alarm Spinet House nagle zrobił się dwukrotnie głośniejszy.

Nie. Teraz to były dwa dźwięki – ostry, drażniący dysonans.

Jack zaklął.

– Dajcie znać, jeśli uda im się wejść do środka – powiedział i zostawił ich samych.

To nie tak, że słoń nadepnął mu na ucho. Wyraźnie słyszał, że nowy, głośniejszy dźwięk jest wyższy od poprzedniego. Dotarł do głównych schodów, na których dudniły czyjeś kroki. Wkrótce Violet wyłoniła się zza zakrętu, wyglądając na wściekłą i zziajaną.

– Czyli kuchnia miała służyć tylko odwróceniu uwagi? – wydyszała.

Jack skinął głową. Violet gestem dała mu znać, żeby szedł za nią, po czym kontynuowała wspinaczkę po schodach. Jack pozwolił jej się prowadzić. Jego noga znowu pulsowała bólem. Drugi dźwięk nieco złagodniał, wpadając w harmonię z pierwszym, kiedy kobieta zatrzymała się przed drzwiami na najwyższym piętrze, tuż pod strychem. Przystanęła z ręką na drzwiach, które nie miały ani zamka, ani klamki.

– Tego jeszcze nie rozgryźliśmy – przyznała. – To jedno z dziwniejszych pomieszczeń.

Wiele z dziwniejszych pomieszczeń w Spinet House skrywało tajne przejścia do innych części domu, więc ta informacja nieszczególnie uspokoiła Jacka. Oczyma wyobraźni ujrzał napastników z kłębem dymu zamiast głowy wynurzających się ze ściany w salonie, gdzie Maud i Oliver byli skupieni na scenie rozgrywającej się za oknem.

Jack oparł o ścianę laskę i zamiast niej wziął swój pistolet.

– Nie wychylaj się, dopóki nie będziemy wiedzieć, co się dzieje.

Violet nie protestowała. W odróżnieniu od Maud nie trzeba było jej zmuszać, żeby pozwoliła Jackowi przejąć dowodzenie, kiedy sytuacja tego wymagała. Jack nie wiedział, czy to efekt jej pracy w teatrze, gdzie musiała grać wedle wskazówek reżysera, czy po prostu kwestia charakteru.

– Nie wchodź za daleko, jeśli nie musisz – powiedziała. – I… poruszaj się jak skoczek.

Zanim zdążyła wyjaśnić, coś kliknęło i zatrzask w drzwiach puścił. Jack pchnął je i wszedł do środka, trzymając rewolwer w pozycji gotowej do strzału.

Pokój był niewielki i całkowicie pozbawiony takich rzeczy jak tapety, dywany, poduszki czy nawet tapicerka na krześle przy biurku. Wszystko było drewniane. Podłoga, ściany i sufit składały się z ciemnych i jasnych kwadratów, tworzących wzór szachownicy. W tym miejscu zdecydowanie dało się wyczuć coś niepokojącego.

Pośrodku podłogi leżały odłamki szkła z roztrzaskanego okna, błyszczące w świetle stojącej na parapecie małej latarni.

Wśród odłamków stał mężczyzna. Kiedy drzwi się otworzyły, obrócił się gwałtownie; jego ubranie było ciemne, a jego twarz skrywało zaklęcie maski. Szkło chrupało i przesypywało się pod jego stopami.

– Ręce do… – zaczął Jack, ale nagle jego mięśnie zesztywniały. Nie mógł nawet zacisnąć palca na spuście. Cud, że się nie przewrócił. Do diabła. Intruzowi łatwo było rzucić na próg zaklęcie unieruchamiające, prawda?

– Gdzie są czara i nóż? – zapytał mężczyzna chłodno, choć z wyczuwalnym napięciem. – Wiemy, że macie jedno i drugie. Gdzie je ukryliście?

To nie był głos Morrisa. Jack spodziewał się, że to lojalny agent jego kuzyna zostanie oddelegowany do brudnej roboty. Intruz miał wyraźny londyński akcent – może pochodził skądś z południowej części miasta. Oczywiście przez cholerne zaklęcie Jack i tak nie mógł odpowiedzieć, więc zamaskowany mężczyzna najwyraźniej nie był tak bystry jak Morris.

Nagle Jack poczuł w ciele kłujące iskry. Negacja. Violet. Wszystkie jego mięśnie natychmiast się rozluźniły. Niestety oznaczało to, że zachwiał się i upuścił broń.

Zaklął i schylił się po nią, a zamaskowany mężczyzna rzucił się ku najbliższej osłonie, którą była wysoka szafa. Szarpnął za drzwi, jakby chciał użyć ich jako tarczy, a Jack wyprostował się z bronią w ręce i…

Po wszystkim miał problem z powiedzeniem, co dokładnie stało się w tamtej chwili. Violet twierdziła, że intruz wskoczył do szafy. Natomiast według Jacka wyglądało to, jakby coś chwyciło go za rękaw i wciągnęło do środka, niczym maszyna w fabryce.

A to, co wydarzyło się potem – sposób, w jaki szafa zmalała o połowę, potem zmieniła się w witrynę z eleganckimi szufladami i półkami, a potem znów stała się zwykłą szafą – działo się tak szybko w słabym świetle latarni, że mogło równie dobrze być jedną z tych dziwacznych wizji, które umysł wyrzuca z siebie na granicy snu.

Przynajmniej dźwięk był wyraźny. Przeraźliwy wrzask, przerwany jeszcze bardziej niepokojącym mokrym plaśnięciem. A potem cisza.

Prawdziwa cisza. Tamten dźwięk alarmu również zniknął.

Violet i Jack popatrzyli po sobie. Pierwsze promienie wschodzącego słońca zaczynały przesączać się przez okno. W łagodnym szarym świetle Violet była blada jak śmierć.

– Nie zamierzam tego dotykać – powiedział Jack. – Ty tu jesteś panią domu, nie ja.

Violet przełknęła ślinę i ostrożnie przeszła przez pokój, robiąc nierówne kroki. Naprzód, na skos… Ach. Jak skoczek szachowy.

– Maud to rozpracowała – powiedziała. Zatrzymała się przed szafą, wypchnęła pierś do przodu, wyraźnie wcielając się w jedną ze swoich ról, po czym szarpnięciem otworzyła drzwi.

I prawie równie szybko je zatrzasnęła.

– O nie. Nie, dziękuję. Och, do jebanego, kurwa, diabła. – Nowojorski akcent z powrotem wkradał się do samogłosek Violet, kiedy zaczynała wypowiadać się w sposób, który nie przystoi damie. Przyłożyła grzbiet dłoni do ust i zgięła się w odruchu wymiotnym. Raz, drugi. Jack właśnie zaczął przygotowywać sobie trasę ruchem skoczka na wypadek, gdyby zemdlała, ale Violet wyprostowała się, zdeterminowana i blada jak ściana.

– Możemy dokończyć tutaj później – powiedział Jack. – Sprawdźmy, co się dzieje w kuchni.

Nie wyglądało na to, by mężczyzna – lub raczej to, co z niego zostało – zamierzał się gdzieś wybierać. Tak samo jak szkło na podłodze. Przyślą tu później jakichś służących o mocnych żołądkach, żeby uprzątnęli ten bałagan.

W kuchni spotkali Maud i Olivera, który kurczowo ściskał puszkę z herbatnikami. Wyglądało na to, że napastnicy, kimkolwiek byli, już sobie poszli. Dorothy zniknęła, a jedna z podkuchennych ładowała węgiel do największego pieca. O tej godzinie kuchnia powoli zaczynała pracować, a państwo tylko w niej przeszkadzali. Jack zaproponował, żeby przenieśli się do jednego z salonów, gdzie przynajmniej ich pośladki będą mogły rozsiąść się w wygodnych fotelach.

– Weź herbatniki – rzucił na koniec do Olivera.

– Nie spodobało im się, że do nich strzelamy – powiedziała Maud do Jacka, kiedy już się przenieśli. – Ani że podpalamy bruk pod ich stopami. Szybko się wynieśli.

Jack skinął głową Oliverowi, który zaczerwienił się na tę niewypowiedzianą pochwałę.

– Co się stało na górze? – zapytała Maud.

– Komuś udało się wejść do środka, ale dom… się nim zajął. – Violet usiadła obok Maud, a ta natychmiast ją przytuliła, jakby dostała od niej jakiś telepatyczny sygnał. Violet pocałowała ją w czubek głowy.

– Najwyraźniej wszedł na dach, żeby dostać się do tamtego okna – powiedział Jack. – Będziesz musiała wzmocnić tam zaklęcia ochronne, Violet.

Pani domu stłumiła ziewnięcie. Wszystkie światła przewodnie zgasły, kiedy zegar w holu wybił szóstą. Na zewnątrz było już zupełnie jasno. Może Jackowi uda się jeszcze zdrzemnąć na kilka godzin.

Ostatnie uderzenie zegara przeszło płynnie w melodię informującą, że ktoś – albo kilku ktosi – uznany przez dom za mile widzianego idzie przez tunel Bayswater.

– Wcześnie jak na wizytę – powiedziała Violet. – Mam nadzieję, że u nich wszystko w porządku.

– Oliver, przyprowadź ich tutaj, a potem pójdź się przebrać – powiedział Jack, tracąc nadzieję na sen. – Umyję się i zaraz też przyjdę.

Wkrótce potem Oliver wprowadził do salonu troje gości. Czy raczej przydreptał za sir Robertem Blythem, który ruszył żwawo w stronę swojej siostry. Chłopakowi udało się za to zapowiedzieć Edwina Courceya i – Jack zamrugał – Adelaide Morrissey. Cała trójka była w wieczorowych strojach: eleganckie fraki Edwina i Robina, purpurowa suknia i białe rękawiczki Adelaide – i wszyscy mieli w sobie tę zmęczoną niechlujność ludzi, którzy nie tknęli tej nocy swoich łóżek.

– Wyglądasz olśniewająco, Addy – powiedziała Maud. – Ach, to był ten bal w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, prawda?

– Tak, a jeden z podsekretarzy zorganizował naprawdę zabójcze afterparty – powiedziała Adelaide. – Kiedy Robin nas stamtąd wyciągał, niektórzy z gości spali już w fontannie.

– Miałem wizję. Jedną z tych pilnych. Jesteście cali? Wszyscy? – Robin spojrzał z niepokojem na siostrę.

– Tak, tak – odparła pospiesznie Maud.

– W takim razie wygląda na to, że nasza pomoc jednak nie była potrzebna – powiedział Edwin. Wyglądał na wyjątkowo zmarnowanego. Pomysł, że ze wszystkich ludzi to Edwin Courcey miałby wziąć udział w całonocnym balu, którego goście kończyli w fontannie, wydawał się absurdalny.

Jack usadowił się wygodniej w fotelu.

– Możesz się upewnić, czy nikt nas nie podziurawił, choć gdybym się rozebrał, zapewne pojawiłyby się skargi. A może chcesz sprawdzić, czy wszystko dobrze pamiętasz?

Zatrzymał spojrzenie na Edwinie. Mężczyzna zacisnął zęby i poczerwieniał, ale jego oczy wykonały tylko jeden ruch – w dół, na chorą nogę Jacka, a potem z powrotem w górę. Ciekawe pokazanie pazurków. Ten niepozorny czarodziej zmienił się od czasu, kiedy związał się z Robinem Blythem. Drażnienie go zrobiło się dużo zabawniejsze.

– Zamknij się, Hawthorn. Jesteśmy w obecności dam – powiedział Robin bez większej złości.

– Jego lordowska mość może zrobić z siebie widowisko, jeśli chce. Wątpię, żeby kogokolwiek tutaj to obeszło. – Ciemnobrązowe oczy Adelaide posłały Jackowi wyjątkowo pogardliwe spojrzenie. Maud zachichotała.

Violet westchnęła i przeciągnęła się, unosząc ramiona nad głowę.

– No dobrze – powiedziała. – Pójdę powiedzieć pani Smith, że na śniadaniu będzie sześć osób.

***

– Dzisiaj masz tylko jedną ranę bojową, Hawthornie – skomentowała Violet, kiedy Jack wszedł do pokoju śniadaniowego. – Oliver robi postępy.

Rozcięcie na szczęce Jacka znowu swędziało. Powstrzymał ochotę, by go dotknąć, i poszedł sprawdzić, co jest do jedzenia. Kucharka Violet nigdy nie spotkała warzywa, którego nie dałoby się rozgotować, ale za to była mistrzynią, jeśli chodziło o cokolwiek, co stanowiło kiedyś część zwierzęcia.

Jack był gotowy zaakceptować konieczność mieszkania w Spinet House jako honorowy ochroniarz Maud i Violet, póki nie skończą się zapasy szynki.

– Ten chłopak opiera się pokusie, by poderżnąć Hawthornowi gardło, mimo że codziennie ma taką sposobność – powiedział Edwin. – Powinien dostać jakąś nagrodę.

W rzeczy samej, Oliver był lokajem wyjątkowo utalentowanym jak na swój wiek i niezwykle dumnym ze swojej pracy. Tyle że wciąż tak bardzo przerażała go możliwość przypadkowego poderżnięcia Jackowi gardła, że podczas golenia drżały mu ręce. Jack podejrzewał, że za kilka tygodni mu przejdzie.

Poprzedni lokaj Jacka, Lovett, dobrze służył mu przez lata, ale obecnie Jack mieszkał w magicznym domu i potrzebował magicznego służącego. Zarekomendował Lovetta jednemu z członków swojego klubu, a sam zatrudnił Olivera.

Lub raczej Oliver, niczym wielkość, został mu narzucony.

– Wszyscy już jesteśmy – powiedziała Maud. – Opowiedz nam o swojej wizji, Robinie.

Niewiele było do opowiadania. Robin przysypiał w kącie domu podsekretarza, kiedy jedna z jego spontanicznych wizji wtargnęła mu do świadomości: Jack z laską w dłoni, cofający się przed magicznym atakiem.

– Wizja była bardzo nagła i wyraźna, a po wszystkim miałem wrażenie, jakby ktoś uderzył mnie w skronie kilofem. To zazwyczaj znaczy, że wizja spełni się szybko. Nie wiem tylko, jak szybko.

– Wyobrażam sobie, co musiał pomyśleć o nas woźnica, kiedy bladym świtem wparowaliśmy do jego dorożki w okropnym pośpiechu i kazaliśmy się zawieźć na stację metra na drugim końcu miasta – powiedziała Adelaide.

– Addy użyła swojego głosu córki maharadży – parsknął Robin. – Biedny facet był kompletnie skołowany.

Adelaide uśmiechnęła się szeroko i przestała stukać pierścionkiem o stół, by przerzucić resztkę jajecznicy na nową kromkę tostowego chleba, po czym polała ją sporą porcją chutneyu.

– To już czwarta wizja w ciągu dwóch tygodni – poinformował Edwin. – Przychodzą zawsze, kiedy zasypia, i zawsze czuje się po tym koszmarnie. Nie podoba mi się to. – On i Robin wymienili znaczące spojrzenia.

– Edwin próbuje znaleźć sposób, żeby powstrzymać wizje – wyjaśnił Robin.

– Czy to rozsądne? – Violet odłożyła widelec. – Nie chcę być bezduszna, jeśli naprawdę jest tak źle, ale… Robinie, jesteś jednym z naszych nielicznych atutów, których tamta strona nie ma.

– Och, ależ ma. – Bezsenna noc nagle ujawniła się w ciężarze szczęki Robina. – Wciąż obowiązuje mnie przysięga składania zgodnych z prawdą raportów Zgromadzeniu, a im więcej wizji nachodzi mnie spontanicznie, tym mniej mogę przywołać celowo, żeby opowiedzieć im coś nieszkodliwego.

– Jestem pewien, że uda mi się coś wymyślić – powiedział Edwin z ponurą zaciętością.

Robin uśmiechnął się lekko.

– Wiem, że ci się uda. Rozchmurz się.

Edwin wymamrotał coś do swojej herbaty, ale obrócił wolną dłoń, kiedy Robin wsunął w nią swoją, i spletli razem palce. Gdy Jack poznał Edwina, ten nie znosił przypadkowego dotyku. Emanował aurą, która zniechęcała do naruszania jego przestrzeni osobistej. Za to kiedy w grę wchodził intymny dotyk, reagował z taką intensywnością, że Jack aż zgrzytał zębami. Jack lubił, kiedy jego kochankowie żartobliwie udawali opór, śmiali się. Nie każdy numerek musiał wyglądać tak, jakby świat miał się zaraz skończyć.

– A skoro już mowa o czterech wizjach w dwa tygodnie – odezwała się Violet – będę musiała zacząć płacić Dorothy dodatek za pracę w warunkach zagrażających zdrowiu czy co tam dawali średniowiecznym armiom. Żaden z moich służących nie pisał się na pracę pod oblężeniem.

– Spinet wydaje się nieźle trzymać – zauważył Edwin.

– Tak, choć przypisują nam więcej umiejętności lub szczęścia, niż mieliśmy. Ten mężczyzna, który dostał się na górę, pytał Hawthorna, gdzie są nóż i kielich.

Przy stole zapadła ponura cisza. Ostatni kontrakt, fizyczna manifestacja dawnego paktu, który wieki temu oddał magię w ręce ludzi, istniał pod postacią trzech zakamuflowanych srebrnych przedmiotów. Monety, ostatnie raz widzianej w rękach brata Edwina, Waltera Courceya. Kielicha, przemyconego przez Maud i Violet z pokładu „Poematu” dzięki sprytnemu blefowi, choć przez ten czas ich wrogowie musieli się zorientować, że mają w rękach fałszywkę. I noża. Który być może obecnie wcale nie przypominał noża. I który należał do poprzedniej pani Spinet House, lady Enid – a tym samym przeszedł na własność Violet.

Co dobrze by się składało, gdyby tylko byli w stanie znaleźć to cholerstwo.

Spinet był trudniejszy do przeszukania z góry na dół niż przeciętny dom. Między innymi dlatego, że góra i dół, strony świata i wiele innych aspektów geometrii przestrzennej wydawało się w niektórych jego częściach bardziej wskazówkami niż zasadą.

Jack dorastał w starej magicznej posiadłości, wiernej dawnym tradycjom. Spinet House natomiast był nowym bytem, zbudowanym przez genialnego magilutnika i jego energicznie kreatywną żonę. To była twierdza. Muzyczne, magiczne pudełko-zagadka.

Doprowadzająca do szału łamigłówka.

I to łamigłówka, której rozwiązanie po części spoczywało na Jacku, przynajmniej dopóki sprawa ostatniego kontraktu się nie zakończy. Każdy dzień przybliżał go do chwili, kiedy będzie mógł wrócić do swojego własnego domu i starego życia oraz udawania, że magia nie istnieje.

– Powinniśmy znów pochylić się nad liniami mocy – powiedział Edwin do Violet, przerywając ciszę.

– Myślałam, że nie ma żadnych w pobliżu – odparła Violet. – A może wygrzebałeś skądś jeszcze starszą i bardziej zakurzoną mapę, żeby mnie nią zanudzać?

– Violet – odezwała się ostrzegawczo Maud.

Violet obróciła się z irytacją, jakby miała zamiar naskoczyć też na Maud, ale się powstrzymała.

– Przepraszam, Edwinie. To był męczący poranek.

Edwin przyjął przeprosiny tak samo łaskawie, jak zostały wypowiedziane – czyli niezbyt. Rodzeństwo Blythów miało w sobie upór ludzi, z których każde przygarnęło z podwórka wyjątkowo wrednego kota, a teraz próbowało sprawić, żeby te żyły w zgodzie. Robili postępy. Ale nikt jeszcze nie odważył się nazwać powściągliwego Edwina i ostentacyjnie ekstrawaganckiej Violet przyjaciółmi.

– Nie ma żadnych linii mocy, które przechodzą przez Spinet, ale wiemy, że nóż wpływa na te znajdujące się w pobliżu – powiedział Edwin. – Ostatnio eksperymentowałem z głównymi londyńskimi węzłami linii, która biegnie z północy na południe przez Sutton. Naprawdę myślę, że coś tam jest, jakiś trik, którego nie znamy, a który pozwoliłby nam rozwiązać problem dystansu…

Edwin rozgadał się na dobre, najwyraźniej zapomniawszy o swojej bezsennej nocy, kiedy zatopił zęby w intelektualnym wyzwaniu. Blythowie słuchali go pilnie – jedno z tą zielonooką ciekawością, z którą Maud patrzyła na cały świat, a drugie z rozanielonym spojrzeniem wskazującym, że Edwin mógłby mówić po chińsku, starofrancusku albo w zapomnianym języku elfów, a Robin byłby tak samo szczęśliwy, mogąc pławić się w głosie ukochanego.

Jack zdążył się śmiertelnie znudzić do czasu, gdy w monologu Edwina zaczęły niepokojąco pojawiać się takie słowa jak „zdalny katalizator”. Napotkał spojrzenie Adelaide, a ona uśmiechnęła się nieznacznie, ale była albo zbyt lojalna, albo zbyt zajęta pochłanianiem swojej góry jajek, by okazać mu więcej współczucia.

Violet, rzekoma adresatka monologu Edwina, rzuciła Jackowi wymowne spojrzenie. Odstawiła filiżankę i zrobiła dyskretny gest w kołyskomowie. „Potrzebuję pomocy”.

Edwin urwał w pół zdania. Jego dłoń wysunęła się z dłoni Robina. Jego wzrok był utkwiony w drzwiach, nad ramieniem Jacka.

Ten zaś odwrócił się akurat w chwili, kiedy pan Price wszedł do pokoju, szybciej i mniej dostojnie niż zazwyczaj. Lokaj ze Spinet House cechował się przesadną elegancją, jak dyrygent orkiestry, zawsze gotowy unieść batutę i spojrzeć karcąco na sekcję dętą.

– Ma pani gościa, milady – powiedział do Violet. – Dziennikarza z gazety. Kazałem mu poczekać w holu, ale nie posłuchał i jakoś się przedarł przez…

Tym, co lokaj zapewne chciał powiedzieć, było „przez zaklęcia ochronne”, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Takich rzeczy nie mówiło się głośno w obecności osób niemagicznych. Lokaj urwał w pół słowa, kiedy intruz – dużo niższy od niego, nawet nie przeciętnego wzrostu – wyminął go, zrobił kilka kroków w głąb pokoju i zatrzymał się ze wzrokiem utkwionym w przykrytych półmiskach na kredensie, jakby zapach bekonu sprawił, że postanowił odłożyć na później sprawę, z którą przyszedł.

Każdy centymetr pana Price’a emanował dezaprobatą. Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, zbudował zaklęcie. Jack nie widział jakie. Pewnie coś, co miało ogłuszyć intruza na tyle, by można było stanowczo odeskortować go do drzwi.

– Spokojnie, Price – odezwała się poniewczasie Violet. – On jest…

Zielone zaklęcie już wyleciało z rąk lokaja jak garść szerszeni. Niski młodzieniec potrząsnął czarnymi włosami, a jego ramię drgnęło, jakby faktycznie został użądlony. Zmarszczył brwi.

Dwie zielone iskry wróciły do rąk Price’a. Lokaj potrząsnął palcami i wydał urażony dźwięk zaskoczenia.

W ciszy, która zapadła, Edwin wstał, mrużąc oczy – ewidentnie był o krok od powiedzenia: „Zrób to jeszcze raz, żebym mógł porządnie się przypatrzyć”.

– Odporny na magię – dokończyła ze śmiechem Violet. – Dziękuję, Price. Znamy go.

– Znamy? – spytał Robin.

Rzeczony młodzieniec rozejrzał się po jadalni. Ani trochę się nie zmienił. Wciąż wyglądał jak rzeźbiony anioł, który zstąpił znad drzwi kościoła, otrzepał się z szarego kamienia i postanowił wędrować po świecie w niespokojnym ciele, z ciemnymi, bardzo ciemnymi oczami.

Te oczy prześlizgnęły się po Jacku, gdy młodzieniec rozglądał się po pomieszczeniu, a kark obserwowanego zesztywniał w oczekiwaniu na kłótnię.

– Dzień dobry państwu. Czy wszystkich porannych gości witacie, rzucając na nich zaklęcia, panno Debenham – powiedział Alanzo Rossi – czy tylko przedstawicieli prasy?

3

Gdyby Alan próbował zliczyć każde pytanie, jakie miał na temat najbardziej zagadkowych aspektów życia wyższych sfer, zabrakłoby mu palców u rąk, nóg, a pewnie też włosów łonowych i gwiazd na niebie.

Ale dość wysoko na tej liście znajdowało się pytanie: „Dlaczego akurat śniadanie?”.

Jeśli prowadziło się życie, w którym mała armia ludzi była odpowiedzialna za przynoszenie ci jedzenia, stawianie go przed tobą, a potem trzymanie się w pobliżu, by w razie czego uzupełnić lub wymienić zawartość talerza, to jaki sens miało porzucenie tego zwyczaju na jeden posiłek w ciągu dnia? Alan mógł tylko się domyślać, że to codzienny rytuał, w ramach którego bogaci i dystyngowani mogli pielęgnować swoje złudzenia, że nadawaliby się do czegokolwiek w świecie, w którym musieliby sami zaspokajać swoje potrzeby.

„Proszę bardzo”, mogliby mówić nad dżemem z czarnej porzeczki, wędzonym śledziem i jajkami na trzy sposoby. „Zachowaliśmy zdolność przenoszenia jedzenia na nasze własne talerze, zanoszenia tych talerzy do stołu, a nawet dolewania sobie kawy! A skąd się bierze jedzenie? Och, po prostu się pojawia, oczywiście. Jak każde jedzenie. Co za głupie pytanie”.

Miejsce między łopatkami Alana wciąż piekło po magicznym ukłuciu, którym poczęstował go lokaj. Musiał pamiętać, że znalazł się wśród czarodziejów. Może ich jedzenie naprawdę po prostu się pojawiało.

– Przedstawicieli prasy? – powtórzyła panna Debenham. – Nie. Ale to standardowa procedura, jaką stosujemy wobec złodziei. Och, nie, Price, tylko żartuję. Dziękuję.

Lokaj wyszedł, zostawiając Alana samego z trzema osobami, które znał, i trzema, których nie znał.

Kiedy Alan tworzył swój pochlebny, plotkarski artykuł o podróży pierwszą klasą na pokładzie „Poematu”, opisał pannę Debenham jako dobrze urodzoną, ekscentryczną dziedziczkę ze skandaliczną przeszłością i nienaganną urodą. Wszystko to było mniej więcej prawdą, nawet jeśli Alan miał najmniejsze kwalifikacje do oceniania kobiecej urody w całym Londynie. Ale to nieważne. Każdy, kto był dostatecznie dobrze urodzony albo dostatecznie bogaty, na papierze mógł uchodzić za pięknego.

Gdyby miał napisać artykuł wedle tego, co naprawdę myślał, nazwałby Violet Debenham bezwstydną kokietką i przebiegłą aktorką.

W tej chwili wyglądała na przyjemnie zrelaksowaną. Pani na włościach i w ogóle. Alan zdołał powstrzymać się od zerkania w stronę naczyń na kredensie. Jego żołądek zaburczał głośno. Miał nadzieję, że nikt tego nie usłyszał.

– Pewnie nie powinniśmy żartować sobie ze złodziei, biorąc pod uwagę wszystko, co się wydarzyło – powiedziała panna Blyth. – Jak się pan miewa, panie Ross? Miło pana znowu widzieć.

– Dzień dobry, panno B. – Uśmiech, który jej posłał, był zdecydowanie bardziej szczery. Maud Blyth składała się głównie z dołeczków w policzkach i idealizmu. Była całkiem sympatyczna jak na arystokratkę – a przynajmniej jej obecność sprawiała, że pokoje wydawały się cieplejsze, a nie zimniejsze. Faktycznie cieszył się, że może ją znowu zobaczyć.

To mogła być jedyna dobra rzecz w ponurej sytuacji, w jakiej się znalazł.

– Jak to zrobiłeś?

Pytanie zadał jeden z mężczyzn, których Alan nie znał. Wysoki, dość szczupły i wyglądający, jakby może przed przełomem wieków spotkał pojedynczy promień słońca.

– Jak co zrobiłem?

– Cokolwiek zrobiłeś, kiedy Price… – Mężczyzna złożył ręce do kołyski.

– Nic nie zrobiłem. – Alan myślał, że to ostrzeżenie. Coś, co miało pokazać mu, gdzie jego miejsce. To było takie uczucie, jakby szarpnął szyją pod złym kątem i teraz musiał ją wymasować, żeby wszystko z powrotem ustawiło się, jak powinno.

– Ale to do niego wróciło.

Alan nie znał się na magii. Wzruszył ramionami.

– Tak samo było na statku – powiedziała panna Debenham. – Nie potrafiłam sprawić, żeby iluzja porządnie się do niego przyczepiła.

– A Price powiedział, że przeszedł przez zaklęcia ochronne bez zaproszenia. – Blady mężczyzna wyglądał na bardziej podekscytowanego niż zaniepokojonego tą ewidentną luką w zabezpieczeniach. – To nie powinno być… Chwileczkę, chyba coś o tym czytałem…

– Pan musi być Edwinem Courceyem – powiedział Alan, gdy kilka mentalnych notatek z podróży na pokładzie „Poematu” połączyło mu się w całość.

– Słucham? A, tak. – Courcey wymienił spojrzenie z szatynem, który wyglądał bardzo podobnie do pani Blyth, a jeszcze bardziej jak reklama toniku odżywczego dla atletów.

Szatyn wymamrotał „miłomipanapoznać”, jakby to było jedno słowo w obcym języku.

– Od przodu czy od tyłu? Którędy pan wszedł? – dodał Edwin zaraz.

Gdyby to pytanie zadał ktokolwiek inny, Alan uznałby je za pogardliwą sugestię, że powinien był skorzystać z wejścia dla służby, ale Courcey nie miał w sobie ani cienia snobizmu – tylko niecierpliwą ciekawość.

– Od przodu.

– Naprawdę? I nie czuje się pan tutaj nieswojo? Jakby nie powinno tu pana być i rozpaczliwie chciał pan uciec?

Alan miał sporo doświadczenia w zachowywaniu kamiennego wyrazu twarzy wobec idiotycznych pytań ze strony ludzi stojących wyżej w hierarchii. Ale nie był w stanie powstrzymać języka.

– Skoro pan o tym wspomina, to możliwe, że owszem. Jak pan myśli, dlaczego tak jest?

– Panie… Ross? – wtrącił stanowczo szatyn. – Przepraszam za maniery wszystkich. Może zechciałby pan usiąść i do nas dołączyć? Violet przedstawi nas jak należy.

To musiał być starszy brat panny Blyth. Baronet. Jego postawa zdradzała przyzwyczajenie do bycia osobą o najwyższej randze w pomieszczeniu.

Choć właściwie teraz tak nie było, prawda?

Alan usiadł i w końcu przegrał walkę, którą toczył ze sobą od chwili, gdy przekroczył próg. Pozwolił sobie jeszcze raz zerknąć na barona Hawthorna.

Mężczyzna siedział na jednym z pięknie rzeźbionych drewnianych krzeseł przy stole, nieruchomy jak drapieżnik i dwa razy czujniejszy. Alan wiedział, że lord Hawthorn tu będzie. Myślał, że się przygotował.

Mylił się. Zapomniał, z jaką prędkością wzbierała w nim ta wrząca nienawiść. Zapomniał, jak szybko przelewała się przez próg, za którym przestawała być tylko nienawiścią i stawała się czymś dzikszym i bardziej niebezpiecznym.

Panna Debenham przedstawiła Alana sir Robertowi Blythowi, panu Edwinowi Courceyowi oraz ostatniej nieznanej twarzy: młodej Hindusce z uśmiechem w kącikach ust i oczami tak ciemnymi jak jego własne. Och, zdecydowanie wyróżniała się na tle tych wyblakłych, akwarelowych Brytyjczyków. Panna Adelaide Morrissey, którą panna Debeham przedstawiła jako „Rob… to znaczy…”, po czym zapadła niezręczna cisza.

– Koleżanka z pracy – podpowiedział sir Robert.

– Maszynistka – dodała wesoło panna Morrissey. Patrzyła na Alana jeszcze przez chwilę, po czym przesunęła w jego stronę stojak z tostami – jedyny produkt spożywczy niewymagający przebrnięcia przez tony etykiety pod srebrnymi pokrywkami.

– Proszę, niech pan sobie weźmie coś do zjedzenia, żeby nie wyszło, że tylko ja dalej pracuję nad moim śniadaniem. Przydaj się do czegoś, Hawthorn, nalej panu herbaty. Jak pije pan herbatę, panie Ross?

Alan był rozdarty między zakrztuszeniem się ze śmiechu a przysięgą wiecznej przyjaźni. Zmusiła lorda Hawthorna do przyjęcia roli służby stołowej siłą swojej napastliwej grzeczności.

– Czarna, trzy łyżeczki cukru.

Sposób, w jaki Hawthorn chwycił szczypce do cukru, sugerował, że rozważa wyrwanie nimi paznokci Alana. Alan poczęstował się tostami i masłem, prawdziwym masłem, którego ogromne żółte plastry po prostu leżały w maselniczce.

Courcey wypytywał wszystkich o konkretne sytuacje, kiedy Alan nie zareagował na magię tak, jak powinien. Alan tymczasem pochłonął swoje tosty i herbatę. Jak dotąd nikt go nie zapytał, dlaczego przyszedł na śniadanie i po prostu przemaszerował przez niewidzialny mur tabliczek z napisem „wstęp wzbroniony”. Dla Courceya mógłby równie dobrze być prezentem od świętej Katarzyny.

Panna Morrissey zauważyła wyraz twarzy Alana i się zaśmiała.

– Niech pan nie bierze tego do siebie. Edwin robi tak ze wszystkimi. Czarodziejami. Jasnowidzami. Mediami. Czymkolwiek pan jest.

– A pani? – zapytał Alan.

– Ja jestem śmiertelnie nudna. Nie mam żadnych magicznych zdolności. – Jej ton wciąż był przyjazny. Ale siedziała obok baroneta i kradła tosty i pieczarki z jego talerza, i mimo ciemnej skóry miała tak perfekcyjny akcent, że można było w nim dostrzec odbicie własnego. Alan chciał zwalczyć w sobie sympatię, którą do niej czuł. Chciał zapytać, ilu służących miała jej rodzina.

– Czyli nie jest całkowicie odporny na magię, nigdy zresztą nie słyszałem, żeby to było możliwe, ale w jakiś sposób ją wypacza – podsumował Courcey, kiedy skończył przepytywać pannę Blyth i pannę Debenham. – I jesteś pewny, Robinie, że nie widziałeś go w żadnej ze swoich wizji?

– Jeśli nawet, to musiała być jedna z tych, których nie pamiętam za dobrze.

Courcey strzelił palcami.

– Perturbator. Tak to nazwał Guignol. W jednej ze swoich kolekcji opisał kilka przypadków, ale nigdy u osoby niemagicznej. To zawsze pojawiało się u czarodzieja lub przynajmniej w magicznej rodzinie.

– Nie jesteśmy magiczni – powiedział Alan. – Jesteśmy katolikami.

– Wypacza – powtórzył sir Robert. – Całkiem jak ten twój dom, Violet.

– To jak jasnowidzenie. Niewiele o tym wiadomo, a jeszcze mniej zapisano. Gdybym mógł zrobić kilka eksperymentów…

Alan był przyzwyczajony do ludzi patrzących na niego tak, jakby wcale go tam nie było. Ale patrzenie na niego jak na przypiętego do tablicy motyla – to było coś nowego.

– Edwinie – powiedziała ze śmiechem panna Blyth – zostaw tego biedaka w spokoju.

Słowo „eksperymenty” brzmiało dość okropnie. Ale to był jakiś sposób, w jaki mógł im się przydać, prawda? Alan wyprostował się i odwzajemnił spojrzenie Courceya.

– Zastanowię się. Ile za godzinę?

Lord Hawthorn się zaśmiał. Ten dźwięk wspiął się po kręgosłupie Alana jak uważne palce.

– Uważaj, Edwinie. On umie się targować jak rybak z Whitechapel.

Alan obrócił się, by rzucić mu wściekłe spojrzenie. Chłodne rozbawienie w oczach Hawthorna sprawiło, że natychmiast tego pożałował.

Dziennikarz miał na sobie jeden ze swoich dwóch porządnych garniturów, spodnie i kamizelkę z wytrzymałego brązowego materiału. Kupił je z nadzieją, że będą wyglądać porządnie i elegancko przez długi czas, a zarazem nie będzie na nich widać brudu, więc on nie będzie musiał ich często prać, przez co materiał wytrzyma dłużej. I rzeczywiście – wytrzymał jakiś czas. Ale teraz Alan rozpaczliwie potrzebował nowego kompletu.

Potrzebował nowych butów, tak samo jak wszyscy w jego domu. Jak połowa Londynu. Potrzebowanie nowych butów było dla niego właściwie stanem permanentnym, jak bycie katolikiem albo posiadanie oczu tak niebieskich, że patrząc na nie, można było dostać gęsiej skórki.

Zawsze czuł na sobie pogardliwe spojrzenia redaktorów i starszych dziennikarzy w wydawnictwie, oceniających jego lichy wygląd. Ale to było nic w porównaniu z tym, jak czuł się tutaj, w tym pięknym pokoju w ogromnej miejskiej rezydencji w Bayswater, z synem hrabiego patrzącym na niego tak, jakby liczył każde wytarte miejsce i każdą dziurę zacerowaną zręcznymi rękami Belli.

Kamizelka lorda Hawthorna miała subtelny fioletowy haft, biegnący wzdłuż szarych wstawek, oraz małe srebrne guziki w kształcie węzłów. Rękawy jego koszuli były oślepiająco białe, a kołnierzyk sztywny i nieskazitelny. Pewnie miał po dwie pary butów na każdy dzień tygodnia i osobnego pucybuta do każdej z tych par.

Alan miał ochotę oderwać każdy z tych guzików i wbić swoją zużytą podeszwę w stopę jego lordowskiej mości tak mocno, że poczuje chrupnięcie kości. Wypuścił powietrze.

– Zakładam, że tak samo jak każde z nas, aż do dzisiaj nie słyszał pan słowa „perturbator”, panie Ross – dodał Hawthorn. – A zatem, który ze swoich licznych talentów przyszedł nam pan sprzedać?

Wstyd i gniew zwarły się w Alanie. Bóg jeden wiedział, jak bardzo nie chciał tu być i tego robić. Poczucie winy próbowało wypuścić czarną, wijącą się mackę i dołączyć do bójki. Zdusił je. Nie miał wyboru.

– Po tym, jak zeszliśmy z „Poematu”, nie prosiła mnie pani więcej o pomoc w swojej misji poszukiwania srebra, panno B. Pomyślałem, że wpadnę i ponowię ofertę, na wypadek gdybym mógł się przydać.

– Czyżby w Londynie nie zostało już nic, co można by było ukraść? – zapytał Hawthorn.

– Ktoś mi kiedyś powiedział, żebym trzymał się handlowania pornografią – wyrwało się Alanowi, zanim przypomniał sobie, że nie jest już na pokładzie „Poematu”, a panna Morrissey nie uczestniczyła w tamtym absurdalnym, szalonym wieczorze, którego główną atrakcją była właśnie jego kolekcja erotyków.

A sir Robert… O Jezu, sir Robert był starszym bratem dziewczyny, której to wszystko sprzedał.

Panna Debenham wydała z siebie radosny chichot.

– Czyli teraz chodzisz ze swoim towarem od drzwi do drzwi? To bardzo przedsiębiorcze. Mam nadzieję, że przyniosłeś więcej próbek.

– Zamknij się, Violet – powiedziała przyjaźnie Maud, po czym uśmiechnęła się do Alana. – Masz rację, jeszcze nie potrzebowaliśmy twoich usług, ale jestem pewna, że coś się znajdzie. Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć?

– Znam faceta, który pisze dla „Tatlera”. Tropi plotki lepiej niż ogar myśliwski. – Mimo napięcia Alan zdołał się uśmiechnąć. – Młoda i niezamężna Maud Blyth przebywa praktycznie bez nadzoru w tym samym domu, co lord Hawthorn, a szalenie skandaliczna Violet Debenham zachęca ich do rozwiązłości. Jej brat, który do tego dopuścił, nie cieszy się w związku z tym najlepszą opinią – dodał, zwracając się do sir Roberta i przy okazji usiłując dopatrzyć się jakiejkolwiek reakcji pod tym uprzejmym uśmiechem.

Nie zadziałało.

– Nigdy nie cieszyłem się najlepszą opinią – powiedział swobodnie sir Robert. – Ale to prawda. Ludzie ciągle mi mówią, że nikt nie powierzy ręki swojej córki komuś, kto tak słabo dba o cnotę własnej siostry.

Panna Morrissey parsknęła śmiechem w swoją serwetkę.

– Istotnie, moja cnota każdego dnia jest narażona na szwank. – Panna Blyth rzuciła w brata skórką od chleba. – Robinie, domagam się, żebyś zrobił coś w tej sprawie.

Oboje się roześmiali. Alan przeniósł wzrok z jednej osoby o nazwisku Blyth na drugą i podjął szybką decyzję.

– Dużo kręcę się po mieście w ramach mojej pracy dla „Posta”. Nie oczekują ode mnie, żebym cały dzień siedział w redakcji. Jeśli ma pani dla mnie jakieś zajęcie, panno B., cokolwiek, byłbym bardzo wdzięczny. Nie proszę o jałmużnę, tylko o pracę. Mąż mojej siostry doznał kontuzji w zeszłym miesiącu i przez jakiś czas nie będzie mógł zarabiać, więc jest u nich ciężko, zwłaszcza że mają małe dzieci.

Twarz panny Blyth momentalnie przybrała wyraz troski.

– Oczywiście, że coś znajdziemy.

– Nie żartowałem – powiedział nagle Courcey. – Przydałby się nam perturbator, i to nie tylko do badań. Violet, jeśli magia nie działa na niego tak, jak na resztę, to może niektóre z tych trudniejszych drzwi…

– Jak kanarek w kopalni? – Panna Debenham spojrzała na Alana, unosząc brwi. – Nie musi się pan zgadzać, panie Ross. Chodzi o to, że nadal nie znaleźliśmy noża lady Enid, a ten dom czyni poszukiwania dość… niecodziennymi. To nie jest ani bezpieczna, ani łatwa robota. I to pomijając fakt, że nasi wrogowie co noc próbują się tu włamać.

Alan się zawahał. Gdyby coś mu się stało, to co będzie z Caroliną, Dickiem i ich rodziną… Bellą, która w swoim stanie nie mogła liczyć na żadne perspektywy… z jego matką…?

A jeśli się nie zgodzi, to co ich czeka?

– Myślę, że to nie jest bardziej niebezpieczne niż uganianie się po wielkim statku za bandą morderców – powiedział wreszcie. – Jeśli uważa pani, że mogę pomóc w tych poszukiwaniach, to jestem do dyspozycji.

– W takim razie możesz sam powiedzieć, czego chcesz w zamian – odparła pani Debenham. – Jeśli Dorothy zasługuje na dodatek za pracę w groźnych dla zdrowia warunkach, to ty na pewno też.

Alan zastanawiał się nad tym od jakiegoś czasu. Proszenie wprost o pieniądze w tej eleganckiej jadalni wydawało mu się jeszcze bardziej żałosne i prymitywne niż wtedy na „Poemacie”. Nie wspominając o tym, że czuł się jak pieprzony szantażysta, wracający po to, by znów chciwie zanurzyć ręce w tym samym garnku.

Poza tym nieważne, jak głęboki był ten garnek, nie mógł do niego wracać w nieskończoność. Chciał czegoś, dzięki czemu utrzyma siebie i swoich bliskich na dłużej, niż mógłby to uczynić z jedną wypłatą. Jak szło to powiedzenie? Daj człowiekowi rybę…

Przygotował sobie swój najbardziej ugodowy ton, zarezerwowany dla rozmów z przełożonymi – ten sam, którego używał w rozmowie z redaktorami – i zwrócił się do lorda Hawthorna. Największej ryby w tym miejscu, jeśli tylko uda mu się ją złowić.

– Quid pro quo – powiedział. – Chcę przysługi.