Wszystkie barwy światła - Błażej Kusz - ebook + książka
NOWOŚĆ

Wszystkie barwy światła ebook

Kusz Błażej

5,0

Opis

Umysł Sophie zalała euforia, oślepiła ją światłość. Przez chwilę nie było niczego, tylko nieskończona jasność. A potem powoli zaczęła dostrzegać zarysy… lasu. Nim zdążyła się dokładniej przyjrzeć miejscu, w którym się znalazła, w jej stronę odwróciła się przedziwna roślina wyglądająca jak połączenie karłowatego drzewa i kwiatu…

 

Tak zaczyna się magiczna podróż w poszukiwaniu utraconej radości życia. Jej bohaterka będzie musiała przejść wiele prób, zmierzyć się ze swoimi traumami, pokonać słabości, a przede wszystkim zrozumieć, czym jest czarny smutek i jak go odpędzić. W swych zmaganiach nie będzie jednak sama. Pomogą jej niezwykłe drzewa i inne czarodziejskie istoty, chociaż niektóre z nich wcale początkowo nie będą wyglądały na przyjazne. Zresztą tych wrogich i naprawdę groźnych także nie zabraknie.

 

Czy odważysz się wyruszyć z Sophie na wędrówkę po tym świecie barwnym, chociaż chwilami mrocznym i nieprzewidywalnym? Poznać jej wspomnienia, które także do zwykłych nie należą? Zapraszamy. 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Blue_Ines

Nie oderwiesz się od lektury

To moje drugie spotkanie z piórem autora i jestem zachwycona faktem z jaką łatwością autor wplata ważne przekazy w piękne historie. Ta książka to nie jest słodka bajka co można się spodziewać po tak wielobarwnej okładce. To opowieść, w której depresyjny smutek jest tak realny, że dosłownie odbiera wszystkie kolory świata. Gdy świat Sophie pogrąża się w kryzysie, dziewczyna traci wszelką nadzieję i przestaje widzieć barwy. Lektura ta, to magiczna, ale i mocno stawiająca na nogi podróż przez świat, w którym nawet najciemniejsze emocje muszą zmierzyć się z odwagą, którą nie zawsze zdajemy sobie sprawę że mamy. Sophie trafia do krainy chodzących, mówiących drzew, każda z nich ma inny charakter – od marudnego Jeżynodrzewa po filozofującego Astrodrzewa. To właśnie one pomagają jej odnaleźć nadzieję. Ich świat jest naprawdę oryginalny, magiczny a spotkane tam niebezpieczeństwa, jak pożerający wszystko Wszechżerni, naprawdę trzymają w napięciu. Walka z prawdziwymi demonami i to praktycznie do...
10



Dla Rodziców. Bez których nie byłoby niczego,

a dzięki którym jest wszystko.

Rozdział 1

Umysł Sophie zalała euforia, oślepiła ją światłość. Przez chwilę nie było niczego, tylko nieskończona jasność. A potem powoli zaczęła dostrzegać zarysy… lasu. Nim zdążyła się dokładniej przyjrzeć miejscu, w którym się znalazła, w jej stronę odwróciła się przedziwna roślina wyglądająca jak połączenie karłowatego drzewa i kwiatu. Koronę, zamiast liści, tworzyły róże. Roślina zaczęła się do niej zbliżać, stąpając masywnymi nogami, w które rozszczepił się jej pień, a kiedy Sophie zastanawiała się, czy zaryzykować i zostać, czy też uciekać co prędzej, spostrzegła, że między okazałymi kwiatami siedzi kilka małych ptaszków. Spoglądały na nią z zainteresowaniem.

– Kim jesteś? Jeszcze nigdy nie widziałem takiej istoty jak ty – rozległ się ciężki głos, a coraz bardziej zdumiona Sophie zobaczyła, że pień rozwiera się tym razem jak usta. Kiedy jeszcze dokładniej się przyjrzała, dostrzegła w nim zarys twarzy i oczy.

– Ja też nie. Jestem Sophie. Nie znaszludzi?

– Ludzi? – zdumiał się rozmówca. – A kto to jestludź?

– No… Ktoś taki jak ja. Taki rodzaj zwierzęcia. – Wskazała palcem ptaszki. Czymkolwiek był stwór, z którym rozmawiała, wydawał się przyjazny. Wpatrywał się w nią wielkimi oczyma, a z wyrazu drewnianej twarzy odczytywała łagodną naturę.

– To bardzo dziwne. Zwierzęta przecież nie mówią, hum, hum. Są przyjemne, tak, trzymamy je nawet dla ozdoby, tak, ale pogadać z nimi nie sposób. 

– No więc ludzie to akurat taki rodzaj zwierząt, które mówią. Ale nie lubimy być trzymani dla ozdoby – dodała szybko, tak na wszelkiwypadek.

– Jestem zdumiony, ale wierzę. Skąd zatem się tu wzięłaś? Tutaj nigdy nie było ludziów. Mnie nazywają Różodrzew.

– Nie mam pojęcia. Mam wrażenie, że ktoś mnie tuprzysłał…

– A w jakim celu, jeśli możnaspytać?

– Sama chciałabymwiedzieć…

– Hum, hum. – Zamyślił się, pocierając gałęzią miejsce, w którym człowiek ma brodę. – Masz piękny kolor kory, wiesz? – dodał radośnie, wpatrując się w jejsukienkę.

– Kory? – zdziwiłasię.

– No, tej kory, którą masz na sobie – wyjaśnił.

– Ach… chodzi ci o moje ubranie. Dziękuję. A jaki tokolor?

– Czy ludzie nie widzą kolorów? – Pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Kiedyś widziałam… Ale pewnego dnia to się zmieniło. Nie rozumiem dlaczego. Teraz wszystko widzę tak samo. I nawet nie wiedziałabym jak, ale ktoś mi powiedział, że to szarość.

– Twoja kora… to znaczy ubranie… ma kolor chabrowy. Bardzo piękny. Bardzo szlachetny. Znam tylko jedną istotę, która może się takim poszczycić. To Chabrodrzew. Nikt poza nim nie nosi na sobie kwiatów tej barwy.

– Rozumiem. Dziękuję. Uwielbiałam ją. Chabry są nawet symbolem krainy, z której pochodzę.

– Nie dziwię się. To naprawdę przepiękne rośliny. Cóż, cieszę się, że możemy cię gościć. Zapraszam za mną, oprowadzę cię pookolicy.

– Bardzo chętnie.

Postanowiła mu zaufać. Miała tylko nadzieję, że nie jest to zła decyzja. Jeśli chodziło o ocenianie ludzi, intuicja nigdy jej nie zawodziła, więc pewnie nie zawiedzie i w tym przypadku Miała za sobą lata praktyki na królewskim dworze, na którym spotkać można było dobrych i uczciwych ludzi, ale także mnóstwo żmij. Ze zdecydowaną przewagą tych ostatnich. Obłuda, interesowność, dwulicowość. Stykała się z tym, odkąd tylko pamiętała. To wyostrzyło jej zmysły, nauczyło wyczuwać fałsz i potencjalne zagrożenie.

Ruszyli w stronę lasu, który uderzał bogactwem i różnorodnością. Nigdy nie widziała takiej flory. Była przedziwna, oryginalna, różnokształtna. Grube rośliny wielkości słonia, przypominające ananasy, z gęstymi pióropuszami na szczycie. Krzaki dorównujące jej wzrostem, z licznymi wypustkami, na których końcach mrugały ciekawskie oczy. Jednolite, przypominające gigantyczne melony rośliny, kurczące się i rozkurczające niczym żywe serca. Wreszcie gęsta trawa tak wysoka, że przysłaniała widok na to, co czekało z przodu. Gdy szli, rozstępowała się na boki, umożliwiając dalszy marsz. Sophie zachwyciła roznosząca się w powietrzu woń. Kochała zapach lasu, podobnie jak radosny śpiew ptaków. Tak dawno nie była w lesie. A przynajmniej tak się jej wydawało. Szli pomiędzy przypominającymi grzyby krzewami, niektóre miały ledwie metr wysokości, inne znacznie przewyższałySophie.

– Chyba jednak nie wszystkie rośliny tutajmówią?

– Och nie, jedynie nieliczne. Za to część, chociaż nie mówi, jest obdarzona darem wszechświadomości. Takie rośliny widzą, czują, potrafią się komunikować, ale robią to w zupełnie inny sposób niż my – wyjaśnił.

– No tak, bo gdy spojrzeć na taką trawę, wiadomo, że nie będzie miała wiele dopowiedzenia.

– W tym wypadku się mylisz, oryginalna istotko. Trawy może nie mówią, ale porozumiewają się ze sobą, hum, hum. Robią to dość dyskretnie, ale kiedy wsłuchasz się w ich szum wystarczająco długo, można zacząć go rozumieć. A jeśli się nachylisz i wytężysz słuch, być może usłyszysz ichszepty.

Postanowiła to sprawdzić. Położyła się na ziemi i zaczęła słuchać. Początkowo sądziła, że nic z tego nie będzie, lecz wkrótce w jej głowie rozległ się jakieś niezrozumiały, cichy szum. Nie miała pewności, ale to chyba były głosy traw.

– Co one mówią? – zawołała doRóżodrzewa.

– No, w obecnej sytuacji zapewne są niezadowolone, że coś na nich leży i je przygniata. – Przewróciłoczami.

Zarumieniona ze wstydu Sophie poderwała się i podeszła dostwora.

– A po co właściwie te trawy sięporozumiewają?

– Nierozumiem.

– No, nie wydaje się, żeby mogły z tego zrobić jakikolwiek użytek? O czym one mogą rozmawiać?

– I znowu bardzo ich nie doceniasz. Trawy to ciekawe, potężne, starożytne istoty. Ich siła nie tkwi przecież w jednym źdźble. Potrafią błyskawicznie przekazywać sobie informacje na wielkie odległości i reagować, gdy zajdziepotrzeba.

– Reagować?

– Ano.

Ruszyli dalej, stąpając po miękkim runie, a Sophie zachłystywała się wszystkim, co ją otaczało. Większość roślin była nieruchoma, jednak rzadko spotykane po drodze drzewa, tak niezwykłe jak Różodrzew, choć pokryte innymi, niewidzianymi wcześniej kwiatami, przyglądały się jej z ogromnym zainteresowaniem. Wołały do Różodrzewa z prośbą o wyjaśnienie, skąd zdobył tak egzotyczne zwierzątko, ten jednak najwyraźniej nie miał zamiaru zaspokajać ichciekawości.

– I jak ci się u naspodoba?

– Różodrzewie, niesamowicie. Żałuję, że nie mogę doświadczać tego wszystkiego pełnią zmysłów.

– Rozumiem. To musi być naprawdę okropne.

– I niestety nie mam pojęcia, jak to naprawić. Żeby było tak jak dawniej. Może dlatego tutaj trafiłam. Żeby odnaleźć siebie. – Niejednokrotnie zastanawiała się, co tak naprawdę wydarzyło się w jej życiu. Czy to był jakiś rodzaj magii?

– Hum, hum… Przykro mi, ale ja także nie wiem. Chciałbym ci jednak pomóc. Może… może udamy się do Prastarodrzewa, najstarszego i najmędrszego z nas i zapytamy. Co ty na to? 

– Myślisz, że ten Prastarodrzew będziewiedział?

– Prastarodrzew wiewszystko.

– No to ruszajmy! – W końcu, co miała do stracenia? Spróbowałaby wszystkiego, byle tylko odzyskać dawnąsiebie.

– Pójdziemy, ale nie sami. Potrzebujemy, hum, hum, obstawy.

– Obstawy?

– Ano.

– Ale po co? Grozi nam jakieśniebezpieczeństwo?

– Och, hum, hum. Mnie nie, ale tobie tak. Widzisz, nie wszystkie Drzewy są jak ja. Ja i większość moich pobratymców. My… żyjemy w harmonii. Czerpiemy energię ze słońca i wody, chłoniemy radość codzienności. Żyjemy i dajemy żyć innym. Ale na tych ziemiach są jeszcze Wszechżerni i Wdrzewiacze. I na obie te grupy będziemy musieli bardzouważać.

– Dlaczego?

– Wszechżerni jedzą to, na co akurat najdzie ich ochota. Są w stanie pożreć nie tylko rośliny, ale i zwierzęta. Dowolnej wielkości. Lubią próbować nowych smaków. A ty… Chyba nie muszę tłumaczyć, jak smakowitym byłabyś dla nich kąskiem, prawda?

Szli dalej, aż dotarli do dużego stawu, po którym pływały ciemne, przypominające łabędzieptaki.

– Powiedz mi, Różodrzewie, z czego to zatem wynika, że wam wystarcza słońce i woda, a ci Wszechżerni muszą jeść inneistoty?

– Ależ nie muszą. Robią to, bo mogą. Robią to, bo lubią. I wreszcie, robią to, bo czują się przez to silniejsi.

– Nie boicie się zatem, że was teżpożrą?

– To nie takie proste. Oni są w mniejszości, a my potrafimy się bronić. Raczej nas nieruszają.

– No, a ci Wdrzewiacze? Co to w ogóle za nazwa, co oznacza?

– No… wdrzewiają. Hum… jak ci to wytłumaczyć… Wciągają w siebie. Wierzą, że wchłaniając daną istotę, przejmują jejmoce.

– A todziała?

– Sądzę, że przynosi jedynie cierpienie… – odparł smutno. – Dla nich również byłbyś, mój mały ludziu, czymś niezwykle pożądanym. Dlatego nie odstępuj mnie nakrok.

– Proszę, nie mów do mnie ludziu. To tak dziwnie brzmi. Jestem Sophie, księżniczka Sophie.

– A czym jestksiężniczka?

– To taki rodzaj ludzia… odpowiedzialnego za losy innych.

– Ciekawe. Dobrze, księżniczko Sophio. A ponieważ my, Drzewy, bardzo lubimy opowieści, w czasie wędrówki mogłabyś opowiedzieć mi o sobie, o tym, gdzie mieszkasz i co robisz. Może wspólnie dojdziemy do tego, dlaczego się tu znalazłaś i dlaczego przestałaś widzieć kolory?

– To dobry pomysł – odpowiedziała, zamyślając się. – Od czego tuzacząć…

***

Słońce łagodnie wschodziło na niebie, roztaczając aurę ciepła i spokoju. Powietrze było rześkie, zewsząd dolatywała woń traw, a ciszę nowego dnia zakłócały jedynie radosne pieśni ptaków. Sophie spędzała czas ze swoją przyjaciółką Jeanne, szatynką o zielonych oczach, którą znała od dziecka. Mimo że doskonale się rozumiały i zgadzały ze sobą w większości spraw, różniły się charakterami jak ogień i woda. Sophie preferowała prostotę i elegancję, podobnie jak jej matka. Jeanne natomiast uwielbiała kolory. Nosiła stroje mieniące się barwami tęczy, wymyślne i oryginalne, co doskonale odzwierciedlało jej duszę niepoprawnej, spontanicznej optymistki. Pozostawała nią pomimo przykrych doświadczeń z przeszłości i wydawało się, że nic na dłuższą metę nie jest w stanie zmącić jejhumoru.

Sophie, w przeciwieństwie do Jeanne, była raczej powściągliwa. I choć sama również potrafiła zażartować, zazdrościła przyjaciółce charyzmy, pozytywnego nastawienia i niemal zawsze dobrego nastroju. Sama miewała dni lepsze i gorsze, następujące bez wyraźnej przyczyny. Czasem jej duszę toczyła niczym niesprowokowana melancholia, na którą nie znała lepszego lekarstwa niż przeczekać. Innym razem budziła się pełna werwy i energii, miała ochotę przenosić góry. Z reguły czuła się jednak po prostu normalnie, ni to dobrze, ni to źle. A pragnęła czegoświęcej.

Przechadzały się właśnie po królewskim ogrodzie. Miejsce to bardzo zmieniło się w ostatnich latach. Zostało urządzone z największym przepychem: rozkwitło tu piękno, sprowadzono dziesiątki gatunków kwiatów i innych roślin z całego królestwa. Bujnie rosnące żywopłoty starannie przycinali najlepsi ogrodnicy, nadając im niezwykłe kształty. Rozmaite drzewa dawały najsłodsze owoce, a zmysł powonienia szalał od niezwykłych zapachów. Wystarczyło zanurkować w tej urokliwości na krótką chwilę, by całkowicie się w niej zakochać. Tak, niegdyś ogród skradał serce każdemu, kto postawił w nim stopę. Teraz jednak był zaledwie cieniem swojej chlubnej przeszłości. Choroba, która dopadła krainę, pozostawała nieugięta w swym bezmyślnym okrucieństwie. Krok po kroku, z matematycznym wyrachowaniem, niszczyła wszystko, co napotkała na swej drodze. Rośliny chorowały i więdły przez skażoną ziemię. Wykręcały gałęzie, jakby bezgłośnie krzyczały z rozpaczy, błagając o pomoc. Nikt jednak nie wiedział, jak ją zaoferować. Plony, pomimo stosowania czteropolówki, marniały w oczach. Owoce traciły smak, zboża były wątłe, a w lasach zmniejszała się liczba zwierzyny łownej. Z każdym rokiem przybywało ofiar głodu, a populacja królestwa w ciągu zaledwie dziesięciu lat skurczyła się o dwie trzecie. Próbowano wszelkich możliwych sposobów, by użyźnić glebę, jednak nic nie przynosiłoskutku.

Czy to był rodzaj klątwy? Nigdy dotąd nie spotkano się z tak potężną. Nikt dotychczas nie posiadł mocy tak wielkiej, by móc rzucić tak straszliwy czar. Poza tym, nawet gdyby ktoś taki się znalazł, jaki miałby w tym cel? Nie, to nie była żadna magia. Po prostu się stało. Ziemia się wyczerpała i nadchodził koniec świata. Wiele lat czekano, licząc na jakiś cud. Ale cud się nie wydarzył. Pozostało jedynie pogodzić się z rzeczywistością i spróbować odnaleźć nowe ziemie, na których mieszkańcy królestwa będą mogli zacząć od nowa. Kolejne lata poświęcono więc na budowanie olbrzymiej floty. Królewski skarbiec niemal wyczyszczono ze złota. Budowniczowie statków harowali dniem i nocą. Tysiące robotników zagoniono do pracy przy karczowaniu ogromnych połaci lasu. I już za kilka dni flota miała opuścić królestwo, by ruszyć w nieznane.

Sophie natomiast lada chwila dowie się, kto będzie przewodzić przeprawie. Na razie, w błogiej nieświadomości, cieszyła się przechadzką u boku Jeanne, zmierzając w stronę położonego nieopodal ogrodu zoologicznego. Sophie i Jeanne najbardziej lubiły obserwować małpki, które tak zwinnie się ze sobą bawiły, od czasu do czasu wydając głośne, skrzeczące dźwięki. Nierzadko wybuchały także bójki, podczas których Sophie bezskutecznie nawoływała zwierzęta, by przestały. Przynajmniej póki była mała. Z czasem zrozumiała, że świat zwierząt nie różnił się od ludzkiego. Tak, jak ludzie nie potrafili żyć ze sobą w pokoju i zamiast wspólnie budować lepszą przyszłość, wywoływali kolejne konflikty, tak i małpy wojowały między sobą o terytoria lub po prostu jedzenie. W jednej z przyrodniczych ksiąg wyczytała, że samce potrafiły nawet zabijać młode noszone przez samice konkurencyjnego stada, by te przyłączyły się do nich. Sophie nie potrafiła się pogodzić z tym, że tak właśnie wygląda świat. Z tego też powodu nie wierzyła w mitycznego Arcywiecznego. Wszechobecna w królestwie doktryna religijna zapewniała, że był ze wszech miar wielki, dobry i sprawiedliwy. Pytanie zatem, jak ktoś taki mógł stworzyć równie paskudne miejsce? Obserwować to, co się działo, a co jeżyło włos na głowie, i nic z tym nie robić? Wyjaśnienia, że w ten sposób poddawał wszystkich próbie, kompletnie Sophie nie przekonywały. Cierpienie wcale nie uszlachetniało, powodowało jedynie niepotrzebny ból. Wyznawcy Arcywiecznego najpierw przez lata nawoływali do modlitw o ocalenie, święcie wierząc, że ono nadejdzie. Że łaskawy pan odmieni ludzkie losy. W końcu podzielili się na tych, którzy wierzą w to po dziś dzień i gotowi są za tę wiarę umrzeć oraz na tych – co szczególnie ją śmieszyło – którzy uznali, że skoro ratunku nie będzie, widać swymi grzechami zasłużyli na ten los. Wznosili zatem żarliwe modlitwy o przebaczenie. Może zresztą nie powinno jej to śmieszyć. Ludzie mieli prawo do własnych przekonań i wiary. No i, czego by nie mówić, skoro wszyscy i tak zginą, ci wierzący umrą przynajmniej szczęśliwsi i w mniejszymstrachu.

– Idziemy go zobaczyć? – Przyjaciółka wyrwała ją z rozmyślań.

– Ale po co? Nie lubię, jak się we mnie wpatruje tymi swoimi ślepiami. Czuję wtedy niepokój. Wiem, że nie ma możliwości nic nam zrobić, a jednak jest w nimcoś…

– Nochodź!

Ruszyły w kierunku centrum ogrodu zoologicznego, mijając po drodze pawilony z bogatą menażerią. Zbierana i rozmnażana przez dekady kolekcja była naprawdę imponująca. Kolorowe ptaki, ogromne, czarno-fioletowe pumy o jasnoniebieskich oczach, których ciała świeciły w ciemnościach, rozmaite węże, w tym takie ze skrzydłami. Występowały w dżungli i były śmiertelnie niebezpieczne. Uderzenia ich skrzydeł, szybkie jak u kolibra, wydawały dźwięk słyszalny z dystansu, a kiedy wybrały ofiarę, szanse ucieczki były znikome. Pozostawało walczyć, odciąć łeb gadzinie, nim ta zdąży wbić się w ciało ostrymi jak brzytwa kłami, przynosząc szybką śmierć w prawdziwej agonii. No i były też tulitupki. Urocze zwierzątka przypominające małe, pluszowe misie o owalnych ciałkach, wielkich uszach i małych stópkach. Ich futerka były przemiłe w dotyku. Uśmiechały się serdecznie, a ich słodkie oczka poruszały każdego. Większość ludzi nigdy nie ujrzy egzotycznej menażerii, wstęp do ogrodu mieli bowiem jedynie mieszkańcy zamku oraz jegogoście.

Wśród tych wszystkich osobliwości wisienką na torcie był Nibyczłowiek. Istota ze wszech miar ciekawa, dziwna i niepokojąca. Nie wiadomo, skąd się wzięła. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie spotkano takiej formy życia. Straże pojmały ją w królewskim lesie i dostarczyły przed oblicze króla. Nie stawiała oporu, była nad wyraz spokojna, ale większość doradców, strwożona nieznanym, i tak sugerowała uśmiercenie niezwykłej istoty. Król darował jej jednak życie i nakazał umieścić tutaj, gdzie nie stanowiła zagrożenia, a mogła być podziwiana i poznawana. Nibyczłowiek, bo tak go później przezwano, mieszkał w pawilonie wybudowanym specjalnie dla niego – długim na dwadzieścia metrów, szerokim na dwanaście i otoczonym grubą szybą. Był humanoidalną postacią o chudych kończynach i długiej szyi, a wzrostem dorównywał wysokiemu człowiekowi. Jego ciało otaczały niebieskawe płomienie, które nie dawały ciepła. Owalna twarz pozbawiona była uszu, ust i nosa, puste, białe przestrzenie zastępowały oczy.

– No i zobacz, znowu się na mnie gapi. Myślisz, że on jestinteligentny?

– Sophie, tyle razy już to wałkowałyśmy. Na pewno nie. Nie potrafi mówić, nawet nie miałby czym. A istotą inteligencji jest właśnie komunikacja. W dodatku całymi dniami wpatruje się tępo w przestrzeń.

– Ale co właściwie ma tu innego doroboty?

– No, nie wiem, mógłby się bawić, tak jak inne zwierzęta, biegać, skakać. Wybudowano mu wspaniały pawilon odwzorowujący las, w którym go znaleziono. Sama chętnie zamieszkałabym w takim miejscu i korzystała z jego uroków. Ach, jak przyjemnie byłoby usiąść na miękkiej, leśnej ściółce i się zrelaksować. Potem pohasać jak sarenka. Albo przynajmniej pospacerować. A on? Całymi dniami tylko siedzi wpatrzony w szybę.

– Wpatrzony w nas – poprawiła Sophie. – Tak, jakby chciał nam coś powiedzieć. Nie daje mi to spokoju. Naprawdę wierzę, że to istota rozumna. Mówisz, że ma piękny pawilon, ale to miejsce dobre dla zwierząt, a on wcale nie przypomina zwierzęcia. A w każdym razie nie takiegotypowego.

– Mnie bardziej nie daje spokoju, jak to możliwe, że on nie musi jeść. Nie ma na świecie istot, które nie potrzebują pokarmu, by przeżyć.

– Magia. Moim zdaniem jest niegroźny. Żal mi go. Jego pawilon może i jest piękny, ale to złota klatka. Wyobraź sobie, że sama byś do takiejtrafiła.

– Niegroźny? Błagam cię, to też już wałkowałyśmy, w kółko to samo… – Jeanne przewróciła oczami. – Powtarzam ci po raz tysięczny, nie wiemy, czym jest ta istota i do czego jest zdolna.

– A ja powtarzam ci, również po raz tysięczny, że gdyby był agresywny, to już dawno próbowałby uciec!

– Nie ucieka, bo, jak mówiłam wie-lo-kro-tnie, ma świadomość, że zostałby szybko pojmany i zabity.

– To skoro ma tę świadomość, to czyż nie bliżej mu jednak do człowieka niż do zwierzęcia? – zauważyła.

– Sophie, nie chcę się z tobą dłużej spierać. Może masz rację, może nie. I tak nigdy się nie dowiemy. Mimo wszystko uważam, że tutaj jest pod kontrolą, której się obawia. Kto wie, co mogłoby się wydarzyć, gdyby odzyskał wolność. Jest jak jest i już, japasuję.

– Księżniczko? – W drzwiach stanęło dwóch gwardzistów w mundurach w biało-niebieskie pasy. Szyje mężczyzn zdobiły białe kryzy, na głowach połyskiwały moriony. Każdy strażnik w prawej ręce dzierżyłhalabardę.

– Tak?

– Król cię poszukuje – oznajmił jeden z gwardzistów. – Kazał przekazać, że to ważne. I pilne.

– Cóż, skorotak…

Ojciec czekał na nią razem z matką w swojej przestronnej komnacie. Wszystko tutaj miało kolor złota lub bieli i było pięknie zdobione, nawet kasetowy strop. W jednym z rogów stało biurko, miejsce pracy władcy Chabrowego Królestwa. W drugim znajdował się piec kaflowy. Podłogę wyłożono białymi kaflami ozdobionymi wzorem w niebieskie kwiaty. Pośrodku pomieszczenia znajdował się stoliczek, a przy nim niebieski szezlong, na którym spoczywała królowa, i krzesło zajmowane przez króla. Dał znak gwardzistom, by zostawili ich samych. Ukłonili się głęboko i odeszli równymkrokiem.

– Sophie, usiądź z nami i napij się herbaty. – Król wskazał stolik, na którym stały dzban i filiżanki napełnione granatowympłynem.

Napar z liliendy uchodził za wyjątkowo luksusowy i trudno dostępny. Zapach był cudowny, a aromat niepowtarzalny. Słodko-gorzki, owocowy, wytrawny, bogaty i głęboki. Lilienda była tak wymagająca, że uprawiano ją tylko w jednym, pilnie strzeżonym miejscu. Ceny, które osiągała, przyprawiały o zawrót głowy. Zwłaszcza teraz, kiedy było jej coraz mniej. Ceniono ją przede wszystkim za jedną, szczególną właściwość – miała niewielkie działanie euforyczne, a jednocześnie koiłanerwy.

Sophie dygnęła i podeszła do rodziców. Zajęła miejsce na szezlongu obok matki i spojrzała na króla. Jego niebieska szata z wyhaftowanym na piersi złotym chabrem uniosła się i opadła w rytm oddechu, a pokaźny brzuch zafalował. Na portretach sylwetka władcy prezentowała się zupełnie inaczej. Te powstałe przed laty przedstawiały go jako tęgiego, ale wysportowanego mężczyznę i, ku zadowoleniu króla, pokazywały prawdę. Te nowsze natomiast stanowiły wytwory czystej fantazjimalarzy.

Król patrzył na córkę. Sophie błyskawicznie wyczuła jego niepewność i nie spodobało jej się to. Takie sytuacje należały do rzadkości i nigdy nie zwiastowały niczego dobrego. Na wszelki wypadek nalała sobie liliendy i wychyliłafiliżankę.

– Przechodząc do rzeczy. – Pociągnął większy łyk rozkosznego naparu. – Za kilka dni nasza flota wyruszy w nieznane, by odnaleźć dla nas nowe, nadające się do zamieszkania ziemie. Tutaj nie czeka nas nicdobrego.

– A ja cały czas wierzę, że tak. Ale rozumiem. To chyba… dobrze? – zawahała się, szukając haczyka.

– Będę przewodziłwyprawie.

– Rozumiem – rzuciła odruchowo, po czym zamilkła. Myśli szalały, kiedy Sophie starała się znaleźć drogę ucieczki. Tak, by ta informacja nie przekradła się do świadomości. W końcu poległa. – O czym ty mówisz, tato? – wystękała. – Dlaczego chcesz się narażać? Masz przecież wiernych, doświadczonych ludzi, którym możesz powierzyć to zadanie. Wyślij kogoś zaufanego, na przykład generałaFélixa…

– Generał Félix zostanie tutaj, by pilnować porządku pod moją nieobecność.

Łzy nabiegły jej do oczu.

– Ale… dlaczego…? – zapytała cicho, wciąż z niedowierzaniem.

– Sophie, jako król mam swoje obowiązki. Zarówno wobec was, mojej rodziny, jak i całego królestwa. Wiesz o tym. Zawsze tak było i zawsze takbędzie.

– Możesz zginąć! Mogę już nigdy więcej cię nie zobaczyć! Co się stanie ze mną i mamą bez ciebie, zwłaszcza w obecnej sytuacji? – krzyknęłarozpaczliwie.

– O wasze bezpieczeństwo będzie dbał generałFélix.

– I to ma być pocieszenie? – parsknęła, a na jej buzi pojawił sięgrymas.

– Wierzę… Wiem, że zrozumiesz, kiedy już opadnąemocje.

– Będzie mi bardzociężko.

– Posłuchaj. To już postanowione i nie ma sensu tego roztrząsać. Wypływam za cztery dni. W tym czasie możesz albo boczyć się na swojego ojca, albo spędzić z nim jak najwięcej miłych chwil. Zwłaszcza że mogą być dla nas ostatnie, choć ja z całego serca wierzę, żenie.

– Uwierz – wtrąciła matka, nachylając się ku Sophie – że mnie nie jest ani odrobinę łatwiej to zaakceptować. Ale to zrobiłam. Bo wiem, że innej drogi nie ma. Tu nie mamy przyszłości. Jeżeli choroba ziemi będzie postępować w tym tempie, a wszystko na to wskazuje, wymrzemy w ciągu kilku lat. I nic po nas nie zostanie. Ta wyprawa to nasza ostatnia deska ratunku. I to właśnie twój ojciec musi stanąć na jej czele, jeśli ma się powieść. To jedyna droga. – Położyła rękę na ramieniucórki.

Sophie gwałtownie strząsnęła dłoń matki i jak burza wypadła z komnaty.

– Daj jej chwilę – powiedziała królowa do męża. Podniosła się, podeszła do Arthura i go przytuliła. Przez moment walczyła ze sobą, by się nierozpłakać.

Redakcja:

Sonia Korta, Joanna Czarkowska

Korekta:

Ewelina Plewa

Skład i opracowanie graficzne:

Krzysztof Biliński

Skład wersji elektronicznej:

Paweł Czarkowski

Projekt okładki:

Joanna Halerz (By Widomska)

Wydanie I, Warszawa 2025

ISBN 978-83-66767-85-0

Copyright © Błażej Kusz, 2025

Copyright © for all editions

Wydawnictwo Alegoria sp. z o. o., Warszawa 2025

Wydawnictwo Alegoria Sp. z o.o.

ul. Chmielna 73 B, lok 14

00-801 Warszawa

tel. 600 762 716

e-mail: [email protected]