Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Wchodząc do gabinetu dyrektora Państwowego Instytutu Meteorologicznego, doktora Jana Lugeona, nie sądziłem, że owiewa mnie już mroźny powiew Dalekiej Północy.
(…) już po godzinnej rozmowie z dyrektorem, który w skrócie przedstawił mi projekt udziału Polski w pracach Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego, wiedziałem, że dołożę wszelkich starań, by stać się "polarnikiem".
(...) "Trzynaście miesięcy... Trzynaście miesięcy na dalekiej wysepce na Morzu Berentsa..." - wydzwaniał mi w uszach przejeżdżający tramwaj.
/Fragment/
/Wyspy mgieł i wichrów, Czesław Centkiewicz, 1974 rok, wydanie XI, Czytelnik/
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 457
Rok wydania: 1974
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
wyspy mgieł i wichrów
Czesław Centkiewicz
wyspy mgieł i wichrów
CZYTELNIK • WARSZAWA 1974
„Czytelnik”. Warszawa 1974. Wydanie XI
Nakład 20 290 egz. Ark. wyd. 20,3. Ark. druk. 26 + 2
Papier druk. m/gł. kl. III, 65 g, 82 X 104
Oddano do składania 20 XI1973
Podpisano do druku 20 IV 1974
Druk ukończono w czerwcu 1974
Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego” w Warszawie
Zam. wyd. 356; druk. 9261/73. W-117. Cena zł 40.—
Printed in Poland
I tak się rozpoczęło...
Przygotowanie do wyprawy w nieznane
Wchodząc do gabinetu dyrektora Państwowego Instytutu Meteorologicznego, doktora Jana Lugeona, nie sądziłem, że owiewa mnie już mroźny powiew Dalekiej Północy. Wiosna na ulicach Warszawy, zwykły ruch miejski – nie kojarzyły się z pojęciem czegoś tak odmiennego i tak bardzo dalekiego... A jednak już po godzinnej rozmowie z dyrektorem, który w skrócie przedstawił mi projekt udziału Polski w pracach Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego1, wiedziałem, że dołożę wszelkich starań, by stać się „polarnikiem”.
Dyrektor Lugeon wyczytał widać tę decyzję w moich oczach, gdyż w chwili pożegnania powiedział:
– Proszę napisać podanie i wraz z życiorysem złożyć w sekretariacie.
– Panie dyrektorze, proszę o parę dni namysłu. Najdalej za tydzień przyjdę z podaniem.
Szaroniebieskie oczy mego rozmówcy uważnie spoczęły na mej twarzy.
– Nie. Podanie złoży pan pojutrze, w środę – powiedział dobitnie, ściskając mi dłoń.
W chwilę potem znalazłem się na Nowym Świecie przed Pałacem Staszica.
„Trzynaście miesięcy... Trzynaście miesięcy na dalekiej wysepce na Morzu Barentsa…” – wydzwaniał mi w uszach przejeżdżający tramwaj.
„Trzynaście miesięcy…”
Szedłem, niezupełnie zdając sobie sprawę, gdzie się znajduję i co się wokół mnie dzieje. Ta jedna myśl uparcie kołatała mi w głowie: „Trzynaście miesięcy na Morzu Barentsa...”
Byłem zdecydowany rok mego życia poświęcić pracy na Dalekiej Północy, ale co powie na to narzeczona, rodzina?!
Najnieoczekiwaniej w świecie niezwykły projekt spotkał się z gorącą aprobatą moich najbliższych. Wszyscy utwierdzili mnie w przekonaniu o słuszności powziętej decyzji. Dalsi znajomi różnie reagowali. Jedni cieszyli się mym entuzjazmem, inni...
– Potworniejszego miejsca na globie ziemskim nie mógł pan wynaleźć. Zimno, wieczna mgła. A jakie piractwo! Po cóż aż tam szukać guza? Znam te strony... Oj, dobrze znam!
Długa chwila minęła, nim zrozumiałem przyczyny tego wybuchu niechęci.
Mój rozmówca, kapitan korwety, poznał dobrze, chociaż jednostronnie, wody Morza Barentsa. Statek jego, płynący jako osłona konwoju w okresie pierwszej wojny światowej, został storpedowany przez niemiecką łódź podwodną właśnie w okolicy Wyspy Niedźwiedziej. Nieszczęsny kapitan w lodowatej wodzie spędził osiemnaście godzin... Czyż można mu się dziwić?
Nic jednak nie było w stanie odwieść mnie od raz powziętego postanowienia.
Grube tomy książek o Dalekiej Północy spiętrzyły się na moim biurku. Żyłem jak we śnie. Na ulicach zamiast szarych znajomych kamienic Warszawy majaczyły mi się oblodzone maszty statków i srebrzyły w słońcu góry lodowe. Wszystkich zdziwiła łatwość, z jaką zdecydowałem udać się na kilkanaście miesięcy w strefę podbiegunową, o której tylko najbardziej fantastyczne, najbardziej ponure wiadomości krążyły wśród szerokiego ogółu. W środę składając papiery spytałem od niechcenia:
– Czy wiele jest podań poza moim?
Sekretarka uśmiechnęła się.
– Około dwustu – odpowiedziała.
Czułem, jak robi mi się nieswojo. Uważałem się już prawie za członka polskiej wyprawy na Wyspę Niedźwiedzią – a tu nagle taka konkurencja.
– Zawiadomimy pana o decyzji. Dyrektor prosił jednak, żeby pan już teraz udał się do biblioteki, gdzie przygotowane są publikacje i książki.
W ciągu następnych paru dni nie wychodziłem z mrocznej, zacisznej biblioteki zapoznając się z programem Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. Był niezmiernie bogaty. Z zapałem wgłębiałem się w szczegóły i pochłaniałem nowe dla mnie zagadnienia. Na pociętej siecią równoleżników i południków mapie Północnego Oceanu Lodowatego, na Morzu Barentsa, czernił się mały, maleńki punkcik: Björnöya, Wyspa Niedźwiedzia – miejsce pracy naszej wyprawy.
– Zgłosi się pan jutro do profesora Dobrowolskiego, a pojutrze do profesora Białobrzeskiego – brzmiały dalsze polecenia.
Noc tę spędziłem bezsennie.
Przed drzwiami obu profesorów stałem długo, zanim zdecydowałem się nacisnąć dzwonek.
Jaki będzie wynik tego egzaminu? – zadawałem sobie pytanie.
Ciekawe były dla mnie te długie rozmowy, podczas których, odpowiadając na niewinne, zdawałoby się, pytania, składałem egzamin z zasobów mych wiadomości. Po każdej z nich wychodziłem zachwycony rozmówcami i zdruzgotany rozmiarami ich wiedzy. W tym czasie polecono mi także studiowanie olbrzymiej, grubej księgi, traktującej o magnetyzmie ziemskim. Zagadnienie dla mnie, elektryka, niezupełnie obce.
Następną wizytę miałem złożyć prof. Kalinowskiemu (bali się go wszyscy studenci). Zrozumiałem: polecenie studiowania magnetyzmu ziemskiego.
Profesor przyjął mnie w swym gabinecie na Politechnice Warszawskiej. Po paru zdawkowych pytaniach padło suche:
– Co pan wie o magnetyzmie ziemskim?
Zrozumiałem, że ważyły się moje losy.
Spojrzałem uważnie w badawcze oczy, nabrałem oddechu i... odpowiedziałem:
– Nic, panie profesorze.
Profesor Kalinowski poprawił się na fotelu, w jego oczach zamigotały wesołe błyski.
– To... wszystko w porządku – powiedział z ulgą. – Ale wie pan przecież, co to jest deklinacja... inklinacja... składowa pozioma...
Rozmowa trwała parę godzin. Wyszedłem od profesora z przekonaniem, że wszystko stracone...
Jeszcze parę dni oczekiwania, parę rozmów i dyrektor Instytutu Meteorologicznego zawiadomił mnie, że Komisja Roku Polarnego rozpatrzyła przychylnie moje podanie.
Byłem członkiem ekspedycji na Wyspę Niedźwiedzią!
Bezmiar pracy otworzył się od razu przede mną. Organizacja ekspedycji w ówczesnych warunkach nie byłarzeczą łatwą, tym bardziej że część prasy2, nie rozumiejąc zupełnie zadań wyprawy, domagała się zabrania na Wyspę Niedźwiedzią starszych, zasłużonych uczonych.
Wiele trudu kosztowało wyjaśnienie różnicy między pracą obserwacyjną podczas trwania ekspedycji, na którą wysłać można jedynie ludzi młodych i sprawnych fizycznie, a późniejszym naukowym opracowaniem wyników badań i wyciąganiem wniosków, co istotnie powinno należeć do uczonych specjalistów.
Od pierwszej chwili postanowiliśmy tak działać, jakby powodzenie naszego zamierzenia było niewzruszenie pewne. Nie mając jeszcze ostatecznie przyznanego budżetu, przygotowywaliśmy wszystko z najdrobniejszymi szczegółami.
W celu zaznajomienia się z meteorologią praktyczną wyjechałem do Obserwatorium Morskiego w Gdyni, gdzie zostałem wtajemniczony w wiele dotychczas nie znanych mi zagadnień. W obserwatorium na Helu zapoznałem się praktycznie z geomagnetyzmem.
Po pewnym czasie dokonywałem już samodzielnie pomiarów bezwzględnych magnetyzmu ziemskiego, ciągle pogłębiając swą wiedzę przez dodatkowe studia. Gdy wróciłem do Warszawy, dowiedziałem się, że razem ze mną na Wyspie Niedźwiedziej będą: Władysław Łysakowski i Stanisław Siedlecki.
Byłem ogromnie ciekaw, jacy są moi przyszli towarzysze – przecież całe trzynaście miesięcy mieliśmy spędzić ze sobą, i tylko ze sobą. Kwestia dobrania się była dla nas bodajże ważniejsza niż w małżeństwie: z Wyspy Niedźwiedziej, położonej na znanym z burz i sztormów Morzu Barentsa, nie będzie już ucieczki...
Niedługo czekałem, bo w końcu maja przyjechał kolega Łysakowski. Szczupły blondyn, z bródką – dla powagi – był już obok mnie drugim jasnowłosym członkiem ekspedycji; czekaliśmy więc na Siedleckiego, aby się przekonać, jak będzie wyglądała nasza trójka. Staszek Siedlecki okazał się „przystojnym szatynem” i – aczkolwiek najmłodszy z nas – nosił najpoważniejsze okulary w ciemnej oprawie. We trzech od razu poczuliśmy się raźniej i przyszłość nabrała dla nas jaśniejszych barw.
Rozdzieliliśmy pomiędzy siebie pracę organizacyjną.
Do mnie należało przygotowanie ekwipunku, żywności, przyrządów pomiarowych i narzędzi do warsztatów podręcznych.
Listę żywności otrzymaliśmy z Kopenhagi z Międzynarodowej Komisji Roku Polarnego. Wykaz obliczony był na trzech ludzi na przeciąg czternastu dni. Zawierał on wiele smacznych rzeczy, ale... obliczonych na smak Duńczyków. Żółwie w śmietanie są bezsprzecznie dobrą potrawą, ale polskie podniebienie długo by jej nie zniosło – trzeba więc było dostosować przyszłą kuchnię do zwykłych naszych przyzwyczajeń. Długo w nocy ciągnęły się debaty: co wziąć i w jakiej ilości.
Pomagała mi bardzo w tych sprawach praktyka harcerska z lat młodzieńczych, dzięki której nasuwały mi się od razu najwłaściwsze rozwiązania problemów. Zwróciłem się do polskich fabryk konserw, które nadesłały nam cenniki swoich wyrobów. Były one na pewno bardzo smaczne, ale niestety bardzo drogie – brakowało codziennych, tanich potraw. Zdecydowaliśmy więc, że konserwy zakupimy w Danii, a z Polski zabierzemy mąkę, kaszę, groch, cukier itd.
Nie mniej ważna była kwestia ubrania. W Polsce należałoby prawie wszystko wykonać na zamówienie; bielizny odpowiedniej nie było, a nadające się rzeczy okazały się bardzo kosztowne. Obliczyliśmy, że zaopatrzenie w kraju musiałoby kilkakrotnie przewyższać nasze bardzo skromne możliwości finansowe. Ustaliliśmy więc zasadę: co się da, kupić w kraju, a resztę, możliwie najtaniej, nabyć w Kopenhadze.
Wszyscy trzej rozpoczęliśmy wędrówkę po różnych zakładach przemysłowych i sklepach starając się skłonić właścicieli do udzielenia nam największych, jakie mogli, zniżek lub ofiarowania za darmo swoich wyrobów.
Była to nieprzyjemna „żebranina”.
W trakcie najgorętszych przygotowań musiałem wraz z Władkiem wyjechać do Kopenhagi, aby zapoznać się z magnetografami systemu dra La Coura. Aparaty te zostały wypożyczone nam przez Międzynarodową Komisję Roku Polarnego. Łysakowski, jako specjalista od magnetyzmu ziemskiego, miał za zadanie dokładne zaznajomienie się z nimi, ja zaś miałem być pomocny przy późniejszym montowaniu aparatów i ich obsłudze. Poza tym musiałem wykonać nasz program zakupów w Kopenhadze.
Z Gdyni wypłynęliśmy na S/SPolonia, tym samym, który miał nas później zawieźć aż do Narviku.
W miłym towarzystwie czas upłynął nam bardzo szybko i niemalże niepostrzeżenie znaleźliśmy się w Kopenhadze. Wpływamy na redę. Z daleka widzę, że zbliża się do nas duża łódź motorowa, a w niej postać znajomego, stale mieszkającego w Kopenhadze Polaka, który wiele zrobił dla sprawy ekspedycji, bezinteresownie oddając nam swój czas i znajomość stosunków lokalnych. Z tej samej łodzi wysiada także sympatyczny wysoki brunet, przedstawia się jako syn profesora La Coura, prezesa Międzynarodowej Komisji Roku Polarnego, i wita nas w imieniu ojca. Marynarzewyładowują nasze bagaże i aparaty do pomiarów magnetyzmu ziemskiego, które przywieźliśmy ze sobą w celu porównania z wariometrami stacji magnetycznej w Rudeskov pod Kopenhagą.
Jesteśmy w Kopenhadze, jednym z najmilszych miast północnej Europy, tonącym w zieleni i przepojonym zapachem morza. Wjeżdżamy w gęstwinę pędzących, rozbiegających i krzyżujących się rowerów. Wydaje się, jak gdyby cała ludność miasta postanowiła właśnie tego dnia wsiąść na rowery – a przecież jest to zwykły, codzienny ruch miejski. Po kilkunastu minutach zatrzymujemy się przed gmachem Duńskiego Instytutu Meteorologicznego i zostajemy natychmiast przyjęci przez profesora La Coura. Wysoki mężczyzna w średnim wieku, wyniosłe czoło i przenikliwe spojrzenie spoza binokli. Profesor wita nas bardzo uprzejmie i zaprasza na śniadanie. Śniadanie duńskie uderza bogactwem zakąsek, składających się głównie z najprzeróżniejszych ryb i innych stworzeń morskich.
Po przyjemnych chwilach spędzonych przy stole udajemy się do hotelu marząc o wypoczynku. Syn profesora już jednak czeka na nas i po krótkiej chwili jedziemy do pracowni profesora, mieszczącej się w piwnicy jego mieszkania. Od razu zaznajamiamy się z aparatami systemu La Coura. Podziwiam pomysłowość w rozwiązaniu wielu trudności technicznych w ich konstrukcji. Magnetograf o ogromnej czułości ma wszystkie części ruchome, wszystko trzeba regulować, nie ma ani jednego gwintu z podziałką – widoczne jest, że konstruktor wymaga od obsługi aparatu wielkiej zręczności i wprost „zżycia się” z nim. Łysakowski jest zachwycony, a ja z przyjemnością stwierdzam, że łatwo mogę dać sobie radę z tym precyzyjnym mechanizmem. Nie obyło się jednak na początku bez małych katastrof. Igła magnetyczna zawieszona jest na włosiekwarcowym o grubości 0,05 mm – Władek rwie pierwszą nitkę, następnie drugą, a ja nie chcąc pozostać w tyle... urywam trzecią.
Instruktorem naszym został młody uczony, który za kilka dni miał wyjechać do Brazylii, by tam zainstalować takie same magnetografy. W jego towarzystwie spędzamy po dziesięć godzin dziennie w piwnicy, robiąc w pracy jedynie krótkie przerwy na posiłek. Obiad spożywamy zwykle w kole rodzinnym profesora La Coura. Zaznaczyć warto, że tylko my Polacy jesteśmy zapraszani do jego domu, mimo że jednocześnie z nami mnóstwo członków innych ekspedycji polarnych przechodzi wyszkolenie w Kopenhadze. Przyczyny należy chyba szukać w tym, że La Cour znał dokładnie nasze trudności finansowe.
Profesor opowiada wiele o pracy duńskiej stacji obserwacyjnej na Grenlandii i zaznajamia nas z jednym z członków tej oddalonej placówki. Niski, o twarzy chudej, pociągłej. Oczy jego wywarły na mnie dziwne wrażenie; było w nich jakieś stałe zamyślenie, zapatrzenie w dal, z całej postaci biło wewnętrzne skupienie i zrównoważenie. Spędził dwie zimy polarne na Grenlandii. Przechodzi mnie lekki dreszczyk: czy i ja po trzynastu miesiącach pobytu na Wyspie Niedźwiedziej będę tak patrzył?... Chcę dowiedzieć się od niego szczegółów życia na Dalekiej Północy, po paru jednak zdaniach widzę, że dla tego człowieka życie tam jest czymś tak normalnym, iż nie dostrzega w nim żadnych cech szczególnie ciekawych, za to z zapałem opowiada o wynikach pracy osiągniętych na stacji grenlandzkiej.
Profesor La Cour odwiedza nas codziennie, często w towarzystwie członków innych ekspedycji. Poznajemy doktora Lindholma, szefa szwedzkiej ekspedycji polarnej, i jego asystenta. Uderza mnie młody wiek asystenta – dwadzieścia dwa lata. Sam Lindholm nie ma ich zresztą więcej niż trzydzieści kilka. Dowiadujemy się, że cała ekspedycja szwedzka, podobnie jak francuska i angielska, składa się z zupełnie młodych naukowców – jeszcze jeden atut przeciwko zarzutom części prasy polskiej, że na Wyspę Niedźwiedzią wybrano zbyt młodych ludzi.
Otrzymujemy nowe aparaty wprost z fabryki i sami przystępujemy do ich montowania. Udaje to się nam tak pomyślnie, że wieczorem tego samego dnia aparaty są już zdolne do funkcjonowania.
Mnóstwo czasu poświęcamy na zakup ekwipunku naszej ekspedycji. Otrzymałem dokładny spis zaopatrzenia ekspedycji duńskiej. Jeździmy do fabryk i sklepów. W fabryce konserw szybko wyłuszczamy, o co nam chodzi, sprawdzamy wspólnie listę rzeczy, wezwany urzędnik po dziesięciu minutach wraca z gotowym już rachunkiem. Ze smutkiem patrzę na szczupłą sumę, jaką jeszcze posiadamy – fundusze nasze topnieją zbyt szybko. Krótkie pytania: „Jakiej wagi mają być skrzynie?” Decydujemy się na pięćdziesięciokilowe, aby łatwiej było przenosić. „Jakie znaki na skrzyniach?” CNP (Commision Nationale Polonaise). „Jakie numery, gdzie i kiedy dostawić?”
Wychodzę trochę zaniepokojony, czy wszystko będzie dobrze załatwione. Nie jestem przyzwyczajony do tak lakonicznego przyjmowania zamówień. Świadomi miejscowych stosunków uspokajają mnie z uśmiechem.
Zakup ubrania. Udajemy się pod wskazany adres. Jest to sklep marynarski, niepokaźny; dziwię się, że właśnie ten został nam polecony. Właściciel pokazuje listę przedmiotów dostarczonych ekspedycji duńskiej i francuskiej: ubranie, bielizna, obuwie. Skrępowani względami finansowymi, zakupujemy jedynie rzeczy bezwzględnie konieczne.
Ostatni dzień pobytu w Kopenhadze. Pracujemy wspólnie z ekspedycjami: szwedzką i duńską. Szwedzi ćwiczą się w wypuszczaniu balonów z radiosondami. Jest to dla nas nowość.
Sonda zwyczajna, przymocowana do balonika, wznosi się na dużą wysokość notując ciśnienie barometryczne, temperaturę i wilgotność powietrza. Notowanie dokonywane jest przez trzy piórka (oddzielnie dla każdego czynnika) na okopconym cylindrze, poruszanym mechanizmem zegarowym. Po osiągnięciu pewnej wysokości powłoka balonika pęka i sonda, przymocowana do małego spadochronu, spada na ziemię. Znalazca ma moralny obowiązek odesłania sondy do obserwatorium.
Ulepszeniem sondy zwykłej jest radiosonda, w której aparaty meteorologiczne połączone są elektrycznie z małym jednolampowym nadajnikiem radiowym. Nadajnik ten przez cały czas wznoszenia się sygnalizuje automatycznie zmiany zachodzące w temperaturze, ciśnieniu i wilgotności powietrza. Po pracy sonda spada i zwykle ginie. Tylko dzięki takim sondom udaje się badanie wysokich warstw atmosfery ponad pustynnymi, nie zamieszkanymi przestrzeniami lub nad oceanami.
Korzystam z doświadczenia mych kolegów i zbieram dużo pożytecznych informacji. Między innymi lekarz wyprawy duńskiej radzi mi wziąć spory zapas preparatu z natrium bromatum na ogólne uspokojenie nerwów. Widząc moje zdumienie wyjaśnia, że niezwykle ciężkie warunki atmosferyczne na Wyspie Niedźwiedziej mogą bardzo źle wpływać na nie przyzwyczajony organizm. Robi mi się jakoś dziwnie...
Przynagleni koniecznością powrotu do Warszawy, skracamy nasz pobyt w Kopenhadze i odpływamy do Polski.
Po przyjeździe do Warszawy melduję się w PaństwowymInstytucie Meteorologicznym, gdzie od razu nałożono na mnie szereg obowiązków. Codziennie wieczorem układam olbrzymie listy różnych spotkań, wykazów i spraw do załatwienia. Wprost nie wiem, jak udało mi się wykonać większość programów dziennych. Do spokojnej pracy służą noce.
Dużą część zadań wziął na swe barki Siedlecki. Podczas gdy my byliśmy w Kopenhadze, on zaznajamiał się w Obserwatorium Aerologicznym w Jabłonnie pod Warszawą z metodami obserwacji meteorologicznych i tak przywykł do przyglądania się chmurom, że podobno sprawiał zamieszanie w ruchu ulicznym w Warszawie, chodząc stale z głową zadartą do góry i nie zwracając najmniejszej uwagi na ,,przepisy dla pieszych”. Do sukcesów Siedleckiego należy znakomity dobór płyt gramofonowych, jak również zdobyta obietnica dostarczenia nam gratis kompletów nieprzemakalnych ubrań. W ostatniej chwili otrzymaliśmy nie tylko wspaniale wykończone i ze świetnego materiału wykonane ubrania, ale jedna z firm z własnej inicjatywy dodała nam namiot trzyosobowy. I namiot, i ubrania okazały się na wyspie bardzo potrzebne.
Pamiętać należy o wszystkim: od szpilki do... zasłon czarnych na okna, które bronić nas będą przed dwudziestoczterogodzinnym słońcem dnia polarnego. Z magazynów wojskowych wypożyczono nam zespół z silnikiem wybuchowym i maszyną dającą prąd stały i zmienny. Otrzymaliśmy również siedemnastometrowe maszty antenowe oraz narzędzia ślusarskie i stolarskie. Nie wolno nam zapomnieć o najdrobniejszej śrubce.
Zbliża się chwila odjazdu. Decydujemy się wyjechać wraz z wycieczką turystyczną, która na S/S Polonia udaje się na fiordy norweskie. Otrzymujemy ulgi biletowe i nic nie płacimy za przewóz piętnastu ton bagażu.
Wszystkie materiały, które mamy zabrać ze sobą, grupujemy w Obserwatorium Aerologicznym w Jabłonnie. Tam też od dłuższego już czasu adiunkt Państwowego Instytutu Meteorologicznego, inż. Jan Gurtzman, pracuje nad atmoradiografami, które mamy zabrać ze sobą, oraz kieruje na miejscu pracami przygotowawczymi do naszej wyprawy. Ma on jechać z nami na pewien czas, aby pomóc przy instalowaniu aparatów na wyspie i w Tromsö.
Ostateczne pakowanie zebranych materiałów odbywa się w Jabłonnie. Nie jest to sprawa prosta – musimy być przygotowani, że skrzynia może upaść przy którymkolwiek przeładowaniu. Dyrektor Lugeon miał pod tym względem smutne doświadczenie z ekspedycją na Saharę, polecił więc zbijać skrzynie z desek grubości ¾ cala, a środek wykładać blachą cynkową tak, aby woda morska nie mogła przeniknąć do wnętrza. Czulsze aparaty były dodatkowo jeszcze umieszczone w specjalnych skrzynkach z cieńszych deseczek, a odstęp między skrzynkami wyłożony był wiórkami drzewnymi. Wieka skrzyń nie były zbijane gwoździami, lecz zaśrubowywane w przewidywaniu późniejszego użycia ich w drodze powrotnej.
Odjazd Polonii z Gdyni wyznaczony został na 16 lipca, a bagaż musiał być gotów o pięć dni wcześniej. Ostatni okres pracujemy dzień i noc – każda skrzynia musi przejść przez nasze ręce, abyśmy wiedzieli, gdzie co leży. Każda z nich jest też specjalnie znaczona i posiada osobny opis zawartości. Wreszcie jesteśmy gotowi. W chwili jednak, gdy trzeba było zamówić wagony kolejowe do przewozu naszego bagażu do Gdyni, okazało się, że... wyprawa nie rozporządza żadnymi środkami finansowymi, nawet na opłacenie frachtu kolejowego.
Z obiecanych trzydziestu pięciu tysięcy złotychotrzymaliśmy dopiero część; jesteśmy już zadłużeni w kasie Instytutu Meteorologicznego i w innych instytucjach udzielających nam kredytu. Kierownik rachuby Państwowego Instytutu Meteorologicznego niedługo się namyśla – wyprawa musi wyruszyć! Decyduje się na przestępstwo finansowe i opłaca trasport bagażu wyprawy z kasy PIM-u.
Dnia 12 lipca o godzinie 5 rano dwa ciężarowe samochody i dziesięciu ludzi transportują bagaż z obserwatorium na stację, gdzie już oczekują nań dwa dwudziestotonowe wagony. Czterotonowe wozy musiały parokrotnie zawracać, aby zabrać cały nasz dobytek.
Na stacji Jabłonna zebraliśmy się wszyscy. Wyprawa nasza zaczyna się w momencie, gdy ruszają wagony. Z transportem jedzie Władek, który zmuszony będzie przez cały czas podróży do Gdyni siedzieć w budce strażnika na zewnątrz wagonów, gdyż drzwi od nich były zaplombowane przez urząd celny.
Wracamy do Warszawy. Jedną z ostatnich wizyt złożyliśmy profesorowi Antoniemu B. Dobrowolskiemu, uczestnikowi belgijskiej wyprawy antarktycznej na statku Belgika i członkowi Polskiej Komisji Roku Polarnego. Profesor Dobrowolski, jeden z najzasłużeńszych polskich badaczy polarnych, długo opowiadał nam o swych doświadczeniach z wyprawy Belgiki, która pierwsza w historii dziejów zimowała przymusowo przy brzegach dalekiej Antarktydy. Na pożegnanie obdarował każdego z nas swymi cennymi dziełami, które oddały nam potem wielkie usługi na Wyspie Niedźwiedziej.
Dnia 14 lipca wieczorem na Dworcu Głównym w Warszawie zebrała się mała gromadka odprowadzających nas osób: rodzina, znajomi, dziennikarze. Ci ostatni w końcowym etapie naszych przygotowań nie opuszczali nas ani na chwilę – ciągle mieli jakieś sprawy,robili wywiady i fotografie. Społeczeństwo coraz bardziej zaczynało się nami interesować, co odbijało się na ogólnym tonie prasy.
Przykra chwila pożegnania zbliża się. Ostatnie uściski, rady – w oczach mych bliskich widzę łzy, sam czuję jakieś dziwne ściskanie w gardle. Żegnamy się na trzynaście miesięcy, a może na dłużej – tego nikt nie wie. Jakie będzie nasze spotkanie? Co i kto się zmieni?...
Pociąg wyjeżdża z dworca. Światła Warszawy giną za nami.
1Patrz „Drugi Międzynarodowy Rok Polarny”, str. 90.
2Mowa tu o akcji, jaką prowadził „Ilustrowany Kurier Codzienny” z Krakowa przeciwko wyprawie i jej organizatorom (np. nr 148 z 30 maja 1932 r.).
U wrót Arktyki
W Gdyni gromadzimy się wszyscy w Wydziale Morskim Państwowego Instytutu Meteorologicznego. Gmach odświętnie przybrany. Po krótkiej uroczystości pożegnalnej udajemy się na pokład S/S Polonia.
Przy sprawdzaniu paszportów o mały włos nie zdarzył się przykry wypadek: urzędnik sprawdzający paszporty zatrzymał nasze dokumenty u siebie, podobnie jak i papiery innych pasażerów, członków wycieczki, którzy, udając się za granicę na zbiorowy paszport zagraniczny, dowody krajowe na czas wycieczki zostawiają w Gdyni. W ostatniej chwili dopiero, gdy już mieliśmy ruszać, urzędnik zauważył swoją pomyłkę i co prędzej zwrócił nam nasze papiery.
Nie należałoby do przyjemności znaleźć się w Narviku bez paszportów – Norwegowie są podobno formalistami.
Ostatnie pożegnania. Profesor Michał Siedlecki, odprowadzający syna, udziela nam jeszcze rad, jak ustrzec się przed szkorbutem. Jemu to, jednemu z najznakomitszych naszych biologów, zawdzięczamy mnóstwo cennych wiadomości i informacji o faunie i florze mórz Dalekiej Północy.
Przy dźwiękach hymnu odbijamy od molo. Tłum zebranych powiewa chusteczkami.
Oszołomieni wrażeniami ostatnich tygodni, zziajani, zmęczeni, schodzimy na dół, szukamy swych kabin. Tu czeka nas duże rozczarowanie: mała kabinka, oczywiście za mała na pięć osób – nas trzech, dyrektor Lugeon i jego adiunkt, inż. Jan Gurtzman. Ciasno jest i niewygodnie. Między stosy naszych rzeczy dostaje się jakaś obca waliza, którą spostrzegamy dopiero w Narviku. Była to własność pewnej pani, która na skutek tej pomyłki zmuszona była przez cały czas podróży chodzić w jednej i tej samej sukni!
Zmęczony jestem intensywną pracą ostatnich tygodni i z dawna już marzę o odpoczynku, jakiego zaznam na statku. W parę godzin rozwiały się jednak złudne nadzieje. Kabina duszna i ciasna, na pokładzie nie ma miejsca, wszędzie pełno ludzi, a poza tym budzimy niewielkie, ale w każdym razie pewne zainteresowanie. Co prawda współtowarzysze nasi przy stole ze zdziwieniem dowiadują się, że w ogóle istnieje taka wyprawa.
Pierwsza noc w kabinie nie daje spodziewanego wytchnienia. Ranek wita nas już w Kopenhadze. Szybko schodzimy na ląd i tu z bijącym sercem oczekujemy momentu, w którym będziemy mogli sprawdzić, czy wszystkie skrzynie zamówione w Kopenhadze są dostarczone w porządku. Jest niedziela i w razie jakiejś niespodzianki bylibyśmy bezradni. Wkrótce nadchodzi jednak mój kopenhaski znajomy, który pomagał nam przy zakupach, i zapewnia, że wszystko jest w porządku, na dowód czego wyciąga z teczki spisy dostarczonych nam przedmiotów, przetłumaczone już na język polski.
Składamy wizytę profesorowi La Cour dziękując mu raz jeszcze za okazaną pomoc i życzliwość.
Śniadanie jemy w starej marynarskiej restauracyjce w dzielnicy portowej, w sali urządzonej na podobieństwo kabiny dawnego statku żaglowego.
Wieczorem spotykamy się wszyscy w Tivoli, słynnym„wesołym miasteczku”, zalanym morzem światła, tętniącym muzyką i gwarem. Naturalnie, zwykły kopenhaski deszcz przerywa zabawę; zdobywamy jakąś taksówkę, która dowozi nas do portu. Ze wszystkich stron podjeżdżają auta wyładowując przemoczonych do nitki pasażerów. O północy maszyny statku poczynają dygotać – płyniemy.
Dalsza nasza podróż odmierzana jest przez pory posiłków.
Uprzejmy i gościnny kapitan Stankiewicz urządził specjalny obiad na cześć naszej wyprawy. Przy stole zebrało się dwanaście osób. Podczas deseru wygłoszono parę przemówień, życząc nam pomyślnych rezultatów. Kapitan z nie ukrywanym wzruszeniem podkreślił znaczenie prac ekspedycji dla nauki, a także dla żeglugi, i wyraził swą radość, że polska ekspedycja płynie na Daleką Północ na polskim statku i pod polską banderą.
W imieniu Komisji Roku Polarnego odpowiedział członek jej, profesor Czesław Białobrzeski, dziękując za serdeczne słowa.
Po obiedzie w wypełnionej po brzegi sali jadalnej drugiej klasy wygłosiliśmy zbiorowy odczyt informacyjny o naszej ekspedycji. Po krótkim zagajeniu kapitana Stankiewicza pierwszy wygłosił przemówienie profesor Białobrzeski. Przedstawiając genezę ekspedycji podkreślił, że „udziałem w międzynarodowym przedsięwzięciu Polska daje wyraz swej gotowości uczestniczenia w solidarnym wysiłku państw cywilizowanych, zmierzającym do opanowania tajemnic przyrody. Polska dała dowód, że nigdy nie uchyla się od współpracy mającej cele pokojowe i przyczyniające się do zbliżenia narodów. Wyprawy polarne były zawsze urządzane przez państwa morskie. Biorąc samodzielny udział w grupie takich wypraw, Polska manifestujeswój związek z morzem i niezłomną wolę, aby związek ten wzmacniać i rozwijać. Były wysuwane zarzuty – ciągnął dalej profesor – że wyprawa polska składa się z ludzi młodych i niedoświadczonych. Zarzuty te nie są słuszne i wynikają z zupełnej nieznajomości celów i warunków wyprawy. Przede wszystkim: kto spośród wytrawnych, bogatych w doświadczenie, ale skutkiem tego niemłodych, przeważnie osiwiałych uczonych, mógłby wytrzymać przez trzynaście miesięcy na Wyspie Niedźwiedziej na Morzu Barentsa? Następnie nie idzie o to, by uczestnicy mogli prowadzić jakieś samodzielne badania naukowe. Chodzi przede wszystkim o rzetelne, dokładne, punktualne wykonanie jednolitego planu obserwacji przy pomocy znanych metod, do czego potrzebne jest wyszkolenie, które uczestnicy otrzymali w doskonałych warunkach.
W wyprawach innych krajów w ramach Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego tylko wyjątkowo biorą udział starsi uczeni”.
Przemówienie swe zakończył profesor życzeniem szczęśliwego wykonania zadań ekspedycji. Do mnie należało przedstawienie organizacji wyprawy i jej programu, Władek mówił o pracach geomagnetycznych, a Staszek o meteorologicznych.
Dalsza podróż mija szybko wśród cudownych widoków, jakie wyczarowuje przed nami morze, niebo i skaliste wybrzeża Norwegii. Im dalej posuwamy się na północ, tym dzień staje się dłuższy, aż wreszcie przepływamy krąg polarny i ciemności znikają.
Dnia 24 lipca rano przybiliśmy do portu norweskiego Narvik, stanowiącego najbardziej północny punkt podróży S/S Polonii. Dalej musimy podróżować już sami.
Wyładowanie bagażu trwało do południa. Zjedliśmy ostatni obiad na Polonii, wspólna fotografia, po czymjuż ostatecznie mieliśmy pożegnać nasz statek. Na pokładzie zgromadzili się prawie wszyscy pasażerowie i mimo pory obiadowej nikt nie schodził do sali jadalnej. Ostatnie okrzyki, białe plamy powiewających chusteczek, dźwięki orkiestry, zawodzenie syreny – i S/S Polonia ginie nam z oczu. Ze wzruszeniem wpatrywaliśmy się w znikający na widnokręgu statek – ostatni symbol kraju.
Tego samego dnia na malutkim kutrze Skjaervo koledzy: Gurtzman, Łysakowski i Siedlecki udali się do Tromsö. Dyrektor Lugeon i ja pozostaliśmy jeszcze jeden dzień w Narviku, aby załatwić różne formalności.
Narvik to ciche, spokojne miasteczko, uśpione nieubłaganym dotknięciem kryzysu. Jeszcze dwa, trzy lata temu działały tutaj z pełną wydajnością kopalnie rudy żelaznej. Specjalna kolej elektryczna przewoziła rudę do portu i zsypywała ją do oczekujących statków lub przesypywała do wagonów kolei szwedzkich. Zaznaczyć trzeba, że chociaż Narvik należy do Norwegii, jednak koleje dochodzące doń są szwedzkie.
Następnego dnia wieczorem odpływamy pośpiesznym statkiem do Lendingen, gdzie o godzinie 3 w nocy mamy przesiąść się na statek idący do Tromsö. Uprzedziliśmy służbę, ale ta widocznie nie zrozumiała. Nie obudzono nas w porę i dopiero w ostatniej chwili w największym pośpiechu wypadliśmy na brzeg i schwytaliśmy nasz statek w momencie, gdy już odbijał od mola.
Przed wieczorem wpływamy do Tromsö. Ze wzruszeniem patrzę na ten port, z którego tyle statków wyruszało na dalekie podbiegunowe wyprawy. Nie czas jednak na rozmyślania. Biegniemy czym prędzej na pocztę po odbiór całej masy listów i gazet z kraju, które już na nas tutaj czekają. Natychmiast po zainstalowaniu się nawiązujemy kontakt z dyrektorem Vaervarslingen pa Nord Norge3. Dyrektor Thrane, wysoki, miody, mniej więcej trzydziestoletni człowiek, odznacza się dużym opanowaniem w ruchach, mówi głosem jednostajnym i cichym. Wita nas bardzo mile i udziela informacji: domek na Wyspie Niedźwiedziej jest już prawie gotowy na nasze przyjęcie, dziś właśnie miały być malowane okna. Vaervarslingen dysponował tego roku specjalnym kredytem na odnowienie i urządzenie pomieszczeń dla członków naszej ekspedycji. Okazuje się, że nawet łóżka i materace są na miejscu. Nie marzyliśmy o takim „luksusie”. Dyrektor obiecuje porozumieć się przez radio z wyspą i spytać o ewentualne braki. Dowiedzieliśmy się przy tej sposobności, że na Björnöya będziemy mieli jeszcze kilku towarzyszy. Znajduje się tam Fritz Öien – kierownik radiostacji, wytrawny polarnik, który spędził trzy zimy na Grenlandii, a dwie na Wyspie Jana Mayena, żona Öiena z czternastomiesięcznym dzieckiem, Ewald Öien – brat Fritza – i jego asystent, posiadający za sobą trening dwuletni na Szpicbergenie, wreszcie Sverre Andersen – pełniący funkcję drugiego pomocnika, a zarazem kucharza. Dyrektor Thrane pyta nas, czy nic nie mamy przeciw pobytowi kobiety na wyspie. Odpowiedzieliśmy, że naturalnie nie widzimy żadnej przeszkody, aby pani Öien przebywała na Björnöya. Kończąc swą rozmowę z nami, dyrektor komunikuje, że atmoradiograf możemy zainstalować w Obserwatorium Zorzy Polarnej w Tromsö. W sprawie tej radzi nam porozumieć się osobiście z dyrektorem obserwatorium, doktorem Harangiem.
Długo nie mogłem zasnąć tej nocy – rozważałem jeszcze raz to wszystko, co przeżyłem w ostatnich czasach, i to, co nas czeka.
Budzimy się wcześnie, gdyż nasi towarzysze z samego rana mają przypłynąć z Narviku. Udajemy się do portu – z daleka już widzimy statek, a na nim roześmiane twarze. To nasi. Podróż mieli wspaniałą, zatrzymywali się tylko... osiemdziesiąt dwa razy. Stateczek rozwoził i odbierał pocztę w głębi różnych fiordów.
W godzinę po przybyciu statku rozpoczynamy już rozładunek. W Obserwatorium Zorzy Polarnej otrzymaliśmy do swej dyspozycji szopę, ale w takim stanie, że trzeba ją drugi raz budować. Drzewo i papa są już zamówione. Ze statku wybieramy najpierw paki z aparatami, które mają pozostać w Tromsö. Praca wre; robotnicy portowi, dowiedziawszy się o celu naszej podróży, okazują nam sympatię i dużo szczerego szacunku. Stosunek urzędników celnych do nas jest uprzedzająco grzeczny – wszyscy starają się nam pomóc. Siedlecki uruchamia gramofon. Przy dźwiękach muzyki robota w mig jest skończona, skrzynie z aparatami zabieramy na wóz. Po godzinie jazdy pod górę dojeżdżamy do Obserwatorium Zorzy Polarnej. Tam od razu przystępujemy do roboty. Przecinamy deski, ustawiamy podwójne ściany z papą pośrodku jako izolatorem. Aparaty montujemy początkowo prowizorycznie. Przychodzi dyrektor Lugeon i natychmiast zabiera się do pracy razem z nami. Siedlecki, Łysakowski i ja mamy ustawić maszty. Maszty do polowej radiostacji, teleskopowe, widzę po raz pierwszy w życiu, ale nie ma chwili do namysłu. Ustawiamy podstawę i we trzech podnosimy maszt ważący około trzystu kilogramów. Zakładamy odciągacze; na pomoc do trzeciej liny przychodzi Janek Gurtzman, ja kręcę korbą, pozostali utrzymują maszt w pionie. Po upływie dziesięciu minut pierwszy, siedemnastometrowy maszt stoi wyprostowany. Jesteśmy zachwyceni swą pracą. Gorzej jest z drugim – trzeba go wnieść na piętnastometrowy pagórek. Damy radę. Jeszcze jeden wysiłek. Ustawiliśmy.
Po trzech dniach pracy ostatecznie zakładamy antenę i na dwóch jej końcach zawieszamy dwa proporczyki: norweski i polski. Jednocześnie wykańczamy ściany i dach szopy, przeprowadzamy elektryczność i instalujemy piecyk elektryczny. Wkrótce atmoradiografy zaczynają działać. Z pewnym wzruszeniem, a nawet z niepokojem słuchamy ich tajemniczego stuku.
Atmoradiograf służy do zapisywania zarówno bliskich, jak i odległych wyładowań atmosferycznych, znanych każdemu radiosłuchaczowi jako trzaski w głośniku. Dotychczasowe badania wykazały istnienie pewnych związków między tymi radiotrzaskami a zmianami pogody w miejscu ich rejestracji.
Aparat składa się z anteny, specjalnego wzmacniacza nie przepuszczającego żadnego sygnału radiowego oraz przekaźnika neonowego. Prąd oddziaływający na antenę zostaje przetworzony na prąd niskiej częstotliwości, który ze swej strony działa na aparat samopiszący – elektryczny lub mechaniczny – zapisujący częstość trzasków na minutę.
Wykres trzasków atmosferycznych ma przebieg dobowy bardzo charakterystyczny. Zaraz po zachodzie słońca ilość radiotrzasków gwałtownie wzrasta, a na kilkadziesiąt minut przed wschodem słońca następuje raptowne załamanie się krzywej. Efekt ten związany jest ze stanem wysokich najonizowanych warstw atmosfery, od których odbijają się fale elektromagnetyczne.
W dzień, gdy promienie słoneczne jonizują mocno te warstwy, fale elektromagnetyczne są przez nie silnie pochłaniane i dlatego ilość radiotrzasków, która dochodzi do aparatu, jest mała. W nocy przeciwnie: warstwy nie jonizowane przez promienie słoneczne nie pochłaniają tak silnie fal radiowych, wobec czego ilość radiotrzasków dochodzących do odbiornika jest bardzo duża.
Analizując krzywe trzasków zauważyliśmy, że przy ich pomocy można odnaleźć miejsca, skąd trzaski przychodzą. Miejsca te związane są z kolei z pewnymi stanami meteorologicznymi, których znajomość może być pomocna dla prognozy pogody.
W przerwach między pracą zwiedzamy Tromsö. Tromsö jest jednym z najbardziej uroczych miast Norwegii. Położone na wyspie oddzielonej od lądu cieśniną Tromsösund, chlubi się nazwą „Małego Paryża Północy”. Obawiam się, że zbytnio szafuje się tym porównaniem, bo wiele miast a nawet miasteczek Europy z dumą stosuje je do siebie – niemniej Tromsö jest naprawdę śliczne. Wystawy sklepowe, estetyczne i oryginalne, zwycięsko wytrzymałyby porównanie z warszawskimi. O poziomie życia kulturalnego dużo mówi ukazywanie się czterech ładnie wydawanych czasopism, a przecież miasto liczy tylko jedenaście tysięcy mieszkańców! Są tu gimnazja, seminarium nauczycielskie i świetnie urządzone szpitale, które są chlubą miasta.
Dzięki połączeniom komunikacyjnym Tromsö stanowi centralny punkt rozładunkowy Dalekiej Północy i bazę ekwipunkową dla statków wielorybniczych oraz ekspedycji polarnych.
Okres największego rozwoju miasta przypada na lata wojny 1914–1918, kiedy to Tromsö wzbogaciło się i rozbudowało, stanowiąc przejściowy punkt komunikacyjny między państwami koalicyjnymi a Rosją. Tutaj znajdowały się magazyny armii angielskiej, a w porcie stale zatrzymywały się okręty alianckiej floty. Po wojnie ruch portowy Tromsö oczywiście znacznie zmalał. W roku 1927 miasto przeżyło znów chwile wielkiego ożywienia, gdy port zapełnił się okrętami różnych narodowościśpieszącymi na pomoc ofiarom katastrofy sterowca włoskiego Italia. Rozbitków uratował wtedy radziecki łamacz lodów, Krassin.
Z tego portu wystartował wówczas Roald Amundsen. Wystartował do swego ostatniego lotu, śpiesząc także na ratunek wyprawie Nobilego. Hydroplan jego zatonął przypuszczalnie w okolicach Wyspy Niedźwiedziej.
Oglądamy Obserwatorium Zorzy Polarnej. Podziwiam tysiące zdjęć zorzy, aparaty systemu Stömera do tych zdjęć, spektroskopy i inne specjalne urządzenia. Zdjęcia robi się jednocześnie w trzech punktach połączonych ze sobą przewodem telefonicznym. Aparaty, ustawione w tym samym azymucie, pod tym samym kątem, jednocześnie robią zdjęcia. Następnie porównywa się klisze i oblicza przesunięcie zorzy w stosunku do gwiazd, co pozwala na określenie jej wysokości.
Jednocześnie z nami pracuje ekspedycja angielska, która przy pomocy echa fal radiowych mierzy wysokość warstw na jonizowanych.
W odległości paru kilometrów od Tromsö zainstalowano nadajnik radiowy, który wysyła automatycznie impulsy elektromagnetyczne. Specjalny aparat w Obserwatorium Zorzy Polarnej odbiera te sygnały oraz notuje czas przyjścia fali przyziemnej i odbitej od warstwy z jonizowanej. Znając różnice tych dwóch czasów, można obliczyć wysokość warstwy, od której fala się odbiła.
Pracujemy codziennie od godziny 8 do 16 i od 18 do godziny 2, 3 w nocy. „Noc” jest obecnie tylko pojęciem umownym, bo słońce stale świeci jednakowo i trzeba pewnego wysiłku, aby sobie uświadomić, iż nadeszła właściwa pora normalnego spoczynku.
Po zajęciach robimy dokładne zestawienie poczynionych wydatków i kosztorysy na przyszłość; cieszymy się, gdy możemy bodaj najmniejszą sumkę zaoszczędzić – każdy grosz jest dla nas ważny.
Wobec tego, że dyrektor i Janek mają przez parę tygodni zostać z nami na wyspie, zakupujemy dla nich dodatkową żywność w Tromsö. Doktor Thrane kieruje nas do firmy, która specjalizuje się od wielu lat w dostawie żywności dla różnych ekspedycji polarnych. Żałujemy, że w ogóle nie poczyniliśmy tutaj większości zakupów, gdyż oszczędziłoby nam to kosztów transportu. „Mądry Polak po szkodzie”, ale skąd mieliśmy o tym wiedzieć? Nikt nas nie uprzedził, nikt nie pouczył. Do wszystkiego musieliśmy dojść sami. Zresztą człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach. W przyszłości będziemy ich unikali. Poza tym nie przypuszczaliśmy, że dłużej zatrzymamy się w Tromsö. „Pocieszało” nas tylko to, że dopiero weszliśmy na drogę niespodzianek. A dużo ich będzie jeszcze nas oczekiwało w przyszłości.
Przez pierwsze dni zajęci byliśmy zakontraktowaniem statku, który miał nas zawieźć na Wyspę Niedźwiedzią. Byliśmy nawet zmartwieni z tego powodu, gdyż żądano olbrzymiej sumy tysiąca pięciuset koron (to jest około dwóch tysięcy złotych) za przewóz nas i naszych bagaży, poza tym tysiąca koron za każdy dzień zwłoki; jednocześnie zostaliśmy uprzedzeni, iż czasami trzeba czekać z wyładowaniem nawet dwa tygodnie, gdyż burzliwe morze broni dostępu do wyspy. Co robić? Z pomocą przychodzi znowu doktor Thrane. Norwegowie mieli właśnie wysłać żywność dla personelu swej stacji radiotelegraficznej na Wyspie Niedźwiedziej, więc dyrektor zaproponował wynajęcie większego łamacza lodów z podziałem kosztów na połowę. Wypadło na nas dziewięćset koron, wliczając w to wyładunek na ląd. Wspaniale. Tylko co to znaczy „wyładunek na ląd”? Mieliśmy się o tym wkrótce dowiedzieć.
W rezultacie wszystko zdołaliśmy przygotować na czas, bagaże załadowaliśmy i w dniu 2 sierpnia 1932 roku wkroczyliśmy na pokład niewielkiego łamacza lodów Sverre, który miał nas zawieźć na „naszą” wyspę.
Z pewnym niepokojem patrzę na ginące w oddali zarysy portu. Zostają za nami znane, normalne warunki życia. Co czeka nas tam na wyspie?
Wkraczamy w nieznane, gdzie będziemy musieli operować ciągle nowymi pojęciami, samodzielnie szukać nowego rozwiązania nowych trudności. Ano, zobaczymy!
Zaledwie statek odbił od brzegu, a już się zatrzymuje – trzeba nabrać koksu z magazynu portowego. Bierzemy dla siebie sto dwadzieścia worków i tyleż dla stacji Norwegów. Pokład jest tak zapchany bagażami, że dla nas prawie nie ma miejsca – pętamy się tylko między skrzyniami, workami, zwałami materiałów. Schodzimy na dół do kabin – marzymy po prostu o porządnym wyspaniu się. Kapitan oddał nam swą kabinę, w której mieszka ze sternikiem i mechanikiem. Spać mamy na kojach znajdujących się w szafach zasuwanych, okalających kabinę.
Wszyscy moi koledzy lokują się wygodnie, ale ze mną sprawa jest gorsza: gdy mieści się głowa, to wystają nogi, gdy znów znajdę lokatę dla nóg, głowa wisi w powietrzu. Po wyczerpaniu wszystkich możliwych kombinacji geometrycznych rezygnuję z koi i kładę się na wąziutkiej ławeczce. Dwie noce przespałem na niej, leżąc cały czas na jednym boku i kilkakrotnie spadając z trzaskiem przy silniejszym pochyleniu się statku. Całe szczęście, że ocean względnie spokojny, więc kołysanie nie było tak dotkliwe.
Zawieramy bliższą znajomość z naszym kapitanem, nieustraszonym żeglarzem polarnym, który na łamaczu lodów Sverre brał udział w poszukiwaniach ekspedycji Nobilego, a następnie Roalda Amundsena i Guilbauda. Jest on odznaczony francuskim Medalem Wdzięczności. Na migi opowiada nam o swoich wyprawach, czasami rysując, czasami posługując się prymitywnym słownikiem norwesko-angielsko-niemieckim. Zapraszamy go na urodziny jednego z nas, które przypadły w tym właśnie czasie. Po paru godzinach jesteśmy już w przyjaźni. Stary marynarz klepie nas po ramieniu i mówi, żebyśmy się nie bali, że „jakoś to będzie” na tej Wyspie Niedźwiedziej, choć u ludzi morza nie cieszy się ona dobrą sławą. Wieczne mgły, huragany, zdradliwe skały podwodne. A ile wraków leży tam na dnie morza! Patrzymy na niego ze zdziwieniem – ależ my się wcale nie boimy! „Jakoś to będzie” – nie, to nie dla nas hasło. „Będzie dobrze” – odpowiadamy zgodnie, a kapitan wzruszony ściska nam ręce.
3Instytut Prognozy Pogody dla Północnej Norwegii.
Nareszcie na Wyspie Niedźwiedziej
Posuwamy się ku północy – temperatura staje się coraz niższa, niebo coraz bardziej zachmurzone. Na trzeci dzień około północy wpada nagle do naszej kajuty kapitan i woła łamaną angielszczyzną: „Wyspa! Wyspa!” Wylęgamy na pokład i jesteśmy wstrząśnięci widokiem, który roztacza się przed nami.
Ogromna czarna skała wznosi się pionowo, nakryta kołpakiem popielatoczerwonych i stalowoszarych mgieł. To kłębowisko chmur tym silniejsze sprawia wrażenie, że reszta nieba jest czysta i pogodna, a podbiegunowe słońce świeci jasno, co jeszcze bardziej potęguje grozę widoku. Przypomniał mi się widziany kiedyś obraz: na tle ciemnych konturów wyspy odcina się błyszczący masyw przepływającej ogromnej góry lodowej, a na niej martwe cielsko białego niedźwiedzia, szarpane przez chmary ptactwa.
Dopływając do Wyspy Niedźwiedziej widzimy rozbity o kamienny wał wrak jakiegoś jachtu, który w tym miejscu uległ katastrofie. Nie pierwszy i nie ostatni... Brzegi wyspy omijane są przez marynarzy. Zbliżywszy się ujrzeliśmy na płaskiej, niższej części wyspy po kolei wyłaniające się domy, maszty antenowe, później coraz większą ilość słupów i baraków. Byliśmy zdumieni: to ma być ta dzika, nie zamieszkana wyspa? Przecież to jest kolonia na paręset osób! Jednakże, pomimo rozpaczliwych gwizdków naszego Sverre, nie widać żywej duszy. Wymarła wyspa... W końcu, gdy podpłynęliśmy jeszcze bliżej, ukazała się nam na skałach nadbrzeżnych potężna żelazno-drewniana konstrukcja, tworząca rodzaj pomostu z urządzeniami do ładowania węgla na statki.
Marynarze raz po raz zapuszczają sondę, badając głębokość morza, wreszcie pośrodku zatoczki Tunheim, przy samym pomoście, rzucamy kotwicę. Na wybrzeżu wciąż pusto. Jest godzina 4 rano, ale postanawiamy nie zwlekać i natychmiast udać się na ląd. Pali nas ciekawość. Marynarze opuszczają łódkę na wodę, wsiadamy razem z naszymi podręcznymi bagażami. Po kilku minutach krążenia koło stromych, niegościnnych brzegów przybijamy wreszcie, wyskakujemy, wyrzucamy walizki, aparaty fotograficzne i polską chorągiewkę. Marynarze pomagają nam wnieść bagaże po częściowo załamanych schodkach na górny pomost.
Teraz widzimy, że kiedyś słupy prowadziły tu linię wysokiego napięcia – obecnie zostały tylko izolatory. Domy mają rozbite szyby, powyłamywane drzwi. W szopie, na dolnym pomoście, stoi zardzewiały silnik, wyrwany z podstawy, oraz tablica rozdzielcza z rozbitymi amperomierzami i woltomierzami. Na górnym pomoście znaleźliśmy na szynach wagonik. Władowaliśmy walizki, zatknęliśmy chorągiewkę i popychając wagonik podjechaliśmy do osady odległej o około półtora kilometra. Tor w doskonałym stanie. Sterczące wszędzie słupy z urwanymiwiszącymi drutami robią smutne wrażenie. Zostawiliśmy wagonik na szynach i poszliśmy w kierunku dwu większych, porządniej wyglądających domków, stojących w odległości około trzynastu metrów od siebie. Zakładamy się między sobą, gdzie będzie nasza siedziba. Pytanie znajduje łatwą odpowiedź, gdyż koło jednego z domków spostrzegamy anteny radiostacji. Opodal stojący mniejszy dom będzie więc naszym schronieniem na czas trzynastu miesięcy.
Zbliżamy się do radiostacji; na spotkanie nasze wychodzi jej kierownik, Fritz Öien. Wygląda jak widmo: oczy głęboko wpadnięte, twarz martwo biała. Właśnie przed chwilą położył się spać po czterdziestu ośmiu godzinach pracy bez przerwy. Zaprasza nas do swego domku, zaznajamia z żoną Margaret, synkiem Björnem, bratem Ewaldem i Sverre Andersenem. Poznajemy przy sposobności również psa i konia, reprezentujących czworonogów na terenie wyspy.
Udajemy się z kolei do „naszego” domku. Urządzenie wnętrza wprawia nas w podziw: stoły, fotele, biurka, na podłodze linoleum. W jednym pokoju kasa ogniotrwała z kluczem w zamku, a w niej... całe paczki banknotów „Björnöya A. S.” Na stołach jakieś papiery, listy handlowe, foliały, klisze, fotografie. Na ścianie stary nieruchomy zegar. Okazuje się, że gdy Norwegia została odcięta od dowozu węgla angielskiego i niemieckiego, na wyspie powstało towarzystwo akcyjne „Björnöya A. S.” z dużym udziałem rządu i rozpoczęło eksploatację tutejszych pokładów węgla. Aż do 1925 roku w letniej porze pracowało tutaj kilkuset robotników, ale wydobywanie lichego, kamienistego węgla przestało opłacać się po wojnie. Na dobitkę w kopalni wybuchł pożar. Towarzystwo naraz ogłosiło upadłość, a górnicy opuścili w ciągu trzech dni wyspę, zostawiając wszystko w największym nieładzie.
Nie tracąc czasu rozlokowujemy się. Dyrektor Lugeon i Janek udają się na krótki wypoczynek, a my trzej robimy mały wywiad. Wrażenie przerażające... Cała wyspa to jedno wielkie rumowisko skalne, z małymi kraterkami jezior i gdzieniegdzie brudnymi płachtami śniegu. Pozostałości po urządzeniach i budynkach byłej kopalni przywodzą na myśl jakąś nagłą katastrofę. O wszystkim tym słyszało się, to prawda, al« inna rzecz słyszeć, a inna – zobaczyć na własne oczy.
Czas nagli. Musimy od razu zabrać się do wyładowywania naszych bagaży. Na miejscu widzimy, jak olbrzymia czeka nas praca, aby bagaże przetransportować w pobliże domku. Kapitan boi się podprowadzić Sverre bezpośrednio pod dźwig, gdyż fala może rozbić statek. Olbrzymie paki, dowiezione szalupą, zostają podniesione przez dźwig na pierwszą platformę skalistego brzegu. Z platformy tej, wznoszącej się jakieś dwanaście metrów nad morzem, musimy przy pomocy innego dźwigu wyciągnąć bagaże o następne trzydzieści metrów. Szczęśliwie tor kolejki nadaje się do użytku – zabieramy maleńką platformę, ustawiamy na szynach. Mały remont, oliwienie osi i – do pracy. Pracy tu nie będzie nam brak, ale to nas nie przeraża. Jesteśmy młodzi, silni i zahartowani. Miejskie ubrania, które w nawale pierwszych wrażeń zapomnieliśmy zmienić, po dwóch dniach przybierają wygląd roboczych kombinezonów. Ale któż by się tym przejmował! Dwóch z nas znajdowało się na dole i dwiema grubymi linami okrętowymi owijało paki, a następnie trzej pozostali powoli wciągali je na górę. Na dole stał Lugeon; temperament jego nie pozwalał na tak powolny transport – pierwsze podnoszone przez nas partie nie przekraczały dwustu pięćdziesięciu kilogramów, ale już po paru godzinach pracy wydawało się, że ciężar ich dochodzi do... siedmiuset pięćdziesięciu.
Mimo że praca była bardzo uciążliwa, posuwała się naprzód z wielką szybkością. Po wyciągnięciu na wierzch większej partii, półtora- dwutonowej, ładowaliśmy ją na wózek i pchali do magazynu koło naszego domku. Na ogół udawało nam się przepchnąć wózek aż do celu przeznaczenia, ale zdarzało się, że w punkcie najwyższego wzniesienia ustawaliśmy i wózek zjeżdżał z powrotem. Nie pomagały wysiłki – mięśnie odmawiały posłuszeństwa. W krótkich przerwach na posiłek udawaliśmy się do telegrafistów, którzy w ten sposób oszczędzali nam pierwszych kłopotów gospodarskich.
Opanowała nas gorączka pracy – jeden przez drugiego prześcigaliśmy się w wysiłku. Przykład jednego zachęcał innych. Podniecenie kazało zapominać o zmęczeniu.
Wreszcie – nie wiem już, o której godzinie dnia czy nocy – postanawiamy iść spać. Mamy po czym! Krótki sen – i znów do roboty! Czujemy, jak mięśnie nasze hartują się z godziny na godzinę. Żadna wielkość paki nas nie przeraża, a niektóre przedstawiają się niezwykle okazale! Humory świetne – minęło pierwsze przygnębienie spowodowane ponurym widokiem zatoki Tunheim, szarzyzną wyspy i martwotą zwałów skalnych.
Ponieważ wiele mamy roboty z rozpakowywaniem, prosimy kapitana, by marynarze pomogli nam przewieźć skrzynie do magazynu. Czwartego dnia kapitan zawiadamia, że pogoda pogarsza się, wiatr północny, dotychczas dość słaby, wzmaga się z każdą chwilą, a jego ludzie, mimo że pracują z całych sił, sporo jeszcze mają do wyładowania. Ostrzega: albo w ciągu najbliższych kilkunastu godzin statek będzie wyładowany, albo też trzeba będzie przerwać pracę, statek odpłynie i powróci przy następnym nawrocie pogody – a może to nastąpić za dwa—trzy tygodnie!
Z furią rzucamy się do roboty i już następnego dnia statek jest pusty, a pierwsza platforma zawalona stosami skrzyń, worków, beczek i brań z kwasem siarkowym do akumulatorów. Marynarze są zmęczeni równie jak my – i dopiero po usilnych namowach radiotelegrafistów, popartych kieliszkiem koniaku, godzą się na przetransportowanie bagaży do magazynu. Samego koksu trzeba przecież przewieźć sto dwadzieścia worków.
Marynarze wożą skrzynie, a my zabieramy się do ich rozbijania. Wyrażenie właściwie nieścisłe, gdyż każdą skrzynię otwieramy ostrożnie, odśrubowując pokrywy. Często wyrywają się nam okrzyki zdumienia na widok otwartego wnętrza – skrzynie wierzchnie wielkich rozmiarów 1X1X1,5 metra mieszczą w sobie paki rozmiaru 0,6 x 0,6 x 0,8 metra! Te pierwsze wyłożono blachą cynkową, a przestrzeń między skrzyniami zewnętrznymi i mniejszymi wewnętrznymi wypełniono wiórkami drzewnymi. Czasami w duchu „błogosławiliśmy” pracowników Jabłonny – tak gorliwie wypełnili otrzymane instrukcje, że z pak zrobili coś w rodzaju twierdz, które za każdym razem trzeba było zdobywać nieomal dynamitem. Odkryliśmy przy tym ich makabryczny żart: jedną z pak ze statywami zrobili w kształcie trumny i przymocowali do niej uchwyty od prawdziwej trumny.
Byliśmy naprawdę wdzięczni naszym „jabłońskim” współpracownikom za ich metodyczne pakowanie. Szczególnie odczuliśmy to w momencie przykrego wypadku, jaki zdarzył się nam przy rozładunku.
Ostatnie kilkanaście metrów przed magazynem było bardzo stromo. Jedna ze skrzyń wystawała z wagoniku i w samych drzwiach zawadziła o sterczącą belkę. Huk! Trzask! Odskakuję ciągnąc za rękę Staszka, na którego wali się góra skrzyń. Przerażenie mija szybko, ale jedna ze skrzyń leży rozłupana. Spoglądam na jej numer porządkowy: bardzo delikatny samopiszący miliamperomierz.
– Co było w tej skrzyni? – pyta nasz szef z niepokojem.
– Żywność – skłamałem bojąc się powiedzieć prawdę.
– No, to szczęście!
Wyrzuty sumienia nie dają mi jednak spokoju – porozumiewam się wzrokiem ze Staszkiem i Jankiem. Niewiele myśląc zabieramy się szybko do rozbitej skrzyni. Co za szczęście: wewnętrzna skrzynia nienaruszona i aparat cały.
Po robocie waliliśmy się na łóżka jak kłody. Janek upodobał sobie budzić nas swym „słowiczym” głosikiem. Po raz pierwszy było mu to wybaczone, ale już po tygodniu wszyscy wieczorem przysuwali do łóżka podkute buty i inne ciężkie przedmioty. Janek zauważył to i pobudkę swą zaczynał śpiewać... już z dołu. Nie pomagało naciąganie koca na głowę, trzeba było zrywać się i szukać „śpiewaka”, by skierować jego energię na przygotowanie śniadania.
Gospodarstwo nasze było w tym okresie co najmniej dziwne, a terminy jedzenia wprost fantastyczne: śniadania nie „podawano” nam po wstaniu, lecz trzeba było czekać, „aż się zrobi”. A trwało to czasami bardzo długo. Rozpalenie ogniska było poważnym zagadnieniem. Twardy jak granit, kamienny węgiel Björnöyański, odpowiedniejszy zdaje się do brukowania ulic niż do ogrzewania, za nic w świecie nie chciał się zapalić. Na rozpałkę szły więc niepotrzebne skrzynie.
Nasze menu składało się z kawy, chleba przywiezionego jeszcze z Tromsö, powideł, masła i suszonych wędlin. Śniadanie jak śniadanie, ale na obiady nigdy nie było czasu. Gdy słońce przechodziło na północną stronę nieba, wtedy znajdował się zawsze jakiś odważny, który pierwszy cichym, nieśmiałym głosem pytał „A co będziemy jedli dziś na obiad?” Siedlecki nie wyrwał się nigdy z takim pytaniem, gdyż wiedział, że – wbrew wszelkim zasadom sprawiedliwości – trudy kucharskie znowu spadną na niego. Staszek od razu odznaczył się tak wybitnymi zdolnościami kulinarnymi, że kolejka zawsze jakoś na niego wypadała. Krótka narada i... jak zwykle otwieraliśmy konserwy. Tak Marynarze wożą skrzynie, a my zabieramy się do ich rozbijania. Wyrażenie właściwie nieścisłe, gdyż każdą skrzynię otwieramy ostrożnie, odśrubowując pokrywy. Często wyrywają się nam okrzyki zdumienia na widok otwartego wnętrza – skrzynie wierzchnie wielkich rozmiarów 1X1X1,5 metra mieszczą w sobie paki rozmiaru 0,6X0,6X0,8 metra! Te pierwsze wyłożono blachą cynkową, a przestrzeń między skrzyniami zewnętrznymi i mniejszymi wewnętrznymi wypełniono wiórkami drzewnymi. Czasami w duchu „błogosławiliśmy” pracowników Jabłonny – tak gorliwie wypełnili otrzymane instrukcje, że z pak zrobili coś w rodzaju twierdz, które za każdym razem trzeba było zdobywać nieomal dynamitem. Odkryliśmy przy tym ich makabryczny żart: jedną z pak ze statywami zrobili w kształcie trumny i przymocowali do niej uchwyty od prawdziwej trumny.
Byliśmy naprawdę wdzięczni naszym „jabłońskim” współpracownikom za ich metodyczne pakowanie. Szczególnie odczuliśmy to w momencie przykrego wypadku, jaki zdarzył się nam przy rozładunku.
Ostatnie kilkanaście metrów przed magazynem było bardzo stromo. Jedna ze skrzyń wystawała z wagoniku i w samych drzwiach zawadziła o sterczącą belkę. Huk! Trzask! Odskakuję ciągnąc za rękę Staszka, na którego wali się góra skrzyń. Przerażenie mija szybko, ale jedna ze skrzyń leży rozłupana. Spoglądam na jej numer porządkowy: bardzo delikatny samopiszący miliamperomierz.
– Co było w tej skrzyni? – pyta nasz szef z niepokojem.
– Żywność – skłamałem bojąc się powiedzieć prawdę.
– No, to szczęście!
Wyrzuty sumienia nie dają mi jednak spokoju – porozumiewam się wzrokiem ze Staszkiem i Jankiem. Niewiele myśląc zabieramy się szybko do rozbitej skrzyni. Co za szczęście: wewnętrzna skrzynia nie naruszona i aparat cały.
Po robocie waliliśmy się na łóżka jak kłody. Janek upodobał sobie budzić nas swym „słowiczym” głosikiem. Po raz pierwszy było mu to wybaczone, ale już po tygodniu wszyscy wieczorem przysuwali do łóżka podkute buty i inne ciężkie przedmioty. Janek zauważył to i pobudkę swą zaczynał śpiewać... już z dołu. Nie pomagało naciąganie koca na głowę, trzeba było zrywać się i szukać „śpiewaka”, by skierować jego energię na przygotowanie śniadania.
Gospodarstwo nasze było w tym okresie co najmniej dziwne, a terminy jedzenia wprost fantastyczne: śniadania nie „podawano” nam po wstaniu, lecz trzeba było czekać, „aż się zrobi”. A trwało to czasami bardzo długo. Rozpalenie ogniska było poważnym zagadnieniem. Twardy jak granit, kamienny węgiel Björnöyański, odpowiedniejszy zdaje się do brukowania ulic niż do ogrzewania, za nic w świecie nie chciał się zapalić. Na rozpałkę szły więc niepotrzebne skrzynie.
Nasze menu składało się z kawy, chleba przywiezionego jeszcze z Tromsö, powideł, masła i suszonych wędlin. Śniadanie jak śniadanie, ale na obiady nigdy nie było czasu. Gdy słońce przechodziło na północną stronę nieba, wtedy znajdował się zawsze jakiś odważny, który pierwszy cichym, nieśmiałym głosem pytał„A co będziemy jedli dziś na obiad?” Siedlecki nie wyrwał się nigdy z takim pytaniem, gdyż wiedział, że – wbrew wszelkim zasadom sprawiedliwości – trudy kucharskie znowu spadną na niego. Staszek od razu odznaczył się tak wybitnymi zdolnościami kulinarnymi, że kolejka zawsze jakoś na niego wypadała. Krótka narada i... jak zwykle otwieraliśmy konserwy. „Takbędzie najlepiej!” Jedynie na przyrządzanie czarnej kawy nie żałowaliśmy czasu, ale za to jak ona nam pomagała w pracy!
Mimo wielkiej ilości zajęć baczną uwagę zwracaliśmy na higienę i estetykę naszego życia: na stole biała cerata, kompletne nakrycie dla każdego, a mycie rąk przed jedzeniem obowiązkowe. Dla Staszka zawsze przygotowana woda do picia. Zdradzę, że nawet herbatę wodą zawsze popija.
Obiad pochłanialiśmy szybko, przeprowadzając jednocześnie narady nad najbliższym „planem bitwy”. Kawa wypita – do roboty! Przy końcu obiadu przerażał nas stos brudnych talerzy i garnków. Wszystko trzeba było umyć, a praca ta nikogo nie omijała. Nasz szef nie chciał pozostawać w tyle i objął dział „wycierania na sucho”. Janek dokazywał cudów w czyszczeniu najbardziej zakopconych garnków.
Kolację stanowiło zwykle wspomnienie o obiedzie. Nigdy nie mogliśmy znaleźć dość czasu na przygotowanie trzeciego posiłku. System ten utrzymał się do końca naszego pobytu na Wyspie Niedźwiedziej.
Z dnia na dzień rosła nasza stacja. Piątego dnia, gdy byliśmy zajęci otwieraniem skrzyń, dyrektor zainstalował odbiornik radiowy. Była to wielce przyjemna chwila, gdy po raz pierwszy usłyszeliśmy w głośniku: „Halo, halo, tu Polskie Radio, Warszawa”. Poczuliśmy się bliżej kraju, ogarnęło nas jakieś ciepło rodzinne, bijące z tych kilku słów zapowiedzi.
Ustawienie masztów trwało krótko, przydało się doświadczenie z Tromsö.
Prawie cały nasz dom zamienił się w jeden wielki warsztat. Ustawienie aparatów wymagało wielu prac przygotowawczych – trzeba je było dostosować do warunków miejscowych, a warunki te odbiegały przecież od normalnych.
Dyrektor i Janek zajęli się przede wszystkim uruchomieniem atmoradiografów. Zależało nam na tym, żeby w chwili odjazdu do kraju mogli już zabrać ze sobą jak najwięcej materiałów w celu porównania ich z wykresami analogicznych aparatów w Tromsö i Jabłonnie. Jak się potem okazało, była to szczęśliwa myśl, pozwalająca na wysnucie pewnych wniosków w związku z zaćmieniem słońca.
Mieliśmy poważne zagadnienie do rozwiązania: gdzie umieścić samopiszące aparaty do rejestracji zmian w magnetycznym polu ziemskim. Pomieszczenie to musiało odpowiadać wielu warunkom: nie mogło znajdować się w nim żelazo w większej masie, powinno być położone w pewnym oddaleniu od aparatów zainstalowanych w naszym domku, nie bardzo jednak daleko, aby łatwo było doń trafić w czasie nocy polarnej. Poza tym musiało być dość dobrze uszczelnione, aby wahania temperatury nie były zbyt wielkie.
Po obejrzeniu paru walących się domków, po rozpatrzeniu i porzuceniu projektu budowy nowego pawilonu oczy nasze skierowały się na domek, który dotychczas starannie obchodziliśmy z daleka. Powodem tego był wydobywający się z niego straszliwy odór. W budynku tym w czasie istnienia kopalni znajdował się skład mięsa dla robotników. Kiedy po porzuceniu prac w kopalni cała „ludność” wyjechała z Björnöya, w składzie pozostało jeszcze kilkaset kilogramów mięsa. Kiedyś na wiosnę rybacy, którzy przez ciekawość zajrzeli do budynku, ze zdumieniem zobaczyli rozkładające się zwłoki wielkiego białego niedźwiedzia. Przypuszczalnie zwierzę zwabione zapachem mięsa weszłodo środka. Wiatr zatrzasnął drzwi i uwięził misia. Nikt nie słyszał jego rozpaczliwych ryków i niedźwiedź zdechł wreszcie w męczarniach głodu.
Stwierdziliśmy z radością, że domek ten znakomicie nadaje się do naszych celów, gdyż posiada podwójne drewniane ściany, wybite wewnątrz papą i przesypane węglem, co zapewniało dostateczną szczelność termiczną. Stanęło przed nami zadanie oczyszczenia wnętrza ze wstrętnej padliny.
Łysakowski i Siedlecki mężnie podjęli się tej nieprzyjemnej pracy; aby móc wejść do domku, musieli zaopatrzyć się w coś w rodzaju masek gazowych. Poruszenie padliny wywołało straszne następstwa: odór buchnął z taką siłą, że omal nie zemdleli, a później co chwilę musieli wychodzić na świeże powietrze, by ratować się przed utratą przytomności. Wreszcie mięso zostało usunięte, zapach jednak nadal panował okropny. Sądziliśmy, że wystarczy wymyć podłogę wrzątkiem z sodą i wszystko będzie w porządku. Nie pomogły jednak kubły gorącej wody, mydło, soda i karbol – zapach trwał, gdyż tłuszcz wsiąknął w deski.
Po trzydniowych daremnych trudach Władek postanowił wypalić podłogę tam, gdzie były plamy krwi i tłuszczu. W jednym miejscu musieliśmy spalić ją na wylot, po czym trzeba było naprawić. W innych miejscach powlekliśmy podłogę warstwą parafiny. Ażeby usunąć z otoczenia żelazo, powykręcaliśmy ze ścian śruby, powyrywaliśmy większe gwoździe. Następnie postawiliśmy dwa przepierzenia, przebiliśmy boczną ścianę, stwarzając labirynt w celu osłonięcia aparatów przed prądem mroźnego powietrza. Ciemność wewnątrz panowała zupełna. Po tych przygotowaniach mogliśmy nareszcie przystąpić do ustawiania aparatów. Jako specjalista, zajął się tym Władek, ja pomagałem mu przy montowaniu i ostatecznej regulacji.
Oprócz spraw naukowych stanęła przed nami kwestia inna, równie ważna. Trzeba było zbadać stan prowiantów. Przez pierwszy tydzień otworzyliśmy tylko skrzynie z najpotrzebniejszą żywnością. Obecnie trzeba było otworzyć resztę. Najbardziej bałem się o bekony – wątpliwości moje okazały się słuszne. Większość z nich była popsuta, i to w sposób dowodzący, że zostały one zapakowane u nas w kraju już w stanie nieświeżym. Nie podejrzewam o złą wolę – było to zapewne niedopatrzenie. Niemniej szkoda była dla nas dotkliwa.
Zaniepokojeni tym przykrym odkryciem zdecydowaliśmy otworzyć wszystkie skrzynie i sprawdzić, czy reszta żywności jest w porządku. Podzieliliśmy nasze zapasy na dwie części: konserwy i inne produkty bardziej odporne na chłód pomieściliśmy w magazynie przy kuchni, a resztę przenieśliśmy na górę, do pokoiku obok naszych sypialni. Chcąc ulokować na pierwszym piętrze stukilowe worki z mąką i cukrem, musieliśmy urządzić cały system dźwigów, gdyż po wąskich i stromych schodach nie mogliśmy przenieść ciężarów na plecach. W tym okresie stukilowy worek nie był dla nas zbyt ciężki, ale później, podczas nocy polarnej, gdy poczuliśmy już na sobie jej wpływ, często zdarzało się, że we dwóch z trudem przenosiliśmy taki worek.
Po dziewięciu dniach od wylądowania na Wyspie Nieźwiedziej prawie wszystkie aparaty były wypakowane. Postanowiliśmy więc uruchomić już stację meteorologiczną. Od rana zabraliśmy się do ustawiania klatek. Przygotowane w Jabłonnie podstawy były rozłożone na części i ponumerowane, więc zestawienie ich razem nie sprawiałoby wiele kłopotu, gdyby nie wiatr.
Dnia tego wiało silnie z południa. W zatoce Tunheim schroniło się przed wysoką falą około pięćdziesiąt statków rybackich. Rybacy podchodzili do nas grupkami z krótkim: „głaften” (dzień dobry). Odpowiadaliśmy na pozdrowienie i pracowaliśmy dalej. Marynarze stali obok i patrzyli starając się nie przeszkadzać, ale gdy trzeba było podnieść do góry ciężką klatkę meteorologiczną i ustawić ją na przygotowanym rusztowaniu o dwa metry ponad ziemią, kilku z nich spokojnie i w milczeniu pomogło nam szybko i sprawnie. Poczułem ku nim dużą sympatię. Twarze pokryte blond zarostem, jasne włosy, oczy niebieskie, spokojne – biła od nich siła i równowaga, a także spokój, tak obcy nam, ludziom wielkich, gorączkowych skupisk miejskich.
Dnia 11 sierpnia marynarze Sverre przywieźli do magazynu ostatni wagonik z koksem. Wieczorem zostaliśmy wszyscy, oni i my, zaproszeni na urodziny szefa radiostacji, Fritza Öiena – skończył trzydzieści dwa lata. Tego dnia pracę przerwaliśmy wcześniej, to znaczy już o godzinie 22. Toaleta trwała krótko, jednak maszynki fryzjerskie były w robocie. Co zanieść? Nie wiedzieliśmy, jakie zwyczaje przyjęte są w takich sytuacjach u Norwegów, a poza tym nie wszystkie skrzynie były już otwarte.