Krzyż Pański - Leszek Herman - ebook + audiobook + książka

Krzyż Pański ebook i audiobook

Leszek Herman

4,5
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Dwa stare kufry z tajemniczym dopiskiem „IIWW 45–47 POLAND”, znalezione przypadkiem w piwnicy brytyjskiego Archiwum Narodowego, zapoczątkują śledztwo, które obejmie pół Europy. Co kryje się w ich wnętrzu?

George O’Malley, pracownik Archiwum Narodowego Wielkiej Brytanii, odlicza miesiące do emerytury. Wie już jednak, że ostatnie tygodnie w pracy będą bardzo intensywne. Jego przełożeni oczekują, że jeszcze przed odejściem rozpocznie inwentaryzację dokumentów pochodzących z pierwszych lat po drugiej wojnie światowej. Wśród regałów pełnych starych faktur i nikomu niepotrzebnych papierzysk znajduje tajemnicze kufry należące do Billa Bentincka, ambasadora Jej Królewskiej Mości Polsce w latach 1945–1947. Ich zawartość prowokuje mnóstwo pytań, na które nie ma jednak odpowiedzi. W kufrach znajdują się przede wszystkim oprawione w skórę księgi i teki pełne dokumentów. O’Malley szybko orientuje się, że ma do czynienia z rodzinnym archiwum, którego ostatnią właścicielką była hrabina Elżbieta Radecka-Mikuliczowa. Jej spadkobierczynią jest mieszkająca w podszczecińskim Dalewie Anna Fleming. Ona i jej wnuczka Karen próbują odszyfrować tajemniczy testament hrabiny.

Gdzie znajduje się trzecia skrzynia, zaginiona, ale wspomniana w testamencie? Czy potomkom hrabiny uda się odnaleźć skarb z czasów Napoleona? I kim są tajemniczy ludzie także biorący udział w wyścigu po spadek? W walce o zaginioną fortunę będą gotowi posunąć się do ostateczności...

Od Francji przez Szczecin aż po Kresy Wschodnie – śledztwo, które prowadzą spadkobiercy hrabiny Radeckiej-Mikuliczowej, obejmie pół kontynentu i kilkaset lat europejskiej historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 612

Data ważności licencji: 7/27/2026

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 36 min

Lektor: Mikołaj Krawczyk

Data ważności licencji: 7/27/2026

Oceny
4,5 (410 ocen)
263
102
35
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kowalskakatarzynka

Nie oderwiesz się od lektury

Nie można się oderwać od lektury.
20
sylwia_2001

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam książki tego autora, nie można się od nich oderwać, szkoda tylko że nie wszystkie książki Leszka Hermana są w tez formie audiobooków, tylko tak ,,czytam,, książki Leszku twórz jak najwięcej twoja fanka
10
marcelin23

Nie oderwiesz się od lektury

Książka dla osób lubiących powieści sensacyjni-przygodowe. Nawiązująca do historii Polski (jak zwykle) ale przez to o wiele ciekawsza. Az chciałoby się mieć tak bogatą historię rodzinną albo tak dobrze udokumentowaną. Czasami pojawia się nutka zazdrości 😀. I chyba większość chciałaby mieć w rodzinie osobę znającą szczegółową całą historię rodzinną. Polecam
10
AniaKon

Nie oderwiesz się od lektury

To kolejna książka Leszka Hermana od której nie można się oderwać. Polecam gorąco
10
emerytka1950

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna i niesamowita książka. Bardzo polecam.
00



Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Małgorzata Burakiewicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Lingventa (Barbara Milanowska, Magdalena Zabrocka)

Zdjęcie wykorzystane na okładce

© Jan Jakub Nanista/Unsplash

Na okładce wykorzystano także zdjęcie Marii Różyńskiej oraz grafikę przedstawiającą herb rodu Mikuliczów.

Materiały te pochodzą z archiwum rodziny Radeckich-Mikuliczów.

Mapa i drzewo genealogiczne wykorzystane na wewnętrznej stronie okładki zostały narysowane przez Marcina Hermana.

© by Leszek Herman

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

Ta książka jest fikcją literacką i wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do realnych osób i zdarzeń jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe.

ISBN 978-83-287-1850-0

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Mojej Babci Marii z Różyńskich Radeckiej-Mikuliczowej

Szkielet pałacu oczyma martwymi patrzy na zachód różany,

a wicher północny uderza o ściany,

po parku liśćmi suchymi szeleści

i szepce dawne przedziwne powieści…

Henryk Skirmunt, Ballada o Belmoncie

Polska stanowi największy krzyż pański europejskiej dyplomacji.

Arthur James Balfour, minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii na posiedzeniu gabinetu 22 marca 1917 roku w sprawie przyszłych granic Polski

Prolog

LONDYNWczesną wiosną

Przez uchylone okno do wnętrza niewielkiego biurowego pokoju dochodził monotonny, nieprzerwany szum miasta. Kakofonia dźwięków, z której przy odrobinie skupienia można było wyłowić warkot silników samochodowych, urywane sygnały karetek pogotowia i policyjnych radiowozów, niecierpliwe klaksony, a także łoskot szyn kolejki podmiejskiej przetaczającej się mostem Kew Railway Bridge nad Tamizą. A tłem dla tego chóru było miarowe, przygnębiające dudnienie deszczu o szyby. Wczesna wiosna w Londynie zdecydowanie mogła wpędzić człowieka w ciężką depresję.

George Mathew O’Malley, starszy inspektor TNA[1] – Archiwum Narodowego Wielkiej Brytanii, konkretnie Wydziału Akt Gospodarczych, zajmującego się dokumentami administracyjnymi i ekonomicznymi – odliczał właśnie już nie lata, ale miesiące do emerytury. Do niedawna miał jeszcze cichą nadzieję, że uda mu się bez jakichś większych zawirowań spędzić w spokoju ostatni rok pracy, a ta od lat zapowiadana robota, którą za każdym razem odkładano z powodu przesuwania funduszy na ważniejsze cele, spadnie jednak na barki jego następcy. Niestety kilka tygodni po Nowym Roku szefostwo wydziału w końcu się zdecydowało. Zlecono wykonanie inwentaryzacji dokumentów z pierwszych lat powojennych, a w nich właśnie panował największy bałagan i najwięcej akt było niezdigitalizowanych. Akta te, w przeciwieństwie do tajnych dokumentów służb specjalnych, protokołów komisji rządowych czy różnego rodzaju śledztw z tego okresu, nie wzbudzały większego zainteresowania i właściwie nikomu nie były potrzebne, może poza kilkoma naukowcami z dziedzin zbliżonych do statystyki lub historii, którzy raz na jakiś czas w nich szperali. Natomiast rozmaici dziennikarze tropiący sensacje z czasów Winstona Churchilla czy Chamberlaina lub komisje obcych rządów, które domagały się odtajnienia dokumentów z czasów drugiej wojny, omijały wydział O’Malleya szerokim łukiem.

Kilka wielkich sal wypełniono równo poustawianymi stalowymi regałami. Zgromadzono na nich pożółkłe teczki i pudła. Te wypełnione były starymi papierzyskami, wśród których znajdowały się rozmaite rachunki administracji rządowej, spisy inwentarzowe wyposażenia placówek dyplomatycznych i ministerstw, stare faktury i rachunki za przeróżne zakupy i usługi, od ciasteczek na posiedzenia parlamentarne po renowacje gmachów rządowych. Regały ciągnęły się długimi na kilkadziesiąt metrów szpalerami, pomiędzy którymi, jak nory kretów, przebijały się korytarze poprzeczne. Świetlówki nad przejściami zapalały się niemrawo, mrugając, jakby niechętnie budziły się z letargu.

Szefostwo przy okazji inwentaryzacji zleciło także digitalizację wszystkich tych zapomnianych zbiorów, przez co praca posuwała się w żółwim tempie. Każdy dokument trzeba było obejrzeć, sprawdzić, czy nie został omyłkowo zakwalifikowany do tej części archiwum, zweryfikować klauzule tajności, które dla niektórych z tych akt wciąż jeszcze obowiązywały, a następnie wykonać elektroniczną kopię, umieścić ją we właściwym miejscu, a dane wprowadzić do katalogów.

O’Malley przeżył już dwie takie wielkie inwentaryzacje zbiorów. Jedną, na samym początku swojej kariery, gdy część akt przenoszono ze starego budynku na Chancery Lane w City do nowych magazynów w Kew, i największą rewolucję, gdy ministerstwo po stu pięćdziesięciu latach wiernej służby postanowiło oddać ogromny neogotycki gmach, wyglądający jak szkoła w Hogwart, londyńskiemu uniwersytetowi Kings College London. Archiwum, które wówczas jeszcze nazywano Biurem Akt Publicznych, przeprowadziło się wtedy do nowo wybudowanego, gargantuicznego gmachu w dzielnicy Richmond w Kew, nieopodal Królewskich Ogrodów Botanicznych.

Ta obecna inwentaryzacyjka części akt nijak się oczywiście miała do tamtej rewolucji, ale i tak przysparzała wielu kłopotów, a pracujący przy niej od dwóch miesięcy archiwiści co rusz natykali się na jakieś rafy.

O’Malley, który właśnie odebrał telefon od jednego z młodych inspektorów, westchnął ciężko, oderwał się od monitora, skrupulatnie pozamykał wszystkie otwarte dokumenty, które akurat miał na ekranie, i ruszył w kierunku magazynów, gdzie pojawił się właśnie jakiś nowy problem. Tym razem w części zbiorów oznaczonych kryptonimem IIWW 45–47.

Na czym polegał ów problem, O’Malley domyślił się od razu, jak tylko stanął w progu magazynu.

Na podłodze pomiędzy regałami stały dwa ogromne kufry.

Drewniane, poczerniałe ze starości i zamknięte potężnymi sztabami z kutego żelaza. Na pokrywach obu grubymi taśmami klejącymi przymocowane były teczki z widocznymi pożółkłymi kartkami.

– Co to jest? – O’Malley spojrzał po kolei na dwóch stojących nad kuframi młodych archiwistów.

– Opisane jako własność Billa Bentincka. – Jeden z młodzieńców poprawił okulary. – Ktokolwiek to jest – dodał i wzruszył ramionami.

O’Malley ukucnął przy pierwszym kufrze i sięgnął po kartę inwentarzową.

Kufer, jak wynikało z zapisów, został zarchiwizowany przez Biuro Akt Publicznych zaraz po wojnie. Pierwszy wpis pochodził z września 1947. Skrzynię przyjęto do archiwum z nadaniem najniższej klauzuli tajności i nie określono terminu ujawnienia zawartości. Kolejna pieczęć pochodziła z sierpnia 2003. Status bez zmian – tak brzmiał wpis z tego okresu.

O’Malley zmarszczył krzaczaste brwi, podniósł się i podszedł do jednego z czterech komputerów stojących rzędem na długim stole pod ścianą. Wstukał numery katalogowe obu kufrów i po chwili wpatrywał się w foldery, na których widniały tylko zdjęcia obu skrzyń i opis, wnoszący niewiele więcej niż ten z kart inwentarzowych.

– W dwa tysiące trzecim była przeprowadzka z Chancery Lane – mruknął pod nosem, drapiąc się w brodę. – Pewnie wtedy przystawili tę drugą pieczęć i nikt się tym nawet nie zainteresował.

– Czy to możliwe, szefie, że tego nikt nie otwierał od końca wojny? – Młody archiwista w okularach pochylił się nad kufrem i szarpnął za jedną z zardzewiałych kłódek.

O’Malley odwrócił się i obrzucił go zamyślonym spojrzeniem.

Chłopak nazywał się Hughes, Dillon Hughes, i chyba liczył, że dostanie rekomendację na stanowisko O’Malleya.

– Wiesz, kto to był Bill Bentinck, Hughes?

Chłopak pokręcił głową.

– Z nikim mi się to nie kojarzy, szefie.

– A powinno, powinno. Bill Bentinck, czyli Victor Cavendish-Bentinck, dziewiąty książę Portland. Kuzyn królowej Elżbiety Drugiej.

– To co to tutaj robi? – Hughes spojrzał z zainteresowaniem na oba kufry. – Przecież na pewno żyją jacyś jego potomkowie. Dlaczego tego nie zabrali?

– I to jest dobre pytanie – zgodził się O’Malley i pokiwał głową.

Odwrócił się do komputera i wpisał nazwisko kuzyna królowej w wyszukiwarkę.

– Przed wojną pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, później w departamencie Ligi Narodów, jeszcze później w ambasadzie brytyjskiej w Paryżu – mruczał głośno, przesuwając wzrokiem po ekranie. – W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku został szefem Połączonego Komitetu Wywiadu, a potem głównym doradcą wydziału łącznikowego…

Dillon, który stał za jego plecami i także wpatrywał się w monitor, cicho gwizdnął.

– No to chyba mamy powód, dla którego te skrzynie są objęte klauzulą tajności.

– Hm. – O’Malley przewinął notatkę biograficzną Bentincka o parę centymetrów. – Kilka wpadek dyplomatycznych i skandali zrujnowało jego karierę – przeczytał. – W sierpniu tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego dostał nominację na ambasadora Wielkiej Brytanii w Brazylii, ale skandal z rozwodem spowodował, że nie tylko nie objął tego stanowiska, ale musiał w trybie natychmiastowym opuścić Ministerstwo Spraw Zagranicznych bez prawa do emerytury.

O’Malley spojrzał z lekką irytacją w kierunku dwóch ogromnych skrzyń. Za stojącą głębiej pomiędzy regałami ciągnął się po posadzce długi kilwater kurzu i niknął w nieoświetlonej części magazynu.

– Skąd w ogóle je tutaj przywlekliście? – zwrócił się do swoich podwładnych.

– Stały w samym kącie, za ostatnim regałem. – Hughes wskazał brodą ciemne przejście pomiędzy szafami. – Były przywalone fakturami Oddziału Spraw Konsularnych.

Po chwili cała trójka stała przed regałem, na którym obok kodu IIWW 45–47 widniał dopisek – POLAND.

– Polska? – O’Malley uniósł brwi ze zdziwieniem.

– No jasne… – mruknął za jego plecami Hughes wpatrujący się w ekran smartfona. – Bentinck od czterdziestego piątego do lipca czterdziestego siódmego pełnił funkcję ambasadora Wielkiej Brytanii w Polsce.

– Czyli to jest przywiezione z Polski? – odezwał się drugi z młodych archiwistów, gdy ponownie pochylili się nad kuframi. – Może to jakieś mienie zdobyczne tego Bentincka?

– To dlaczego Bentinck tego nie zabrał? – O’Malley podrapał się w brodę. – Wrócił z Polski do Londynu w niesławie po jakimś skandalu. Przywiózł ze sobą ten majdan. Dlaczego go sobie nie zabrał?

Hughes szarpnął za wielką kłódkę jednego z kufrów.

– Może odpowiedź jest w środku?

Przez chwilę cała trójka wpatrywała się w milczeniu w skrzynie.

– Przecież i tak będziemy musieli je otworzyć, skoro mamy wszystko zdigitalizować – odezwał się młody archiwista.

– A jeśli to jakieś prywatne ciemne sprawki? – mruknął Hughes niepewnie. – Z tego skandalu rozwodowego?

– Pierwsze, co by zrobił, to zabrałby to stąd.

– Dobra! – O’Malley klepnął się w udo i wyprostował. – I tak musimy to zgłosić Cardwellowi. Niech on decyduje, czy mamy otwierać, czy nie.

Charles Cardwell, zaledwie dwudziestoośmioletni dyrektor Wydziału Akt Gospodarczych i Spraw Ogólnych TNA, wpatrywał się w O’Malleya z wyrazem twarzy, w którym irytacja walczyła o pierwszeństwo z kompletnym brakiem zainteresowania.

– Kufry? Z Polski? O czym ty, O’Malley, mówisz?

– Zasoby z lat czterdzieści pięć–czterdzieści siedem, sir – powtórzył O’Malley cierpliwie. – Opisane jako dokumenty Victora Cavendisha-Bentincka.

– Z Polski? Bentinck, Bentinck… – Cardwell szukał czegoś w pamięci. – A to nie ten, który nazwał Polskę prawdziwym krzyżem pańskim Europy?

– Nie, sir. – O’Malley pomyślał, że praktycznie jedną nogą jest już na emeryturze, więc nie musi specjalnie nadskakiwać temu młokosowi, który dostał etat dzięki nazwisku i koneksjom tatusia pracującego w Foreign Office[2] i najwyraźniej właśnie chciał przed nim zabłysnąć. – Nie ten minister i nie ta wojna.

– Co ty powiesz, O’Malley…

– Balfour, sir. Arthur James Balfour, minister spraw zagranicznych w rządzie Lloyda George’a. On to powiedział na posiedzeniu rządu w tysiąc dziewięćset siedemnastym i chodziło o przyszłe granice Polski po pierwszej wojnie światowej.

– Skoro już to ustaliliśmy – dyrektor uśmiechnął się półgębkiem – zdradź mi może, czego właściwie po mnie oczekujesz? W kwestii tych cholernych kufrów oczywiście, a nie granic Polski.

– Nie wiemy, czy możemy je otwierać. Nikt ich nie ruszał od końca wojny. Mogą stanowić prywatne mienie kuzyna królowej, było nie było…

– Oczywiście, że otwierać, do diabła! Ministerstwo zleciło inwentaryzację, to robimy inwentaryzację. Proste.

Przecinak do stali przywleczony przez Hughesa z działu technicznego i magazynów sprzętu poradził sobie z wszystkimi czterema kłódkami bez specjalnych trudności. O’Malley otworzył drewniane wieko pierwszej skrzyni, a Hughes, nie mogąc się już doczekać, kiedy zajrzy do środka, otworzył drugą.

We wnętrzu obu skrzyń tkwiły równo poukładane jedne przy drugich jakieś stare księgi i papierzyska. Część z nich oprawiona była w skórę, a ich zawartości strzegły grube, poczerniałe ze starości okucia. Na wierzchu leżało kilka wyraźnie nowszych teczek i skoroszytów wypełnionych plikami rozmaitych pism i dokumentów.

O’Malley sięgnął po pierwszy z brzegu skoroszyt i otworzył go.

– No i co to jest? – nie wytrzymał Hughes, zaglądając staremu inspektorowi przez ramię.

– Nie mam pojęcia. – O’Malley pokręcił głową. – To po polsku.

Hughes sięgnął po kolejny dokument i ostrożnie go przekartkował.

– Wszystko po polsku, ale są tu też jakieś adresy.

– Nie pracuje u nas żaden Polak? – O’Malley podniósł wzrok znad zakurzonej kolekcji starych dokumentów.

– Pracuje. – Hughes się ożywił. – Rzeczywiście. W czytelni naukowej pracuje taka ładna Polka. – Spojrzał na kolegę. – Ty chyba znasz ją lepiej, James. Jak ona ma na imię?

– Natalia – potwierdził James z ożywieniem. – Ale co z klauzulą tajności? – zapytał niepewnie.

O’Malley się zasępił.

Teoretycznie było wykluczone, aby ktoś postronny przeglądał akta, które zostały utajnione. Ale właściwie skąd wiadomo, że to w ogóle są jakieś akta? To raczej wyglądało na korespondencję, no chyba że te stare dokumenty…

– Chrzanić to! – westchnął. – Jeśli się nie dowiemy, co to jest, to nie ruszymy z robotą. Leć po tę dziewczynę! – zwrócił się do młodego archiwisty. – Wytłumaczy się jej tylko, że nikomu ma o tym nie mówić.

James zniknął za drzwiami.

Hughes wyjął z jednego z kufrów wielką starą księgę i otworzył na chybił trafił.

– Niech pan zobaczy, szefie – powiedział, trzymając delikatnie w dłoniach wolumin, i spojrzał na O’Malleya. – Tu jest data. Tysiąc sześćset siedemnaście. To może być bardzo cenne. A jeśli to rzeczywiście jakieś zdobyczne artefakty tego Bentincka?

O’Malley przypomniał sobie, że Bentinck zaraz po tym jak go dyplomatycznie wykopano z dyplomacji, zajął się biznesem. I to też oczywiście na wielką skalę. Był chyba jednym z założycieli grupy Bildenberg, o której do dzisiaj wciąż krążą dziesiątki spiskowych teorii. Grupa wpływowych osób ze świata polityki i biznesu spotyka się na dorocznych konferencjach, które z założenia mają wzmacniać mechanizmy wolnego rynku i ułatwiać współpracę pomiędzy Europą a Ameryką Północną. Najbardziej rozpowszechniona teoria spiskowa głosi oczywiście, że to nowa masoneria, która dąży do zaprowadzenia nowego porządku świata.

O’Malley tym razem podejrzliwie spojrzał na zawartość dwóch wielkich skrzyń.

Ten Bentinck stanowczo nie był kryształową postacią. Cholera wie, co tak naprawdę mogło się wiązać z tymi kuframi.

Na korytarzu rozległy się przytłumione głosy, a po chwili w drzwiach pojawił się James i uśmiechając się głupkowato, przepuścił przodem rzeczywiście bardzo ładną młodą blondynkę.

Dwa dni później O’Malley wiedział już na tyle dużo, że zdecydował się ponownie nawiedzić swojego bezpośredniego przełożonego. Tajemnica okazała się mniej demoniczna, niż wcześniej podejrzewali, ale pojawiły się za to zupełnie nowe problemy. Teoretycznie można było przystawić kolejną pieczęć na tych pożółkłych kartach inwentarzowych i upchnąć kufry za regałami na następne kilkadziesiąt lat, ale O’Malley stwierdził jednak, że z przyjemnością nawarzy piwa temu młodemu japiszonowi Cardwellowi. Coś mu świtało, że wprawdzie słowa „japiszon” nie używa się już chyba od połowy lat dziewięćdziesiątych, ale do tego cwaniaka pasowało ono jak ulał.

Cardwell z nieukrywaną niechęcią oderwał się od swojego monitora i wbił wzrok w O’Malleya.

– Co takiego?! Znowu coś z tą cholerną Polską?

– Wygląda na to, sir, że weszliśmy, to znaczy Ministerstwo Spraw Zagranicznych weszło w posiadanie cudzej własności na drodze przywłaszczenia.

Cardwell przez chwilę bez słowa wpatrywał się w starego inspektora.

– Jeszcze raz… – powiedział ze zniecierpliwieniem. – Do kogo należą w końcu te cholerne skrzynie i jak się tutaj znalazły?

O’Malley na wszelki wypadek postanowił ukryć przed dyrektorem udział młodej Polki z czytelni naukowej w ich badaniach.

– Cała zawartość tych skrzyń, sir, to najwyraźniej archiwum rodzinne. Bardzo stare, niektóre woluminy pochodzą z siedemnastego wieku i mogą mieć dużą wartość. Ale jest też korespondencja współczesna, to znaczy przedwojenna i z czasów wojny, dokumenty, papiery wartościowe, akta własności, z których wynika, że wszystko to należało do pewnej polskiej hrabiny.

– I jak to, do diabła, trafiło do archiwum dokumentów Ministerstwa Spraw Zagranicznych?!

– Rzecz w tym, sir, udało mi się to sprawdzić, że nasza ambasada zaraz po wojnie mieściła się w pałacu owej hrabiny. – O’Malley sięgnął po notatki, z którymi przyszedł. – W Warszawie przy Alejach Ujazdowskich – przeczytał.

– No i co? – Cardwell zaczynał tracić cierpliwość.

– Prawdopodobnie część dobytku owej damy została w tym pałacu, a ludzie Bentincka, bo on swoich waliz raczej sam nie dźwigał, zabrali wszystko jak leci i przywieźli do Londynu.

– Czyli to zwykłe nieporozumienie?

– Na to wygląda, sir. Chociaż nadal nie wiemy, dlaczego nikt z tym nic nie zrobił na miejscu.

– Jak miał zrobić? Jak mogliśmy oddać średniowieczne archiwalia jakiejś polskiej hrabinie? Tam wtedy był komunizm. Pewnie by ją od razu rozstrzelali.

– Najprawdopodobniej, sir – przytaknął zgodnie O’Malley.

Cardwell pokręcił głową, jakby odganiał od siebie wyjątkowo namolną muchę.

– Proponuję oddać te szpargały do POSK[3] na King Street i będzie spokój.

– Niestety, sir. Te kufry objęte są klauzulą tajności.

Cardwell, na którego twarzy, zaraz po tym jak wpadł na pomysł z polską biblioteką, na moment zagościła ulga, spojrzał na O’Malleya z jeszcze większą irytacją.

– A ustawa o wolności informacji? Z dwutysięcznego roku?

– To są prywatne dokumenty. W dodatku żyją pewnie jacyś potomkowie tej hrabiny. Mógłby wybuchnąć skandal. Gdybyśmy jeszcze zostawili te kufry za szafą… – O’Malley ciężko westchnął. – Ale polecił pan je otworzyć…

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Cardwell ze złością, O’Malley z wypisanym na twarzy niewinnym oczekiwaniem na decyzję przełożonego.

– To jaki masz pomysł, O’Malley? – odezwał się w końcu dyrektor, który stwierdził w duchu, że jeśli nie zacznie współpracować, to nie pozbędzie się tego starego zgreda.

– Proponuję zdigitalizować zawartość kufrów, ale jednocześnie wszcząć procedurę poszukiwania spadkobierców polskiej hrabiny.

– My się tym mamy zająć? Zwariowałeś, O’Malley?!

– Tak, sir. Na mocy ustawy o aktach publicznych z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku. Wyjaśnienie takich spraw pozwala nam pozbyć się dokumentów przechowywanych niepotrzebnie w archiwum, w dodatku z zupełnie absurdalnymi zabezpieczeniami tajności.

– To po co je digitalizować?

– Po pierwsze, ułatwi to poszukiwania, w końcu jakieś dokumenty trzeba będzie pokazać prawnikom. Po drugie, jeśli poszukiwania spełzną na niczym, to na mocy ustawy o wolności informacji, którą był pan łaskaw przywołać, będziemy mogli je upublicznić bądź wtedy przekazać do POSK.

– Dobra! – Cardwell machnął ręką z rezygnacją. – Zajmij się tym, O’Malley.

– Niestety, sir. To pan musi przedsięwziąć pewne kroki. Ja nie mam takich uprawnień…

Mina Cardwella wyraźnie wskazywała, że jest gotów na wszystko, byle tylko pozbyć się starego inspektora.

– Najpierw trzeba wystąpić z wnioskiem do ministerstwa o wykreślenie tych kufrów ze spisu dokumentów utajnionych – kontynuował O’Malley. – A później nawiązać kontakt z kancelarią prawną z Warszawy, z którą współpracujemy od dwa tysiące szóstego roku.

WARSZAWADwa miesiące później

Pierwsza połowa maja przywitała Warszawę bezchmurnym niebem i temperaturami sięgającymi dwudziestu pięciu stopni. Taka pogoda utrzymywała się zresztą już od końca kwietnia, a temperatura w porywach osiągała nawet dwadzieścia osiem stopni. W ogrodach, na skwerach, w parkach jak szalone kwitły bzy, japońskie wiśnie i złotokapy, wylewając się zza ogrodzeń, zwieszając nad głowami przechodniów i kipiąc wśród młodych liści innych roślin ostrożniejszych w okazywaniu entuzjazmu, które z kwitnieniem wolały poczekać do czerwca.

Patryk Nałęcz wyszedł spod półkolistej szklarni stacji metra Świętokrzyska, wyjął z kieszeni telefon i rozejrzał się wokół siebie. Najbliższa hulajnoga stała rzekomo dopiero przy skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Królewską, poprawił więc plecak i ruszył szerokim chodnikiem w kierunku gęstej zieleni Ogrodu Saskiego.

Kancelaria Nałęcz & Łaniewski i Partnerzy miała swoją siedzibę w owalno-czworobocznym budynku przy Wroniej, w sąsiedztwie permanentnych robót budowlanych. W tym miejscu stopniowo wyburzano kamienice starego Mirowa i kwartałów, w których niegdyś stały zabudowania browaru spółki Haberbusch i Schiele. Poza widokiem z okna, z którego na pierwszym planie widać było zrujnowaną kamienicę przy Wroniej, miejsce było doskonałe.

Dla Patryka także z powodu łatwego dojazdu. Mieszkał na Mokotowie, tuż przy stacji Wierzbno, miał więc raptem pięć przystanków i piętnaście minut drogi metrem. Do pokonania pozostawał tylko odcinek Mirowa, w którym niebotyczne wieżowce wyrastały spomiędzy ruin dawnego tak zwanego małego getta, fragmentu strefy, którą w czterdziestym drugim Niemcy włączyli do „aryjskiej” Warszawy po wywiezieniu prawie wszystkich mieszkańców.

Nazwisko Nałęcz w nazwie kancelarii należało do ojca Patryka, który trzy lata temu wycofał się z prowadzenia spraw, pozostawiając sobie jedynie obowiązki wynikające z zasiadania w zarządzie spółki. Jego dwudziestoośmioletni syn, także prawnik, musiał codziennie udowadniać, że zasługuje na robotę, którą dostał dzięki ojcu.

Hulajnoga stała sobie pod słupem ogłoszeniowym niedaleko kiosku Ruchu. Patryk wyjął komórkę, wstukał kod i po chwili mknął Królewską w kierunku skrzyżowania z Jana Pawła II.

Piętnaście minut później, uwzględniając jeszcze kupienie kawy na wynos na parterze biurowca, wszedł do kancelarii.

Mariolka z recepcji przywitała go promiennym uśmiechem – coś mu się zdawało, że się jej podobał – i skinęła na niego porozumiewawczo.

– Łaniewski jest już od piętnastu minut. Pytał o ciebie.

Patryk spojrzał na zegar nad ladą recepcji. Za pięć siódma. Był przed czasem, jak zwykle zresztą. Skinął głową Marioli i wszedł do głównej sali. Zdjął kurtkę, rzucił ją razem z plecakiem na krzesło przy swoim biurku i ruszył do gabinetu szefa wydzielonego od reszty pomieszczenia szklaną ścianą.

– Dobrze, że jesteś. – Hubert Łaniewski, wysoki szpakowaty brunet w grafitowym nieskazitelnym garniturze, stał właśnie przy niskiej szafce i czekał, aż czarny błyszczący jak lakier nowego mercedesa i prawie tak samo drogi ekspres upora się z jego kawą.

Spojrzał na Patryka i wskazał mu fotel przed swoim biurkiem.

– Ojciec raczej z tobą na ten temat nie rozmawiał – zaczął, gdy postawił już kubek z kawą na swoim biurku i usiadł. – Przynajmniej tak sądzę. Od wielu lat współpracujemy z TNA…

– Z czym? – zdecydował się zapytać Patryk.

– Z Archiwum Narodowym Wielkiej Brytanii. Twój ojciec, jak wiesz, specjalizował się w sprawach rozmaitych odszkodowań, w tym za mienie zabużańskie. Zajmował się gruntami warszawskimi, reprywatyzacją i takimi tam rzeczami. Notabene, nadal się tym zajmujemy, jak też pewnie wiesz, ale to kurczący się rynek. – Łaniewski machnął ręką. – Ale wracając do twojego taty, szukał kiedyś pewnych materiałów i musiał nawiązać kontakt z TNA. Skutek był taki, że wynajmowali nas później do poszukiwania spadkobierców lub rodzin, których bliscy zmarli na emigracji, nie pozostawiając żadnych danych, lub do pośredniczenia w rozmowach pomiędzy naszymi władzami. No i właśnie dostaliśmy od nich nowe zlecenie.

Łaniewski sięgnął na blat i przesunął w kierunku Patryka czarne pudełko.

– Poszukują spadkobierców pewnej kobiety, która pozostawiła po sobie prawdopodobnie cenne archiwum rodzinne. Starodruki, manuskrypty, tego typu rzeczy. – Łaniewski się skrzywił. – Nie chcą powiedzieć, jak trafiły do ich akt, ale są zainteresowani zwrotem tego badziewia legalnym spadkobiercom. Naszym zadaniem jest ustalenie dziedziczenia, praw spadkowych i tak dalej…

– A to jest? – Patryk wskazał brodą czarne pudełko.

– Dysk zewnętrzny. Przysłali skany wszystkich tych znalezionych dokumentów. Jest tego bardzo dużo. Najważniejsze są wprawdzie ostatnie papiery, listy, akta, ale przejrzeć trzeba wszystko. Robota niespecjalnie ambitna, ale to ważny klient i dobre pieniądze. Zajmiesz się tym.

Dwa dni później Patryk miał za sobą mniej więcej połowę najstarszych dokumentów. Większość stanowiły akta typu gospodarskiego, stare, ręcznie spisane umowy kupna bądź sprzedaży gruntów, nieruchomości czy inwentarza, „inwentaryzacyje i remanenty majątku”, „raporta zarządców i ekonomów”, spisy strat wynikłych z powodu wojen, pożarów czy rokoszy i zajazdów lub buntów poddanych. Ale najciekawsze dla Patryka były oczywiście sprawy sądowe, których w owym archiwum było co niemiara. Spory o podburzanie chłopstwa do nieposłuszeństwa dworom, niekończące się pozwy do sądów ziemskich i grodzkich o krzywdy graniczne, kradzieże zbiorów i niszczenie lasów przy jednoczesnym całkowitym wyroków tych sądów lekceważeniu. Wiek XVIII w tych dokumentach jawił się jako widmo tego wszystkiego, co w 1772 roku posłużyło Rosji, Austrii i Prusom jako pretekst do pierwszego rozbioru – „całkowity rozkład państwa i duch frakcyjny utrzymujący w Polsce anarchię”.

Patryk kliknął w skan z grubej teki, w której ostatni glejt pochodził z lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku, i westchnął. Musiał przyznać jednak, że Anglicy się spisali. Wszystkie dokumenty zostały dokładnie strona po stronie zeskanowane i ułożone chronologicznie. Dołączyli nawet spis treści wszystkich ksiąg i papierów, co niezwykle ułatwiło mu teraz pracę.

Wiek XIX zaczął się od dokumentów, z których wyłoniła się jakaś dramatyczna batalia hrabiny Idalii z Sobańskich Broel-Platerowej o uwolnienie męża Ignacego z więzienia w twierdzy w Dyneburgu. Osadzono go tam za udział w powstaniu listopadowym. Batalia została zakończona sukcesem i decyzją podpisaną przez samego gubernatora grodzieńskiego i zaprzysięgłego wroga Polaków Michaiła Murawjowa. Ta sama hrabina trzydzieści lat później zdołała uwolnić swojego syna z zesłania na Syberię i zdjąć sekwestr nałożony na jego majątek, tym razem za udział w powstaniu styczniowym.

Kończąc czytać carski ukaz, Patryk pomyślał, że raczej nie chciałby wejść w drogę tej całej Idalii Platerowej.

Dalej były liczne dokumenty, które dowodziły jakichś poważnych prac budowlanych. Zestawienia ilościowe drewna do wyrębu, umowy z mistrzami ciesielskimi, dekarzami, zdunami, snycerzami. Uwagę Patryka przykuła ożywiona korespondencja ówczesnego zarządcy dóbr, który zarzucał grabarzowi złe wykonanie rowów, przez co woda zalewała błędnik jaśnie pani hrabiny.

Patryk, w którego wyobraźni natychmiast pojawiła się nieboszczka, ze znieruchomiałym wzrokiem wbitym w niebo, zalewana przez wodę gruntową podnoszącą się w źle wykonanym rodowym grobowcu, dopiero po chwili, za pomocą Google, uświadomił sobie, że grabarzem dawniej nazywano kopacza stawów, a błędnik to był ogrodowy labirynt w dworskich parkach.

I tak po kilku dniach lektury, nieustannie wspierając się słownikiem zwrotów staropolskich i Wikipedią, dobrnął w końcu do dokumentów z okresu międzywojnia.

Pierwsza teczka, którą otworzył, to były starannie posortowane akty własności licznych majątków ziemiańskich na Kresach Wschodnich, folwarków, młynów i jakichś fabryk pod Wilnem. Dalej były dokumenty notarialne poświadczające dziedziczenie kolejnych kresowych włości oraz dla odmiany nieruchomości w Warszawie.

Patryk otworzył jeden z dokumentów w tym katalogu, ręcznie wypisany akt warszawskiego notariusza, i szybko przemknął wzrokiem po długim elaboracie, w którym stwierdzano, że Eliza z Niezabytowskich Wielopolska, córka Stefana i Celiny z Bispingów, zamężna za Zygmuntem Andrzejem Wielopolskim, bezdzietna, na mocy testamentu sporządzonego dnia tego i tego, przekazuje w spadku swojej siostrzenicy, córce Rodryga Ludwika Potockiego i Marii z Niezabytowskich Elżbiecie…

Patryk zatrzymał się i podniósł wzrok.

No oczywiście! To dlatego te kufry znalazły się w Londynie.

Pałacyk Wielopolskich w Alejach Ujazdowskich, a właściwie przy alei Róż 1. Zaraz po wojnie mieściła się tam przecież siedziba ambasadora Wielkiej Brytanii. Ostatnia właścicielka, czyli siostrzenica Elizy Wielopolskiej, musiała te kufry tam ukryć, a Anglicy pewnie je zabrali, gdy ówczesny ambasador wracał do Londynu. Coś tam było z nim nie tak…

Patryk zanotował sobie, żeby sprawdzić, kto był ambasadorem w czterdziestym piątym roku, i dowiedzieć się o nim czegoś więcej.

Lektura zabytkowych archiwaliów, wszystkie te rokosze i dziewiętnastowieczne sprawy sądowe trwające po kilkadziesiąt lat wciągnęły go na tyle, że zapomniał o swoim głównym zadaniu – a więc znalezieniu spadkobierców właścicielki wiekowych kufrów, czyli hrabiny Elżbiety – zajrzał do dokumentu – Radeckiej-Mikulicz, ostatniej właścicielki Willi Róż.

Zamknął skan i otworzył następny.

Przez chwilę wpatrywał się w dokument, zanim dotarło do niego, że ma właśnie przed sobą testament hrabiny Elżbiety Radeckiej-Mikulicz z domu Potockiej spisany w czerwcu 1944 roku.

I nagle pomyślał o czymś, co spowodowało, że zrobiło mu się gorąco. Przecież spadkobiercy mogą wystąpić o zwrot Willi Róż! Albo przynajmniej o odszkodowanie. Procent dla kancelarii byłby ogromny.

Kolejny dzień, a był to piątek, okazał się dla Patryka niezwykle wręcz pracowity. Najpierw spędził blisko dwie godziny na szperaniu w internecie i szukaniu czegoś na temat spadkobierców wymienionych przez Elżbietę w testamencie. O dziwo, poszło dość łatwo. Następną godzinę poświęcił zatem na konferowanie z inspektorkami urzędów stanu cywilnego bez mała z połowy Polski, zanim wpadł na trop tego, którego akurat szukał. Kolejnym krokiem zatem było napisanie wniosków o udostępnienie aktów zgonu. Z aktami urodzenia i małżeństwa już tak łatwo nie poszło. Wyglądało na to, że będzie się musiał zwrócić do odpowiednich urzędów na Litwie i Białorusi, co trochę go przerażało. Głównie ze względu na terminy wchodzące w rachubę w takiej sytuacji. Postanowił na razie to sobie odpuścić i zobaczyć, co wyniknie z tych działań, które tymczasem przedsięwziął.

Na koniec napisał wniosek do Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa o udostępnienie do wglądu archiwalnej księgi wieczystej o numerze 1714A, załączając do niego szczegółowe i dyplomatyczne wyjaśnienie tak zwanego interesu prawnego, wynikającego z postępowania o ustalenie spadkobierców ostatniej właścicielki nieruchomości. Patryk skończył pracę dopiero przed osiemnastą. Do archiwalno-historycznych poszukiwań doszły jeszcze bieżące sprawy: dwa procesy, do których zbierał materiały dla szefa, i kilka pisemek. O dwudziestej był umówiony z przyjaciółmi na piwo. Stwierdził, że nie opłaca mu się już wracać do domu, zwłaszcza że lodówkę miał całkiem pustą. Zamówił więc pizzę i w oczekiwaniu na dostawcę zanurkował ponownie do internetu.

Hasło Radecki-Mikulicz uruchamiało przede wszystkim dziesiątki stron na temat Johanna Mikulicza-Radeckiego, urodzonego w Czerniowcach na Bukowinie w dawnym zaborze austriackim, znanego chirurga, wynalazcy nowych narzędzi i technik chirurgicznych, profesora uczelni w Krakowie, Królewcu, we Wrocławiu i w Wiedniu.

Wrocławski profesor, ze względu na zbyt dalekie pokrewieństwo, nie mógł mieć jednak nic wspólnego z warszawską hrabiną i jej kuframi, Patryk zawęził zatem poszukiwania do konkretnych imion wymienionych w testamencie.

Mężem Elżbiety był Marian Radecki-Mikulicz, podporucznik, ale przede wszystkim ziemianin i agronom, wykształcony w prestiżowej Akademii Rolniczej w Dublanach na Wołyniu. Pojawiał się głównie na stronach rozmaitych historycznych archiwów wojskowych i list katyńskich. W jednym z linków na stronie Warsaw Institute – polskiego think tanku zajmującego się geopolityką – Patryk ze zdziwieniem natknął się na informację, że Marian był członkiem wojskowego konwoju, który we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku przez Rumunię, Francję i Anglię eskortował do Kanady najcenniejsze skarby narodowe, w tym zawartość skarbca wawelskiego. W tym samym artykule wspomniana była także jego małżonka Elżbieta i jej ogromna kolekcja dzieł sztuki, która przepadła w całości w powstaniu warszawskim.

Patryk się zamyślił. Testament Elżbiety był zastanawiający. Obok męża, zapisów wynikających z jakichś skomplikowanych praw dożywotnio-majoratowych, które dotyczyły niektórych jej majątków i folwarków, wymieniony był także brat Mariana, Stanisław, przedwojenny dyrektor Zachęty. A szwagier Elżbiety był jednym z organizatorów, jak Patryk szybko zdołał ustalić, szalonej akcji ratowania i wywożenia z Warszawy we wrześniu 1939 Bitwy pod Grunwaldem. Obrazu, za który Niemcy wyznaczyli nagrodę dwóch milionów marek.

Czy ta dziwna zbieżność losów obu braci mogła mieć jakieś znaczenie?

Pod artykułem w Warsaw Institute były przypisy z numerami akt dotyczących inwentaryzacji zbiorów Elżbiety Radeckiej-Mikulicz. Patryk, zanim zatopił zęby w pizzy, która dotarła już do kancelarii, wysłał jeszcze jedno pismo z prośbą o udostępnienie akt. Tym razem do Archiwum Państwowego w Milanówku.

Na wszystkie zamówione dokumenty musiał czekać prawie tydzień. Jako ostatnie dostał skany właśnie z Milanówka. Dokumentacja okazała się kwestionariuszem w sprawie szkód wojennych, który w czterdziestym piątym roku Elżbieta Radecka-Mikulicz złożyła do władz Warszawy. Spis obejmował łącznie dwadzieścia stron. Szczegółowo opisano całe wyposażenie Willi Róż, które hrabina, po eksmitowaniu przez Niemców, zdołała ukryć. Wywiozła, co tylko mogła, do mieszkań i domów rodziny oraz przyjaciół. Cały ten ogromny majątek spłonął wraz z Warszawą w 1944 roku. Poszły także z dymem inne nieruchomości warszawskie hrabiny, między innymi Willa Węgierka w Wilanowie.

Ocalała natomiast Willa Róż…

A rok później wprowadził się tam ambasador Wielkiej Brytanii Victor Cavendish-Bentinck, który zanim został ambasadorem, był szefem brytyjskiego wywiadu.

Patryk wpatrywał się w zdjęcie angielskiego arystokraty. Zastanawiał się, co też kryło się za tymi dziwnymi przypadkami, które sprawiły, że kufry, niewymienione w dodatku przez hrabinę w kwestionariuszu (czemu właściwie?), wyjechały do Londynu.

Patryk oderwał wzrok od ekranu laptopa i spojrzał w okno.

Miał wrażenie, że za tymi odnalezionymi w Londynie kuframi kryje się jakaś tajemnica. Za wiele było tutaj dziwnych powiązań i przypadków. No i ten dziwacznie skonstruowany testament.

Testament!

Westchnął i pochylił się z powrotem nad ekranem laptopa, na którym pod całym plikiem pootwieranych linków kryły się oficjalne wnioski i wystąpienia. Zwyczajna robota.

Dał się wciągnąć w klasyczną spiskową teorię dziejów. Pewnie zupełnie niepotrzebnie nadaje tym wydarzeniom jakieś dodatkowe znaczenia, a wszystko to są zwyczajne pogmatwane losy ludzi miotanych wojenną zawieruchą.

A przecież jemu przede wszystkim chodziło o ustalenie spadkobierców dwóch starych skrzyń z Londynu. Przesunął ręką po pliku wydruków i spojrzał na naszkicowane odręcznie drzewo genealogiczne rodziny. Jak na razie nie był w stanie ustalić pełnego spisu bezpośrednich spadkobierców Elżbiety.

Elżbieta i Marian byli bezpotomni. Elżbieta umarła w Warszawie w 1960 i spoczęła na Powązkach. Marian został zamordowany w Starobielsku. O potomkach Stanisława niczego nie znalazł. Jedynie lakoniczną informację, że były dyrektor Zachęty zmarł w Zakopanem i tam został pochowany.

Dzięki odrobinie szczęścia i pewnym wspólnym znajomym, jak się okazało, zdołał jednak ustalić nazwisko i miejsce zamieszkania osoby, która bez żadnych wątpliwości należała w prostej linii do spadkobierców hrabiny Radeckiej-Mikulicz.

LONDYNW tym samym czasie

Przez uchylone okno do wnętrza niewielkiego pokoju biurowego wciąż wpadał monotonny, nieprzerwany szum miasta. I miarowe, jednostajne dudnienie deszczu. I jeszcze odgłos żaluzji, którą wiatr uderzał rytmicznie o ramę.

O’Malley oderwał wzrok od monitora i westchnął z rezygnacją. Dźwignął się ze swojego miejsca, podszedł do okna i zatrzasnął je ze złością. Późna wiosna w Londynie wcale nie była lepsza niż wczesna.

O’Malley pomyślał, że jeszcze miesiąc i w końcu zabierze Rose na Maderę na wymarzony wyjazd, który otworzy ich sezon emerytalnych podróży po świecie, no, powiedzmy po Europie. Pierwsze takty motywu z Różowejpantery oderwały go od przyjemnych rojeń na temat wygodnego leżaka na złotej plaży. Sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął komórkę. Spojrzał na wyświetlacz i przemknęło mu przez myśl, że pojedzie na tę cholerną Maderę pod warunkiem, że w ogóle uda im się skończyć upiorną inwentaryzację akt gospodarczych.

– Szefie, znalazłem coś dziwnego. – Słychać było, jak Hughes przerzuca jakieś kartki. – Chodzi znowu o zbiór akt IIWW 45–47.

Kilka minut później O’Malley stał nad młodym inspektorem i patrzył na stojące przed nim na stole wielkie drewniane pudło, w którym pomiędzy przegródkami poupychane były niewielkie fiszki.

– Co to niby jest? – spytał, obawiając się znowu komplikacji, które zmuszą go do odwiedzenia nory Cardwella.

– Katalog Ministerstwa Spraw Zagranicznych, konkretnie spraw gospodarczych IIWW 45–47. – Hughes podniósł wzrok. – Znalazłem to w magazynie z dawnymi archiwami. Takimi katalogami manualnymi. Na kartkach – dodał gwoli wyjaśnienia.

– Niestety, wiem aż za dobrze, jak wyglądają takie katalogi, młody człowieku – mruknął O’Malley. – Co jest z nim nie tak?

– To pochodzi jeszcze z czasów Biura Akt Publicznych, zanim powstało TNA. – Hughes wyjął z pudła jedną z fiszek i położył na stole. – Chodzi o te kufry, szefie.

– O Chryste! – jęknął O’Malley.

– Pamięta pan, szefie? – ciągnął niezrażony Hughes. – Te dwa kufry wciągnięto do katalogu elektronicznego, ale tylko jako pozycje z jednym zdjęciem, bez żadnych szczegółów na temat zawartości. Rzecz w tym, że ktoś zapomniał o usunięciu tego… – Młody inspektor wskazał brodą drewniane pudło. – I niech pan zobaczy, co jest pod pozycją siedemset czterdzieści pięć.

O’Malley przez chwilę wpatrywał się w leżącą na stole karteczkę.

– Nie ma żadnej adnotacji o usunięciu zbioru albo nie wiem… o zniszczeniu go? – spytał.

Hughes pokręcił głową.

O’Malley zmarszczył krzaczaste brwi i wziął do ręki fiszkę, przyjrzał się jej i odwrócił na drugą stronę.

– A niech mnie!

Rozdział 1

LUNDPoczątek czerwca

Parkur od strony zadaszonej trybuny był jednolicie zieloną płaszczyzną doskonale utrzymanego trawnika. Lśnił w słońcu wręcz szmaragdowo, podkreślony przez biel ogrodzeń oraz białe elementy konstrukcyjne przeszkód. Dopiero z bliska można było zauważyć wydeptane łachy ziemi przed stacjonatami, kopertami i zbudowanymi ze styropianowych cegieł murami. W tle zielenił się sosnowy las poprzetykany ciemnym złotem wysokich pni.

Karen poprawiła toczek, wypchnęła lekko konia biodrami i popuściła wodze. Kasztan ruszył kłusem wzdłuż ogrodzenia, by po chwili wejść w spokojny galop.

Naprowadziła konia na pierwszą łatwą przeszkodę.

Koń z gracją przeskoczył, a Karen zrobiła niewielkie kółko, omijając kilka stojących po drodze stacjonat i kopert i skierowała kasztana na szereg – ustawione jeden za drugim pięć stojaków, każdy w odległości dwóch fuli galopu. Ściągnęła wodze przed pierwszą przeszkodą i pochyliła się nad grzbietem konia. Kasztan przeskoczył, a Karen ściągnęła wodze ponownie i po chwili przepłynęli oboje nad czterema kolejnymi.

Dziewczyna puściła konia luźniej i pozwoliła mu pobiec spokojnym galopem wokół parkuru.

Został jej do przećwiczenia tylko corner, najtrudniejsza z przeszkód, ale chciała najpierw odstresować konia. Corner miał w rzucie kształt trójkąta, ale najazd należało robić od strony wierzchołka, a następnie pokonać przeszkodę pod kątem w możliwie najwęższym miejscu. Konie często się stresowały niejednoznacznością tej konstrukcji i prawidłowe jej pokonanie zależało od precyzyjnego kontrolowania konia przez jeźdźca.

Po drugim okrążeniu Karen poklepała kasztana po szyi, zrobiła parę kółek kłusem i ruszyła w kierunku wyjazdu z padoku.

Pięciobój zaczęła trenować jeszcze w liceum. Nie miała żadnych ambicji brania udziału w zawodach, czym oczywiście doprowadzała do rozpaczy trenerów, którzy uważali, że ma talent. Podobała jej się po prostu wszechstronność dyscypliny. To, że bez zapisywania się do dziesięciu różnych grup czy klubów można pływać, biegać i strzelać.

Treningi kontynuowała na studiach. Gdy dwa lata temu wybrała uniwersytet w Lund, wcześniej sprawdziła, czy jest tutaj jakiś odpowiedni dla niej akademicki klub sportowy.

Lund było cudowne. Piękne miasteczko, wysoki poziom wykładów, bardzo otwarty system kształcenia, nastawiony na dyskusje i wymianę poglądów. To wszystko, o czym czytała w folderach, okazało się najszczerszą prawdą. W dodatku tuż obok była Kopenhaga. Wystarczyło przejechać mostem nad Sundem.

Jedyne, co jej nie wyszło, to wybór kierunku.

Zarządzanie turystyką i hotelarstwem, które wydawało się jej rozsądną opcją, zapewniającą ciekawe perspektywy, po dwóch latach studiów, gdy został jej już tylko rok do zakończenia pierwszego etapu i licencjatu, okazało się niewypałem.

Nie widziała siebie jako menadżerki hotelu ani właścicielki jakiegoś pensjonatu lub agroturystyki.

Prawdę mówiąc, taka przyszłość napełniała ją przerażeniem.

Już rok temu, gdy po pierwszych dwóch semestrach wróciła na wakacje do rodziców do Kristianstad, zaczęły nią targać rozmaite wątpliwości. W tym roku tydzień temu zaliczyła ostatnie egzaminy i właśnie zaczęły się jej kolejne wakacje. Zupełnie nie miała ochoty wracać tutaj w sierpniu.

To znaczy wracać do Lund jak najbardziej, ale nie na turystykę.

Zastanawiała się, jak powiedzieć rodzicom, że najchętniej zmieniłaby kierunek studiów. Część zaliczeń da się uratować, zdobyte punkty ECTS[4] pewnie też się przydadzą.

Tylko co dalej?

Najgorsze, że o ile była pewna, że nie chce pracować w hotelu, o tyle tak naprawdę sama nie wiedziała, czego chce od życia. Mimo zamiłowania do sportu jako zawodniczki czy jeszcze gorzej – nauczycielki WF-u – nie widziała siebie jeszcze bardziej. Wszystko to napełniało ją frustracją.

Stała przed lustrem i szarpała szczotką swoje długie jasne włosy. Klub akademicki miał bardzo zadbane, czyste szatnie, dwadzieścia minut pod prysznicem było zatem samą przyjemnością.

Pół godziny później wyjeżdżała z parkingu przed zabudowaniami stajni. Początkowo w planach miała jeszcze spotkanie z koleżankami, ale po treningu straciła na nie ochotę.

Mieszkała przy ulicy Sankt Laurentiigatan w samym centrum Lund niedaleko uczelni.

Na początku ostatniego semestru wprowadził się do niej Lasse.

Lasse – bardzo poważny powód pozostania w Lund. A pomyśleć, że zaczęło się od żartów, że nazywa się jak łobuziak z Dzieci z Bullerbyn. Szare oczy, bardzo jasne włosy, nawet wyglądał jak Lasse. Tylko tatuaży na łydce i brzuchu bohater książki Astrid Lindgren raczej nie miał. Chociaż właściwie… może zrobił je sobie potem. W zasadzie nie wiadomo przecież, co się dalej działo z dzieciakami z wioski w Smalandii. Może prawdziwy Lasse został marynarzem albo bandziorem, co wcale nie znaczy oczywiście, że tatuaże mają wyłącznie bandyci.

Pozwalając myślom swobodnie dryfować, zjechała z północnej obwodnicy miasta i skierowała się do centrum.

Dochodziła dwunasta. Miała wrócić po południu koło siedemnastej, więc pewnie Lasse pójdzie gdzieś coś zjeść z kolegami z uczelni. A może zadzwoni do niego, zrobi mu niespodziankę i powie, że sama coś przygotuje w domu?

Pomyślała, że zanim wyskoczy z taką deklaracją, powinna jednak najpierw zinwentaryzować lodówkę, bo Lasse zawsze opróżniał całą do ostatniego okruszka.

Zaparkowała przy fasadzie jednej z całego ciągu ceglanych kamieniczek i ruszyła do głównego wejścia.

Gdy otworzyła drzwi, usłyszała jakieś odgłosy dochodzące z głębi mieszkania. Lokal składał się z kuchni, całkiem sporego pokoju dziennego i wydzielonej z niego za pomocą przesuwnej ściany sypialni. W pierwszej chwili pomyślała, że Lasse wrócił wcześniej, uprzedził ją i sam właśnie coś przygotowuje na obiad. Albo, co było bardziej prawdopodobne, gra na konsoli w jedną ze swoich głupawych gier.

Zajrzała do kuchni. Na stole pod oknem stał kubek z niedopitą herbatą, a na talerzyku leżały jakieś kruche ciastka.

To łasuch, pomyślała Karen. Nic dziwnego, że co wieczór przez godzinę biega. Pewnie jego główną motywacją jest możliwość bezkarnego obżerania się ciastkami.

Rzuciła torbę z ciuchami ze stajni na sofę i podeszła do drzwi sypialni.

Rozsunęła je i zamarła.

Najpierw zobaczyła odchyloną do tyłu głowę Lassego. Potem jego klatkę piersiową i fragment tatuażu na brzuchu – symetrycznie usytuowanego nad włosami łonowymi stylizowanego skorpiona. Ale tylko fragment, reszta ginęła bowiem pod rozsypanymi wokół włosami jakiejś brunetki.

Z początku jej nie zauważyli. Dopiero gdy się poruszyła, Lasse otworzył oczy i spojrzał na nią niezbyt przytomnym wzrokiem. Widziała, jak zbladł i gwałtownie się poderwał, odsuwając głowę dziewczyny od swojego krocza.

Karen gwałtownie się obróciła i czując, że ma kompletny mętlik w głowie, chwyciła swoją torbę i wyskoczyła na korytarz. Gdy zbiegała po schodach, słyszała, jak Lasse woła za nią, żeby się nie wygłupiała.

Nie wygłupiała? Ona się wygłupiała?!

Wypadła na ulicę. Jej samochód pisnął głośno, gdy wyszarpnęła kluczyki z kieszeni i wcisnęła guzik na pilocie.

Gdy wyjeżdżała spomiędzy samochodów zaparkowanych przy chodniku, zobaczyła w lusterku wstecznym, jak Lasse, ubrany wyłącznie w ręcznik na biodrach, wybiega przed dom i macha do niej rękami.

Pół godziny później z kubkiem herbaty z wiśniówką siedziała skulona na fotelu swojej najlepszej przyjaciółki Elsy i patrzyła ze złością na wciąż rozjarzający się ekran smartfona, który wyciszyła i na wszelki wypadek położyła daleko od siebie.

– Te historie w stylu, że jakaś opanowana laska czeka, aż skończą, a następnie mówi do faceta, żeby zapłacił pani, a potem zajrzał do kuchni, to totalna ściema. – Karen siorbnęła kolejny łyk herbaty i spojrzała na uśmiechającą się uspokajająco koleżankę. – Wymyślają to głupie baby, żeby udowodnić, jakie to my, kobiety, jesteśmy mądre i eleganckie. A to gówno prawda! W rzeczywistości stoisz jak głupia i patrzysz, jak w waszej sypialni, w waszym łóżku i waszej pościeli jakaś kurew obciąga twojemu facetowi. I czujesz się jak ostatnia idiotka.

Karen westchnęła ciężko.

– A w dodatku ja ją znam. Byliśmy razem z jej, byłym już chyba teraz, chłopakiem na kręglach. Już wtedy wydawało mi się, że ona i Lasse są dla siebie zbyt uprzejmi.

– Nie wiem, co powiedzieć… – Zmartwiona Elsa pokręciła głową.

– Na przykład, że laska to nie zdrada. – Karen z wisielczym humorem uśmiechnęła się do koleżanki.

Elsa mimowolnie parsknęła śmiechem.

– Może lepiej nie wracaj dzisiaj do siebie? – Spoważniała, patrząc z niepokojem na przyjaciółkę. – Moja współlokatorka już wyjechała. Dam ci świeżą pościel i możesz spać w jej pokoju.

Karen wciąż jeszcze miała przed oczami ostatnie, brzemienne w skutki wydarzenia i nawet nie zarejestrowała propozycji koleżanki.

– I ten łajdak w białym ręczniku. Czuję się jak jakaś żałosna bohaterka francuskiego filmu.

– Może jednak chcesz się napić? – Elsa wstała i skinęła głową w kierunku baterii butelek stojących na szafce w aneksie kuchennym.

– Jest dopiero czternasta. – Karen pokręciła odmownie głową. – Nie będę robiła z siebie alkoholiczki przez jakiegoś faceta.

– To może lody? – Elsa ruszyła w kierunku lodówki i nagle zatrzymała się jak wryta. – Upss. Przepraszam. – Spojrzała ze strachem na przyjaciółkę.

– Tuczyć się z jego powodu też nie będę. – Karen schowała twarz za wielkim czerwonym kubkiem i spojrzała z wściekłością na znowu nerwowo podrygujący smartfon.

– To może jest coś, co jeszcze mogę dla ciebie zrobić? – Elsa usiadła na kanapie i pogładziła ramię koleżanki. – Nie chcę mówić, że wszystko się ułoży, ale…

Karen pokiwała głową i odstawiła kubek na ławę.

– Możesz coś dla mnie zrobić.

Elsa spojrzała na nią pytająco.

– Dam ci klucze i pojedziesz tam po moje rzeczy. Zabierz mój laptop, tablet, Kindle’a, ładowarki, a z ciuchów tylko takie, jakie sama chciałabyś włożyć. Ubierasz się znacznie lepiej ode mnie.

– A może to jednak za szybko? – Elsa popatrzyła na Karen z niepokojem.

– I tak miałam jechać do domu w przyszłym tygodniu, żeby wybłagać u starych trochę kasy. Z Lassem mieliśmy się spotkać dopiero pod koniec czerwca i jechać do Paryża. Plany wakacyjne właśnie wzięły w łeb.

Elsa stwierdziła, że Karen po raz pierwszy, odkąd pojawiła się w jej drzwiach, wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać. Objęła przyjaciółkę i przyciągnęła do siebie.

– Wiesz, co się mówi w takich chwilach? Tego kwiatu jest pół światu. – Westchnęła. – Lasse to prostak. Ja właściwie nie wiem, co ty w nim widziałaś.

– A ten jego tatuaż? – Karen wytarła nos rękawem.

Po chwili obie parsknęły śmiechem.

– Na szczęście już nabierasz dystansu. – Elsa podniosła się z kanapy i wyciągnęła rękę do koleżanki. – Dawaj te klucze. Ale nie obiecuję, że mu nie przyłożę, jeśli go tam zastanę.

Gdy Elsa wyszła, Karen zrobiła sobie kolejny kubek herbaty, tym razem nie dodając wiśniówki, i skuliła się w kącie sofy. Na ekranie telewizora trwała jakaś batalia domowa w popularnym popołudniowym serialu, ale uwagę Karen od problemów głównych bohaterów opery mydlanej ciągle odrywał telefon. Nie była właściwie pewna, że to cały czas dzwoni Lasse, ale bała się sprawdzić. Właściwie to bardziej z powodu tego, że mogłoby się okazać, że to wcale nie on. Że wcale się nie przejął tym wszystkim.

Karen pokręciła głową, usilnie starając się skupić na akcji na ekranie, gdy komórka znowu zapiszczała. Tym razem jednak innym tonem. Przyszła wiadomość.

Przez jakieś dziesięć minut udawała, że nic jej to nie obchodzi, po czym wstała i sięgnęła po telefon. Na szczęście wiadomości tekstowe były wolne od upierdliwej funkcji powiadamiania o tym, że ktoś przeczytał tekst, co robiło swoim użytkownikom większość komunikatorów. Zawsze się zastanawiała, jaki baran to wymyślił.

Ale gdy na ekranie zamiast uśmiechniętej gęby Lassego zobaczyła babcię, poczuła ukłucie żalu. Zniechęcona opadła na sofę i otworzyła wiadomość.

Dzień dobry, kochanie. Może wpadniesz do nas w tym roku na kilka dni? Tak dawno Cię już nie widziałam. Natasza powiedziała, że do Paryża jedziesz dopiero pod koniec miesiąca.

Karen lekko się uśmiechnęła. Babcia mieszkała w zapadłej dziurze i prowadziła z dziadkiem gospodarstwo agroturystyczne. Jako dziecko jeździła tam z rodzicami co roku i całkiem dobrze się bawiła, ale nieco później po prostu umierała z nudów.

Chciała odłożyć telefon, ale przy okazji zobaczyła rejestr połączeń. Dziesięć nieodebranych. Wszystkie od Lassego. Poczuła ulgę, za co w duchu od razu się skarciła.

Przez chwilę wpatrywała się w ekran telewizora, a potem nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Podniosła się i jeszcze pełna wątpliwości spojrzała w kierunku laptopa Elsy.

Sięgnęła po klawiaturę i wstukała kilka słów.

Po chwili wyskoczyło zestawienie połączeń. Ostatni prom odchodził dzisiaj o 22.40. Z Ystad.

To był impuls oczywiście. Sięgnęła po telefon i wybrała numer infolinii.

Z biletami nie było problemów. Przemiły chłopak z biura obsługi stwierdził, że Karen może od razu zarezerwować rejs, a zapłaci w kasie w terminalu.

– Jeden bilet? Plus samochód, tak? Mogę prosić o pani imię i nazwisko? – zapytał.

– Jeden. W jedną stronę. Lindberg. Karen Fleming Lindberg.

Rozdział 2

Dalewo niedaleko Szczecina

Drewniana balustrada tarasu opleciona była młodymi gałązkami wiciokrzewu pomorskiego, który zaczynał właśnie kwitnąć i roztaczał wokół odurzający waniliowy zapach. W tle zielenił się trawnik spływający nad brzeg jeziora prosto ze wzgórza, na którym stał dom.

Stare lipy i rosochate wierzby rzucały wielkie ciemnozielone plamy cienia i wszystko byłoby wprost idealne, gdyby nie dochodzący z nieodległych zabudowań łomot tak zwanej muzyki.

Anna Fleming z zamkniętymi oczami i głową przysłoniętą słomkowym kapeluszem leżała na wiklinowej sofie i usiłowała ignorować muzykę suwerena, ale powoli zaczynała w niej brać górę furia. Obiecała sobie, że policzy do dziesięciu i zrobi z tym porządek, ale nie zdążyła dojść nawet do połowy. W drzwiach do domu stanął jej mąż.

– Anno – zaczął poważnym tonem. – Czy złożyłaś pozew o rozwód?

Anna sięgnęła po kapelusz, odsłoniła twarz i spojrzała na męża z osłupieniem.

– Słucham? O czym ty mówisz?!

– Pytam, czy złożyłaś pozew o rozwód. – Wysoki szpakowaty mężczyzna stanął obok ogrodowego stolika i ze splecionymi z tyłu rękami patrzył na żonę surowym wzrokiem.

– Edward! – Anna wyprostowała się i odłożyła kapelusz na sofę. – Jeśli to są znowu jakieś twoje żarty, to obiecuję ci, że obiad będziesz jadł z letnikami!

– No to co to jest? – Edward, patrząc oskarżycielsko, wysunął zza pleców rękę i wyciągnął ją w kierunku żony. – Do ciebie. Z kancelarii adwokackiej.

Anna przez chwilę wpatrywała się w podłużną elegancką kopertę, po czym przeniosła wzrok na męża.

– Jezus Maria! – wyszeptała.

Edward rzucił kopertę na stolik i roześmiał się.

– Przecież żartuję.

– Tu nie ma z czego żartować! Ktoś nas pozwał! – Anna wciąż nie mogła oderwać wzroku od podejrzanej koperty leżącej obok filiżanek z herbatą.

– Gdyby ktoś nas pozwał, toby było adresowane na gospodarstwo agroturystyczne, a nie na ciebie – stwierdził Edward.

– Nie wiadomo. Może to ja się komuś naraziłam. Na mnie jest tylko zaadresowane, a właściwy pozew jest w środku. Boże!

Edward sięgnął po kopertę i podał żonie.

– Otwórz, to się dowiemy, o co chodzi.

Od strony podjazdu dobiegł ich nagle odgłos silnika.

– A to kto? – Anna spojrzała w kierunku drzwi prowadzących do wnętrza domu. – Nikt się na dzisiaj nie zapowiadał.

– Może ktoś przejazdem? – Edward podniósł się z fotela. – I chce zanocować.

– Jest jedenasta!

– No i co z tego?

– Kto będąc w drodze, decyduje się na nocleg o jedenastej?! – Anna postukała się palcem w czoło. – Pewnie po prostu znowu zrobiłeś rezerwację i nie zapisałeś.

Zerwała się i ruszyła w kierunku drzwi.

Edward sięgnął po kopertę.

– Do licha, kobieto! Najpierw sprawdź, co to jest!

Anna podniosła wzrok do nieba, wzięła kopertę, oderwała fragment papieru i wyjęła ze środka dwie kartki zapisane drobnym drukiem.

– No i co to jest? – Edward wpatrywał się w żonę z nieukrywanym zainteresowaniem.

Anna pokręciła głową z irytacją i rzuciła pismo na stolik.

– Boże! A tak się przestraszyłam. – Odetchnęła z ulgą. – Znowu jakieś bzdury o tym, że coś tam odziedziczyłam. Maili tego typu dostajemy przecież mnóstwo.

– Jesteś pewna? – Edward spojrzał podejrzliwie na pismo. – Takie rzeczy pocztą tradycyjną też przychodzą?

– No jak widać. – Anna ruszyła w kierunku drzwi, stanęła w progu jak wryta i nagle głośno krzyknęła.

– Karen!

Do holu po drugiej stronie domu wchodziła właśnie Karen objuczona plecakiem i torbą podróżną.

– Przecież ja do ciebie wczoraj pisałam! – Anna rzuciła się pędem przez salon i hol i chwyciła wnuczkę w objęcia. – Co za zbieg okoliczności. A Natasza? Swen? Też przyjechali?

– Nie, babciu. – Karen oswobodziła się w końcu z objęć Anny i Edwarda i głęboko odetchnęła. – Przyjechałam sama. Zdałam ostatnie egzaminy i miałam jechać do domu, ale skoro już do mnie napisałaś, postanowiłam po drodze wpaść do was na kilka dni.

– Po drodze? – Anna patrzyła na nią z niedowierzaniem. Samochodem?! Ze Szwecji?

– A co to za problem? – odezwał się Edward, wpatrzony z zachwytem w dziewczynę. – Ależ ty już jesteś pannicą. Kiedy to się stało? Dopiero co byłaś taką małą dziewuszką. – Zatrzymał dłoń na wysokości pasa. – A Igor całymi dniami się z tobą droczył.

– Jest wujek Igor? – Karen rozejrzała się wokół z ożywieniem.

– Nie, no skądże. – Anna wzruszyła ramionami ze zniechęceniem. – W Londynie znowu. Ja nie mogę pojąć, jak on żyje. Skąd bierze środki do życia. Jak nie w Londynie, to w Danii. Ależ się cieszę, że cię widzę! – Anna ponownie objęła wnuczkę. – Pewnie jesteś głodna?

Karen dobrze wiedziała, że z babcią tej batalii nie wygra, więc, rada nierada, ruszyła za Anną do kuchni.

Godzinę później po prysznicu, rozpakowaniu się w swoim dawnym pokoju, w którym lądowała zawsze, gdy przyjeżdżała tutaj z rodzicami, po drugim śniadaniu, złożonym z chleba pieczonego własnoręcznie przez Annę i warzyw z miejscowego ogrodu, została zasypana pytaniami o studia, rodzinę, plany wakacyjne i oczywiście chłopaka.

Karen dyplomatycznie omijała wszystkie niewygodne tematy, jak na przykład swoje wątpliwości co do kontynuowania studiów, a o blondwłosym pętaku babcia jeszcze nic nie wiedziała, więc tym bardziej teraz nie było powodu, żeby ją wtajemniczać.

Gdy zamknęła za sobą drzwi od pokoju na piętrze, oparła się o nie plecami i rozejrzała dookoła. Ten pokój zawsze na nią czekał. Nawet w szafie wisiały niektóre jej ubrania, których nie było sensu wozić ze sobą wte i wewte, jak kurtka do jazdy konnej, stara dresowa bluza czy ogrodniczki, w których kiedyś pomagała dziadkowi w pracach w parku.

Teraz, gdy już się tutaj znalazła, zaczęło do niej docierać, że cały ten projekt z nagłym wyjazdem do dziadków polegał tylko na tym, żeby zająć czymś myśli, spakować się, zorganizować wyprawę promem, żeby coś się działo i żeby nie musiała rozpamiętywać powodów, dla których nagle przytulne mieszkanko w Lund stało się obce i straszne.

Tylko co ona tutaj będzie robiła, na miłość boską? Telefon wciąż co jakiś czas się odzywał. Lasse napisał kilka wiadomości z tłumaczeniem, że to nie miało żadnego znaczenia i że obiecywali sobie przecież, że ich relacja, tak to zawsze nazywał – relacja, nie będzie ich ograniczać i że nie będą rościć sobie niepodzielnych praw jedno do drugiego.

Boże! Jak to mądrze brzmiało. Prawie się z nim wtedy zgodziła, ale to nie zmieniało faktu, że czuła się oszukana. Nie była jeszcze gotowa, żeby się z nim konfrontować. Prędzej czy później będzie musiała, ale nie teraz.

Zmieniła buty, pogrzebała w torbie, szukając swojej ulubionej czapki z daszkiem, ale okazało się, że akurat o tym Elsa, pakując jej rzeczy, nie pomyślała. Słońce już mocno grzało i nie chciała się na nie wystawiać. Przypomniała sobie, że widziała na dole kapelusz słomkowy.

Spacer po ogrodzie i brzegiem jeziora to było to, czego teraz bardzo potrzebowała.

Anna stała zamyślona przy oknie w kuchni i obserwowała bawiące się na trawniku psy letników.

– Karen miała jakąś niewyraźną minę – odezwała się w końcu, nie odwracając się od okna. – Mam wrażenie, że coś ją trapi.

– Co takiego? – Edward oderwał się od gazety i spojrzał nieco nieprzytomnym wzrokiem na żonę. – Już znowu wymyślasz – stwierdził i pokręcił głową ze zniecierpliwieniem, gdy dotarło do niego, co powiedziała Anna. – Zaraz pewnie powiesz, że schudła.

– No za dobrze to ona nie wygląda.

– Kobieto… – Edward pochylił się nad gazetą. – Ona w tej Szwecji cały czas biega. I jeździ konno. Ma doskonałą kondycję.

– Ale ja nie o kondycji mówię – zniecierpliwiła się Anna.

Obeszła stół i wyjrzała przez drzwi, usiłując dojrzeć, co się dzieje w sieni.

– Cały czas jest u siebie na górze? – zapytała, patrząc w kierunku schodów.

– Co? – Edward podniósł wzrok. – Eee… nie. Była przecież na spacerze, a teraz siedzi na tarasie. Nie zachowuj się jak Pawlaczka z Samych swoich. Niech robi, co chce.

– A czy ja jej czegoś zabraniam? – Anna okrążyła wielki drewniany kuchenny stół i podeszła do szafki. – Edward! – Westchnęła ciężko, patrząc w kierunku okna, zza którego znowu dochodziły odgłosy narodowej muzyki disco. – Idź, powiedz tym młodym gamoniom, że jeśli nie wyłączą tej muzyki, to na obiad dostaną szpinak! Słowo daję! Albo ja pójdę i każę im się stąd wynosić do diabła!

– Teraz ci zaczęła przeszkadzać?

– Przeszkadza mi od rana! Poza tym zaraz pani Maryla będzie podawała obiad. Po pierwszej już. Trzeba jej powiedzieć, żeby nam tym razem przyniosła do domu.

Edward zamknął gazetę, westchnął ciężko i wstał od stołu. Po chwili zniknął za drzwiami.

Karen siedziała na sofie na tarasie i wpatrywała się w ekran swojego smartfona. Przed nią na stole leżał poranny list z kancelarii, a tuż obok koperta, zaadresowana równym odręcznym pismem.

– Jak się udał spacer?

Karen drgnęła i odwróciła się gwałtownie do stojącej w drzwiach na taras Anny.

– Fajnie, dzięki. Uporządkowany park wygląda pięknie. Jak tu byłam ostatnio, to dopiero wycinaliście busz wokół ruin pałacu. – Karen spojrzała na stół. – Przepraszam, babciu, ale zostawiłaś ten list na wierzchu i zajrzałam do niego.

– E tam… – Anna podeszła do stołu i usiadła obok na wiklinowym fotelu. – To tylko jakiś głupi łańcuszek albo coś w tym stylu.

– Przeczytałaś w ogóle to pismo? – Karen popatrzyła na Annę uważnie.

– No w zasadzie nie do końca. – Anna sięgnęła do kieszeni sukni i wyjęła okulary. – Akurat ty się pojawiłaś.

– Sprawdziłam ich właśnie. – Karen wskazała wzrokiem swoją komórkę. – Warszawska kancelaria Nałęcz & Łaniewski, mają własną stronę internetową.

Anna nałożyła okulary i wzięła do rąk pismo.

– Prawdę mówiąc, skończyłam czytać, gdy doszłam do fragmentu, w którym informują, że coś tam odziedziczyłam… – Zmarszczyła brwi i pochyliła się nad pismem. – To z reguły są przecież oszustwa.

– A tu są w dodatku fotografie. – Karen wyjęła z koperty dwie kserokopie zdjęć. – Popatrz. Jakieś stare kufry.

– O mój Boże… – Anna podniosła na chwilę wzrok i spojrzała z osłupieniem na wnuczkę, po czym zaczęła głośno czytać.

W związku z prowadzonym przez nas postępowaniem spadkowym w sprawie mienia pozostawionego przez Elżbietę Radecką-Mikulicz, córkę Rodryga Ludwika Potockiego i Marii Niezabytowskiej, mamy podstawy sądzić, że jest pani jedną z osób uprawnionych do nabycia spadku po zmarłej…

Anna przerwała i wstrząśnięta podniosła wzrok znad listu.

– Kto to jest Elżbieta Radecka-Mikulicz? – spytała Karen. – Jakaś ciotka?

– Boże… – Anna wciąż osłupiała wpatrywała się w przestrzeń. – Ale o co tu może chodzić? Przecież Elżbieta zmarła w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym…

– Ale kim ona była? – Karen wpatrywała się w babcię z rosnącym zainteresowaniem. – Mieliśmy krewnych wśród Potockich?

Anna odłożyła okulary i przez chwilę siedziała z listem na kolanach. Milczała.

– Elżbieta to była stryjeczna prababcia – odezwała się w końcu. – A konkretnie…

– Moja prababcia?

– Dla ciebie to byłaby prapra… – Anna zaczęła liczyć na palcach, ale po chwili machnęła ręką. – Lepiej zostańmy przy tym, kim była dla mnie, bo dla ciebie to się nie doliczymy tych pra. Więc była to żona brata mojego pradziadka. Średnia rodzina, ale rodzina.

– A skąd nagle teraz, po tylu latach, ten spadek?

– Nie mam pojęcia. – Anna wzruszyła ramionami. – Z Elżbietą były związane różne rodzinne legendy. Nasłuchałam się ich w dzieciństwie od babci i ciotek.

Anna przez chwilę wpatrywała się w milczeniu w przestrzeń. Dochodzący od strony domków letniskowych hałas nagle umilkł jak nożem uciął i po chwili od strony jeziora dotarł do nich świergot ptaków.

– Rzecz w tym, że była strasznie bogata – odezwała się ponownie Anna. – W momencie gdy wychodziła za mąż za pradziadka Mariana, była jedną z najbogatszych wdów Drugiej Rzeczpospolitej. Tak ją niekiedy opisywano, chociaż to była lekka przesada.

– Dlaczego ja nigdy o tym nie słyszałam? – Karen wpatrywała się w Annę ze zdziwieniem.

– Bo pewnie w innych okolicznościach, nie oszukujmy się, uznałabyś, że to potworna nuda – stwierdziła Anna i uśmiechnęła się ironicznie.

– I co było dalej?

– O ich związku też krążyły legendy. Elżbieta Potocka z Koniecpola, już i tak bogata z domu, wyszła bardzo młodo za mąż za dużo starszego Feliksa Broel-Platera, dziedzica niekończących się połaci ziemi pod Brasławiem. Feliks umarł w dwudziestym czwartym, a rok później Elżbieta wyszła za mąż za młodszego o dziesięć lat oficera Trzynastego Pułku Ułanów Wileńskich, który to pułk, notabene, wspierała od początku jego istnienia.

– No to pięknie! – Karen parsknęła śmiechem. – Pradziadek Marian musiał być całkiem, całkiem.

– Tak podobno wtedy się o tym mówiło. – Anna pokiwała głową. – Znalazłam sporo wzmianek na jego temat w różnych książkach i opracowaniach. Niezbyt pochlebnych zazwyczaj w tym kontekście, ale było chyba zupełnie inaczej.

Anna przez chwilę wpatrywała się zamyślona w połyskujące pomiędzy drzewami jezioro.

– To znaczy jak? – nie wytrzymała Karen.

– To znaczy nigdy się tego już nie dowiemy, ale prawda na ich temat pewnie leży gdzieś pośrodku. Rzecz w tym, że Marian był także wdowcem. Studiował na Ukrainie w Dublanach i tam poznał swoją pierwszą żonę, córkę ziemian z Wołynia. To były jeszcze czasy Imperium Rosyjskiego, a Radeccy byli bardzo zamożni. A potem wybuchła pierwsza wojna, a zaraz potem rewolucja. Granica z Litwą została poprowadzona kilkadziesiąt kilometrów od dworu i nagle większość ziemi, wiosek i folwarków przepadła. A i pierwsze małżeństwo Mariana długo nie potrwało.

– A co się stało? Ta dziewczyna umarła? – spytała zasłuchana Karen.

– W tysiąc dziewięćset siedemnastym Wanda wraz z całą rodziną została zamordowana przez bolszewików.

Karen spojrzała na pismo z warszawskiej kancelarii i pomyślała, że historie dotyczące tamtych czasów zawsze były dla niej abstrakcją albo co najwyżej tematem rozprawek w szkole. A tymczasem okazuje się, że dotyczą bezpośrednio jej rodziny.

– I co było potem? – zapytała.

– Wbrew pozorom i mimo różnicy wieku Marian z Elżbietą żyli chyba całkiem szczęśliwie. Do wybuchu kolejnej wojny oczywiście, czyli nie tak znowu długo. – Anna ciężko westchnęła. – A potem przepadło już wszystko.

– W sensie, że Polska straciła kresy, a potem był komunizm?

– To także. – Anna pokiwała głową. – To generalnie spotkało całą resztę naszej rodziny, ale poza tym Marian został zamordowany w Starobielsku, a Elżbieta straciła praktycznie wszystko w powstaniu warszawskim i zmarła w biedzie. No i wtedy właśnie pojawiły się te różne rodzinne legendy.

Karen wpatrywała się w Annę z ciekawością, coraz bardziej zaintrygowana.

– Rzekomo Elżbieta zdołała ukryć gdzieś cały kufer biżuterii i to dzięki niemu, stopniowo wyprzedając swoje precjoza, miała na życie po wojnie. Według innych opowieści zamieszkała w jakimś warszawskim klasztorze, a siostry dostały część jej skarbów. Ale były jeszcze inne legendy. Najwięcej opowieści snuła oczywiście babcia Maria. A we wszystkich tych bajaniach ciągle przewijały się jakieś kufry…

Anna zamilkła i przez dłuższą chwilę obie wpatrywały się w kserokopie zdjęć z kancelarii, na których widać było dwie stare drewniane skrzynie.

Karen ze zdziwieniem skonstatowała, że przestała nerwowo spoglądać na swój telefon i w ogóle przestała myśleć o powodach, dla których tu przyjechała. Oczywiście babcia miała rację. Wszelkie opowieści rodzinne zawsze wydawały jej się nierzeczywiste i faktycznie śmiertelnie nudne. Ten korowód zabytkowych ciotek i prababek, te suknie, te fryzury na chłopczycę, te bale w resursach obywatelskich – notabene sama ta nazwa była wyjątkowo śmieszna – te dworzyszcza na kresach, linijki, kibitki i o czym tam jeszcze babcia Maria zawsze opowiadała.

Ale teraz, gdy przed jej oczami leżały fotografie jakichś autentycznych artefaktów, czuła, jakby ta historia, zamiatając długą suknią podłogę, wyszła z dagerotypów i pożółkłych fotografii i stanęła przed nią żywa, trzymając się pod boki.

– Jakie inne legendy? – spytała, spoglądając na zamyśloną babcię.

– Słucham? – Anna z trudnością oderwała się od wspomnień.

– Powiedziałaś, że były jeszcze inne legendy na temat kufrów.

– Ano tak… – Anna westchnęła. – Tę najbardziej, powiedziałabym, prawdopodobną babcia przekazała na temat Litwy.

– W sensie kraju?

– Nie, nie kraju. – Anna się uśmiechnęła. – Jako dziecko także nie potrafiłam tego rozróżnić. Chodzi o majątek we wsi, która nazywała się Litwa. I żeby było śmieszniej, leżała na dzisiejszych terenach Białorusi niedaleko Nowogródka, a właściwie to bliżej Mińska.

Karen sięgnęła po komórkę i słuchając babci, otworzyła Google Maps.

– Tuż przed nadejściem Niemców, gdy pojawiły się pierwsze pogłoski o tym, że do kraju mogą wkroczyć Sowieci, dziadek poskładał najcenniejsze rzeczy do trzech wielkich kufrów i zakopał je w parku. Rzekomo pod jakimś bardzo starym dębem. Dziadka tak jak i leśniczego, i zarządcę majątku, którzy według opowieści babci pomagali zakopywać kufry, zamordowali później Sowieci. No i tych kufrów oczywiście nikt nigdy potem już nie zobaczył.

– Czyli możliwe, że gdzieś na Białorusi do tej pory są ukryte w ziemi rodzinne skarby? – Karen wpatrywała się w Annę z fascynacją.

– Możliwe, jeśli nikt ich stamtąd już dawno nie wykopał. – Anna sięgnęła po kopertę, starannie poskładała pismo z kancelarii i włożyła je do środka. – Zresztą w tej opowieści nie ma nic szczególnie wyjątkowego. Przed wejściem Rosjan wszyscy ukrywali, co się dało, nie tylko w majątkach ziemiańskich, ale i w miastach. Zamurowywali w piwnicach, upychali pod podłogami, chowali w stropach. Tak zresztą ukrywano wszystko także przed Niemcami. Cała wschodnia Europa zakopywała w ziemi jakieś kufry. – Anna uśmiechnęła się kwaśno. – A i tak, biorąc pod uwagę efekty, na niewiele się to zdało.

– A pozostałe legendy?

– A co ty nagle tak się zainteresowałaś tymi sprawami? Za każdym razem kiedy próbowałam ci opowiadać o rodzinie i kuzynach, byłaś kompletnie znudzona. Zresztą z Igorem jest zupełnie tak samo.

– No bo nie da się ukryć, że takie opowieści są okropnie nudne. – Karen zachichotała. – Ale tutaj mamy prawdziwą tajemnicę. Skarby w kufrach, jakiś skandaliczny związek leciwej ciotki z młodym ułanem. To prawie jak u Jane Austen.

Anna uśmiechnęła się i schowała okulary do kieszeni.

– Widzę, że inaczej jak przez kulturę masową do młodych dzisiaj nie sposób dotrzeć.

– Od kiedy Jane Austen to kultura masowa?

– A czytałaś jakąś jej książkę? Czy oglądałaś wyłącznie ekranizacje? – Anna popatrzyła na Karen pobłażliwie. – Mój Boże! To już po pierwszej! – Spojrzała nagle na zegarek i gwałtownie się podniosła. – Kochanie, potem dokończymy te rodzinne opowieści. Teraz czas na obiad.

– Przecież ja dopiero jadłam. – Karen popatrzyła z przestrachem na idącą w stronę domu Annę. – Ileż można jeść?

– Takie tam jedzenie. Dwie kanapki. – Anna zatrzymała się w progu. – Zjemy w domu, tylko muszę dopilnować, żeby pani Maryla tutaj nam podała, bo Edward oczywiście zapomniał.

Obiadu nie dało się uniknąć. Karen, rada nierada, zasiadła przy stole w jadalni, patrząc z niepokojem na wnoszone przez kucharkę naczynia.

Pani Maryla, gospodyni z Dalewa, gotowała dla letników, ale przy okazji oczywiście jedli także i dziadkowie.

– Musiałabym chyba zwariować, żeby jeszcze osobno szykować obiady dla ciebie – odpowiadała babcia na wyrzuty dziadka, że kuchnia w domu stoi pusta i nikt tam nie gotuje.

O dziwo jednak, gdy na stół wjechała waza z zupą, Karen poczuła, że jest głodna. Długi spacer po parku i lasach wokół jeziora zrobił swoje i ze smakiem zjadła teraz wielki talerz zupy pomidorowej, z której wujek Igor zawsze się naśmiewał, że to zupa z bufetu w PRL-u.

Gdy skończyli jeść, na stole pojawił się upieczony własnoręcznie przez Annę placek jabłkowy. Edward chwycił dwa kawałki i mówiąc, że przecież za pięć minut wracają kajakarze, zniknął za drzwiami.

Anna na chwilę wyszła z kuchni, po czym wróciła z kilkoma ogromnymi albumami. Rozłożyła je na stole przed Karen, nalała sobie herbaty i usiadła wreszcie obok.

– A to jest właśnie Elżbieta – powiedziała. Otworzyła jeden z albumów i wskazała palcem duże, sztucznie podkolorowane zdjęcie.

Na tle jakiegoś budynku stała grupa ludzi. Na pierwszym planie na ławeczce siedział ksiądz, po jego prawej stronie, w wysokich oficerkach i marynarce, korpulentny jegomość z sumiastymi wąsami, a po lewej, ubrana według mody z lat dwudziestych, elegancka kobieta.

Karen pochyliła się nad fotografią.

– Ale ten obok to chyba nie jest pradziadek Marian?

– To pierwszy mąż Elżbiety. – Anna podniosła filiżankę do ust. – Feliks Broel-Plater. Zdjęcia Mariana albo nie mam, albo po prostu nie wiem dokładnie, który to on na tych starych fotografiach.

– A ci ludzie? Gdzie w ogóle to zdjęcie zostało zrobione?

– To pracownicy majątku. Ci mężczyźni dookoła to pewnie zarządcy, leśnicy, ekonomowie, kobiety to najprawdopodobniej służba. A miejsce to oczywiście Belmont.

– Scena prawie jak z Downton Abbey[5]. – Karen wpatrywała się w fotografię z fascynacją. – Belmont?

– Majątek Elżbiety, a właściwie Broel-Platerów, po których go odziedziczyła. Niedaleko Brasławia. Przed pierwszą wojną jakieś sześćdziesiąt tysięcy hektarów, po wojnie raptem trzydzieści.

– Trzydzieści hektarów?! – Karen spojrzała z niedowierzaniem na babkę.

– Trzydzieści tysięcy hektarów. W dalszym ciągu fortuna. To były kresy Kresów Wschodnich. Najdalej wysunięta na północny wschód część kraju.

Karen podniosła wzrok znad albumu.

– A właściwie skąd się tam wziął ten Marian? Służył gdzieś niedaleko?

– Pamiętaj, dziecko, że ja aż taka stara nie jestem. – Anna uśmiechnęła się pod nosem. – Wszystkie te opowieści znam z drugiej ręki. Od babci Marii, która i Elżbietę, i Mariana znała osobiście. Wiele informacji zdobyłam potem z różnych pamiętników żołnierzy albo ziemian z tamtych stron, ale to wszystko wiedza nabyta. No więc Marian… – podjęła Anna po chwili. – Takie to były czasy, że zaraz po studiach zostawił młodą żonę w domu rodzinnym na Wołyniu, a sam wstąpił do dowborczyków.

Babcia sięgnęła po filiżankę z herbatą.

– Ufam, że za chwilę się dowiem, kim byli ci dowborczycy. – Karen uśmiechnęła się z przekąsem. – Chyba nie zakładasz, że w Lund nic innego nie robię, tylko studiuję polską historię.

– A jak widać, przydałoby się. Ja jestem matematyczką i coś tam jednak wiem.

– Babciu, tylko nie wchodźmy na temat patriotyzmu, błagam – jęknęła Karen. – Jestem w połowie Szwedką.

– Dowborczycy, w połowie Szwedko, to byli żołnierze Pierwszego Korpusu Polskiego w Rosji dowodzonego przez generała Józefa Dowbor-Muśnickiego. Korpus powstał na potrzeby wojny z Niemcami, ale wybuch rewolucji spowodował, że zamiast walczyć na froncie pierwszej wojny światowej, walczyli z bolszewikami. Po tym jak korpus został rozwiązany w tysiąc dziewięćset osiemnastym, Marian brał udział w walkach o obronę Wilna. Służył w oddziałach, które samorzutnie organizowały się do obrony Wileńszczyzny i walki o jej powrót do odradzającej się Polski. Te oddziały formowali lokalni ziemianie, a Trzynasty Pułk Ułanów Wileńskich praktycznie ufundowała Elżbieta, werbując ochotników, dostarczając mundury, konie, a nawet broń, którą skupywała od wycofujących się z Litwy żołnierzy niemieckich. Po odzyskaniu niepodległości zaś, gdy pułk stacjonował pod Wilnem, urządzała bale w Belmoncie, a dla ułanów fundowała prezenty z okazji świąt pułkowych i Gwiazdki.

– No i jesteśmy w domu! – stwierdziła Karen. – Pradziadek musiał jej wtedy najwyraźniej wpaść w oko.

– Najwyraźniej – odparła Anna z uśmiechem.

– Ale wytłumacz mi jeszcze jedno… – Karen spojrzała w okno. – Majątek naszej rodziny, ta cała Litwa, był dość daleko. Nowogródek jest ponad dwieście kilometrów od Brasławia, sprawdziłam sobie na mapie. A pamiętam, że babcia Maria zawsze mówiła, że Belmont leżał niedaleko rodzinnych włości. No to co w końcu?

– Babcia Maria mówiła o Kozaczyźnie, nie Litwie. Marian urodził się w Kozaczyźnie.

– Chryste… – Karen westchnęła. – Czuję, że zaraz się w tym wszystkim kompletnie pogubię. Skąd nagle jakaś Kozaczyzna?

Anna sięgnęła po album, przerzuciła kilka grubych czarnych kart oddzielonych staroświecką pożółkłą bibułą i zatrzymała się na zdjęciu wielkiego białego dworu ukrytego pomiędzy drzewami, stojącego na wzgórzu nad stawem.

– To jest Litwa – powiedziała i postukała palcem w zdjęcie. – Tutaj urodził się mój dziadek, ale zarówno mój pradziadek Stanisław, jak i Marian urodzili się jeszcze w Kozaczyźnie.