Wrak Albionu - Leszek Herman - ebook + audiobook + książka

Wrak Albionu ebook

Leszek Herman

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jest rok 1829. Z Liverpoolu do Szczecina wyrusza parowiec, na którego pokładzie płynie tajny posłaniec polskiej księżnej. Wiezie do Polski kolekcję bezcennych szafirów, pochodzących z obrabowanego niegdyś skarbca wawelskiego. Ich sprzedaż ma wspomóc rodzące się w Królestwie Polskim powstanie listopadowe.

„Albion” nigdy nie dociera na miejsce. Tonie u wybrzeży małego miasteczka w Szkocji, na skraju Rowu Beauforta – otoczonej złą sławą podmorskiej rozpadliny w dnie Morza Irlandzkiego.

Dwieście lat po katastrofie na trop zaginionego skarbu wpada polsko-angielska grupa eksploracyjna. Już pierwsza próba penetracji wraku kończy się wybuchem, a to zapoczątkowuje serię tragicznych wydarzeń. Wkrótce wychodzi na jaw, że rozpadlina, na której skraju leży „Albion”, kryje w sobie przerażające tajemnice z czasów zimnej wojny.

Swoje tajemnice mają także mieszkańcy położonego na skraju półwyspu Galloway miasteczka.

Gdy morze wyrzuca na brzeg pierwsze ciało, wszyscy myślą jeszcze, że to tylko ofiara własnej nieostrożności. Kolejne zwłoki wywołują jednak wśród mieszkańców coraz większy strach. Wkrótce potem pojawiają się pierwsze oskarżenia.

Dla grupy poszukiwaczy staje się jasne, że wszystko jakoś się ze sobą łączy.

Pytanie brzmi – czy to wina wywołanej przez przypadek podmorskiej eksplozji, czy coś o wiele bardziej przerażającego…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 431

Data ważności licencji: 10/29/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Małgorzata Burakiewicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Lingventa (Anna Sośnicka, Magdalena Zabrocka)

© by Leszek Herman

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025

Ta książka jest fikcją literacką i wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do realnych osób i zdarzeń jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe.

ISBN 978-83-287-3629-0

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz

Ale w istocie wszyscy błądzimy po omacku. I czasami natrafiamy na coś przerażającego.

SUSAN EE OPOWIEŚĆ PENRYN O KOŃCU ŚWIATA

PROLOG

U wybrzeży przylądka Galloway, Szkocja, 23 lipca 1829 roku

Daleko na zachodzie woda zlewała się już z niebem, a słońce powoli zmierzało do ledwie dającego się odróżnić horyzontu. Na północy zaś majaczyły wysokie skaliste klify Rhins of Galloway. Powoli zmierzchało. Najpierw na wschodzie, tam gdzie rozlewały się wody Morza Irlandzkiego, aż do wyspy Man i do Liverpoolu. Niebo ciemniało stopniowo, a im dalej sięgał wzrok, tym stawało się bardziej granatowe, a w końcu prawie czarne.

Porucznik stał na pokładzie, oparty o reling, i wpatrywał się z nostalgią w bajkowo piękne wybrzeża Szkocji. Tam, skąd pochodził, też było pięknie: stara Auksztota, łąki i lasy nad Wilią i Niewiażą, ziemie jego dziadów. Tyle że w jego kraju nigdy nie było czasu na podziwianie piękna. Trudno było doceniać jeziora pośród wzgórz i pola malowane niczym obrazy starych mistrzów, gdy kraj tracił resztki praw, które przy nim po rozbiorach jeszcze zostały. Pokrojony, przycięty jak perski dywan, żeby pasował do pruskich salonów w Królewcu, bawialni w Galicji czy tych najbardziej znienawidzonych rosyjskich komnat Romanowów. Chociaż, Bogiem a prawdą, Litwa dla Romanowów to nie w salonach leżała, tylko w psiarni. Ale czegóż można było oczekiwać? Perskie dywany odróżniała w Rosji tylko niewielka garstka cywilizowanych mieszkańców Petersburga, reszta tej dzikiej swołoczy od niepamiętnych czasów traktowana była jak zgniłe mięso armatnie. I na to tylko zasługiwała.

Porucznik zacisnął palce na relingu. I znowu ogarnęła go złość na tę polską narodową przypadłość. Że gdziekolwiek pojechał, gdziekolwiek się udał na świecie, to ciągnął za sobą te demony, tę złość pożerającą wnętrzności i niepozwalającą cieszyć się pięknem tego, co widziały oczy.

Ale kilka miesięcy temu pojawiło się światełko w ciemnym, pozbawionym nadziei tunelu. Sprzysiężenie oficerów pod dowództwem młodego podporucznika z warszawskiej Szkoły Podchorążych, głównie wprawdzie zwrócone przeciwko znienawidzonemu łajdakowi wielkiemu księciu Konstantemu, dowódcy wojsk Królestwa Polskiego. Za policję polityczną, za nagradzanie donosicielstwa, za poniżanie polskich oficerów. Ten ruch już się powiększał, już rozlewał się po kraju, już rosły nadzieje.

Ale, choć to upokarzająco przyziemne, nadzieje potrzebowały niestety pieniędzy. Trzeba było finansować nowe struktury, organizować się i dziękować Bogu, że tacy ludzie jak księżna nie bali się wyciągnąć pomocnej dłoni. Nawet po tym, jak po powstaniu Kościuszki Moskale z zemsty dom Czartoryskich w Puławach z ziemią zrównali, a oni sami do Paryża uciekać musieli.

Te drogocenne kamienie, które wiózł do Polski, były jednak czymś więcej niż tylko fortuną. To był symbol. Kamienie ze świętych koron polskich władców, skradzione i splugawione przez Prusaków, które dla muzeum księżnej Czartoryskiej byłyby największą i najświętszą relikwią, a dla spiskowców pokaźnym zastrzykiem gotówki.

A poza tym jakież to napełniające otuchą, że są Polacy, rozsiani co prawda po świecie, którzy zamiast taką fortunę, taki skarb dla siebie zatrzymać, a wszak żyć z niej mogliby i ich wnukowie, woleli oddać ją na rzecz wskrzeszenia Rzeczypospolitej.

Porucznik uśmiechnął się do siebie, czuł wyraźnie, jak w miejsce goryczy rozlewa się w jego sercu duma.

Parowiec tymczasem minął widoczną na horyzoncie niewielką latarnię morską w Portpatrick, która nieśmiało błyskała do nich z oddali.

Porucznik obserwował, jak wielkie boczne koło ciężko pracuje, młócąc wody Kanału Północnego. Z obu sterczących nad statkiem kominów unosił się dym.

Dziwny był to statek. Pierwszy raz takim płynął. Niby żaglowiec, a jednak na parę. Żaglowiec z trzema masztami z normalnym ożaglowaniem i takielunkiem, ale i z wepchniętymi pomiędzy nie dwoma czarnymi blaszanymi rurami, które – nie było co udawać – wyglądały okropnie. Ale za to spokojne wody Morza Irlandzkiego przyjęły ten dziwny ni to żaglowiec, ni to lokomobilę, który pruł z hukiem i prędkością ośmiu co najmniej węzłów.

Drohojowski westchnął i oderwał dłonie od zimnego relingu. Mimo pory roku na środku cieśniny było chłodno. Nad Szkocją gdzieś w oddali wisiały brudnoszare chmury, przez które przedzierał się gasnący błękit powoli ciemniejącego nieba. Statek zostawiał za sobą kłęby unoszącej się pary, a z jego wnętrza dochodził miarowy warkot maszyn.

Porucznik ruszył w kierunku nadbudówki, gdzie było wejście pod pokład. Na samym środku statku, po obu stronach wystawały ponad burty stalowe półkoliste obudowy, za którymi szumiały wielkie boczne koła, cały czas łomoczące wodę.

Wszystko się zmienia, pomyślał, mijając ową konstrukcję. Jeszcze niedawno takie stateczki pływały jedynie po wodach śródlądowych, najczęściej dla uciechy, jako wycieczkowce, a teraz? Maszyny parowe wyręczają żagle na pełnym morzu.

Nagłe uderzenie spowodowało, że stracił równowagę i poleciał bezwładnie na pokład. Od strony dziobu rozległ się, a potem przetoczył pod całym kadłubem, głośny łomot. Statek drgnął i przekrzywił się na prawą burtę, a z jego wnętrza doszedł głośny ryk maszyn parowych.

Porucznik zerwał się na nogi i, przerażony, zadarł głowę. Zobaczył, jak wznoszący się nad pokładem komin bucha ogniem. Statek gwałtownie przechylił się na lewą burtę, a na pokład wdarły się masy spienionej wody.

Porucznik pomknął w kierunku drzwi pod pokład, bo już wybiegali przez nie pierwsi przerażeni pasażerowie.

Albion przechylił się tymczasem ponownie na prawo, od strony bocznego koła dobiegł metaliczny terkot i łomot, a zaraz potem rozległ się wybuch.

ROZDZIAŁ 1

Kanał Północny, początek sierpnia, obecnie

Kanał Północny po kilku godzinach pięknej pogody zdawał się powoli tracić cierpliwość. Wody cieśniny zrobiły się sine, a na niebie powoli gromadziły się chmury.

Matt stał na pokładzie trawlera i co chwilę ocierając mokrą twarz, wpatrywał się w ekran swojego tabletu. Trwało właśnie badanie dna sondą, która miała ocenić przede wszystkim wytrzymałość gruntu i stopień jego zagęszczenia, a także mnóstwo innych parametrów, których znajomość była niezbędna przy tej planowanej inwestycji. Zadaniem załogi było sporządzenie dokładnej mapy dna morskiego oraz dokumentacji hydrogeologicznej dla irlandzkiego koncernu energetycznego.

Wczesnym rankiem natknęli się na jakąś dziwną strukturę. Mógł to być stary, mocno już zniszczony i zeżarty przez plankton statek, ale mogły to być też zwyczajne śmiecie.

Gdyby on decydował, zostawiliby to w cholerę, ale niestety w zawartej umowie był jeden krótki paragraf, który bardzo komplikował mu pracę. W przypadku natknięcia się na szczątki jakiegokolwiek statku musieli natychmiast powiadomić o tym właścicieli trawlera.

Wszystkie wraki, które do tej pory znaleźli, okazywały się kutrami, krypami, rzadziej jakimiś okrętami z czasów drugiej wojny. Każdy z nich można też było łatwo zidentyfikować za pomocą zwykłych robotów wyposażonych w kamery. Ale jego szefowie szukali czegoś innego. Jakiegoś unikalnego żaglowca z silnikiem parowym, który rzekomo zatonął gdzieś tutaj na początku dziewiętnastego wieku.

Matt drgnął, bo nagle zabrzęczał jego radiotelefon.

– Pogoda się psuje – usłyszał głos kapitana Zetlersa. – Każ im wyłazić. Trzeba będzie jeszcze podnieść batyskaf, a za godzinę może już mocno wiać.

– Jeszcze nie podpłynęli do wraku…

– Mają wyłazić teraz! Podpłyniecie sobie, jak się rozpogodzi!

Kapitan się rozłączył, a Matt zaklął. Nie dość, że muszą sprawdzać jakieś cholerne sterty śmieci na dnie, to jeszcze ten uparty Łotysz. Matt cieszył się, że termin jego kontraktu upływał za dwa tygodnie. Był inżynierem, a nie jakimś zasranym poszukiwaczem skarbów.

Westchnął i ruszył do sterowni na pokładzie.

– Wyciągamy ich! – rzucił do operatora, który był w kontakcie z nurkami i zawiadywał rojem dronów wypuszczonych na dno.

– Popatrz! – zawołał operator.

Najpierw dotarły do niego, przerywane jakimś świszczeniem, głosy nurków, a zaraz potem ekran ściemniał. Po chwili zaś kamera ukazała ciemną, brudną wodę, w której raz po raz przepływały jakieś stworzenia. Z mroku wyłoniła się nagle ciemniejsza od tła dziura, jakby rozpadlina.

– To kraniec Rowu Beauforta – rozległ się niewyraźny głos. – Na jego brzegu leży to coś.

Matt zobaczył nagle wyłaniające się z mroku dwa upiorne kominy, a wokół nich las poplątanych lin i sterty zmurszałych, oplecionych przez roślinność resztek pokładów. I nagle obraz ściemniał, prawie jednocześnie urwał się kontakt z batyskafem, a statkiem zatrzęsło.

Tak jakby coś uderzyło w jego dno.

Matt zamarł. Przez cały kadłub kutra przetoczył się przygłuszony łomot. Z zewnątrz dobiegł nagle trzask, coś uderzyło w burty, a zaraz potem rozległ się czyjś głośny krzyk.

Matt wybiegł na pokład i zobaczył, że jeden z marynarzy leży na deskach, zwijając się z bólu. Dwóch innych biegło już ku niemu. Statkiem ponownie zatrzęsło, wtedy jeden z marynarzy stracił równowagę i poleciał na burtę.

Matt ruszył pędem i po chwili był już przy mężczyznach.

– Przewód się zerwał! – krzyknął jeden z nich. – Dillon dostał po nogach.

– Nic mi nie jest – jęknął chłopak, zaciskając zęby. – Zwaliło mnie tylko na pokład.

– Co to było? – drugi z marynarzy złapał za reling i wyjrzał na zewnątrz.

Radiotelefon Matta zatrzeszczał.

– Co z Dillonem? – Matt usłyszał głos Zetlersa.

– Twierdzi, że nic mu nie będzie, ale przewody się zerwały. Nie mamy kontaktu z batyskafem ani z dronami.

W głośniku dało się słyszeć przekleństwo.

Matt chciał właśnie powiedzieć, że trzeba będzie posłać nurków, gdy kilkanaście metrów za rufą zabulgotała nagle woda i po chwili na powierzchnię wyskoczył pomarańczowy kontener.

– Dźwig! – krzyknął Matt w kierunku sterowni. – Podnosimy go!

Chwilę później ramię dźwigu drgnęło i zaczęło się przemieszczać nad rufę.

Przy boi wynurzyli się nagle nurkowie i podpłynęli do kołyszącego się na falach Deep Explorera.

– Coś w nas uderzyło? – Matt wychylił się przez reling. – Co to było, do diabła?

– Ja myślę raczej, że coś wybuchło – odezwał się chłopak nazwany wcześniej Dillonem.

– Wybuchło? – Matt zmarszczył brwi.

Chłopak wzruszył ramionami i powoli zaczął się podnosić.

– A bo to pierwszy raz tutaj? Nie wiesz, gdzie jesteśmy?

Matt odetchnął. Może było na to trochę za wcześnie, ale i tak odczuł ulgę. Na myśl o tym, że Deep Explorer mógłby ugrzęznąć na dnie, od razu robiło mu się słabo. Wyglądało jednak, że, oprócz pręg na nodze tego chłopaka, nie było większych szkód. Drony powinny automatycznie wrócić na powierzchnię, więc je pewnie także odzyskają.

– Na lądzie niech to obejrzy lekarz. – Matt skinął głową w kierunku kolan chłopaka. – Żebyś jakiegoś złamania nie miał.

– Nic nie jest złamane. – Chłopak postawił nogę na pokładzie i zacisnął zęby. – Kurwa!

– No właśnie – burknął Matt. – Zabierz go do środka. – Skinął głową na jednego z marynarzy. – Niech nie łazi, bo sobie jeszcze pogorszy.

Dillon pokuśtykał na jednej nodze wsparty na ramieniu kolegi. Matt patrzył na nich oparty o reling.

Deep Explorer kołysał się na coraz silniejszych falach, a nurkowie mocowali właśnie do niego liny. Po chwili dźwig zaterkotał, a pomarańczowy kontener zaczął się unosić nad wodę.

Matt oczywiście wiedział, gdzie właśnie są. W końcu to dlatego robili tak dokładne badania i fotografie dna. I dlatego Zetlers wściekał się za każdym razem, gdy nurkowie oddalali się choćby o metr od wytyczonych przez boje akustyczne tras.

ROZDZIAŁ 2

Londyn, dwa tygodnie później

Mikrobus z emblematami angielskiej firmy spedycyjnej skręcił z Lombard Wall w Riverside. Jechał wzdłuż muru z żółtej cegły, pocerowanego gdzieniegdzie współczesnymi ogrodzeniami z betonowych paneli. Przy wąskiej uliczce stały zapuszczone magazyny i dawno nieremontowane budynki fabryczne, a tylko miejscami wyrastała lśniąca czerwienią licowej cegły nowa zabudowa jakiejś firmy. Volkswagen minął ostatnie metry wąskiej Riverside i zatrzymał się przed ogrodzeniem, za którym widać było spory wybetonowany plac, a nieco dalej Tamizę. Stalowa brama drgnęła i powoli zaczęła się przesuwać. Po chwili samochód minął ją i zatrzymał się przed wrotami stojącego tutaj magazynu.

Na piętrze, w sporej sali, której okna wychodziły na plac przed budynkiem, przy jednym z nich stał właśnie wysoki ciemnowłosy mężczyzna i wpatrywał się w parkujący samochód.

– Przyjechał transport. – Odwrócił się i spojrzał z ożywieniem w kierunku długiego stołu, przy którym siedziało kilku mężczyzn i dwie kobiety.

– Przywieźli?! Serio? – Szczupły blondyn w białej koszuli poderwał się i doskoczył do okna.

– Usiłuję wam właśnie wytłumaczyć… – Potężnie zbudowany mężczyzna w grafitowym garniturze spojrzał z irytacją na jasnowłosego kolegę. – Johann! Do diabła! Jest po osiemnastej! Nie uporamy się z tymi papierami do północy!

Z dołu dobiegł łoskot otwierających się drzwi magazynu.

Johann odwrócił się w kierunku oszklonej ściany, która oddzielała salę konferencyjną od galerii zawieszonej nad parterem budynku. Już miał wypaść na zewnątrz, gdy mężczyzna w grafitowym garniturze poderwał się od stołu i zastąpił mu drogę.

– Dosyć tego! – warknął. – Tym razem nikomu nie pozwolę pętać się po magazynie.

– Zwariowałeś, Dermot – zdenerwował się Johann. – Przecież się nie pali!

– Pali się, do diabła! – odburknął Dermot. – Wracaj do stołu! Został nam tydzień, żeby dopiąć wszystkie formalności i załatwić duperele typu noclegi, pozwolenia, opłaty…

– Noclegi mamy załatwione – odezwał się pucułowaty mężczyzna, podnosząc głowę znad sterty akt. – Bridget zarezerwowała nam cały hotel do końca sierpnia, z możliwością przedłużenia.

– A ochrona? – zapytała jedna z kobiet, szatynka w eleganckim szarym kostiumie. – Możemy mieć kłopot z mediami.

– Wszystko załatwia Peter Ward z Oskar & Oliver. Im akurat nie trzeba patrzeć na ręce. Siadaj! – Dermot pchnął lekko Johanna w kierunku stołu. – To przez ciebie potrzebujemy ochrony! Jakby mało było kłopotów.

– Jasne – parsknął Johann. – Bo to moja wina.

– Stryj ma do mnie pretensję, że pod naszą kancelarią wystają hieny z portali plotkarskich.

– Pod naszą agencją także. – Szatynka wzniosła oczy do nieba.

– No raczej bym się zdziwił, gdyby tak nie było, Gwen – stwierdził pucułowaty Jamie. – W końcu jesteś jego dziewczyną.

– Niestety… – Johann westchnął ciężko. – Nasza szefowa marketingu, Bea – dodał dla wyjaśnienia – twierdzi, że to się nie skończy do grudnia.

– To cud, że nie wytropili tego miejsca – odezwał się stojący nadal pod oknem brunet.

– Nie cud, tylko matka. – Johann uśmiechnął się cierpko. – Ciebie w Polsce przynajmniej nikt nie prześladuje.

– Ale za to tutaj w dalszym ciągu jestem czarnym charakterem. – Igor usiadł przy stole, wyciągnął nogi i westchnął ciężko. – Tajemniczy typ z Europy Wschodniej, który wpędził w kłopoty Johanna Carleya, syna lorda, londyńskiego celebrytę i ulubieńca mediów w jednej osobie. – To powiedziawszy, uśmiechnął się z przekąsem do przyjaciela.

– Dlaczego akurat do grudnia? – zapytała z roztargnieniem druga z kobiet, blondynka ze związanymi ciemną wstążką włosami, która studiowała akurat jakieś plany.

– No jak dlaczego? – zapytał z uśmiechem ostatni z mężczyzn, wysoki, przystojny brunet, który do tej pory nie zabrał jeszcze głosu. – Wielka feta w Windsorze. Wtedy król nadaje tytuły szlacheckie, te wszystkie ordery podwiązki i inny badziew.

– Tak naprawdę cały czas nie ma jeszcze ostatecznej decyzji króla – stwierdził Johann lekceważąco. – To, że William się wygadał, o niczym jeszcze nie świadczy.

– Och, daj spokój – westchnął Dermot. – To oczywiste, że nadadzą ci ten tytuł. Nie stracą takiej okazji do zrobienia reklamy firmie1. Czy możemy w końcu wrócić do zasadniczego tematu? – zapytał z rozdrażnieniem, spoglądając na siedzące przy stole towarzystwo.

– Możemy – odparł łaskawie Jamie, dwornie schylając głowę i machając chusteczką, czym wzbudził śmiech Ruperta i ściągnął na siebie pobłażliwo-pogardliwe spojrzenie Dermota.

Mieszcząca się przy Riverside firma eksploracyjna Sedinum Exploration, której obrady właśnie trwały, powstała podczas letniego nurkowania na Bałtyku. To wtedy natknęli się na wodach terytorialnych Danii na wrak starego okrętu. Cała ósemka, wliczając nieobecną na naradzie szczecińską dziennikarkę Paulinę Weber, poznała się właśnie wtedy, a gdy ugoda z Danią przyniosła im całkiem spory dochód, zdecydowali się kontynuować tę awanturniczą działalność. Działalność, która od tamtego czasu kilkukrotnie już wpakowała ich w kłopoty, z wejściem w drogę niebezpiecznej konkurencji włącznie, ale też z uratowaniem życia angielskiemu księciu, co jednak również można było zaliczyć do kłopotów. Na pewno natomiast do superkłopotów zaliczała się ogromna popularność w plotkarskich mediach, która dopadła zwłaszcza bezpośrednio we wszystko zamieszanego Johanna2.

Dermot podniósł dłoń i uruchomił rzutnik. Po chwili na ekranie ukazał się pokład trawlera, a w tle kołyszący się na wodzie pomarańczowy Deep Explorer.

– Nasz statek stoi w przystani w Portpatrick – powiedział, spoglądając na swoich wspólników. – Artjom na razie tylko pobieżnie sprawdził stan kadłuba i na szczęście nic poważnego się nie stało. Straciliśmy natomiast dwa podwodne drony, bardzo porządne, przemysłowe – dodał, patrząc znacząco na wszystkich przy stole, jakby chciał im uzmysłowić skalę straty. – Uszkodzenia przewodów batyskafu na szczęście są niewielkie…

– Wiadomo w końcu, co tam się stało? – wpadł mu w słowo Rupert.

– W pierwszej chwili wszyscy myśleli, że coś uderzyło w kadłub od dołu – odezwał się Johann. – Ale ponieważ pozrywały się przewody i stracili także drony z kamerami, to nie mamy żadnych nagrań. Mieli nadzieję, że wrócą automatycznie, ale niestety nie wróciły.

– Czyli nie wiadomo, co się stało?

– Przerwałeś mi – fuknął na Ruperta Dermot. – Kończąc o batyskafie. Uszkodzenia są niewielkie, ale i tak nie możemy go używać bez dokładnej kontroli i prac konserwacyjnych. Natomiast…

– Jak to? – Rupert podniósł brwi. – Czyli nie mamy największego ROV-a?

– Nie mamy – odparł Dermot i pokręcił głową. – Co do tego, co się tam wydarzyło, to według miejscowych był to wybuch w Rowie Beauforta. Takie rzeczy zdarzały się już tam nie raz.

– A parowiec leży na krańcu tego rowu. – Alice podniosła głowę znad map, które cały czas studiowała.

– Jakieś pięćdziesiąt metrów od rozpadliny – skinął głową Dermot. – Nie zdążyli go zbadać. Są tylko bardzo niewyraźne zdjęcia z jednej z kamer robota.

To powiedziawszy, Dermot kliknął pilotem i na ekranie ukazały się mroczne szczątki statku, ledwie widoczne zza firanki planktonu i innych unoszących się w wodzie drobnych żyjątek.

– Czyli nie ma właściwie stuprocentowej pewności, że to jest ten statek?

– To mamy właśnie ustalić.

– Sąsiedztwo rowu sprawia, że to bardzo niebezpieczne. – Alice odłożyła w końcu mapy na stół i spojrzała na ekran.

– Ale tylko teoretycznie – odezwał się Johann. – Przecież cały czas monitorują to miejsce…

– Chciałeś powiedzieć, że cały czas chowają głowy w piasek – prychnął Jamie. – Sytuacja z roku na rok się pogarsza, a politycy traktują tę sprawę jak gorący kartofel.

– To nie jest jedyny problem związany z tym miejscem – westchnął ciężko Dermot i kliknął znowu pilotem, a na ekranie ukazała się mapa satelitarna jakiegoś akwenu.

– Kanał Północny to wąskie gardło między Szkocją a Irlandią, którym bez przerwy przepycha się mnóstwo jednostek. Na szczęście Albion leży nieco z boku głównych tras…

– O ile to Albion – wtrąciła Alice.

– Tak – potwierdził Dermot. – Jeśli to Albion, to leży jakieś dziesięć kilometrów od stałych tras promów. Dzięki wsparciu ojca Johanna udało nam się na szczęście dostać błyskawicznie wszelkie zgody na…

– Przecież North Wind Energy miała już wszystkie pozwolenia – zdziwiła się Gwen. – Nie mogliśmy po prostu ich przejąć?

– Za tydzień, a właściwie za cztery dni kończy się nasz kontrakt z nimi – odparł Dermot z irytacją. – Mówiłem wam to już tyle razy, że teraz będę rzucał w każdego, kto o tym wspomni, czymś naprawdę ciężkim.

– A skąd ja miałam wiedzieć…

– Wszystkie zezwolenia były zresztą wystawione bezpośrednio na nich, nie dałoby się ich ot tak po prostu przepisać na nas. O tym też mówiłem wielokrotnie.

– Ja pracuję w handlu nieruchomościami – broniła się Gwen.

– A ja jestem lekarką – wtrąciła blondynka.

– A mnie jako waszego księgowego najbardziej interesuje jednak koszt tego gówna, które tutaj właśnie przyjechało. – Jamie, zmieniając temat, skinął głową w kierunku okna.

Na moment zapadła cisza, po czym Dermot ponownie manifestacyjnie westchnął.

– Dlatego właśnie przed chwilą wspomniałem, że straciliśmy trochę sprzętu. Tym razem nie było rzeczywiście rady. Potrzebowaliśmy nowych dronów podwodnych, i to dobrych. Straciliśmy też robota, o czym także wspominałem, więc również trzeba było go kupić.

– Czy my w ogóle planujemy tam nurkować? – zapytał Rupert. – À propos tych wybuchów.

– Oczywiście, że planujemy – odezwał się Johann. – Dopiero co wszyscy żeście jęczeli, że już nie nurkujemy, że to już nie jest dawna przygoda i że nasza firma zajmuje się wyłącznie usługami dla przemysłu.

– Otóż to – potwierdził Dermot. – A ty akurat jęczałeś najbardziej – dodał i spojrzał na bardzo zniecierpliwionego Ruperta.

– Dlatego właśnie, czyli z powodu ryzyka wybuchu, każde zejście poprzedzimy bardzo dokładnym rekonesansem dronów. – Dermot cofnął jedno zdjęcie i na ekranie znowu ukazał się niewyraźnie majaczący wrak. – Niestety nie mamy dokładnych planów tego parowca. Nawet nie wiemy, jaki to był typ. Będziemy musieli się oprzeć na bardzo przybliżonych cechach modeli z tego samego okresu, czyli z początku dziewiętnastego wieku. Wszystko, czym dysponujemy, to grafika z tysiąc osiemset dwudziestego siódmego roku.

Igor Fleming, jedyny w tym towarzystwie Polak, wpatrywał się w kłócących się kolegów i czuł, że coraz bardziej podnieca go myśl o projekcie, który właśnie omawiali. Miał wprawdzie pewne obawy, bo ostatnio zawsze tak się zaczynało, po czym sytuacja rozwijała się w zupełnie innym kierunku, ale tym razem jednak wszystko było zbyt zaawansowane, żeby coś mogło, ot tak po prostu, pokrzyżować im plany.

Mimo że znał ich wszystkich od dobrych kilku lat, cały czas trudno mu było uwierzyć, że wszystko tak dziwnie się potoczyło. Johann, na co dzień dyrektor kreatywny w londyńskiej agencji reklamowej, prywatnie syn lorda Charlesa Carleya, Gwen Crichton-Stuart, teoretycznie utrzymująca się z pracy w biurze nieruchomości, ale jej rodzina miała jakieś wielkie latyfundia, prawnik Dermot Carmondeley, lekarka Alice Griffin-Norton, oboje z tej samej sfery. I tylko Jamie McGowan i Rupert Wickham byli kolegami Johanna z jego agencji. Odpowiednio księgowy i fotomodel. Nigdy w życiu nie poznałby nikogo z tego towarzystwa, gdyby Paulina nie wplątała ich kiedyś w aferę związaną z katastrofą pewnego biurowca w centrum Szczecina…

Zaraz… Paulina! Zapomniał im powiedzieć!

Alice patrzyła z powątpiewaniem na stary wizerunek trójmasztowego żaglowca z wystającymi z pokładu dwoma kominami i wielkimi kołami po bokach.

– Czyli na dobrą sprawę nie wiemy nawet, w której części kadłuba były kabiny pasażerskie? – spytała w końcu.

– Mniej więcej wiemy. – Dermot wskazał środek statku. – Były podobne, jeśli chodzi o konstrukcję. Te pierwsze parowce miały jeszcze koła łopatkowe, napędzane przez kotły parowe na węgiel i drewno, więc w bezpośrednim sąsiedztwie musiały być ładownie. Miały też zwyczajne maszty. Kabiny pasażerskie mieściły się w śródokręciu lub bliżej rufy.

– To musiał być wówczas wyjątkowo nowoczesny statek – mruknął Igor. – W tysiąc osiemset dwudziestym dziewiątym pływał, ot tak sobie, na trasie Liverpool–Szczecin, a pierwszy parowy liniowiec pokonał Atlantyk dopiero w tysiąc osiemset dziewiętnastym chyba? Racja? – zapytał i spojrzał na Dermota.

– Pierwszy przez Atlantyk przepłynął amerykański Savannah, ale to był raczej zwykły żaglowiec wyposażony w koło łopatkowe i maszynę parową. Połowę drogi przebył na żaglach, dlatego czasem się mówi, że pierwszy był jednak w tysiąc osiemset trzydziestym ósmym roku irlandzki Sirius…

– W którym przed dotarciem do Nowego Jorku zabrakło węgla i drewna i załoga porąbała całe wyposażenie i część pokładów, po to tylko, żeby nie użyć żagli – wtrącił Johann.

– Popatrzcie… – Dermot znowu wyświetlił na ekranie niewyraźne zdjęcie wraku i wskazał coś laserowym punkcikiem. – Tu pośrodku, jak nic, widać koło łopatkowe. To z pewnością był taki niewielki bocznokołowiec. Zgodnie z zachowaną w archiwum w Liverpoolu dokumentacją śledztwa Albion musiał zatonąć gdzieś na północny zachód od wyspy Man. Wszystko się zgadza.

Przez chwilę patrzył po kolei na każdego przy stole, po czym mówił dalej:

– W dokumentacji nie ma zbyt wiele o jego wymiarach. Jest podana tylko ładowność, czyli trzysta pięćdziesiąt ton. Sirius miał ładowność czterysta dwadzieścia ton i zabierał czterdziestu pasażerów…

– Tylu zabrał w rejs do Nowego Jorku – wtrącił Johann. – Pewnie mógł zabrać więcej. To był statek, który z założenia miał pływać tylko po Morzu Irlandzkim. Żeby pokonać Atlantyk, zlikwidowano część kajut i zamieniono je na magazyny opału.

– Savannah miał trzysta dwadzieścia ton, trzydzieści metrów długości i miejsce dla trzydziestu pasażerów, więc Albion nie mógł mieć dużo więcej miejsc – upierał się Dermot. – Great Western ze stoczni w Bristolu, kolejny w wyścigu o pokonanie Atlantyku, miał aż siedemdziesiąt metrów i on rzeczywiście mógł zabrać stu dwudziestu pasażerów…

– Po co my o tym w ogóle mówimy? – zniecierpliwił się Jamie.

– Ponieważ musimy odnaleźć tylko jednego jedynego pasażera – odezwał się ponuro Igor. – Porucznika Drohojowskiego, który dwudziestego pierwszego lipca tysiąc osiemset dwudziestego dziewiątego roku wsiadł w Liverpoolu na pokład tego statku i nigdy nie dotarł do Szczecina.

– Zatem im mniej będzie tam trupów, tym lepiej – dodał Dermot.

Na moment zapanowała złowroga cisza.

– A gdzie on mógł trzymać te szafiry? – myślał głośno Rupert, wpatrując się w grafikę parowca.

– Możliwe, że kapitan miał sejf – odparł Johann. – To by nam wiele ułatwiło.

– No jasne… – jęknął Jamie. – Nie ma nic lepszego niż włamywanie się do starego, zardzewiałego sejfu sto metrów pod wodą.

– Sto pięć metrów – poprawił go odruchowo Dermot. – Od tego właśnie jest ten robot, którego dopiero co przywieźli. Specjalistyczny robot przemysłowy do prac inżynieryjnych.

– A jeśli trzymał je przy sobie? – dopytywał Rupert. – Może miał taki kuferek, do którego był przykuty kajdankami?

– Naoglądałeś się za dużo filmów – stwierdziła Alice. – Koncepcja sejfu kapitana wydaje mi się bardziej przekonująca.

– Zwłaszcza wobec wizji poszukiwania kościotrupa dryfującego z przykutym do ręki kuferkiem – dodał Jamie.

– Ty i tak nie będziesz nurkował. – Dermot spojrzał na niego pobłażliwie. – Nie będziemy cię tam niańczyć.

– Oczywiście, że nie będę nurkował – warknął Jamie. – Sami sobie będziecie pływali w tych śmieciach i wśród trupów.

– A co z szacunkiem dla ofiar? – zaniepokoiła się nagle Gwen. – Nie wiemy, ile osób tam utonęło. To przecież taki podwodny cmentarz.

– Wrak nie jest naniesiony na mapy – wyjaśnił Dermot. – Podwodny cmentarz to termin prawny, a wraku nie ma w rejestrach miejsc określonych tym mianem. Jeśliby tak było, musielibyśmy uzyskać zgodę lokalnych władz, a może i jakiegoś ministerstwa.

– Ale nie chodzi przecież o zgodę władz, tylko o względy etyczne.

– Skoro wrak nie jest podwodną nekropolią w sensie prawnym, to nie jest tym samym chroniony żadnymi przepisami.

– Czyli nie jest objęty żadną ochroną? – upewnił się Igor z niedowierzaniem.

– Przecież dopiero tydzień temu go znaleziono. Poza tym tylko my wiemy, że to może być Albion. No i to zwyczajny statek pasażersko-towarowy, w dodatku pruski. Mianem zatopionych cmentarzy nazywane są wielkie liniowce, okręty wojenne i tym podobne jednostki, na których rzeczywiście zginęły setki ludzi.

– Tutaj także mogło utonąć, wliczając załogę, nawet jakieś sześćdziesiąt osób – powiedziała ponuro Gwen, wpatrując się w grafikę starego parowca.

Dermot wzruszył ramionami.

– Na każdym zatopionym statku ktoś utonął, a o tym tutaj tak naprawdę nic nie wiemy. Przecież poszedł na dno raptem jakieś piętnaście kilometrów od brzegu Szkocji. Może większość pasażerów jednak się uratowała.

– Akta ze śledztwa nie wspominają nic na ten temat? – Igor spojrzał na Johanna.

– Jest tam tylko o tym, że Albion zatonął dwa dni po wyjściu z portu w Liverpoolu i że ostatni raz był widziany z latarni morskiej w Corsewall.

– Tej samej, którą zbudował inżynier Robert Stevenson, dziadek Roberta Louisa Stevensona – wtrącił Dermot. – Tego od Wyspy skarbów, młocie – dodał wyjaśniająco, widząc pytające spojrzenie Jamiego.

– Sam jesteś młotem – warknął Jamie. – Nie pamiętam wszystkich lektur ze szkoły.

– To nie lektura, baranie.

– Zamknijcie się – uciszyła wspólników Gwen. – Zatem, skoro w aktach dochodzenia nie sporządzono żadnej notatki o ofiarach, niestety wychodzi na to, że wszyscy utonęli.

– Albo wręcz przeciwnie – wtrąciła Alice. – Że wszyscy się uratowali.

– To co by się wtedy stało z porucznikiem? – spytał Igor. – Szafiry nie trafiły do Polski. Żaden katalog kolekcji Izabeli Czartoryskiej nie wspomina nawet słowem o szafirach.

– Może znalazł się na nie inny kupiec. – Johann wzruszył ramionami.

– I nic by się na ten temat nie zachowało?

– Połowa listów Elizy Radziwiłłówny przecież zaginęła. Zresztą, jak na potrzeby powstania listopadowego, to i tak była kropla w morzu.

– O czym wy, do diabła, mówicie? – spytał Jamie.

– To bałwan! – Dermot z niedowierzaniem pokręcił głową. – Ileż razy można mówić o tym samym?

– Nic nie mówiliście o żadnej Radziwiłłównie!

– Przecież Karen o niej opowiadała.

– Ale tylko o tym, co się działo w Stanach.

– Nieważne! – zezłościł się Dermot. – Znowu przez wasze bredzenie oddaliliśmy się od głównego tematu, a jest prawie dwudziesta! Za tydzień mamy być w Portpatrick, a was nagle wzięło na rozterki moralne i historyczne dywagacje.

– To ważne tematy – zaperzyła się Gwen.

– Ale nie na tydzień przed wyjazdem! – Dermot spiorunował ją wzrokiem. – Od dwóch miesięcy wam przypominam, że kończy się kontrakt z firmą wiatrową, ale nikogo to nie interesowało.

– Trochę dużo się wtedy działo – wtrącił z przekąsem Johann.

– Pogadamy o tym wszystkim na miejscu – uciął Dermot. – Teraz musimy jeszcze ustalić, co kto zabiera i jak tam jedziemy. Poza tym miejscowe władze chcą dokładnej listy osób, które zamierzają nurkować przy wraku. Musimy się teraz zdecydować, kto będzie schodził, a kto zostanie na pokładzie.

– A hotel? – spytał Rupert.

– Co hotel?

– W końcu mamy zarezerwowany czy nie?

– Hotel załatwiła żona Jamiego – jęknął Dermot. – Już o tym mówiliśmy. Hotel mamy cały dla siebie. Na szczęście jest ogrodzony. Ochronę załatwia Ward. Ward też będzie z nami na miejscu…

– No i Paulina. – Igor stwierdził, że to najlepszy moment, żeby o tym wspomnieć.

Na chwilę zapanowała cisza, a zaraz potem rozległ się głośny aplauz.

– Nareszcie! – zawołał Jamie. – Tak się skupiła na tej swojej robocie, że już w ogóle dla nas czasu nie miała.

– Przecież widzieliśmy się dwa tygodnie temu w Szczecinie – przypomniał mu Igor.

– E tam! – Jamie machnął ręką. – Kolacja i to wszystko.

– No więc teraz bierze urlop i spędzi z nami całe dwa tygodnie.

– Dwa tygodnie w gównianym miejscu, w którym stale pada deszcz – wtrącił Rupert.

– Klimat się ociepla i coraz częściej nawet w Szkocji świeci słońce. – Johann uśmiechnął się do Jamiego. – Bridget ostatnio wydawała mi się jakaś opalona.

Jamie westchnął.

– Bo jak zwykle wyciągnęła mnie na weekend na południe Francji do swojej pomylonej rodzinki. Na szczęście ona także uważa, że tylko ja mogłem wymyślić takie kretyństwo jak urlop w Szkocji.

– Gdybyś ty miał decydować, to spędzilibyśmy dwa tygodnie na kanapie koło lodówki – odezwał się Dermot.

– Gdyby tylko ciebie tam nie było, to byłby najlepszy urlop mojego życia – odgryzł się Jamie.

– Dobra! – Dermot uderzył dłonią w stół i sięgnął po stertę papierów. – Pozostało nam jeszcze ustalenie różnych spraw formalnych. Ostrzegam, że będę ucinał każde bredzenie nie na temat, bo za chwilę będzie dziewiąta, a ja muszę jeszcze przejrzeć papiery do jutrzejszej rozprawy…

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

PRZYPISY

1   „Firmą” na Wyspach Brytyjskich nazywana jest angielska rodzina królewska (wszystkie przypisy pochodzą od autora). [wróć]

2   Ta historia opisana jest w książce Bursztynowa, której niniejsza opowieść jest bezpośrednią kontynuacją. [wróć]