Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli spadasz wystarczająco długo, zaczynasz się czuć, jakbyś latał.
Lirr straciła wszystko, poza obietnicą zemsty na siedmiu magach Kręgu. Jedynie wątła nadzieja na odzyskanie Raidena powstrzymuje ją przed poddaniem się rozpaczy. Stając do nierównej walki, musi zaufać swojemu kruczemu przeznaczeniu i zawrzeć nieoczekiwane sojusze.
Rozpoczyna się walka, która może zburzyć równowagę świata.
Magowie rzucają ostateczne wyzwanie bogom.
Sny zmieniają się w koszmary.
Zbliża się czas Przebudzenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wybrzeże snów
Maria Zdybska
Wydawnictwo Inanna
Dedykacja
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Nota copyright
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Strona 5
Strona 6
Strona 7
Strona 8
Strona 9
Strona 10
Strona 11
Strona 12
Strona 13
Strona 14
Strona 15
Strona 16
Strona 17
Strona 18
Strona 19
Strona 20
Strona 21
Strona 22
Strona 23
Strona 24
Strona 25
Strona 26
Strona 27
Strona 28
Strona 29
Strona 30
Dla Marka Jesteś moim światłem we mgle.
Woda była czarna, gęsta jak smoła. Żarłocznie pochłaniała dźwięki, topiąc wszystko w miękkiej, bezdennej ciszy. Przenikający do kości chłód powoli zatapiał długie ostre kły w karku Lirr. Dopiero po chwili coraz wyraźniejsze drgania zaczęły układać się w chór niewyraźnych głosów. Wydawało jej się, że skądś, jakby z głębi otchłani, dobiega odległe wołanie kruka, przedrzeźniane w nieskończoność rozedrganym echem.
– Śmierć!
Szum fal roztrzaskujących się o skaliste nabrzeże złośliwie zniekształcał słowa. Wołanie z czasem stawało się coraz mniej ludzkie - wraz z rykiem kotłującej się wody i grzmotem napierającego na toń wiatru wspólnie tworzyło niepokojącą pieśń.
Nie była pewna, jak długo dryfowała. Zresztą nie miało to już znaczenia. Czas był tylko złudzeniem. Wątłym przypomnieniem tego, czym była.
– Dni trwają, noce przychodzą i mijają tylko wtedy, gdy mamy na to świadków.
Samotność mąciła wyuczoną ludzką rachubę czasu, oszukiwała zmysły. Ciemność tak czarna jak jej rozpacz zajęła wszystko w zasięgu wzroku, wciskając się żałobnym kirem pod powieki i okrywając nim duszę. Lirr pomyślała, że tak właśnie musi wyglądać śmierć; ostateczna forma samotności, jak jeden niekończący się oddech poprzedzający nieznane, którego obawiamy się od dnia urodzenia.
Tęskniła do skrzydeł. Tak bardzo chciała wzbić się w przestworza, zostawić wszystko za sobą, zapomnieć ból. Kruka też jednak straciła.
Szum przybrał na sile. Wiatr jazgotał wściekle, miotając szkwały i grzmoty coraz szybciej, coraz mocniej. Niebo zlewało się z tonią wzburzonego oceanu, a Lirr płynęła bezwolnie w rytm kolejnych, gniewnych uderzeń, obracana tanecznym kręgiem smolistych wirów.
Wstrzymywany oddech nie pomagał, nie przynosił ulgi ani zmiany. Upragniony koniec nie nadchodził. Coś nie pozwalało jej rozpłynąć się w nicości, uporczywie kłuło szczelnie zamknięte powieki, refleksem mętnego trupiobladego światła przedzierało się przez nieprzeniknioną plątaninę czarnych strumieni wrzącej sztormem wody.
– W nieskończonej ciemności nawet odległe odbicie wątłej iskry może zastąpić słońce.
Z ciszy mrocznej głębiny doleciał szept. Najpierw z trudem odróżniła go od szumu krwi we własnych skroniach. Znajomy głos, z początku nieśmiało, potem coraz natarczywiej, wołał ją po imieniu, każąc jej myśleć, patrzeć, czuć. Przywoływał do życia, które chciała za wszelką cenę w sobie stłumić. Śmierć z niej drwiła. Czarnofioletowe spojrzenie było pełne wyrzutu.
– Milda… czy to znowu tylko twój duch? – Sformułowanie pytania przyszło jej z bolesnym trudem.
Światło coraz śmielej rozrywało grubą zasłonę ciemności.
– Nie, Lirr, tym razem to ja, naprawdę ja.
Być może przyśniła sobie te słowa, to światło i te karcące, nieskończenie smutne oczy. Grzmiący szum załamujących się na przybrzeżnych skałach fal wciąż wypełniał jej świadomość, zakłócając bieg myśli.
– Milda, ja… – Chciała powiedzieć coś niesłychanie istotnego, ale słowa utknęły w lepkiej czerni morskiej toni. Na wszystko było już za późno.
– Wiem… nic nie musisz mówić. – Poczuła łagodny dotyk na ramieniu, znajome, przenikliwe zimno.
– Milda, on nie żyje, zabiłam go, ja…
– Ciii… nic nie mów. Zaopiekuję się tobą. – Odległy głos rusałki brzmiał dziwnym dwutonem; karcący i czuły, stanowczy i nieśmiały.
– On nie żyje. Nie żyje. Nie żyje. Nic już nie ma sensu – szeptała jak w malignie.
– Wszystko z czasem nabierze sensu – zapewniła ją twardo Milda. Lodowata dłoń ścisnęła jej ramię. – Nawet chaos rządzi się pewnymi prawami, a twoje życie jest naznaczone boskim przeznaczeniem. Twój czas dopiero nadejdzie. Przetrwasz. Zobaczysz.
– Nie mogę trwać… On nie żyje. – Lirr uparcie zaciskała powieki. Nie chciała wracać, nie mogła spojrzeć rusałce w oczy. Była winna.
– Przetrwasz. Ten ból także przeminie.
– Co to za miejsce? – Pytanie nie zabrzmiało przekonująco. Lirr zupełnie nie obchodziło, gdzie się znalazła, ale miała już zwyczajnie dość napiętej ciszy i tego podejrzliwego spojrzenia, jakim nieustannie obrzucała ją Milda.
Powiodła obojętnym wzrokiem po widnokręgu, starając się rozpoznać krajobraz. Okolica miała w sobie coś znajomego i Lirr nie mogła się pozbyć męczącego uczucia, że kiedyś już ją widziała. Grzebanie we wspomnieniach, szczególnie odległych, było jednak ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę.
– Powinnaś coś zjeść. – Rusałka pokiwała protekcjonalnie głową w sposób zupełnie nieodpowiedni dla jej wieku. Musiała nabyć tych starczych nawyków od Kenny. Lirr przyjrzała się jej uważniej. Grubo tkana szata w kolorze indygo nadawała wodnicy nietypowej dla niej powagi, ale to w jej smutnych oczach kryło się najwięcej zmian. Dawną figlarność zastąpiło coś zdecydowanie bardziej ponurego, jakby przeczucie nadchodzącego koszmaru stłumiło całą jej dotychczasową beztroskę. Wcześniej, zupełnie na przekór swojemu szczególnemu stanowi, tak pełna życia, teraz wydawała się przygnieciona nieuchwytnym cieniem śmierci, zgaszona.
Rusałka przez chwilę grzebała w ozdobionej srebrnymi krążkami torbie, prawdopodobnie w poszukiwaniu ludzkiego prowiantu. W jej nerwowym pośpiechu widać było niezrozumiały niepokój.
– Nie jestem głodna – skłamała szybko Lirr.
– Oczywiście, że jesteś – burknęła Milda, nawet na moment nie przerywając wydobywania kolejnych, niezbyt zachęcająco wyglądających pakunków.
Lirr zmarszczyła nos, gdy dotarł do niej zapach, którego nie mogła jednoznacznie sklasyfikować. Wahała się między lekko gnijącą rybą, ewentualnie jednym z tych paskudnych, miękkich serów, jakie jadali Annarczycy. W odpowiedzi pusty żołądek natychmiast zacisnął się w bolesny supeł.
– Naprawdę, nie jestem w stanie niczego przełknąć – przekonywała, krzywiąc się mimowolnie.
Zniecierpliwiona Milda ostatecznie odwróciła torbę do góry dnem, wytrząsając z niej resztę zawartości. Na kamienistą ziemię potoczyły się lekko poobijane jabłka, paski wędzonego mięsa zawinięte w liście, kawałki cukrowych kryształów, jakieś suszone jagody, grzyby, słoiczki z podejrzaną, glutowatą zawartością i cała masa kolorowych kamyków, muszelek, nawet owiniętych wstążką pęków suszonych ziół i kwiatów. Lirr nadal nie pojmowała, do czego miałby rusałce posłużyć ten przedziwny arsenał. Nieumarła prawdopodobnie nazbyt długo nie żywiła się normalnym jedzeniem, żeby właściwie ocenić sensowność swoich osobliwych zapasów.
– Musisz jeść – władczo oznajmiła wodnica, zachęcającym gestem wskazując swoje skarby. – Musisz żyć – dodała znacznie ciszej. – Kenna uprzedzała, że będziesz bardzo słaba, a przed nami długa droga.
– Gdzie ja właściwie jestem? I jak mnie tu znalazłaś? – Lirr nadal z trudem zbierała myśli. Strzępy sennych obrazów i poszarpanych świeżym bólem wspomnień mąciły jej świadomość, nie zostawiając zbyt wiele miejsca na rozsądek. Przenikliwy odór gnijącego sera utrudniał trzeźwe myślenie. Na wpół znajomy krajobraz jak ze snu zacierał granicę między jawą a marą.
Milda ściągnęła brwi w cienką linię.
– Nie pamiętasz? – zapytała ostrożnie.
– Pamiętam… – zapewniła bardziej siebie niż rusałkę. Powrót do przeszłości jeszcze mocniej ścisnął jej żołądek. – Pamiętam Jezioro Cieni… – powiedziała powoli, walcząc z mimowolnym drżeniem szczęki – a potem bramę z kości i czaszek. Bramę Prawdy.
Rusałka skinęła sztywno głową. Odgarnęła z twarzy pukiel falowanych włosów i wcisnęła go nieco nerwowo za ucho. Z jej oczu trudno było wyczytać konkretne emocje, chociaż nie wydawała się zaskoczona. Zaniepokojona – tak, ale widać spodziewała się tak nieskładnej odpowiedzi.
Przez chwilę bez słowa przyglądała się Lirr badawczo, z troską, która podzieliła białe czoło nieumarłej delikatną pionową zmarszczką.
– Nie było łatwo cię odszukać – wyjaśniła miękko, tłumiąc ciche westchnienie. – Nie wiedzieliśmy, co dokładnie się stało, ani którym portalem wydostaniesz się z siedziby Kręgu… – Urwała i znów upchnęła niesforny pukiel włosów za uchem. W jej oczach złowieszcza czerń niemal całkiem pochłonęła fiołkowe iskierki. Brzmiała teraz zupełnie inaczej niż dawna Milda, poważnie i smutno, a chwile kłopotliwego milczenia podczas rozmowy, w równej mierze co ostrożnie dobierane słowa, budowały nieznośny dystans. W tej nowej manierze wodnicy było coś zdecydowanie denerwującego.
Lirr przekrzywiła głowę, intensywnie wpatrując się w przyjaciółkę. Nie potrafiła stwierdzić, co irytuje ją bardziej, czy ten szczególny ton, jakim zwykło się przemawiać do małych dzieci albo osób, które postradały zmysły, czy może aura wszechwiedzącej kapłanki, którą Milda musiała przejąć od przemądrzałej Kenny. Zdecydowanie wolała dawną rusałkę, wygadaną, złośliwą i wesołą.
– Jak więc tu za mną trafiłaś? – Lirr ściągnęła nieco podejrzliwie brwi.
Milda opuściła wzrok, nagle niezrozumiale zawstydzona.
– Nie masz mi za złe, mam nadzieję, że zabrałam to z drzewa wotywnego. – Pospiesznie wydostała stary naszyjnik Lirr z kamieniem akwamaryny spod skromnej szaty i uniosła go na wysokość oczu. – Potrzebowałam czegoś, co miało w sobie twoją energię, esencję, jak mówi Kenna – poprawiła się z uczoną miną. – Ślad był słaby, ale wystarczający, żebym wiedziała, gdzie mniej więcej cię szukać. Reszta to… powiedzmy, że to tajemnica zawodowa. – Uśmiechnęła się cwaniacko i na krótką chwilę iskry dawnej figlarności powróciły do jej ciemnych oczu.
Lirr z trudem odwzajemniła uśmiech. Widok naszyjnika ścisnął jej serce bolesnym wspomnieniem przeszłości. Wyciągnęła ostrożnie dłoń i nieśmiało, ledwie końcem palca dotknęła gładkiej powierzchni turkusowego kamienia. Poruszony zatańczył, wirując na cienko plecionym rzemieniu. Kawałek morza zamknięty w zimnym krysztale.
Przełknęła suchość w gardle. Miała nieprzepartą ochotę, by zamknąć kamień w dłoni, poczuć jego kojącą obecność, jak robiła to kiedyś w chwilach słabości. Walczyła z przemożną chęcią, żeby zabrać go, zawiesić na własnej szyi, odzyskać, ale coś, wbrew tym pragnieniom, skutecznie ją powstrzymywało. Odsunęła drżące palce, tknięta nagłą myślą. Wisiorek z Wyspy Mgieł był kluczem do przeszłości, do której postanowiła nigdy więcej nie wracać. Nie należał już do niej, był ofiarą dla Zarii, ceną za jej błogosławieństwo. Nie mogła tego cofnąć, tak jak nie mogła zawrócić czasu, odzyskać Raidena.
– Nie… – Lirr delikatnie odepchnęła zimną dłoń Mildy. – Zatrzymaj go. Proszę – dodała łamiącym się szeptem.
Rusałka przytaknęła powoli, nie przestając patrzeć badawczo w oczy Lirr. Jej uśmiech był chłodny i blady jak zimowy poranek. Po chwili jednak opuściła głowę i zaczęła pośpiesznie układać porozrzucane rzeczy w równe rządki, słoiczki do słoiczków, buteleczki obok kryształowych kulek i kolorowych kamyków, zawiniątka i paczuszki wokół jabłek, grzybów i suszonych ziół.
Lirr przeczesała dłonią splątane włosy, starając się zebrać rozbiegane myśli.
– Co dokładnie powiedziała ci Kenna?
– To nie… – Milda przygryzła w konsternacji wargę, porządkując przy tym kolejny stosik wiktuałów. Najwyraźniej starała się zyskać na czasie, ułożyć w głowie właściwą odpowiedź. – Posłuchaj, nikt tak po prostu nie odwiedza Kręgu – wyjaśniała, znów nazbyt uważnie dobierając słowa. – Kenna miała nadzieję, że zrezygnujesz, starałam się jakoś cię powstrzymać, ale byłaś oczywiście zbyt uparta i… – Urwała. Ściągnęła brwi i przejechała w zamyśleniu końcem języka po błyszczących zębach. – Pamiętasz, prawda? – zapytała znów tym denerwująco miękkim tonem, zupełnie nie pasującym do jej drapieżnej natury. – Czekałam więc, aż się stamtąd wydostaniesz. Właściwie to… miałam nadzieję, że się stamtąd wydostaniesz.
Lirr pokiwała tylko głową w sposób, który mógł oznaczać zarówno aprobatę jak i powątpiewanie. Rozmowa szła jak po grudzie. Czuła się nieswojo. Wstała, odruchowo otrzepała drobny, solny pył z kolan i utkwiła wzrok w spokojnym morzu poniżej. Lazurowa woda była tak przejrzysta, że nawet ze swojego miejsca bez trudu mogła dostrzec ławice skrzydlatych ryb zataczających w nieskończoność hipnotyzujące kręgi. Podeszła bliżej skraju urwiska. Białe skały porośnięte solnymi kryształami opadały niemal pionowo w dół. Ostre odłamki, niczym zbielałe w słońcu połamane kości olbrzyma, wyzierały złowieszczo z turkusowej toni. Upadek z takiej wysokości byłby śmiertelny dla każdego normalnego człowieka. Czy naprawdę skoczyła? Nie była pewna. Nie potrafiła sobie przypomnieć momentu, gdy wydostała się na powierzchnię ani tego, jak rusałka wyciągnęła ją z wody i jakimś cudem zatargała na wysoki brzeg. Nie umiała określić, ile czasu spędziła w głębinie. Tam, pod wodą, nie sądziła, że kiedykolwiek ją opuści. Czas przestał mieć znaczenie. Zimno przenikające do samej duszy dawało ukojenie. Zatęskniła za tym stanem. Targnął nią nagły dreszcz.
Przejście przez Bramę Prawdy zrobiło coś dziwnego z jej pamięcią, rozbiło ją od ośrodka, choć na zewnątrz nie zostawiło żadnych ran. Nie krwawiła, nie czuła złamań, ale całe ciało toczył uporczywy ból, paraliżując mięśnie, spłycając oddech i demolując tok myśli. Sprawiał, że zmieniała się w kamienną statuę, twardą i zimną, ale zarazem kruchą i kompletnie pustą w środku. Gdy stała nieruchomo, patrząc w otchłań, ledwie silniejszy podmuch wiatru mógłby pchnąć ją ku upadkowi, roztrzaskując skorupę ciała na tysiące ostrych odłamków, których już nie da się poskładać.
– Lirr, co się tam stało? – Ocknęła się zdumiona, że widzi Mildę tuż obok. Ze swoją sercowatą, pucołowatą twarzą rusałka wyglądała teraz znowu jak mała, przestraszona dziewczynka. Niewinna i bezbronna, zupełnie nie na miejscu na tle nieprzyjaznego pustkowia. Dopiero teraz Lirr zauważyła, że dziewczyna nie nosi szaty Zarii w kolorze głębokiego indygo, tylko prostą, ciemnoniebieską sukienkę o długich, sznurowanych z boku rękawach.
– Powinnam cię wtedy posłuchać – wyznała Lirr, z trudem przełykając gorycz tych słów. – Żałuję, że mnie nie powstrzymałaś.
Milda potrząsnęła energicznie głową, uniosła jednocześnie brwi i ręce.
– Mówiłam ci, że znajomość z tym magiem nie skończy się dobrze – oznajmiła nieco zrzędliwie. Denerwująca maniera Kenny powróciła. – Mówiłam ci, że…
– Milda, to nie jego wina – przerwała jej ostro Lirr. – Wszystko, co się stało, to wyłącznie moje działanie. Jestem głupią, bezmyślną, niewdzięczną idiotką! – wyznała, walcząc z kolejnymi spazmami bólu, które zaciskały jej szczękę. – Ale przede wszystkim jestem tchórzem. Dałam się omamić Dorianne i innym, sama pozwoliłam na to wszystko, to moja, wyłącznie moja wina!
Przepaść. Skupiła na niej całą uwagę. „Tak niewiele potrzeba…” – pomyślała ze zdziwieniem, które wbrew rozsądkowi sprawiło, że poczuła się przyjemnie oszołomiona uświadomioną nagle perspektywą. Wychyliła się jeszcze śmielej nad pustką pod stopami. Niewielki skalny odłamek obrośnięty solnym kryształem wyprysnął spod jej buta i poszybował w dół. – „Tylko jeden krok.”
– Nie wierzę! – Milda szarpnęła ją ostrzegawczo za ramię. Zimne jak lód palce boleśnie wbiły się w ciało. – Znam cię, Lirr, twoje serce jest czyste! Nie zrobiłabyś niczego… – Wzrok rusałki był mroźniejszy niż fale lodowego oceanu. Lirr nie mogła rozstrzygnąć czy za tą determinacją krył się strach przed potworną prawdą, czy obawa o to, że popadła w szaleństwo.
– Moje serce, Milda… – Lirr z trudem udało się wyszarpnąć z uścisku. – Ja go zabiłam, rozumiesz? Zabiłam człowieka, którego duszę w sobie noszę i bez którego nie mogę żyć. – Straciła oddech, straciła głos. Słysząc własne słowa, jeszcze bardziej znienawidziła samą siebie.
Czarno fiołkowe oczy rusałki rozszerzyły się w oburzonym niedowierzaniu.
– Raiden? Ty i Raiden? – wykrztusiła zszokowana. Rusałkę najwyraźniej bardziej poruszył charakter ich więzi niż to, że jej przyjaciółka zabiła maga.
Lirr zacisnęła nerwowo zęby. Nie była przygotowana, żeby tłumaczyć się przed rusałką ze swoich uczuć, zwłaszcza że sama nie potrafiła jeszcze uświadomić sobie do końca, co łączy ją z magiem. Każde jego wspomnienie przynosiło tylko bolesną wizję brutalnych wydarzeń z Kręgu.
Wzięła głęboki oddech, bezskutecznie starając się uspokoić łamiący się głos.
– Dlaczego bogowie nie pozwolą mi umrzeć? To tak potwornie boli – wyznała ledwie słyszalnym szeptem.
Morze na dnie urwiska kołysało się zachęcającym, monotonnym rytmem.
– Kochanie… – Milda zbliżyła się powoli, starając się jej nie wystraszyć, i lekko pogładziła naprężone plecy. Lód jej palców był tym razem przyjemnie kojący. – Jesteś potrzebna Zarii. Zabiorę cię na Wyspę Mgieł. Po to tu jestem. W sanktuarium będziesz bezpieczna – zapewniła ją z czułą troską, odciągając jednocześnie delikatnie od urwiska.
Lirr ukryła twarz w dłoniach, walcząc z natarczywymi wizjami z przeszłości.
– Posłuchaj uważnie, jeżeli coś się stanie… – nieoczekiwanie zabrzmiał w jej głowie rozkazujący ton Raidena.
– Nie! – Potrząsnęła zdecydowanie głową. – Najpierw muszę dostać się do Samotnej Warowni.
– Ale… – Milda wydawała się zupełnie skonsternowana.
– Obiecałam mu to – wyjaśniła dobitnym tonem Lirr. – Nawet nie próbuj mnie przekonywać. Chociaż ten jeden raz zrobię dokładnie to, o co mnie prosił. Muszę spotkać się z Asterle – oznajmiła z goryczą. – Muszę znaleźć sposób, żeby zemścić się na Kręgu i dać tym parszywym magom to, na co zasługują – zapewniła gorliwie. – Reszta… nie ma teraz znaczenia. Możemy nawet wrócić razem na wyspę, jeśli chcesz, i zostanę tam przynajmniej jakiś czas.
Przez długą chwilę Milda przyglądała się jej badawczo w ponurym milczeniu.
– Mam nadzieję, że się przesłyszałam – wycedziła w końcu, ponownie załamując w dramatycznym geście uniesione wysoko ramiona. – Na pewno się przesłyszałam. Zamierzasz się mścić na Kręgu? – Upewniła się ściszonym bez powodu głosem, balansując pomiędzy drwiną a łajaniem.
Lirr drgnęła niespokojnie, nieprzygotowana na taki atak. Milda przestąpiła niecierpliwie z nogi na nogę, widocznie coraz bardziej rozeźlona. Jej drapieżna natura raptem dała o sobie znać.
– Oszalałaś? Nie masz wobec nich najmniejszych szans! – Znów wyrzuciła w górę ręce, żeby zaraz potem wziąć się hardo pod boki. – A jeżeli ubzdurałaś sobie, że ci w tym pomogę, to muszę cię niestety rozczarować. – Wycelowała w nią oskarżycielsko wskazujący palec. – Nie zbliżę się do ich parszywego gniazda nawet na dzień drogi i nie zamierzam ci znowu pozwolić na coś równie idiotycznego! Jak w ogóle miałaby ta twoja zemsta wyglądać, co? Zastanawiałaś się nad tym? Nawymyślasz im od najgorszych? A może tupniesz nogą i naplujesz na jedną z tych ich zafajdanych bram? – Wprost ciskała złośliwościami. Chociaż wcześniej starała się mówić cicho, jakby z obawy, że Siedmiu może ją usłyszeć, teraz jej głos z każdą chwilą brzmiał coraz donioślej.
– Nic nie rozumiesz, Milda – zaprotestowała oziębłym tonem Lirr. – Wszystko się zmieniło. Nie lekceważ mnie! Jestem silniejsza, niż sądziłam, a oni słabsi, niż im się wydaje. Magowie nie mają boskiej mocy, choć bardzo jej pragną, za to ja mam w sobie iskrę Zarii. – Sama myśl o mocy natychmiast przywołała znajome uczucie mrowienia w opuszkach palców, rozlewające się stopniowo płynnym ogniem wzdłuż dłoni i ramion, spływające rozedrganymi, gorącymi strumieniami od podstawy czaszki do karku i w dół, wzdłuż kręgosłupa. Nagły przypływ magii sprawił, że straciła oddech, a świat wokół niej zaczął wibrować nienaturalnie jaskrawymi barwami. Czuła zarazem palący ból i podniecającą falę energii. Zmrużyła oczy, poranne słońce raziło do łez.
Milda, choć znacznie niższa, pochyliła się groźnie w jej kierunku, nie dając za wygraną.
– Owszem, masz boską iskrę, ale naprawdę myślisz, że możesz wygrać z całą tą parszywą siódemką?
Najdelikatniej, jak potrafiła, odsunęła rusałkę od siebie, wracając wzrokiem do morskich fal rozbijających się o skały daleko w dole. Dopiero gdy zaczęła mówić, uświadomiła sobie, że przejście przez Bramę Prawdy pozwoliło jej zrozumieć, kim jest i czego pragnie, i jeszcze jedno: że tam, w głębi, podjęła decyzję.
– Zamierzam przynajmniej spróbować.
Ścieżka była niemal niewidoczna.
Lirr nieustannie mrużyła oczy, oślepiona ostrymi promieniami słońca odbijającymi się w białym żwirze i pokruszonych solnych kryształach. Wąski szlak wił się nieustannie ledwie widoczną, jaśniejszą wstęgą tuż przy wyszczerbionej krawędzi klifów. Gdyby nie kępy kłujących, niebieskich traw rozsianych wzdłuż drogi, łatwo byłoby ją przeoczyć.
Milda z rozpaczliwą zapamiętałością parła do przodu. Nietypowo milcząca, dziwnie nerwowa, raz na jakiś czas oglądała się bez słowa na Lirr, upewniając się, że za nią podąża. Szlak wiódł ku północy, rusałka wiodła ją w stronę Wyspy Mgieł, a więc również ku Baer Rydd, Samotnej Warowni.
Lirr walczyła z bólem, który coraz natarczywiej przenikał jej ciało, ale posłusznie szła przed siebie, starając się dotrzymać kroku upartej wodnicy. Cierpienie przychodziło nagle, gwałtownymi falami, za każdym kolejnym razem uderzając z większą siłą. Bez ostrzeżenia coś ściskało jej płuca, traciła oddech, w końcu obraz przed oczami rozmywał się w rozkołysanej mgle i mimo pustego żołądka, zbierało się jej na mdłości. Miała wrażenie, że przy tych atakach wszystko w jej wnętrzu rozrywa się na strzępy i przez chwilę płonie szalonym, żarłocznym płomieniem, zostawiając po sobie tylko lodowatą pustkę. Gdy fala przemijała, Lirr z paniką oglądała swoje dłonie i przedramiona, nadal pokryte runicznymi tatuażami, szukając śladów poparzeń. Przejeżdżała drżącymi palcami po szyi, piersi i żebrach, obawiając się, że wyczuje broczącą z rany ciepłą krew. Jej ciało, choć zmęczone, nie nosiło jednak żadnych widocznych obrażeń. Niewidzialny ogień tlił się głęboko pod nienaruszoną skórą. I choć była w stanie iść, miała siłę trwać, nie wiedziała, czy potrafi, czy chce. Myśli smętne jak cmentarne wrony krążyły nieustannie wokół poszarpanych wspomnień sprzed Bramy Prawdy. W koło i w koło wirowały strzępy bezlitosnej pamięci, stale na nowo odtwarzając chwile, które wolałaby zapomnieć. Ponure wołanie kruka, tak bliskie, że szukała go wokół siebie, myląc półsen z jawą, smak żarliwych pocałunków w noc przed pojedynkiem, zapach drzewa sandałowego i słonego, północnego wiatru. Gdy zbyt długo myślała o Raidenie i o tym, co stało się w Kręgu, uderzała w nią kolejna fala ognistych tortur, mącąc wspomnienia i tłumiąc świadomość.
Po pewnym czasie zaczęła doceniać ten ból. Im mocniej doskwierał jej wewnętrzny ogień, tym mniej skupiała się na żalu, który bezustannie trawił jej duszę. Cierpienie upewniało ją w przekonaniu, że to, co widzi, jest jawą, i że na przekór wszystkiemu, wbrew sobie samej, jeszcze żyje.
„Muszę dostać się do Samotnej Warowni”, powtarzała sobie, starając się skupić tylko na tym celu. Zagryzła w determinacji spierzchniętą wargę, ale i tak, jeszcze raz, odruchowo podwinęła poplamione solą rękawy czarnej tuniki, żeby sprawdzić, czy nie krwawi. Nic, żadnej krwi. Zaczynała tracić zmysły.
– Możemy się zatrzymać, jeśli potrzebujesz odpocząć. – Głos Mildy ją zaskoczył. Wodnica patrzyła na nią ze strapionym zrozumieniem. Dopiero teraz Lirr zorientowała się, że została daleko w tyle. Potrząsnęła głową i ruszyła w jej kierunku, ignorując kłucie niewidzialnych ostrzy pod żebrami.
– Nadal nie wiem, gdzie jesteśmy. – Uciekając przed czujnym wzrokiem rusałki, zwróciła twarz ku morzu.
– Na zachodnim wybrzeżu. Na północ od Fearisport – wyjaśniła Milda, z obcą dla siebie zwięzłością.
Lirr wzięła głęboki oddech, usiłując wyrównać galopujący rytm serca. Zapach soli i alg jak zawsze przyniósł ulgę, ale nie potrafił ugasić żaru, który niszczył ją od środka.
Lazur przybrzeżnych wód przechodził dalej w głęboki granat, znaczony zmarszczkami srebrzystej piany wszędzie tam, gdzie fale napotykały ostre, białe skały. Horyzont zamykał zarys górzystego lądu zasnutego półprzejrzystą łuną słonej mgły. Tam, gdzie kończył się ląd, widać było kolejny skrawek ziemi, kolejne łagodne wzgórza otulone różaną łuną, a jeszcze dalej iskrzące się wąskim perłowym strzępem morze.
– Fałszywe Wybrzeże – wyszeptała, prawie uśmiechając się do na wpół zatartych, pirackich wspomnień.
Milda zmarszczyła z troską czoło. Znów popatrzyła na nią, jakby miała do czynienia z wariatką.
– Co takiego? – zapytała, groźnie biorąc się pod boki. Mimo mikrej postury potrafiła być onieśmielająca.
– Fałszywe Wybrzeże – powtórzyła Lirr, nie odrywając wzroku od zarysu odległego lądu – Wybrzeże Snów. Tak nazywają je żeglarze. Ziemia i góry odbijają się tu mirażem w taki sposób, że z morza nie widać, gdzie zaczyna się ląd. Widzisz te podłużne wyspy? – Wskazała kierunek ruchem podbródka.
Rusałka, nadal podejrzliwie przypatrywała się Lirr a nie krajobrazowi.
– Nieszczególnie lubię słoną wodę i wszystko, co w niej pływa. – Skrzywiła się z obrzydzeniem.
Lirr pokiwała zrezygnowana głową.
– To nie wyspy tylko widmo lądu, tego, na którym jesteśmy. Tym szlakiem żeglują wyłącznie szaleńcy. Bezpieczne wody zaczynają się dopiero od Faerisport. – Wskazała na południe, przelotnie wspominając dzień swojej ucieczki od Caela, kiedy zamierzała szukać tam jakiegoś pirackiego statku. Tyle się od tego czasu wydarzyło, tyle się zmieniło. Pomyślała, że być może dotąd nawigowała według fałszywego lądu, jak ci, których białe kości na zawsze spoczęły w tych zdradzieckich turkusowych morzach. Mary i ułudy, kłamstwa i tajemnice.
– Nie… nie patrz w ten sposób, nie zamierzasz chyba znowu zmienić zdania? – Zaniepokoiła się natychmiast Milda.
– Nie. – Lirr potrząsnęła smutno głową i ruszyła dalej ku północy niewidoczną solną ścieżką nad skalnymi urwiskami. – Nie tym razem – dodała przez zęby, zaciśnięte kolejną falą bólu.
Milda pospiesznie ruszyła jej śladem.
– Zresztą nie mam czego tam szukać. Hego przepadł gdzieś w drodze do Ibelinu, niektórzy mówią, że wyprawił się nawet do Kortonis… Nie będę już więcej uciekać.
– W ucieczce nie ma żadnej hańby. – Usłyszała za sobą przytłumiony głos rusałki. – Czasami rozdziela bohaterstwo od głupoty.
Lirr zwolniła, ale nie przerwała upartego marszu na północ.
– A innym razem wiarołomcę od przyjaciela – dodała z żalem. Wolała teraz nie patrzeć Mildzie w oczy. Nie była gotowa na wyjaśnienia. – Szybciej byłoby iść traktem – pośpiesznie zmieniła temat.
Rusałka odpowiedziała dopiero, gdy zrównała z nią krok.
– Tędy jest bezpieczniej. – Wzruszyła ramionami, rozglądając się uważnie dookoła. – Ludzie boją się tych twoich miraży. Tutaj nazywają je snami demonów i trzymają się od tej przeklętej wody z daleka.
Lirr zmrużyła z niedowierzaniem oczy. Pośpieszne wyjaśnienia wodnicy zabrzmiały nienaturalnie.
– Co się dzieje, Mildo? Czego się boisz? – zapytała, obserwując wnikliwie jeszcze bledszą niż zwykle twarz.
– Nie boję się, jestem po prostu… ostrożna. – Rusałka znów wzruszyła ramionami, usilnie udając obojętność, po czym wetknęła lekko drżącą dłonią pukiel włosów za ucho.
– Kogo więc tak ostrożnie unikamy? – Tym razem Lirr zatrzymała się gwałtownie, chwytając przyjaciółkę za nadgarstek i zmuszając do spojrzenia w oczy.
Milda wyszarpnęła rękę, nie kryjąc irytacji, po czym splotła ramiona na piersiach i stanęła przed Lirr dumnie wyprostowana, próbując dodać sobie trochę wzrostu przy górującej nad nią dziewczynie. Jej spojrzenie zapłonęło natychmiast fioletowym ogniem. Teraz Lirr nie miała już przed sobą pokornej mniszki, ale śmiertelnie niebezpieczną, magiczną istotę, której skóra parzyła nadnaturalnym płomieniem.
– Od czego by tu zacząć? – parsknęła zjadliwie rusałka. – W nie do końca znanych mi okolicznościach uciekłaś z Kręgu zaraz po tym, jak okaleczyłaś maga, którego wcześniej wyklęli jego zwierzchnicy, zwiałaś z zamku nieco niezrównoważonej księżnej, która ma na twoim punkcie niewytłumaczalną obsesję, porzuciłaś gdzieś tam po drodze swojego walecznego księcia, łamiąc mu zapewne serce, a do tego jesteś przybraną córką zaginionego w tajemniczych okolicznościach pirata. – Prędkość, z jaką Milda wyrzucała z siebie całą litanię wyrzutów, sugerowała, że dotąd powstrzymywała się tylko prawdziwie nadludzkim wysiłkiem. – Wyobrażam sobie, że unikamy całej masy niebezpiecznych typów, którzy mogą chcieć cię odnaleźć, porwać, pobić, ewentualnie uratować bądź zabić – wydyszała z rosnącą irytacją. – No i są jeszcze łowcy – dodała ponuro, gdy Lirr była niemal pewna, że to koniec kazania. – O kimś zapomniałam?
– Łowcy? – Lirr uniosła wysoko brwi, ignorując całą resztę bardziej lub mniej trafnych wywodów.
Rusałka teatralnie przewróciła oczami. W końcu zaczęła zachowywać się zgodnie ze swoją dawną naturą.
– Pamiętasz nasze spotkanie z łowcami? – upewniła się zjadliwie.
Lirr kiwnęła niechętnie głową.
– Od jakiegoś czasu jest ich znacznie więcej – westchnęła Milda. Poprawiła włosy i poluzowała sznurowanie dekoltu paskudnej sukienki, rzucając ukradkiem uważne spojrzenie za siebie. – Porywają albo mordują wszystkie magiczne istoty, jakie uda się im znaleźć. Nigdy dotąd nie działali w ten sposób, nie w takiej liczbie. Wołałabym się na nich nie natknąć.
Teraz Lirr z kolei rozejrzała się czujnie wokół. Ścieżka wzdłuż klifów była niebezpiecznie odsłonięta, ale w zasięgu wzroku nie było widać nikogo i niczego poza solnym pustkowiem.
Odgarnęła z twarzy niepokorne włosy. Od dawna nieczesane, potargane w trakcie ucieczki przez Milczący Las, sklejone krwią, brudem i solą, wyschły na słońcu, tworząc dziką czuprynę smętnych falistych strąków. Fryzura idealnie komponowała się ze sfatygowanym, sztywnym kaftanem, nabijanym obsydianowymi ćwiekami, i rozciętymi w kilku miejscach spodniami. „Strój godny upiora” – pomyślała z gorzką ironią. Łowcy już raz wzięli ją za wiedźmę.
– To nie ciebie szukają – zapewniła cicho przyjaciółkę, starając się zarazem, żeby jej głos zabrzmiał krzepiąco. – Maeve wyznaczyła za mnie wysoką nagrodę, domyślam się, że to o mnie chodzi.
– Myślisz, że wysłała za tobą łowców? – Milda znów spojrzała na nią z denerwującym współczuciem. Zapewne uznała, że jej towarzyszka ma chorobliwe omamy. – Od kiedy to księżna Ysborga bawi się w czary? – zakpiła.
– Dopadli nas jeszcze przed Triskeborgiem, gdy szukaliśmy właściwego portalu, ale udało się nam uciec. Mam tylko nadzieję, że Mikko bezpiecznie wrócił do Vidago. – Lirr dłonią potarła czoło z nieobecnym wyrazem twarzy.
Rusałka uniosła jedną brew, nadal patrząc na nią z powątpiewaniem.
– Czasami zastanawiam się, czy naprawdę jesteś taka nadzwyczajna, czy po prostu masz nadzwyczajny talent do ściągania na siebie nieszczęść. I w jednym, i w drugim przypadku niebezpiecznie jest się z tobą zadawać. – Pokiwała głową z dezaprobatą i z nową energią ruszyła ścieżką przed siebie. Dopiero po kilku krokach odwróciła się zniecierpliwiona, bo jej rozmówczyni nadal tkwiła w miejscu.
– Zabawne – zauważyła Lirr – bo dokładnie to samo słyszałam o tobie. Podobno rusałki to krwiożercze i mściwe istoty – dodała, zupełnie bez wesołości w głosie, i z ociąganiem ruszyła przed siebie.
Fioletowe iskierki w oczach Mildy zapłonęły na ułamek chwili, wciąż była jednak zbyt przejęta, żeby się uśmiechnąć.
– Jeśli księżna chciała twojej głowy, taniej byłoby jej opłacić zwykłych najemników. – Wodnica rozumowała zaskakująco rozsądnie. – Łowcy Mocy wysoko się cenią. Poza tym nigdy nie widziałam ich aż tylu w jednym miejscu. Są zbyt pazerni, żeby współpracować.
Tym razem to Lirr wzruszyła ramionami.
– Ysborg jest bogaty, a Maeve bardzo mnie potrzebuje.
Udała przy tym, że nie widzi, jak Milda demonstracyjnie marszczy nos.
– Myślę, że im nie chodzi o ciebie. W każdym razie, nie tylko o ciebie – wyjaśniła ostrożnie, zawieszając głos w taki sposób, że ostatnie zdanie można było potraktować jak pytanie.
Lirr tylko się obruszyła.
– Jeżeli to nie mnie szukają, to dlaczego, jak mówisz, aż tylu ich się kręci w okolicy?
– Są nie tylko tu. – Rusałka znów rozejrzała się nerwowo i bez wyraźnego powodu ściszyła głos do konspiracyjnego szeptu. – Zresztą, skąd mieliby wiedzieć o Bramie Prawdy? Są wszędzie. Przeczesują lasy, pustkowia i uroczyska, sprawdzają stare cmentarze, obozują przy kamiennych kręgach, pytają, węszą, szukają. – Zrobiła pauzę tylko po to, żeby przyjrzeć się podejrzliwie odległej kępie niebieskich traw. – Gromadzą moc w ogromnych ilościach, jakby do czegoś się przygotowywali. Nie podoba mi się to.
Lirr pokręciła głową. Jej też się to nie podobało. Ani trochę. Wieści o łowcach wydawały się co najmniej podejrzane, a zdążyła się już przekonać, jak bardzo są niebezpieczni. Ktoś, kto ich opłacił, musiał być nie tylko niezwykle zdeterminowany, ale i absolutnie bezlitosny. Ta banda nie przebierała w środkach.
– To przez nich Kenna chce mojego powrotu? – zapytała po chwili wahania.
Milda zacisnęła odruchowo usta, najwyraźniej tocząc wewnętrzną walkę między swoimi powinnościami kapłanki Zarii a lojalnością przyjaciółki.
– Gdy rozmawiałyśmy wtedy, we śnie, mówiłaś, że sanktuarium grozi niebezpieczeństwo – podpowiedziała jej łagodnie Lirr.
Rusałka rzuciła jej nieco spłoszone spojrzenie.
– Interpretacja wizji nie jest jednoznaczna – odparła wymijająco.
– „Do sanktuarium zbliża się śmierć. Wraca stary wróg. Zemsta i żądza władzy, krew i woda” – zacytowała Lirr.
– Zapamiętałaś moje słowa? – Rusałka wydawała się mile zaskoczona.
– No cóż, przyznaję, że twoje nagłe, duchowe pojawienie się, zdecydowanie wywarło na mnie wrażenie. – Pokiwała z uznaniem głową. – Mówiłaś, że jestem wam potrzebna. Co to znaczy? Kim jest stary wróg? Co to ma wspólnego ze mną?
– To nie takie proste… – Milda zacisnęła mocno usta. Lirr nie potrafiła rozstrzygnąć czy tym razem nie chce, czy nie może powiedzieć jej prawdy.
– Mildo… – jęknęła prosząco. – Muszę wiedzieć.
Rusałka przez dłuższą chwilę szła przed siebie w milczącym skupieniu, uparcie wbijając wzrok w czubki podniszczonych i chyba nieco zbyt dużych butów.
– Urodziłaś się na wyspie… – zaczęła cicho, niepewnie, jakby nie zdecydowała jeszcze, ile tajemnic zamierza przed nią odkryć.
Lirr przytaknęła sztywnym skinięciem.
– A moi… – Głos uwiązł jej w gardle. – Moi rodzice?
– Nie wiem o nich nic pewnego, ale… Kenna uważa, że… – Rusałka nerwowo poprawiła włosy i rzuciła Lirr przestraszone spojrzenie. – Wiesz, wydaje mi się, że lepiej, żebyś usłyszała to od niej, ja nie powinnam… – mówiła coraz szybciej, robiąc coraz bardziej płaczliwą minę. Lirr mogłaby przysiąc, że oczy wodnicy zaszkliły się podejrzanie.
Położyła jej stanowczo dłoń na zimnym ramieniu.
– Cokolwiek udało się ustalić i tak wolałabym to usłyszeć od ciebie – zapewniła ją poważnie.
Milda pociągnęła w odpowiedzi nosem, jeszcze szerzej otworzyła błyszczące oczy. Dolna warga zadrżała lekko.
– Kenna wierzy, że jesteś… to znaczy podejrzewa, że jest szansa, że możesz być… – plątała się, nie potrafiąc znaleźć właściwych słów. – Wcieleniem przebudzonej Zarii – dodała ledwie słyszalnym szeptem, intensywnie wpatrując się w przyjaciółkę.
Lirr najpierw zupełnie znieruchomiała z wrażenia, a gdy drgnęła, Milda zrobiła nerwowy unik, jakby obawiała się ciosu.
– Kenna myśli, że jestem… boginią?! – dopytała, z trudem formułując zdanie. W pierwszej chwili miała ochotę się roześmiać. To brzmiałoby doprawdy absurdalnie, gdyby nie wizje znad Jeziora Cieni, gdyby nie przemawiająca do niej Zaria, patrząca jej własnymi oczami, gdyby nie ta dziwna, paląca ją od środka siła, która towarzyszyła jej od przebudzenia po własnej śmierci. Samo wspomnienie tych chwil wzburzyło w niej krew i przywołało obezwładniającą falę mocy mieszającej się w równych częściach ze znajomym, ognistym bólem. Bezwiednie uniosła jedną dłoń na wysokość oczu; blednące już runiczne tatuaże zalśniły słabą poświatą, błękitne iskry rozjarzyły się wokół palców, upewniając ją w podejrzeniach, które dotąd od siebie oddalała. Jeśli wierzyć słowom Dorianne, Kenna nie była jedyna, Maeve również wierzyła w to, że Zaria może odrodzić się w ludzkiej postaci, wierzyła tak mocno, że była gotowa dla swej wizji zabić.
Milda ze świstem wypuściła wstrzymywany oddech. Wyraźna ulga na jej twarzy sugerowała, że obawiała się znacznie gwałtowniejszej reakcji.
– Urodziłaś się na Wyspie Mgieł i przeżyłaś rzeź. Teraz, kiedy sanktuarium znowu grozi zniszczenie, potrzebujemy twojej pomocy – wyjaśniła pośpiesznie. Zamrugała nerwowo, przeganiając natrętne łzy, i w końcu pozwoliła sobie na słaby uśmiech. – Twojej ochrony.
Lirr poczuła bolesną suchość w gardle.
– Przed kim? – wydusiła z trudem, modląc się, żeby nie usłyszeć tego jednego imienia, które złamałoby jej serce. Nie zniosłaby jego zdrady.
Milda pokręciła powoli głową, skupiona i poważna.
– Przed Maeve? Przed łowcami? Przed Kręgiem? – Wzruszyła bezsilnie ramionami. – Przed wszystkimi, którzy chcą zbeszczeszczenia sanktuarium i boskiej mocy. Twojej mocy, Elirrianoi. Plugawa magia już im nie wystarcza.
Lirr odwróciła twarz, żeby ukryć zdradliwy wyraz ulgi. Wiedziała, że mówiąc „wszyscy”, rusałka miała na myśli magów, że nie ufała Raidenowi i dobrze wiedziała, że w czasie rzezi był na wyspie. Pocieszała ją jedynie myśl, że nie wymieniała jego imienia. Przynajmniej Kenna nie widziała w nim wroga.
– Jak podobało ci się umieranie?
Lirr drgnęła zniecierpliwiona. Bezczelnie beztroski ton pytania rusałki wybudził ją z niespokojnej drzemki pod rozgwieżdżonym niebem Wybrzeża Snów. Jeszcze przez krótką chwilę, dzielącą śnienie od jawy, wydawało się jej, że czuje odległy zapach białych morskich narcyzów pomieszany z mdlącym smakiem świeżej krwi. Otworzyła szeroko oczy, ignorując piekące solą łzy i natrętne wspomnienia z tamtej wyjątkowej nocy z wybrzeża niedaleko Vidago, którą spędziła w jego ramionach.
– Skąd wiesz… – wymruczała niezadowolona. Zapach narcyzów rozpłynął się w słonej, nocnej bryzie.
Rusałka uniosła w zamyśleniu głowę, opierając się na kościstym łokciu. W zimnym świetle księżyca jej blada twarz nabrała nieziemskiej, porcelanowej poświaty. Pełne usta błyszczały soczystą wiśniową czerwienią, zdecydowanie zbyt krwistą, żeby uznać ją za piękną.
– Naprawdę nie ma się czego wstydzić – zapewniła, wyginając wystudiowanym gestem idealną brew. – Rozumiem, że na początku to trudne do zaakceptowania. Pomyśl o tym jak o drugim dojrzewaniu, tylko bez problemów z cerą.
Lirr stłumiła ziewnięcie, skrzywiła się i utkwiła w rusałce miażdżące, przynajmniej w zamierzeniu, spojrzenie, chwilowo ignorując trudności z pozbieraniem strzępów trzeźwych myśli spomiędzy urywków świeżych snów. Narcyzy, drobny piasek znad Vidago, biały jak pokruszona sól, świeża krew, ból i ekstaza przepływającej przez nią magii.
„To nie może się tak skończyć”, mówił jej, patrząc uważnie źrenicami ogromnymi jak u głodnego wilka.
– Ja wcale nie umarłam – oznajmiła chłodno Lirr.
W ciszy, która jej odpowiedziała, czaiła się niechybna zapowiedź kolejnych, denerwująco drążących jej sumienie pytań.
– Nie w tradycyjnym sensie – zauważyła spokojnie Milda. Nie okazała złośliwości ani krztyny poniżającego współczucia. Wydawała się po prostu zdeterminowana, żeby wyjaśnić ostatecznie obecny stan przyjaciółki. Sądząc po jej nagłym ożywieniu, czekała na tę rozmowę od dawna.
– A jest jakiś inny sens? – Lirr z westchnieniem opadła na plecy, skupiając wzrok na migotliwych gwiazdach.
Milda przewróciła z egzaltacją oczami i położyła dłoń wierzchem na czole, jakby zrobiło się jej słabo.
– Od początku wiedziałam, że jest z tobą coś nie tak – westchnęła.
– Przypominam, że gdy mnie poznałaś, byłam jeszcze zupełnie żywa – zauważyła oschle Lirr.
– Może i tak, ale widzisz, gdybyś była całkowicie normalna, nie rozmawiałybyśmy teraz – wydęła po swojemu usta. – Normalny człowiek nie jest w stanie przeżyć po przebiciu serca strzałą. No cóż, normalny człowiek zapewne nie zaprzyjaźniłby się z rusałką, nie wplątałby się w tak podejrzany układ z parszywym magiem ode… oderwańcem… – Zmarszczyła nos, nie kryjąc obrzydzenia.
– Odszczepieńcem? – usłużnie podpowiedziała Lirr.
– Banitą! – fuknęła rusałka, wybałuszając oczy na przyjaciółkę.
– Egzulem – uściśliła tamta.
Przez chwilę Milda rozważała właściwą odpowiedź, dłubiąc małym palcem pomiędzy zębami. Ostatecznie głośnym pstryknięciem pozbyła się kawałka czegoś, co wyglądało na mięso, i machnęła obojętnie dłonią. Lirr z trudem przełknęła ślinę, wyobrażając sobie, co też mogło stanowić jej kolację.
– Wszystko jedno. Ty też nie jesteś normalną nieumarłą, co, nie ukrywam, lekko mnie martwi. Od razu dziwnie mi pachniałaś, mogłam się tego spodziewać – obruszyła się Milda i wróciła do dłubania w zębach.
Lirr nagle poczuła się zupełnie rozbudzona. Podniosła się z ziemi, pomasowała zesztywniały kark i usiadła naprzeciwko przyjaciółki, podciągając kolana pod brodę. Nocne powietrze było rześkie tym szczególnym rodzajem nadmorskiej wilgoci, który przenika przez każde odzienie, burzy włosy na głowie i zawisa w powietrzu półprzezroczystą mgłą. Drobniuteńkie, błyszczące kropelki rosy pokryły perlistą warstwą poplamioną czarną tunikę, spodnie, poskręcany pukle, nawet koniuszki rzęs.
– Wcale nie czuję się nieżywa. – Potrząsnęła smutno głową.
Milda cmoknęła nieelegancko, pozbywając się przy tym kolejnego kawałka kolacji. Ostatecznie z przeciągłym ziewnięciem i ona podniosła się z ziemi.
– To zrozumiałe, nie jesteś przecież trupem – stwierdziła protekcjonalnie, jakby rozmawiały o rzeczach oczywistych.
– Moje serce nadal bije. – Mimo stanowczego tonu Lirr nie mogła powstrzymać odruchu położenia dłoni na piersi, żeby sprawdzić, czy nic się w tej kwestii nie zmieniło. Niewinny gest nie umknął uwadze rusałki, która przyglądała się jej teraz z wyraźnym powątpiewaniem.
– Może coś poszło nie tak.
– Co mogło pójść nie tak podczas umierania? – zdenerwowała się Lirr.
Milda wyprostowała się, w skupieniu przejechała końcem palca po wydatnych ustach. Dopiero teraz Lirr zauważyła, że zgrzebna niebieska sukienka znikła, zastąpiona aksamitną szmaragdową tuniką o prostokątnym dekolcie i spodniami z bordowej skóry. Strój był skromniejszy niż ten, który zwykła kiedyś nosić rusałka, ale i tak prezentował się zdecydowanie lepiej niż poranna, bezkształtna szata.
– Nie jesteś żywa, nie jesteś trupem, nie jesteś też nieumarła, a jednak… – Wodnica pomachała ostentacyjnie rękami tuż przed twarzą Lirr, jakby chciała ją obudzić. – Istniejesz – oznajmiła ostatecznie z mieszaniną zdziwienia i podziwu. – Albo Kenna ma rację, albo coś poszło nie tak!
„Zły omen!”
Lirr drgnęła niespokojnie. Wydawało się jej, że słyszy kruka. Nagłe tchnienie chłodu na karku sprawiło, że przeszły ją dreszcze.
„Jesteś krukiem!”
Tym razem głos należał do Raidena. Wyprostowała się, ściągnęła łopatki i wzięła głęboki, uspokajający wdech. To tylko wspomnienie. Tęskniła za nimi obydwoma, tak bardzo za nimi tęskniła…
– Co? Co to znaczy? – W końcu udało się jej skupić rozproszoną uwagę na rusałce.
– Nie wiem, Lirrian. – Wodnica wydęła z niechęcią usta i obrzuciła dziewczynę szczerze zdziwionym spojrzeniem. – Być może to ma coś wspólnego z połączeniem twojej duszy z Zarią, z jej boskim planem i z tym impertynenckim… – Urwała swój wywód, jakby to jedno konkretne imię nie mogło przejść jej przez gardło.
– Raidenem – dopowiedziała Lirr.
Rusałka chrząknęła, odzyskując głos, i poprawiła haftowane w złote szlaczki rękawy.
– Z nim też – zgodziła się niechętnie. – Magia to brudna profesja. Ponownie cmoknęła, pozbywając się czegoś obrzydliwego spomiędzy zębów z taką miną, jakby zamierzała też przy okazji splunąć.
– Jeżeli on nie żyje… – Lirr dopiero po chwili zorientowała się, że wypowiedziała na głos coś, co miało być tylko wewnętrznym żalem.
Milda pokręciła tylko głową, zmarszczyła nos, wzruszyła sztywno chudymi ramionami.
– Nie liczyłabym na to – fuknęła.
Lirr nie mogła znieść tego tonu złośliwej satysfakcji, którym podszyte były te słowa.
– Czy nie powinnaś mnie raczej pocieszać? – poskarżyła się, szczerze dotknięta bezdusznością przyjaciółki.
– Och, wybacz, ale tkwiąc całe dziesięciolecia na opuszczonych moczarach, nieco straciłam kobiecą wrażliwość! – broniła się rusałka. Rozłożyła ramiona i zrobiła niewinną minę. – Żartowałam. Na pewno żyje – poprawiła się, układając usta w fałszywie smutny dzióbek, który po chwili przewidywalnie rozpłynął się w złośliwy uśmieszek. – Takich jak on niełatwo się pozbyć. Jest jak morowa zaraza!
Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu, mierząc się spojrzeniami. Lirr próbując wyczytać z twarzy rusałki, co tak naprawdę myśli, Milda z całej siły zaciskając usta, żeby się nie roześmiać.
Lirr pierwsza odwróciła wzrok, powstrzymując zdradliwie napływające łzy. Tak bardzo chciała wierzyć w to, że wszystko będzie dobrze. Milda miała jednak rację, współczujące kłamstwa w niczym by nie pomogły, musiała zmierzyć się z prawdą, niezależnie od tego, co miała przynieść.
Odgarnęła włosy i wzięła jeszcze jeden, głęboki, uspokajający wdech. Granat zlewającego się z morzem nieba robił wrażenie nieskończonej, nierealnej przestrzeni. Ziemia zakryta miękką ciemnością nocy straciła wyraźne kontury, wydawała się bezludna, opustoszała, martwa. Wyspy Fałszywego Wybrzeża zatopiły się w sennie szumiącej głębinie. Lirr pomyślała, że gdyby zamknęła oczy, mogłaby poczuć się jak w przestworzach, mogłaby poszybować w błogiej, słonej pustce niby–morza, niby–nieba, daleko od tego wszystkiego. Prawie już czuła delikatne kołysanie na grzbiecie wiatru, euforyczną lekkość, która niosła ją wyżej i wyżej. Brakowało jej tylko skrzydeł.
– Widziałaś Otchłań? – Pytanie było ledwie szeptem.
Lirr poruszyła bezgłośnie wargami.
– Nie… nie wiem. – Pamięć znowu odmawiała posłuszeństwa. Czy głębia, do której trafiła po przejściu przez Bramę Prawdy, była Otchłanią? A może morska kipiel, z której wyciągnął ją Hego? Miejsce bez granic, bez czasu, bez ludzi, już nie życie, ale jeszcze nie śmierć, nieskończone śnienie na granicy światów.
– Nie… – Potrząsnęła głową. Umarła przecież w Ysborgu od strzały Raidena. Potem wchłonęła ją tylko nieczuła, lodowata pustka. Nie pamiętała niczego więcej. Objęła się ramionami, usiłując powstrzymać drżenie wywołane kolejnym uderzeniem bólu.
– Lirrian! – Głos rusałki brzmiał tak, jakby chciała przywołać przyjaciółkę do porządku. – Lirrian! – powtórzyła zniecierpliwiona.
Głowa Lirr natychmiast podskoczyła. Dziewczyna przez chwilę rozglądała się zdezorientowana. Nie rozpoznawała krajobrazu wokół. Daleko przed nią, na tle bladoróżowych wydm, ciemniejszym konturem fioletowego stroju podróżnego odcinała się sylwetka rusałki.
Odruchowo obejrzała dokładnie dłonie i przedramiona. Runy błyszczały wątłym, niebieskim światłem, ale mimo przeszywającego bólu nie znalazła na nich żadnych ran. Nadal żadnej krwi. Nie pamiętała ani wschodu słońca, ani początku wędrówki tego dnia.
– Chcesz odpocząć? – zapytała już znacznie łagodniej rusałka.
Lirr potrząsnęła obojętnie głową. Nie było na to czasu, musiała się spieszyć.
– Otchłań! – złośliwie powtarzało echo w jej głowie. Nie potrafiła rozpoznać, czy słyszy kruka, maga, czy może własne sumienie.
– Jeżeli Raiden nie żyje… – Zacisnęła powieki, chcąc pozbyć się natrętnych wizji jego bladej, nieruchomej twarzy. Bała się własnych myśli.
Milda przez chwilę patrzyła na nią z kamienną twarzą. Nie drwiła już.
– Żyje – zapewniła ją stanowczo. – To mag. A wasze dusze są związane. Nawet jeżeli masz złamane serce, a jego dusza jest rozbita, to nie został skutecznie unicestwiony. Poczułabyś to. Kruk by to poczuł. Twoja dusza zostałaby rozdarta na całą wieczność. Ten przeklęty guślarz na pewno jakoś sobie poradził. Jak zawsze – dodała po chwili namysłu.
Lirr ruszyła z wysiłkiem za rusałką. Białoróżowy piasek usuwał się spod butów, utrudniał marsz. Słońce stało już wysoko na niebie, powietrze drgało od niemiłosiernego żaru.
– Dlaczego tak bardzo go nienawidzisz? – zapytała między urywanymi oddechami, gdy dogoniła przyjaciółkę.
Milda zamaszyście odrzuciła włosy na plecy i wzruszyła ramionami.
– To mag.
Lirr zmarszczyła z niezadowoleniem nos.
– Uratował nas.
– To mag! – powtórzyła rusałka takim tonem, jakby profesja Raidena była rozstrzygającym argumentem. – Nie rozumiem zresztą, czym tak cię omotał. – Załamała z egzaltacją blade ręce. – To na pewno jego brudna magia. Nie ufam mu!
Lirr przez chwilę w milczeniu maszerowała ramię w ramię z wodnicą, zastanawiając się nad sensem tych słów.
– Ja też nie do końca mu ufam – zgodziła się w końcu.
– A jednak nie możesz bez niego żyć – wtrąciła bystro Milda. Lirr prychnęła, widząc jej uniesione wysoko brwi.
– Doprowadza mnie do furii – zaoponowała, z trudem kryjąc lekki uśmiech przywołany świeżymi wspomnieniami. Rusałka przewróciła dramatycznie oczami i z zaskakującą siłą dźgnęła Lirr kościstym łokciem w bok.
– Nic dziwnego, to mag! – przypomniała jej z przestrogą w głosie. – A co z Caelem? – zapytała nieco ciszej.
Lirr zmrużyła niepewnie oczy.
– Cael… – Zabrakło jej odpowiednich słów. Dotąd nie miała czasu nad tym się zastanowić. To wszystko, co wydarzyło się w Kręgu, całkowicie zdominowało jej myśli. Cael był ledwie odległym wspomnieniem. Gorzkim jak wyrzut sumienia. Zamkniętą księgą.
Rusałka najpierw dyskretnie obserwowała Lirr z ukosa, a potem, tknięta nagłą myślą, zatrzymała się raptownie w pół kroku i klasnęła w dłonie z błyskiem szaleństwa w oczach.
– Myślisz, że się o ciebie pobiją?! – Ucieszyła się jak dziecko na widok nowej zabawki.
– Co takiego? – Lirr patrzyła na nią ze szczerym osłupieniem.
– No, Cael i twój mag?
Lirr przysięgłaby, że przy tych słowach rusałka lekko radośnie podskoczyła.
– Och, to by dopiero było ekscytujące! No i co za widowisko! – Rozmarzyła się Milda.
Lirr ściągnęła poważnie brwi i machnęła ręką, ruszając przed siebie.
– Dlaczego mieliby się pobić? – burknęła z dezaprobatą. – Cael mnie nie kocha, a Ren… – zacięła się, w myślach znów stanęła jej blada, nieruchoma twarz maga. Oczy tak jasne jak mroźne, północne oceany, usta… – Ja właściwie nie wiem, czy Ren… on nigdy… on… – jąkała się bezradnie.
Milda uśmiechnęła się przebiegle i wzięła Lirr za rękę, ściskając ją dla dodania otuchy.
– Cael jeszcze pójdzie po rozum do głowy – zapewniła ją radośnie. – Kobieta zakochana w innym zwykle staje się o wiele bardziej pożądana. Ale twój mag jest chyba zbyt zaborczy, żeby komukolwiek cię oddać. – Przewidywalnie skrzywiła się, mówiąc o Raidenie, ale zaraz oczy ponownie roziskrzyły się jej dziecinną radością. – Och, mam nadzieję, że się pobiją! – Wymachiwała wesoło dłonią w rytm kolejnych kroków. – Tak bardzo chciałabym to zobaczyć!
Lirr podkręciła głową z niedowierzaniem. Mała, bezbronna, krwiożercza i drapieżna istota. Milda była pełna sprzeczności, a jednak kochała ją, przynajmniej tego była absolutnie pewna. W idealnie skrojonej, ciemnofioletowej tunice ściągniętej ciasno szerokim, skórzanym pasem z klamrą w kształcie serca, z błyszczącymi radością oczami i figlarnym uśmieszkiem na koralowych ustach, wyglądała jak wcielenie młodzieńczej energii. Tak pełna życia, chociaż martwa.
– A jeśli go zabiłam? – Delikatny uśmiech na twarzy Lirr znikł.
Milda popatrzyła na nią nieco chmurnie.
– No cóż, to mogłoby nieco skomplikować wasze relacje – odparła, siląc się na poważny ton.
Lirr wyszarpnęła niecierpliwie dłoń z jej uścisku.
– To nie jest zabawne, Mildo!
– Owszem, jest. – Rusałka uśmiechnęła się drapieżnie. – Odrobinę. Po śmierci powinnaś nabrać nieco zdrowego dystansu do takich spraw, tak jak ja – dodała z wyższością i ostentacyjnie poprawiła wyszywane w srebrne gwiazdy mankiety fioletowej tuniki.
Lirr otworzyła usta, zupełnie bezradna wobec bezczelności tych słów.
– Jesteś niemożliwa! – wypaliła w końcu.
Milda, niezrozumiale zadowolona z siebie, mrugnęła cwaniacko i uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Też się za tobą stęskniłam!
Lirr pokiwała głową, potarła w zamyśleniu czoło.
– Cieszę się, że mnie znalazłaś – wyznała szczerze. – Gdyby nie ty…
Milda uciszyła ją, kładąc rękę na jej ramieniu. Tym razem bez uśmiechu.
– Zobaczysz, jeszcze wszystko się ułoży. Jeszcze znajdziesz swoje miejsce – zapewniła ją.
Lirr odgarnęła włosy z twarzy, odwracając wzrok.
– A ty? Znalazłaś swoje miejsce? Jesteś szczęśliwa?
Rusałka objęła ją ramieniem i poprowadziła dalej szlakiem między białymi wydmami. Nie odpowiedziała od razu. Zamknęła w dłoni wisiorek z akwamarynu, który ciągle nosiła na szyi. Lirr poczuła ukłucie w sercu, widząc ten znajomy gest, ona też zwykła tak kiedyś robić w trudnych chwilach.
– W sanktuarium… znalazłam równowagę – mówiła spokojnie, ale jej dolna warga lekko drżała – albo jestem temu bliska. Tam wszystko ma inny rytm. Kenna bywa czasami absolutnie nie do zniesienia, ale w gruncie rzeczy ma dobre serce i jest bardzo mądra. – Uśmiechnęła się, ale przez jej twarz przemknął cień melancholii, fiołki w oczach przygasły lekko, oddając pola czerni. Przez chwilę nie wyglądała na podlotka tylko na długowieczną i doświadczoną przez los magiczną istotę, którą przecież była. – No i polubiłam koty. Zobaczysz sama, spodoba ci się – dorzuciła lżejszym tonem.
– Ja… – Lirr poczuła się natychmiast winna.
– Ty…? – W odpowiedzi rusałka wyczekująco uniosła brwi.
– Nie wiem, czy jestem gotowa zostać tam na dobre – wyznała, mrużąc oczy, jakby spodziewała się, że Milda zareaguje zbyt gwałtownie.
– To twoje miejsce. Twój dom. Nasz dom, Lirr – przypomniała jej stanowczo.
– Dom Zarii, tak? – Lirr kiwnęła bez przekonania głową. – Wierzysz w te brednie? – zapytała po chwili. Na wspomnienie bogini uśpione języki niewidzialnego ognia zapłonęły żywiej, przynosząc kolejną falę bólu.
Rusałka zwolniła i spojrzała na nią zdezorientowana. W oślepiających promieniach stojącego wysoko słońca jej długie rzęsy rzucały upiorne cienie na blade policzki.
– W to, że mogłabym być… – Lirr urwała bezradnie, szukając odpowiedniego słowa. – Jej wcieleniem? – wyjaśniła w końcu cicho.
Milda ścisnęła pokrzepiająco dłoń przyjaciółki, ale w wyrazie jej twarzy również pojawiła się niepewność.
– Nie wiem już, w co mam wierzyć – westchnęła zadziwiająco zwyczajnie, po ludzku, bez typowej dla siebie egzaltacji. – W zasadzie nigdy nie wyjaśniłaś mi, kim jesteś. - W jej słowach nie było wyrzutu, jedynie rozczarowanie.
– Myślałam, że mnie rozumiesz – poskarżyła się Lirr.
– Chciałabym cię rozumieć.
– A ja chciałabym wiedzieć o sobie więcej, ale nadal tylko błądzę we mgle.
Rusałka przekrzywiła głowę i pogładziła Lirr delikatnie po policzku.
– Wiem, jak ci jest ciężko. Widzę, jak się miotasz, jak cierpisz, ale z czasem będzie ci lżej, zobaczysz. Daj sobie trochę czasu. – Jej ton był miękki, kojący, choć spojrzenie przepełniała jakaś posępna stanowczość, jakby miała pewność, że wbrew wszystkiemu miejsce przyjaciółki jest na wyspie.
– Nie mam czasu – zaoponowała zniecierpliwiona Lirr. – Jeśli Raiden ma jeszcze szansę, jeśli my mamy szansę, muszę po niego jak najszybciej wrócić. Być może już jest za późno. Czas jest teraz moim największym wrogiem.
Ponownie wróciło do niej wspomnienie cierpiącego, konającego maga, rozciągniętego na kamiennej posadzce po ich pojedynku, i serce ścisnęło jej uderzenie paraliżującego strachu. Mimo upału poczuła jego niewidzialne, lodowate szpony chwytające bezlitośnie za kark.
– Naprawdę chcesz wrócić do Kręgu?! – prychnęła rusałka. Po wcześniejszym współczuciu nie było ani śladu. – Oszalałaś?!
Lirr wybrała buntownicze milczenie, ale Milda nie dawała za wygraną. Mimo mikrego wzrostu popatrzyła na przyjaciółkę z wyższością, a gdy dodatkowo oparła wojowniczo ręce na biodrach i zmrużyła wściekle oczy, Lirr poczuła się nieco onieśmielona.
– Słyszysz? Obiecaj mi, że nie myślisz poważnie o czymś tak nieskończenie głupim! – zażądała z całkiem poważną groźbą w głosie.
Lirr jęknęła niezadowolona z kierunku, w jakim zmierzała rozmowa.
– Najpierw muszę zmierzyć się z Asterle. Reszta… zależy od tego, czy przeżyję to spotkanie.
Rusałka nie dała się zwieść wymijającej odpowiedzi.
– A potem? – Wysunęła zaczepnie wskazujący palec. Jej oczy miotały wściekłe, fioletowe iskry.
„Potem…”, pomyślała Lirr, znów wracając myślą do bladej twarzy Raidena. Fala mocy powróciła, mieszając palący ból z euforycznym pobudzeniem.
– Skoro magowie Kręgu marzą o Przebudzeniu bogów, to zamierzam im w tym po prostu pomóc – przez zaciśniętą z emocji szczękę z trudem wyrzucała z siebie kolejne słowa.
Oczy Mildy rozszerzyły się w szoku.
– Chcesz wywołać koniec świata, bo straciłaś swojego maga? – Jej głos był zdławiony i drżący.
Lirr uśmiechnęła się smutno, gdy uświadomiła sobie, że właśnie pozbyła się wszelkich oznak wahania. W końcu wiedziała dokładnie, co ma zrobić.
– Chcę po prostu odebrać to, co moje. Moje i Zarii.
Widok ponurych grafitowych murów Baer Rydd był jak spojrzenie Raidenowi w oczy. Lirr poczuła się nieswojo, zbliżając się do potężnej bramy warowni, do której najpierw trafiła jako uciekinierka błagająca o ratunek, a opuściła jako niewdzięczny gość. Teraz, wracając z Kręgu bez maga, ryzykowała, że Asterle zarzuci jej zdradę. Nie miała jednak wyboru, potrzebowała jej pomocy.
Gdy stanęła wraz z Mildą przed okutymi metalem wrotami, zawahała się przez chwilę, a wyciągnięta przed siebie dłoń zawisła bezradnie w powietrzu. Blednące ślady po runicznych tatuażach były jak wyrzut sumienia, równie dobrze mogłaby stanąć przed Asterle z krwią Raidena na rękach.
– Azyl! – Niewyraźne wołanie wyłoniło się z mroków odległych wspomnień
– Śmierć! – krzyczał radośnie kruk. Lirr odruchowo zadarła głowę, ale na tle kłębiących się nisko ołowianych chmur nie dostrzegła znajomej sylwetki.
Zacisnęła dłoń w pięść i zabębniła z całych sił w odrzwia.
– Otwórzcie bramę! – krzyknęła donośnie. Kolejne uderzenia niosły się głuchym echem.
– Lirr… – Usłyszała za sobą niepewny głos rusałki. – Ja… Ja chyba raczej zostanę za murami.
Lirr odwróciła się gwałtownie, stając twarzą w twarz z przyjaciółką. Milda rozcierała nerwowo dłonie, z napięciem rozglądając się wokół.
– Za murami? Zwariowałaś? – zdenerwowała się Lirr. Choć przez grubą warstwę chmur trudno było dostrzec słońce, była pewna, że dzień niedługo się skończy, a ołowiane niebo zatopi się w nieprzeniknionych ciemnościach. – Tu nie jest bezpiecznie! Nie muszę ci chyba przypominać, co się działo ostatnim razem!
Milda objęła się ramionami i obrzuciła bramę Baer Rydd nienawistnym spojrzeniem.
– Jestem rusałką, pamiętasz? – odburknęła zjadliwie. – Dam sobie radę.
– Jesteś ze mną, pamiętasz? – skontrowała twardo Lirr. – Potrzebuję cię – dodała znacznie ciszej.
Rusałka uniosła buńczucznie podbródek, ale nie udało się jej powstrzymać delikatnego drżenia dolnej wargi.
– Nie czuję się najlepiej w murowanych… – Przełknęła głośno i ponownie utkwiła spłoszony wzrok w zwalistej bryle zamku.
Lirr podążyła za jej spojrzeniem i przez chwilę jakiś czarny kształt mignął jej na tle ciemniejącego grafitu.
– Czekaj, chyba kogoś widziałam! – Ucieszyła się. – Otwórzcie bramę! – Ponownie zaczęła bębnić pięścią w odrzwia.
–…budynkach. – dokończyła coraz bardziej zestresowana Milda.
Coś huknęło głucho, kamiennie, coś szczęknęło, metalicznie, przeciągle.
– Kto woła? – Dobiegł ich z góry groźny, basowy ton.
– Elirrianoi! – Przedstawiła się, wrzeszcząc na całe gardło.
Strażnik zakaszlał, odchrząknął, westchnął. Imię nie zrobiło na nim oczekiwanego wrażenia. – Elirria… kto? – dopytał, bardziej zniesmaczony niż przejęty. Potężne ramię uniosło w górę świeżo zapaloną pochodnię, a migotliwy blask oświetlił wytatuowaną twarz.
– Lirr z Wyspy Mgieł! – odkrzyknęła, dla lepszego efektu stając na palcach. – Zawołaj swoją panią!
Korzystając z przerwy w wymianie uprzejmości, rusałka szarpnęła nerwowo Lirr za ramię.
– Lirr, mówię poważnie. – Podbródek Mildy drżał leciutko. – Kamienne mury śmierdzą… Brakuje w nich powietrza, drzew, wolności i niezwykle źle wpływają na…
– Milda, nie mamy wyboru, muszę porozmawiać z Asterle – przerwała jej stanowczo. – Wszystko będzie dobrze, obiecuję. Będziesz tu całkowicie bezpieczna, ręczę za to. – Uśmiechnęła się łagodnie, ale rusałka tylko zmarszczyła nos i spode łba obserwowała miejsce, z którego wyłonił się wcześniej strażnik. Cała jej nieodłączna pewność siebie wyparowała bez śladu.
– A to ty! – Kolejna kudłata twarz zwieszała się z murów nad bramą, przyglądając się im ciekawie. Lirr nie rozpoznała ani głosu, ani zniekształconych poruszającymi się cieniami rysów. – Asterle kazała, żeby jej nie przeszkadzać, gdy zajmuje się ważnym gościem.
– Łajno wieloryba… – zaklęła Lirr pod nosem, bardziej z przyzwyczajenia niż z realnej potrzeby. – Jakim znowu gościem? – odkrzyknęła zniecierpliwiona. – Wpuść nas, jesteśmy zmęczone!
– Musisz zaczekać do rana. Przykro mi – odparł obojętny głos, któremu z całą pewnością nie było ani trochę przykro.
– Musimy zaczekać do rana, słyszałaś? – Rozpogodziła się z kolei rusałka. – Widziałam tam niedaleko obiecującą kępę akacji i absolutnie uroczy mały strumień! – szczebiotała radośnie, szarpiąc dziecinnie Lirr za ramię.
Dziewczyna wyswobodziła się z uścisku, nawet nie patrząc na przyjaciółkę. Była zbyt zmęczona i zdenerwowana przed spotkaniem z Asterle, żeby zgodzić się marnować noc, śpiąc jak pies pod bramą.
– Przykro? – warknęła chrapliwym półgłosem. Wraz z przypływem gniewu uderzyła w nią fala obezwładniającego bólem wewnętrznego ognia, a zaraz potem poczuła delikatne tchnienie mocy, jakby tuż pod skórą, po całym jej ciele, rozpłynęła się paląca, tętniąca żyjącą energią siła. – Dopiero będzie ci przykro, jak zmienię twoje przyrodzenie w… w… – zacięła się, szukając odpowiednio przerażającej klątwy.
– W ropuchę? – podpowiedziała po krótkim namyśle Milda.
– To takie oklepane. Myślałam raczej o jeżowcu albo meduzie?
Milda wydęła usta, ale ostatecznie kiwnęła głową z aprobatą.
– W meduzę! – krzyknęła Lirr w stronę opornego strażnika.
W odpowiedzi usłyszała niezidentyfikowany kamienno–metaliczny hałas, nieprzyjemny chrzęst, potem suchy trzask, jakby coś pękło, i powolne, ciężkie kroki.
– Przeklęta czarownica… – Z góry dobiegły ją trudne do rozróżnienia słowa, przeplatane zupełnie niezrozumiałymi, charczącymi klątwami, a w końcu coś przypominającego splunięcie. – Przeklęty zamek przeklętego maga i przeklęty północny wiatr… – narzekał ktoś posępnie.
– Co to krzyki? – Znad bramy wychyliła się nowa, rosła sylwetka. Słowa zlewały się w jeden, rozmemłany, zaspany bełkot.
– Kapitanie… ja tylko… – nieporadnie tłumaczył się bas, ale nie dokończył. Miękkie tąpnięcie sugerowało, że ktoś dał komuś po głowie, a po chwili uniesiona pochodnia rozświetliła łysiejącą, wytatuowaną czaszkę. Dryblas uśmiechnął się od ucha do ucha, obnażając przy tym poważne braki w uzębieniu.
– Timmo? – Lirr nie kryła radosnego zdziwienia.
– Mała wiedźma! – Szczerze ucieszył się dryblas. Niezadowolona Milda skrzyżowała przekornie ramiona na piersi, obrzucając obcego morderczym spojrzeniem.
Lirr zmierzyła wzrokiem złoty torkwes i kolczyk z wilczego kła, którego wcześniej u niego nie widziała.
– Widzę, że awansowałeś, kapitanie Timmo! – Pokiwała z podziwem głową.
Timmo uśmiechnął się szerzej, ukazując jeszcze więcej dziur między zębami.
– Otwórzcie wrota! – rozkazał swoim ludziom i gwizdnął przeciągle. Grube łańcuchy niemal natychmiast zaczęły poruszać się ze szczękiem, a ciężka brama jęknęła i pękła na dwoje, otwierając słabo oświetlony tunel prowadzący do wnętrza warowni. Lirr poprawiła poplamiony solą kaftan, odgarnęła kosmyki włosów z twarzy i chwyciła dłoń Mildy, ściskając ją raz po raz z rosnącym zdenerwowaniem.
W głębi kamiennego chodnika majaczyło kilka postaci. Jacyś ludzie wymieniali ze sobą półgłosem krótkie uwagi. Lirr ruszyła im odważnie naprzeciw, ignorując nasilające się z każdym krokiem ukłucia niepokoju. Milda wyraźnie się opierała, celowo zostając z tyłu, ale przyjaciółka nie pozwoliła jej zimnej dłoni wyślizgnąć się z pewnego uścisku. Potrzebowała jej teraz przy sobie.
Strzępy złotego światła świeżo zapalonej pochodni przemykały po twarzach oczekujących kobiet. Kilka par oczu patrzyło nieprzychylnie, z wyzwaniem, niektóre nawet z otwartą niechęcią. Ktoś splunął Lirr pod nogi, mamrocząc o urokach, ktoś zaśmiał się złośliwie na widok przerażonej rusałki.
Po kilku krokach ogień pochodni rozjaśnił się z sykiem, krąg bursztynowego światła rozszerzył się, wyraźniej ukazując postacie na końcu tunelu. Płomiennoruda wojowniczka, oczekująca w otoczeniu rosłych przybocznych, nie wyglądała na zaskoczoną widokiem gości, ale w jej ciemnobrązowych oczach nie było choćby krzty życzliwości. Podczas przedłużającej się chwili milczenia w napięciu studiowała twarz Lirr, szukając w niej odpowiedzi. Gdy zmarszczyła czoło, stara blizna przecinająca brew pogłębiła się złowrogo, runiczne tatuaże na skroniach wydawały się wić jak węże w migotliwym blasku głowni. Lirr wzięła kilka urywanych oddechów, odwróciła wzrok i ledwie dostrzegalnie skinęła głową.
– Musimy poważnie porozmawiać. – Szorstki ton Asterle brzmiał jak rozkaz. Zapewne z tego powodu dwóch Idunnów jak na komendę ruszyło w stronę Lirr i Mildy. Rusałka zasyczała niczym wściekła kotka, gdy owłosione łapska chwyciły ją w talii i brutalnie oderwały od przyjaciółki. Drugi wojownik nieco mniej nietaktownie złapał Lirr za łokieć i ścisnął ostrzegawczo. Szarpnęła się niezadowolona i choć natychmiast poczuła znajome podskórne drżenie mocy, dobrze wiedziała, że są bez szans, w warowni czekało zbyt wielu barbarzyńców. Opór byłby zresztą nie tylko bezcelowy, ale i nierozsądny, nie po to wróciła przecież do Samotnej Warowni, nie po to przeciwstawiła się Mildzie i Kennie. Przyszła tu stawić czoła konsekwencjom wydarzeń w Kręgu i szukać pomocy w planie zemsty.
Asterle uniosła wyżej podbródek i krótkim gestem niespodziewanie odwołała swoich ludzi.
– Na osobności, tylko ty i ja – zdecydowała, patrząc Lirr prosto w oczy.
Wybrzeże Snów
Copyright © Maria Zdybska
Copyright © Wydawnictwo Inanna
Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.
Wydanie drugie, Bydgoszcz 2025 r.
Książka ISBN 978-83-7995-818-4
ebook ISBN 978-83-7995-819-1
Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski
Redakcja: Bożena Walewska
Korekta: Barbara Mikulska
Projekt i adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski
Projekt okładki: Ewelina Nawara | proAutor.pl
Skład i typografia: Bookiatryk.pl
Przygotowanie ebooka: Bookiatryk.pl
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
MORGANA Katarzyna Wolszczak
ul. Kormoranów 126/31
85-432 Bydgoszcz
www.inanna.pl
Książkę i ebook najtaniej kupisz w