Wszystkie grzechy nieboszczyka - Iwona Mejza - ebook + audiobook + książka

Wszystkie grzechy nieboszczyka ebook i audiobook

Mejza Iwona

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Całkiem nieżywy trup i pewna kasjerka

Co ma zrobić kobieta, gdy pod ukochanym biurkiem znajduje zwłoki? Takie na dodatek chyba znajome… Właśnie to przytrafiło się Bożenie Kryspin, kasjerce w firmie ubezpieczeniowej Bezpieczna Przyszłość. Denat to zresztą zupełnie niewygodny dla wszystkich pracowników wspomnianej firmy. A śledztwo jest drobiazgowe…

Iwona Mejza – autorka komedii kryminalnych „Wyszedł z domu i nie wrócił” oraz „Przepis na zbrodnię”, współautorka powieści „Oświęcim Praga” i antologii „Kryminalna 13”. Współtwórczyni projektów propagujących historię rodzinnego miasta. Autorka scenariusza literackiej gry miejskiej „Kryminalne zagadki Oświęcimia – Tajemnica Hotelu Herz”. Z przekonania optymistka, dla której szklanka jest zawsze do połowy pełna, z zamiłowania ogrodniczka, przesadzi, dosadzi, przekopie. Uważa, że praca w ogrodzie sprzyja obmyślaniu fabuł kolejnych powieści. Prowadzi blog: www.inkella.blogspot.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 12 min

Lektor: Iwona Mejza

Oceny
4,2 (23 oceny)
12
5
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anetalickindorf

Nie oderwiesz się od lektury

dobrze się czyta
00
630gosia

Nie oderwiesz się od lektury

Super fajna do poslychania
00
Anna-M-1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa historia kryminalna z wątkami biurowo - romansowymi plus świetny audiobook.
00
alakad

Całkiem niezła

Lekkie czytadło, nieźle napisane. Jak na komedię kryminalną - humoru raczej brak.
00

Popularność




Firma ubezpieczeniowa, w której wydarzyła się ta historia, jest firmą starą, znaną na południu naszego kraju i z tak zwanymi tradycjami. Na całe szczęście są od niej firmy dużo, dużo starsze i z jeszcze większymi tradycjami.

Jak wszystkie tego typu instytucje, zapewnia klientom rzetelność obsługi, wiarygodność, zaufanie i niezmienioną od dwudziestu lat nazwę. Nawet po pierwszej szkodzie klienci wracają do niej, bo zdążyła wypracować sobie renomę. Wiedzą, że w razie czego zawsze dostaną parę złotych odszkodowania, a w najgorszym razie dobre słowo od likwidatorów. Rzesza klientów niewielkiego biura firmy jest obsługiwana przez kilkunastu znakomicie wyszkolonych, licencjonowanych agentów ubezpieczeniowych. Fachowcy pracujący w Bezpiecznej Przyszłości potrafią przekonać klientów, że tylko ich firma daje stuprocentową gwarancję wypłaty odszkodowania za niewygórowane składki. Im więcej zebranych składek, tym większy kapitał, agenci zaś są w tym naprawdę dobrzy. Likwidacja szkód jest coraz lepsza i raczej nie słychać skarg na jej temat. Księgowość zatrudnia specjalistów wysokich lotów, zwłaszcza tych od księgowości kreatywnej, a kierownik nawet nie udaje, że nad tym wszystkim jeszcze jakoś panuje.

Lato przebiegało dość spokojnie, agenci ubezpieczeniowi i pracownicy biurowi realizowali zaplanowane wcześniej urlopy, odpoczywali i marzyli o chłodniejszych dniach września. Powoli kończył się upalny, burzowy sierpień.

Była niedziela. Krople deszczu przetykane małymi jak paznokieć kulkami gradowymi, szarpane częstymi porywami wiatru bębniły w parapety okienne i szyby, potęgując grozę sytuacji. Burza trwała już ponad dwie godziny, tworząc nad miastem kocioł, i nie zamierzała odpuścić.

Bożenka Kryspin, kasjerka w Bezpiecznej Przyszłości, burzy bała się od dziecka. Mieszkała sama, bez rodziny, bez jakiegokolwiek zwierzęcia. Od lat na wielokrotne, czasami wręcz natrętne propozycje adoptowania jakiegoś słodkiego psiaka czy mruczącego śpiewnie kociaka odpowiadała, że nie po to utrzymuje mieszkanie w doskonałym porządku, żeby jej jakiś zwierzak sikał po kątach. Pod tym względem była nieugięta i nawet propozycja sprawienia sobie kanarka została przez nią odrzucona ze wstrętem.

Nie lubiła ptaków, płazów, gadów oraz większości stworzeń. Na widok myszy mdlała, a chomika nigdy w życiu nie wzięłaby do ręki; w końcu chomik to prawie to samo co mysz. Przynajmniej ona tak uważała. Prawdziwa maniaczka porządków! Teraz sama przed sobą, po cichutku trochę żałowała takiej rygorystycznej postawy, co kilka minut wstrząsana panicznym lękiem. Gdyby miała psa… takiego małego… malutkiego… przytuliłaby się… nie czułaby się taka samotna. Wiedziała, że z chwilą gdy burza odejdzie w inne rejony kraju, chęć posiadania psa przejdzie jej jak ręką odjął, ale teraz autentycznie się bała.

Mieszkanie po przeprowadzonym ostatnio generalnym remoncie stanowiło cel i radość życia Bożenki i nie zamierzała nic w nim zmieniać. Było spełnieniem jej marzeń o jasnej, wolnej od nadmiaru sprzętów przestrzeni.

Po burzy czekało ją jeszcze przygotowanie ciuchów do pracy, spakowanie torebki i przeczytanie chociażby kilku stron Dziwnych losów Jane Eyre. Uwielbiała romanse – te w książkach.

Od pierwszego dnia pracy w Bezpiecznej Przyszłości, zaraz po ukończeniu liceum ekonomicznego, osiemnaście lat temu, jej rytuał przygotowań na następny dzień prawie w ogóle się nie zmienił. Bożenka musiała mieć wybrane, wyprasowane i powieszone na drzwiach sypialni ubrania do pracy. W karnym szeregu pod lustrem w przedpokoju leżały torebka, odpowiednio dobrana do kostiumu (torebki to była mania i hobby Bożenki), dzień wcześniej przygotowane książki do biblioteki, buty do szewca, ubranie do krawieckich poprawek i tak dalej. A więc chodziło o wszystkie te rzeczy, które przeciętni ludzie załatwiają na ostatni moment. Wynikało to z jej charakteru – była wręcz chorobliwie dokładna i obowiązkowa (niewątpliwa zaleta w pracy) – oraz z tego, że jej mama robiła dokładnie tak samo. A skoro coś się sprawdzało u mamy, to i Bożence było z tym dobrze i nigdy nie przyszłoby jej do głowy zmieniać zwyczaje.

Tym razem na wieszaku zawisła słodka, romantyczna sukienka z białego płócienka, ozdobiona ręcznie dzierganą koronką, podkreślająca tycjanowską urodę Bożenki i złotą opaleniznę, tak nietypową u rudych kobiet. Skórzana torebka koloru wiosennej trawy z plecioną rączką, wykończona miękkim zamszem, oraz zielone klapki na koturnach tworzyły całość.

Poniedziałkowy ranek, po wieczornej burzy rześki, przebiegał identycznie jak większość poniedziałków Bożenki. Komórka śpiewnym tiki-taki postawiła ją na nogi. Bożenka automatycznie przedłużyła sobie spanie o piętnaście minut i otuliła się jedwabnym prześcieradłem. Za chwilę komórka znów nadawała swoje i nie było sensu dłużej leżeć. Łazienka u Bożenki nosiła wszelkie znamiona luksusu: kremowe granitowe płytki, wykończone antycznym szlaczkiem, lustro w złocistej oprawie i szafki łazienkowe z prawdziwego drewna, robione na zamówienie, dawały nieodzowny latem chłód i wprawiały Bożenkę w dobry nastrój.

Prysznic oraz mycie długich, gęstych, lekko sfalowanych włosów o barwie złocistej miedzi zawsze sprawiały Bożence przyjemność. Otulona w błękitny ręcznik i delikatny zapach Miss Dior zajęła się śniadaniem.

Kawa wsypana do ekspresu przed prysznicem zdążyła się już zaparzyć, pozostawało jeszcze przygotowanie śniadania. Bożenka i owszem, lubiła poczytać o dietach, ale tylko poczytać. Sama co rano potrzebowała solidnej porcji treściwego jedzenia, żadne płatki czy pieczywo chrupkie nie wchodziły w grę. Po wczorajszych przeżyciach Bożenka miała ochotę na solidną porcję jajecznicy na pomidorkach, boczku i szczypiorku, takiej z co najmniej dwóch dobrze ściętych jajek, do tego ze dwie kromeczki chleba i można zaczynać dzień.

Zapach kawy rozchodzący się po wypielęgnowanym mieszkaniu zawsze kojarzył jej się z aktywnością zawodową i dodawał energii. Czuła, że dzień pracy już się zaczął, chociaż tak naprawdę pracę zaczynała dopiero od ósmej.

Dokładnie o godzinie siódmej trzydzieści zamknęła za sobą drzwi mieszkania. Przekręciła klucze w solidnie wyglądających zamkach, poprawiła wycieraczkę z napisem „witamy” i zeszła na dół.

Mieszkała szczęśliwie na pierwszym piętrze. Ani za wysoko, ani za nisko. Lokalizacja też była idealna, wprawdzie budownictwo wielomieszkaniowe, ale były tylko dwa piętra i tylko dwa duże mieszkania na piętrze. Swojsko, przytulnie i nowocześnie oraz blisko do pracy.

Bożenka z powodzeniem mogłaby wychodzić z domu za piętnaście ósma, a i tak byłaby przed czasem, ale ona lubiła tę ciszę zamkniętych jeszcze pomieszczeń. Bez kręcących się klientów i całej rzeszy jazgoczących kolegów i koleżanek. Z natury spokojna, wręcz flegmatyczna, upiornie dokładna i bardzo punktualna, Bożenka Kryspin była kasjerką prawie idealną, żyła pracą i praca była jej życiem. Trochę przed czterdziestką, nadal samotna. Nie miała powodzenia u mężczyzn, co dziwiło, wszak była bardzo atrakcyjną kobietą.

Trasę z mieszkania do pracy pokonała w dziesięć minut i prawie tego nie zauważyła. Ostatnio wyczerpały ją przejścia z robotnikami remontującymi ukochane mieszkanie. Bożence przez moment mignęło w głowie pytanie, jak by to było, gdyby te wszystkie rozmowy, decyzje i spory przejął na siebie jakiś mężczyzna. Oczywiście miły, sympatyczny, przystojny oraz zamożny. Ale tacy nie istnieją, a przynajmniej nie w twoim otoczeniu, otwórz oczy kobieto i szukaj kluczy – wewnętrzny głos rozsądku przywołał ją do porządku w trybie pilnym.

Była godzina dokładnie siódma czterdzieści dwie, gdy Bożenka otworzyła drzwi wejściowe, antywłamaniowe, zabezpieczone dookoła bolcami, metalową futryną i zamkiem atestowanym gerda. Przełożyła do lewej ręki torebkę i reklamówkę z butami do szewca. Zamknęła za sobą drzwi, w przedsionku rozkodowała alarm i, ciężko oddychając z wysiłku, zaczęła wspinać się po schodach na pięterko do księgowości. Przystanęła na podeście oddzielającym parter od poddasza i zaczęła mozolić się z otwieraniem kłódek zamykających solidną kratę.

O ile całkiem niedawno udało się wywalczyć w centrali nowe, porządne drzwi wejściowe, to odczekać musiały jeszcze prośby biura o roletę antywłamaniową, oddzielającą parter od poddasza, oraz o monitoring. Na razie ozdobną kratę zabezpieczały dwie solidne kłódki, prawie zabytki z czasów, gdy Rosjanie tłumnie handlowali na pobliskim targowisku i sprzedawali wszystko, czego dusza zapragnie. Kłódki wprawdzie nie miały atestu, ale za to były grube, solidne i ciężkie do sforsowania nawet łomem.

Otworzywszy kratę, Bożenka weszła na przytulne biurowe poddasze i skierowała się prosto do drzwi księgowości. Daleko nie miała. Na dole informowano klientów: „Proszę państwa, księgowość oraz kasa na poddaszu, pierwsze drzwi po lewej stronie. Na pewno państwo traficie”.

Do nowego biura pracownicy przenieśli się dopiero dwa lata temu. Przedtem w wynajętych pomieszczeniach na piętrze starej, rozlatującej się już kamienicy gnieździli się po pięć osób w maleńkich pokoikach. Papiery fruwały stale nad głowami, ale na starych śmieciach była bardzo przyjemna atmosfera.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności ponad dwa lata temu w spektakularny sposób zbankrutował znany w mieście przedsiębiorca i elegancka willa w stylu małego dworku szlacheckiego z dnia na dzień poszła pod młotek. Prezes Bezpiecznej Przyszłości nie czekał na nic, tylko od razu zgłosił się do przetargu. Oczywiście najpierw okazało się, że wierzyciele trochę za dużo sobie życzą, ale w czasie drugiego przetargu, po solidnym opuszczeniu z ceny willa została sprzedana Eugeniuszowi Darskiemu, założycielowi, właścicielowi i prezesowi firmy ubezpieczeniowej Bezpieczna Przyszłość.

Zatrudniona prawie natychmiast firma remontowo-budowlana przystosowała dół willi do obsługi klientów, tworząc w głównej sali coś na kształt półokrągłej, drewnianej lady barowej z trzema stanowiskami pracy. Odpowiednio dużo miejsca przeznaczono na poczekalnię. Ściany obwieszone gablotami z ulotkami i reklamami produktów oraz rzędy jasnofioletowych fotelików zachęcały do czytania i spokojnego oczekiwania na swoją kolej.

Ania i Basia oraz agenci ubezpieczeniowi na zmianę dyżurowali za ladą, wystawiając polisy, drukując oferty i udzielając różnorakich informacji. Na parterze wydzielono także jeden większy pokój dla likwidacji szkód, jeden malutki dla windykacji i kantorek na druki, stare akta oraz zjedzenie śniadania. Na poddaszu umieszczono księgowość z kasą i akwizycję, a za załomkiem korytarza sekretariat i gabinet kierownika. Za gabinetem wybudowano nawet małą łazienkę, tylko i wyłącznie do dyspozycji kierownika biura. Wszystko pomalowano w firmowych fioletowo-zielonych, gęsto okraszonych złotem barwach, co robiło na klientach piorunujące wrażenie przepychu i solidnej dostojności.

Bożenka z westchnieniem ulgi pchnęła drzwi do księgowości. Wiedziała, że za chwilę usiądzie i spokojnie wejdzie w tryby poniedziałkowej pracy. Na biurku miała przygotowane szkody do wypłaty. Spodziewała się, że klienci za niespełna dwadzieścia minut zakłócą błogi spokój pustych jeszcze o tej porze pomieszczeń. W pokoju było chłodno. Całe szczęście, że ostatni wychodzący pomyślał o ustawieniu klimatyzacji na maksimum.

Obładowana torebką i reklamówką z butami Bożenka podążyła ku pomieszczeniu kasowemu. Była to klitka o wymiarach dwa na dwa i dwa i pół do góry, trochę ciasna, ale ona czuła się w niej bezpiecznie. Otworzyła pomieszczenie, na krześle postawiła torebkę. Pochyliła się, chcąc wygodnie ulokować reklamówkę z butami pod ogromnym, zajmującym całą szerokość kasy biurkiem. Natrafiwszy na nieoczekiwaną przeszkodę, schyliła się nieco niżej i zamarła zgięta wpół w stanie głębokiego szoku.

Pod jej ukochanym biurkiem półleżał, półsiedział jakiś na pierwszy rzut oka obcy mężczyzna. Bożenka szerzej otworzyła oczy i natychmiast je zamknęła. Mężczyzna niewątpliwie był martwy. Całkiem sztywny, delikatnie przechylony w prawo, ze zwieszoną głową. W okolicy klatki piersiowej widoczna była czerwona plama krwi. Nie, to na pewno nie było naturalne.

– Pomocy! – krzyknęła Bożenka. – Ludzie, ratunku!

Darła się jak opętana, dość bezsensownie, nie bacząc na nieruchawość osobnika. W końcu zrozumiała, że nikt jej w tej chwili nie pomoże. W napadzie paniki rzuciła się do szafek na segregatory i dokumenty kasowe. Z łoskotem zaczęła otwierać wszystkie po kolei. Może tam się kryje morderca? Z drżeniem serca szarpnęła drzwiczkami szafy na ubrania. Było to jedyne wystarczająco duże miejsce, które mogło pomieścić człowieka. Szafa była pusta.

Bożenka wróciła do pomieszczenia kasy i powoli, z obrzydzeniem, dotknęła nieboszczyka. Nie był sztywny, raczej miękki i kolebał się na boki.

– Fuj! Ale wstrętny początek dnia! – Bożenka miała dosyć.

Trzeba zadzwonić po pogotowie? Może on jeszcze żyje? Pomyślała i popatrzyła na mężczyznę jeszcze raz. Wiedziała, że na pewno nie żyje, chociaż był pierwszym prawdziwym nieboszczykiem, jakiego widziała i dotykała. Przysiadła na stołku, usiłując opanować uczucie paniki i nagłą potrzebę ucieczki. Za pięć minut wszyscy zaczną się schodzić, trzeba wezwać policję i zapewne dzisiaj biuro będzie zamknięte.

Bożenka potrafiła jednak szybko wziąć się w garść. Do torby schowała przygotowane od piątku akta do wypłaty szkód, przejrzała biurko. Przyciśnięta do blatu zszywaczem leżała na nim mała różowa karteczka, z tych niby przylepnych. Ktoś na niej napisał tajemnicze cyfry: 1 000 000, przekreślił to i innym charakterem napisał 500 000; zera gięły się, jakby tańczyły.

Teraz dopiero do Bożenki dotarł szczególny zapach unoszący się w pomieszczeniu kasowym. Przyjemny, wręcz zniewalający, lekko opiumowy, drażnił nozdrza. Dlaczego nie poczułam go wchodząc, zastanowiła się i przypomniała sobie, że przecież zdążyła wyłączyć klimatyzację. Na jej potrzeby było tu zdecydowanie zbyt zimno. Teraz powoli zaczynało robić się coraz cieplej. Była szansa, że nieboszczyk, zapewne też niezbyt świeży, sądząc po zakrzepłej na kamień krwi i dziwnie wyglądającej twarzy, zacznie zaraz wydzielać jakieś charakterystyczne wonie.

Zmobilizowała się i ponownie włączyła klimatyzację nastawioną na osiemnaście stopni. Po chwili zastanowienia przymknęła drzwi pomieszczenia kasowego i przeszła do księgowości.

– Cześć, Bożenko! – Do księgowości wsadził głowę Krzysiu Zdebski, pracownik likwidacji szkód. – Bożenko, ja ci w piątek podrzuciłem do wypłaty szkodę Adamka. Był czy jeszcze leży?

– Co? O co ci chodzi? Kto jeszcze leży? – Bożenka patrzyła na Krzyśka mało przytomnie.

– No, Bożenka! Nie wygłupiaj się, jak jeszcze nie wziął kasy, to zrobię poprawki na arkuszu. Słyszałem, że możemy spodziewać się nagłej, niezapowiedzianej kontroli. – Nie zareagowała. – Ty mnie słyszysz?! – Zdenerwował się, w ogóle podminowany od rana. – Bożenka, szybciej!

Zamrugała oczami.

– A ty co tutaj robisz ? – zapytała i jednocześnie odpowiedziała mu na pytanie: – Adamek już był w piątek, wziął, tylko coś jojczał, że dogadywaliście się na więcej.

Zdebski, lekko zmieszany, pokręcił głową.

– Wiesz, jakie on ma wymagania, a szkoda goni szkodę. – Westchnął fałszywie.

Słysząc kroki dochodzące z korytarza, odwrócił się od Bożenki i szczęśliwy, że nie musi zagłębiać się w temat, zapiał z zachwytu na widok wchodzącej Oli Jarosz.

– Witam najpiękniejszą część biura! No, ciebie tylko wypuścić na urlop i jakie zmiany! Nie mówię, zawsze była z ciebie atrakcyjna dziewczyna, ale teraz to sam nie wiem, co mam powiedzieć.

– To już ty lepiej nic nie mów – odrzekła – bo jak zaczynasz, to zawsze palniesz coś nie tak.

Ola Jarosz, zadowolona z zachwytu okazanego przez kolegę, była jednocześnie nieco skrępowana. Takie umizgi, i to w obecności Bożenki… Ten Krzysiek nie ma za grosz wyczucia. Zerknęła spod oka na koleżankę i stwierdziła, że do Bożenki niewiele z gadania Krzyśka dotarło. To i dobrze, nie będzie dziewczynie przykro. Z jej figurą jest coraz gorzej, znowu ostatnio przytyła, poza tym na Oli Bożenka zawsze robiła wrażenie osoby, która niezbyt przejmuje się makijażem, demakijażem i ogólną kosmetyką. Była po prostu ładna i tyle. Permanentnie zapominała o pudrze, jakże już w tym wieku niezbędnym, i nie używała tuszu do rzęs. Mówiła, że ją oczy bolą. Też wymówka! Ola była zdolna nie do takich poświeceń, byle się podobać.

A Bożenka spojrzała teraz na nich oboje i wykrztusiła z wysiłkiem:

– Musicie o czymś wiedzieć… – Urwała na moment. – Muszę wam powiedzieć, że…

– O czym to, o czym? – W podskokach dobiegł do drzwi Karol Barański, kierownik i kolega Krzycha Zdebskiego. – Zaczyna się piękny dzień… – podśpiewywał sobie pod nosem. – Mogę podpisywać listę…

Bożenkę opanował stupor i nie była w stanie się ruszyć. Miała wrażenie, jakby przed jej oczami rozgrywała się scenka teatralna, mała wprawka dla studentów, a ona była widownią i powinna się zachowywać jak widownia: bić brawo i piszczeć z zachwytu. A wcale nie miała takiego zamiaru.

Jeszcze ta wstrętna Ola Jarosz, najbardziej wredne babsko, z jakim Bożenka musiała pracować. Zmieniona faktycznie nie do poznania. Strzaskana słońcem w tej Tunezji! Przez ostatnie dwa miesiące o niczym innym nie mówiła, tylko o urlopie. Obcięła włosy na jeżyka, prawie przy skórze, i ufarbowała na platynowy blond. Do pracy przyszła ubrana w opięte dżinsy, ze skórzanym, pomarańczowym plecaczkiem w charakterze torebki. Na prawym przegubie połyskiwało kilkanaście lekko brzęczących bransoletek.

No, chyba kobieta zapomniała, że się jej urlop skończył, pomyślała Bożenka i nabrała powietrza w płuca. Wdech, wydech, wdech, wydech. Jedyny sposób na uspokojenie.

– Muszę wam coś powiedzieć…

– No, mówże, Bożenka! Jesteś w ciąży? – Karol nie czekał na informację.

– W jakiej ciąży? – wysyczała przez zęby. – Karol, chyba ci rozum odebrało!

Karol speszył się.

– Nie gniewaj się, ale jak słyszę, że kobieta mówi „muszę wam coś powiedzieć”, to od razu mam proste skojarzenie z ciążą. Przy trójce dzieci to raczej normalne – tłumaczył się nieporadnie.

– Dobrze, spróbujmy zachować spokój. – Bożenka starała się mówić wolno i dobitnie. – Otóż przyszłam do pracy i zastałam… nieboszczyka pod biurkiem! Nie mogę sobie przypomnieć, kto to jest, ale twarz wydaje mi się jakaś znajoma. – W pokoju zaległo milczenie. – Co, nie wierzycie mi?!

Nikt się nie odezwał, cały czas panowała cisza. Pracownicy woleli nie narażać się koleżance, niepewni, dlaczego takie brednie opowiada.

– Czy tutaj zdarzyło się coś, o czym ja nie wiem? – padło znienacka.

Z bukietem kwiatów w jednej ręce i czarną skórzaną teczką w drugiej, marszowym krokiem, wkroczył do księgowości kierownik biura firmy Bezpieczna Przyszłość, Teodor Bryś-Kowalski, największy biurowy snob i pyszałek, wywodzący swoje korzenie z szemranej arystokracji herbowych Brysiów.

– A te kwiatki to dla kogo, szefie? – zapytała z przymilnym uśmiechem Ola Jarosz.

– No, chyba nie dla ciebie – rzucił z cicha Karol. – Co to za zbiegowisko? Podpisać listę i do pracy! – Kierownik pogonił całe towarzystwo, udając, że nie słyszy pytania. – A tak w ogóle, to gdzie reszta załogi? – zapytał donośnie.

Załoga nagle ogłuchła i nie odpowiadała.

– Godziny pracy tuż, tuż, a oni się obijają – pyskował gderliwie pod nosem Bryś.

– Kierowniku, chcę zgłosić, że w kasie jest trup, mamy uchylone drzwi, a on być może za chwilę zacznie chodzić! – wyskandowała Bożenka całe zdanie pełną piersią, bojąc się, że ktoś jej znowu przerwie, i zauważyła lekkie poruszenie wśród kolegów i koleżanek, których znienacka zrobiło się dużo więcej. Nie zastanawiając się wiele, podeszła do drzwi kasy i otworzyła je na oścież. Za nią kłębił się tłumek współpracowników.

– O rany gorzkie! Ludzie!

– To przecież ten nowy!

– Co on tutaj robi? – Posypały się pytania.

– No, sam się chyba jednak nie zarżnął i nie wsadził – zauważył z przekąsem Krzysiu Zdebski.

– Ty to akurat Ameryki nie odkryjesz – dogryzła byłemu mężowi Alina Dobrosz-Zdebska.

– Słuchajcie, trzeba zadzwonić pod 997! Ja zadzwonię – zaofiarował się Karol Barański.

– Nie… teraz się dzwoni pod 112 – zaoponował kierownik, ale mało kto go usłyszał w rosnącym gwarze.

– Czy ktoś dokładnie wie, kto to jest? – przebiła się przez gwar Bożenka.

– Mnie się kojarzy, ale nie mogę sobie przypomnieć z kim. Może widziałam go w telewizji? – Elżbieta Wójcik, wielbicielka telenowel, zawsze wszystkich kojarzyła z filmem.

– Pani Elu, w jakiej znów telewizji? Chyba kablowej? Popatrz pani, jaki on wymięty, niemedialny – skomentował ktoś brutalnie.

– To jest nasz nowy agent ubezpieczeniowy – powiedziała słabo Jola Dębicka, od dobrych paru lat kierowniczka akwizycji i bezpośrednia szefowa wszystkich agentów ubezpieczeniowych.

– Nazywa się, to znaczy… nazywał się Anatol Banyś.

– Co? Dlaczego? – Pani Kinga ledwo trzymała się na nogach.

– Pani Kingo, proszę usiąść, nie powinna pani oglądać takich widoków, z pani sercem… – zatroszczył się kierownik.

– Faktycznie to jest Banyś, dopiero co w piątek z nim rozmawiałem. Miał wielkie plany związane z pracą, prawie wizjoner – powiedział z nostalgią kierownik. – Był człowiek i nie ma człowieka – westchnął i oparł się o biurko. Nagle poczuł, że teczka, którą cały czas kurczowo trzymał w ręku, zaczyna mu ciążyć.

– A kto obrobi jego teren? Przecież tam wszystko leży odłogiem – jęknęła Jola. – Znowu szkol następnego! Ja się zajadę.

Jakoś mało żalu po człowieku było słychać w głosie obojga.

– Policja zaraz przyjedzie – zaraportował Karol. – Powiedzieli, żeby niczego nie ruszać, zamknąć miejsce przestępstwa i czekać na nich cierpliwie. Podobno są na miejscu włamania z całym sprzętem od oprysku i trochę potrwa, zanim przyjadą.

W rzeczy samej, nieboszczyk, czyli Anatol Banyś, miał szansę na bycie tylko chwilową sensacją. Nikt go za bardzo nie znał, z nikim nie zdążył się bliżej zaznajomić, no chyba że z którymś z agentów, ale oni przychodzili do pracy gdzieś około dziesiątej, a jak byli w terenie, to nie przychodzili wcale.

Kierownik zdążył poznać Banysia, ale była to znajomość zdecydowanie świeża. Jedyną osobą, która mogłaby powiedzieć coś więcej na jego temat, była Jolanta Dębicka, bezpośrednia szefowa agentów, a także osoba odpowiedzialna za ich wyszkolenie i odpowiednie przygotowanie do egzaminów licencyjnych.

Właśnie z Anatolem Jola wiązała wielkie nadzieje. Jego wizje akcji pozyskiwania nowych klientów zwalały z nóg. Jola nawet nie dopuszczała do siebie myśli, że niektóre z tych koncepcji niekoniecznie są zgodne z prawem i ochroną danych osobowych. Chciała wierzyć, że trafiła na perłę wśród agentów, i teraz, zamiast żalu za młodym w gruncie rzeczy człowiekiem (bo cóż to jest czterdziestka), przeważał w niej żal za tą niewyłuskaną do końca perłą.

– A w piątek Anatol był taki szczęśliwy. Potwierdzono, że zdał celująco egzaminy, podpisaliśmy umowę i mógł pełną parą zabierać się do pracy. Był taki pełen energii, zapału, sypał pomysłami – wspominała piątkowy dzień Jola, nerwowo wyłamując palce. – Niemożliwe, że to on tam siedzi – denerwowała się. – Bożena! Otwieraj kasę. Muszę go jeszcze raz zobaczyć, muszę być pewna, że to on. – Jola dopadła drzwi kasy i zaczęła energicznie szarpać za klamkę.

– Tyś chyba zwariowała, Jolka, przecież kierownik mówi, że to on, więc potwierdzenie według mnie nie jest potrzebne. Mało apetyczny facet. – Bożenka nie zamierzała ulegać histerii.

To prawda, Anatol Banyś był mało apetyczny także za życia, ale umiał się znaleźć i podlizać komu trzeba. Jola intensywnie myślała, co może powiedzieć policji, a co pominąć. W końcu postanowiła odpowiadać tylko na pytania i nie wychodzić przed orkiestrę.

Atmosfera wśród współpracowników z minuty na minutę stawała się coraz cięższa. Nie wiadomo dlaczego, Jola przypomniała sobie ostatnią kontrolę z centrali i na moment zamknęła oczy. Otworzyła je szybciutko, wolała nie widzieć w myślach tego, co jej się przypomniało, i powiedziała do wszystkich:

– Wiecie co, ludzie, wychodzimy stąd. Policja z nagła przyjedzie i będziemy musieli tłumaczyć się z zadeptanych śladów. Klienci pewnie na dole już czekają, trzeba sobie jakoś dzień ułożyć.

Ze zdziwieniem stwierdziła, że koleżanki i koledzy rozchodzą się powoli do swoich pokoi, nawet zbyt dużo nie dyskutując, zadowoleni, że ktoś za nich podjął decyzję.

W księgowości została tylko kasjerka Bożenka, Ola Jarosz, informatyczka, oraz Alina Dobrosz-Zdebska, pełniąca obowiązki głównej księgowej. Popatrzyły na siebie ze zrozumieniem i delikatnie pokiwały głowami. Szykowała się niezła akcja, skoro apatyczna Jola postanowiła zareagować.

Reszta pracowników w sposób niezwykle subordynowany porozchodziła się do swoich pokoi. Likwidatorzy, mijając na parterze stanowiska biura obsługi, ujrzeli kłębiący się tłumek klientów. Interes kręcił się jak co dzień.

Właśnie trwała przepychanka przy pierwszym stanowisku obsługi. Klient usiłował wszystkich poinformować, że on tylko na króciutko i zawsze tylko do pani Ani, bo u niej zawsze płaci mniej niż u pani Basi. Zdenerwowana Ania usiłowała wytłumaczyć jemu i jeszcze około dziesięciu osobom, że stawki są dla wszystkich jednakowe i ona w niczym pana Adama nie wyróżnia. Równie dobrze mogła nic nie mówić, bo i tak nikt jej nie słuchał. Jak zawsze w takich sytuacjach podekscytowane towarzystwo rozmawiało na zasadzie wszyscy ze wszystkimi.

Ania przypomniała sobie, że rzeczywiście w zeszłym roku dała panu Adamowi zniżkę, ale to nie było ekstra, tylko to, co mu się w ramach zniżek taryfowych należało. Był sympatycznym, starszym panem, zawsze przychodził z czekoladą albo bombonierką, to dlaczego miała mu nie dać. Jeszcze podkreśliła, że to dla takiego klienta, specjalnie. Teraz sobie pluła w brodę, bo całe to zamieszanie sama sprowokowała. Było nie dawać tak jak Basia i miałaby święty spokój.

Wzrokiem ogarnęła pokój. Basia usiłowała obsługiwać klienta, w drzwiach stał Karol i kiwał na nią, żeby podeszła. Podniosła się z fotela i wyszła zza półokrągłego stołu.

– Panie Adamie, niechże pan wreszcie siada, ja zaraz wracam. – Z uśmiechem usiłowała uspokoić kolejkę.

Pan Adam z żalem porzucał dyskusję, ale nie mógł zawieść ulubionej agentki. Ania szybko podeszła do Karola.

– Czego ty ode mnie chcesz i to tak przy ludziach? – Rzuciła to pytanie nieco agresywnie, mając w pamięci zeszłoroczne zerwanie, jak się domyślała, spowodowane przez Manię Jarosz, tę małoletnią córkę Oli.

– Posłuchaj uważnie! Za chwilę powinna być u nas policja, Anatol nie żyje! – wyrzucił z siebie Karol. Ania nie odezwała się ani słowem, tak ją zamurowało. – Rób, co chcesz, ja się, Anka, w twoje interesy nie mieszam, ale wszystko ma być na cacy. I obsłużcie tych ludzi jak najszybciej, żeby się w niczym nie zorientowali. Zamknijcie drzwi i wypuszczajcie po jednej sztuce – instruował ją. – Na drzwiach dajcie kartkę, że dzisiaj zamknięte. Z powodu, na przykład, awarii. Im mniej osób jest zorientowanych, tym lepiej. – Obrócił się na pięcie i, nie patrząc na nią, wyszedł z pokoju.

Ania powróciła do biurka z uśmiechem przyklejonym do ust.

– Baśka! Nie romansuj – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Anatol zamordowany, wypuszczamy po jednym, zamykamy i robimy porządki w papierach, bo policja zaraz będzie.

– No to jak zdrowie, panie Adamie? – Z zawodową wprawą zaczęła wystawiać polisę, nie zwracając uwagi na narzekania klienta.

Karol Barański pewnym krokiem zmierzał do pokoju likwidatorów, których był nie tylko kolegą, wspólnikiem doli i niedoli (oraz mniej lub bardziej szemranych interesików), ale także kierownikiem. Karierę robił powoli, wychodząc z założenia, że lepiej pozostawać w cieniu i nie zwracać na siebie uwagi przełożonych. Nie zależało mu na zbyt dociekliwym sprawdzaniu przez centralę, czy nadaje się na jeszcze wyższe niż pełnione stanowisko. Wolał sam po cichutku kręcić swoje lody. W firmie pracował od ponad pięciu lat, zarekomendowany przez dawnego znajomego Krzyśka Zdebskiego. Rekomendację przyjęto i postanowiono dać szansę nowemu, młodemu pracownikowi, po odpowiednich studiach.

Karol tę szansę wykorzystał do maksimum. Już po roku był cichym i jedynym wspólnikiem w zakładzie naprawczym, który z miesiąca na miesiąc zaczął się rozwijać i wykonywał ponad połowę napraw zlecanych przez likwidatorów. Procedura była prosta. Klienci, jak to normalni ludzie, wcale nie mieli zamiaru zawracać sobie głowy jakąś tam naprawą samochodu, wyszukiwaniem warsztatu, blacharza czy lakiernika i przeprowadzaniem śledztwa wśród znajomych, czy wybrany spec jest wiarygodny. Skoro tak sympatyczny, w każdym calu profesjonalny likwidator poleca warsztat Auto dla Każdego, to dlaczego by nie, zwłaszcza że na początku wzbraniał się przed podaniem jakiegokolwiek namiaru. Każdy był zadowolony. A teraz takie nieszczęście, Anatol nie żyje.

Karol po cichu przeszedł do kantorka, w którym przechowywano dokumenty, stare polisy, akta spraw i druki. Wyjął komórkę i puknął w hasło „złom”. Miał tam zapisany numer do wspólnika.

– Marek – szeptał do telefonu – nie musisz nic mówić, tylko słuchaj: Anatol Banyś nie żyje! Bożenka go znalazła… no nie żyje, no jasne, sprawdziliśmy. On już nawet nie jest zimny trup, tylko to ta następna faza. Nie opowiadam ci pierdół, tylko samą prawdę. Policja prawie u drzwi, i tak całe szczęście, że było gdzieś włamanie i nie przyjechali od razu. Spotykamy się wieczorem. Jakby coś, znamy się tylko z widzenia. – Skończył, odetchnął z ulgą, schował komórkę do kieszeni spodni i wyszedł z kantorka.

W pokoju likwidacji, jednym z najładniejszych i najbardziej przestronnych, jako jedynym pomalowanym na słoneczny żółty kolor, wrzała praca. Krzysiek Zdebski przewracał nerwowo papiery, zastanawiając się, które akta to wersja oficjalna dla szefostwa, a które z ich prywatnymi wyliczeniami, nieco odmiennymi od wersji urzędowej. Likwidatorka od szkód osobowych i majątku Elżbieta Wójcik siedziała przy swoim eleganckim białym biureczku pod oknem i z lekka się kiwała. Nadal miała zaciśnięte usta i udawała, że nikogo nie widzi.

– Pani Elu, pani pamięta o policji? – Karol postanowił zapytać w sposób bezpośredni.

– Ja w odróżnieniu od co poniektórych nie mam nic do ukrycia – wycedziła wściekła przez zaciśnięte zęby.

– No, ja bym nie był taki pewny. Nie wiem, czy pani pamięta Nowaka z tą nogą w gipsie. Złamał ją przecież jak na zawołanie, zaraz jak tylko zaczęła działać polisa. A pamięta pani, że był ubezpieczony na dużo więcej niż dziesięć tysięcy. Tam się coś w kartotekach nie zgadzało i po mojemu to dziewczyny zrobiły polisę na niewidzianego, a potem się nie przyznały. Pani tego nawet porządnie nie sprawdziła. To było skomplikowane złamanie z przemieszczeniem, facet kupę kasy zainkasował. – Karol nie chciał bez potrzeby denerwować Wójcikowej, ale akta to akta, jak będzie kontrola, to bekną za wszystko, za Nowaka też.

– Wszystko było w porządku! Każdy ma prawo mieć pecha. Ja nie zrobiłam nic niezgodnego z przepisami, nie to co wy! Za żadne wasze wyliczenie nie można ręczyć! – likwidatorka nie pozostała mu dłużna.

Siedząca przy ścianie, skulona na krześle Kasia Dłuska udawała, że niczego nie słyszy. Była stosunkowo świeżym pracownikiem. Tak długo szukała pracy, że już przestała wierzyć, że ją znajdzie, a już najmniej, że w swoim rodzinnym mieście. Pełna zwątpienia, po licznych, niemiłych doświadczeniach, złożyła papiery w firmie ubezpieczeniowej Bezpieczna Przyszłość.

Na pewno mają dziesiątki kandydatów na to fantastyczne miejsce, myślała smutno. Po administracji, przeciętna, niczym niewyróżniająca się studentka, nie miała prawie żadnego doświadczenia zawodowego oprócz stażu na studiach, który przepracowała w urzędzie gminy, najpierw robiąc zakupy wszystkim sekretarkom, a potem w ramach awansu kserując dokumenty i obijając pieczątkami listy. Myślała, że trafiło się jej jak ślepej kurze ziarno. Mama Kasi zawsze mówiła, że za darmo nic nie dają, i Kasia niestety teraz gotowa była przyznać mamie rację. Po czasie dowiedziała się, że jej stanowisko zwolniło się nagle.

Od początku istnienia firmy zajmował je Aleksander Kącki, znakomity fachowiec starej daty. Podobno pan Aleksander odszedł z pracy niespodziewanie, nie informując o tym nawet bezpośredniego przełożonego, czyli Karola Barańskiego. Krążyły ploty, że Aleksander miał czelność grozić prezesowi Darskiemu sądem i niedwuznacznie sugerować, iż jest w posiadaniu jakichś niewygodnych dla prezesa informacji. W każdym razie wydusiwszy z prezesa jakieś duże pieniądze w charakterze odprawy, wyjechał do Włoch leczyć skołatane nerwy i zwiedzać zabytki, tak jak zawsze pragnął.

Z prezesem się nie dyskutowało, więc Karol przyjął do wiadomości, że Aleksander już z nimi nie pracuje, i musiał szybko znaleźć nowego pracownika. Nadarzyła się Kasia, doskonała w takiej sytuacji, i dalej już poszło.

– No to zaraz się zacznie ta cała polka ze śladami, posypywaniem proszkiem i zeznaniami, policja już przyjechała. – Pani Ela zaczynała mieć dobry humor. Inni mają dużo więcej do ukrycia niż ona, niech oni się martwią.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!

Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.

P O L E C A M Y

Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl

e-mail: [email protected]

tel. 510 043 387

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Wszystkie grzechy nieboszczyka
Podziękowania
Karta redakcyjna

Copyright © Oficynka & Iwona Mejza, Gdańsk 2022

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie drugie w języku polskim, Gdańsk 2022

Opracowanie redakcyjne: zespół

Korekta: Joanna Nowak

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcia na okładce: © Oleksandr Grechin/shutterstock.com,

© Larisa Rusina/shutterstock.com,

© Ractapopulous/pixabay © PellissierJP/pixabay

ISBN 978-83-67204-21-7

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek