Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
261 osób interesuje się tą książką
Ambitna dziennikarka Dominika Wasilewska trafia na trop morderstwa na warszawskiej Woli. Zbiegiem okoliczności wpada w sam środek policyjnego śledztwa, nie wiedząc jeszcze, jak bardzo zmieni to jej dotychczasowe życie.
Komisarz Rafał „Mikser” Miksa, twardy glina o sarkastycznym poczuciu humoru, nie jest zachwycony obecnością wścibskiej reporterki. Okazuje się jednak, że dziewczyna potrafi być nie tylko uparta jak osioł, ale i zaskakująco pomocna.
Tymczasem morderca z Woli wciąż pozostaje na wolności, a akcja zdaje się przyspieszać w zawrotnym tempie.
Czy Dominika i Rafał zdołają zidentyfikować sprawcę, zanim uderzy ponownie?
Warszawa, intryga pełna zwrotów akcji, a także napięcie między bohaterami – to wszystko czeka na Ciebie w tej pełnej emocji opowieści.
Uwaga! Książka zawiera pikantne sceny i mocny język. Czytasz na własną odpowiedzialność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Edyta Kene, Magda Kukawska
Wmiksowani
Copyright ©
Edyta Kene, Magda Kukawska
Wydawnictwo White Raven
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Kopiowanie, reprodukcja, dystrybucja lub jakiekolwiek inne wykorzystanie niniejszej publikacji w całości lub w części, bez wyraźnej zgody autora lub wydawcy, jest surowo zabronione zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa o prawach autorskich. Niniejszy tekst stanowi wyłączną własność autora i podlega ochronie zgodnie z przepisami międzynarodowymi oraz krajowymi dotyczącymi praw autorskich.
Redaktor prowadzący Ewa Olbryś
Redakcja
Dominika Kamyszek @opiekunka_slowa
Korekta
Dominika Surma @pani.redaktorka
Redakcja techniczna i graficzna
Marcin Olbryś
www.wydawnictwowhiteraven.pl
Numer ISBN: 978-83-68175-46-2
Wszystkim, którzy marzą o wielkich rzeczach. Uda Wam się.
Magda Kukawska
Mojemu tacie, który zaszczepił we mnie miłość do policyjnych historii.
Edyta Kene
Pogoda pod zdechłym Azorkiem, jak mawiała moja świętej pamięci prababcia Helenka. Był koniec września, a ja czułam się, jakby ktoś magicznie przeniósł mnie do listopada. W duchu przeklinałam jesienną aurę i własną niefrasobliwość. Przecież powinnam była się domyślić, że słońce i wysoka temperatura w przeciągu kilku godzin mogą zamienić się w ulewę i lodowate wietrzysko!
Oczywiście nie miałam ze sobą parasolki ani kurtki z kapturem. Zresztą parasol na nic by mi się nie zdał przy takiej wichurze. Za nic nie utrzymałabym go w moich wątłych rękach, dla których jedynym treningiem było ugniatanie ciasta drożdżowego.
Podróż zalanymi deszczem, wąskimi uliczkami warszawskiej Woli nie należała do przyjemnych. Wciąż musiałam uskakiwać, gdy zniecierpliwieni kierowcy wjeżdżali w wielkie kałuże, nie robiąc sobie nic z faktu, że ochlapują w ten sposób pieszych.
A żebyś nie mógł znaleźć miejsca do parkowania!, rzuciłam idiotyczną klątwę na właściciela auta, który bardzo szybko przejechał obok mnie. Jęknęłam z rozpaczy, gdy wywołana przez niego fala z kałuży uderzyła w moje nogi. Spojrzałam w dół. Moje jeansy były mokre aż po uda.
Przyspieszyłam kroku i uśmiechnęłam się z ulgą, gdy zobaczyłam wreszcie mój blok. Szary kolos z wielkiej płyty z początku lat siedemdziesiątych może nie wyglądał zachęcająco, ale zapewniał mi schronienie i dach nad głową. A jego wnętrze także gorącą herbatę, ciepły prysznic i puszysty koc. Niczego więcej nie potrzebowałam do szczęścia. Przynajmniej nie w tamtej chwili. W każdej innej miałabym na swojej liście kilka rzeczy, które wprawiłyby mnie w znacznie większą radość.
Dobiegłam do budynku, kuląc się z zimna i próbując osłonić przed wiatrem. W sumie nie robiło mi to już żadnej różnicy. I tak byłam przemoczona do suchej nitki. Pociągnęłam za uchwyt drzwi do klatki. Walcząc z przeciągiem, wtoczyłam się do holu i zerknęłam w kierunku małej, prowizorycznej recepcji. Staruszek pełniący funkcję ciecia, zwanego szumnie ochroniarzem, spał sobie w najlepsze. Całkowicie ignorował paskudną pogodę i potencjalnych złodziei, którzy na jego służbie mogli zakraść się do budynku. W tle słyszałam grające radio, z którego leciało disco polo, ulubiony gatunek tego pana. Za każdym razem, gdy miał dyżur, raczył mieszkańców swoim dosyć powszechnym i mało wyszukanym gustem muzycznym. Tym razem przynajmniej było cicho. Czasem dawał nam koncerty, które było słychać na najwyższych piętrach.
Na ścianie nad głową staruszka wisiała kartka z wydrukowaną informacją „Ochrona nie przyjmuje paczek od kurierów w imieniu mieszkańców!!!”. Po raz kolejny zaczęłam się zastanawiać, po co ktoś taki jest potrzebny w bloku, skoro ani nie pilnuje, ani nie pomaga. Postanowiłam wybrać się na następne zebranie wspólnoty mieszkaniowej. Chciałam się dowiedzieć, jaki jest cel opłacania z czynszu takiej „ochrony” i co na ten temat myślą pozostali mieszkańcy bloku przy ulicy Chłodnej.
Strzepnęłam z bluzy krople wody i wycisnęłam jej nadmiar z przemoczonych włosów, zanim podeszłam do kolejnych drzwi. Te były ostatnią bramą oddzielającą mnie od wind, którymi mogłam dotrzeć na moje czternaste piętro.
Sapnęłam zirytowana, gdy nie potrafiłam znaleźć kluczy na dnie torebki. Jak zwykle musiały wysunąć się z przeznaczonej specjalnie dla nich małej kieszonki. Leżały gdzieś na samym dole: pod telefonem, notesem, długopisami, paczką chusteczek, kubkiem termicznym, małą kosmetyczką i podpaskami, które zawsze miałam na wszelki wypadek. Na oślep wymacałam palcami metal. To nie były klucze, ale zagubiony grosik. Chuchnęłam w niego na szczęście i uśmiechnęłam się na myśl, że prababcia Helenka zawsze robiła tak samo.
Wygrzebałam w końcu klucze i wsadziłam jeden z nich do drzwi. Nie musiałam go nawet przekręcać, bo okazało się, że zamek jest popsuty, więc każdy mógł wejść dalej do bloku bez żadnego problemu.
Czara goryczy się przelała. Cofnęłam się o kilka kroków i zapukałam w kontuar, za którym spał ochroniarz.
– Halo! – zawołałam, by wywołać u niego jakąś reakcję.
Facet miał bardzo mocny sen…
– Co? – mruknął niegrzecznie i przekręcił się w fotelu, nawet nie otwierając oczu.
– Pan tu pracuje czy przychodzi spać?! – syknęłam zirytowana takim zachowaniem staruszka.
– A weź spieprzaj, dziecko, i mi dupy nie zawracaj – odparł. Nawet nie otworzył oczu! – Wprowadza się takie upierdliwe, młode i myśli, że staremu człowiekowi będzie dyktować, jak żyć…
– Mnie pana życie nie interesuje! – oburzyłam się. – Ale to, że nie wykonuje pan pracy, za którą płacą mieszkańcy…
– Idź, gówniaro, i zajmij się swoim życiem! – warknął, otwierając wreszcie oczy. Spojrzał na mnie posępnie. – Ty myślisz, że ja za te dodatkowe marne grosze do emerytury będę tu coś robił? Kazali mi siedzieć, to siedzę. Na pokaz!
Na to już nie znalazłam riposty. Podejrzewałam, że po powrocie do domu kilka sensownych słów przyjdzie mi do głowy, ale w tamtej chwili mogłam zrobić jedno – fuknąć z irytacją i pójść do siebie.
Okej, okolica była bezpieczna i nie działo się w niej nic specjalnego, no ale… przezorny zawsze ubezpieczony (to też były słowa prababci Helenki). Poza tym nie po to mieszkańcy bloku płacili za ochronę, by ta wiecznie spała lub paliła fajki pod wejściem do budynku.
Jako dziennikarka lokalnego portalu informacyjnego bardzo zwracałam uwagę na takie małe osiedlowe sprawy, bo kto wie, może któraś z nich rozwinęłaby się kiedyś w interesujący temat? Moje ambicje i plany na przyszłość tyczyły się raczej pisania o sprawach kryminalnych, ujawniania wielkich afer i prowadzenia dziennikarskich śledztw, ale każdy musi od czegoś zacząć. Prawda?
Przeszłam wreszcie przez drzwi i poczłapałam do windy. Z każdym krokiem krzywiłam się, gdy moje przemoczone adidasy wydawały z siebie mlaskająco-zasysające dźwięki, które nie dość, że brzmiały obrzydliwie, to jeszcze oznaczały godziny suszenia butów i ryzyko przeziębienia. Skrzywiłam się na myśl o katarze i kaszlu, które mogły mnie dopaść następnego dnia.
Z ulgą przywołałam windę, a gdy drzwi się otworzyły, weszłam do kabiny i wybrałam odpowiedni przycisk. Jazda nie trwała długo. Wysiadłam na czternastym piętrze, a do moich uszu dotarł znajomy dźwięk, który słyszałam wyjątkowo często i regularnie. Płacz dziecka, dokładnie sześciomiesięcznej Oli, która wraz z mamą mieszkała obok mnie. Dzisiaj jednak hałas był inny niż zazwyczaj. Przepełniony desperacją, strachem i znacznie głośniejszy.
Podążyłam wąskim, długim korytarzem, na którego ścianach łuszczyła się farba olejna w nieśmiertelnym, peerelowskim odcieniu szpitalnej zieleni. Płacz rozbrzmiewał coraz głośniej, odbijając się echem i wwiercając w moją zmęczoną głowę.
Scena jak z horroru, pomyślałam, siląc się na słaby żart. Próbowałam zagłuszyć nim narastający niepokój.
Przyspieszyłam kroku. Coś było zdecydowanie nie tak. Dotarłam pod swoje drzwi, ale ich nie otworzyłam. Zamiast tego zapatrzyłam się na te naprzeciwko, które były lekko uchylone. To właśnie za nimi mieszkały Ola i jej mama, Marta.
– Halo! Marta? – zawołałam, przekrzykując płacz dziecka, i zastukałam we framugę. – Wszystko okej?
Nikt mi nie odpowiedział. Może poza Olą, której rozpaczliwy krzyk stał się jeszcze głośniejszy, jakby wzywała mnie na pomoc. Zaniepokoiłam się. To nie była normalna sytuacja. Marta nie zostawiłaby dziecka samego i nigdy nie zapominała o zamykaniu mieszkania.
Po chwili wahania ostrożnie popchnęłam drzwi i zrobiłam pierwszy krok. Jedną nogą byłam już u sąsiadki. Wykonałam kolejny i weszłam do środka.
– Marta! – zawołałam ponownie, tym razem znacznie głośniej.
Nie miałam pojęcia, co się dzieje, ale czułam strach. Podążyłam za głosem zapłakanej Oli, kierując się do mniejszego pokoju. Znałam to mieszkanie bardzo dobrze. Po pierwsze: dlatego że często wpadałam do sąsiadki na herbatę i pogaduchy, a po drugie: bo miało taki sam rozkład jak to, które wynajmowałam razem z przyjaciółką.
Z moich ust wyrwał się wrzask tak głośny, że aż zapiekło mnie w gardle. Podbiegłam do łóżeczka i złapałam małą Olę w ramiona. Nerwowo próbowałam ją uspokoić, choć nie miałam na to najmniejszych szans. Dziecko wyczuwało moje przerażenie, więc zamiast się wyciszyć, wpadło w jeszcze większą histerię.
Marta leżała na podłodze. Jej oczy były otwarte, lecz matowe, brakowało w nich życia. Usta miała sine, podobnie jak opuchniętą szyję. Nie oddychała. Nie musiałam tego sprawdzać, by wiedzieć, że kobieta jest martwa.
Gdy to do mnie dotarło, cofnęłam się o dwa kroki, aż wpadłam na znajdującą się za mną ścianę. Osunęłam się po niej i usiadłam na podłodze z wciąż płaczącym maluchem w ramionach.
Kręciło mi się w głowie, w piersi czułam ucisk, który utrudniał oddychanie. Moje mięśnie były jak sparaliżowane, a jednak ręce bardzo mi drżały. Zacisnęłam je mocniej na dziecku, by go nie upuścić. Serce waliło mi jak oszalałe, w uszach słyszałam szum krwi przepływającej w przyspieszonym tempie przez żyły i tętnice. Żołądek zawiązał się w supeł i nie mógł zdecydować, czy ma ochotę na falę mdłości, czy nie. Znałam dobrze te objawy: atak paniki.
Odwróciłam wzrok od Marty. Zrzuciłam z ramienia torebkę i zaczęłam w niej grzebać.
– No już, cichutko… – szeptałam płaczliwie do Oli, desperacko próbując ją uspokoić.
Jedną ręką tuliłam do siebie dziecko, a drugą szukałam telefonu. Gdy wreszcie go znalazłam, okazało się, że mam w głowie pustkę. Zapomniałam, na jaki numer powinnam zadzwonić!
Zamknęłam oczy, by zebrać myśli. Nie było to łatwe. Przerażenie i płaczące maleństwo skutecznie uniemożliwiały mi skupienie. W końcu zaczęłam przeszukiwać palcem listę kontaktów, aż trafiłam na zaprogramowany przez operatora numer alarmowy. Wybrałam połączenie i błagałam w duchu, by ktoś szybko odebrał.
– Numer alarmowy sto dwanaście, w czym mogę pomóc? – Po drugiej stronie usłyszałam ciepły, spokojny głos.
– Moja… moja sąsiadka… – wydusiłam drżącym głosem. – Ona nie żyje!
Gdy już zaczęłam, nie mogłam przestać. Wyrzuciłam z siebie cały potok słów, wśród których najczęściej pojawiało się błaganie o to, by ktoś jak najszybciej przyjechał.
Rozłączyłam się, ale pozostałam w tym samym miejscu. Nie mogłam się ruszyć. Bezmyślnie wpatrywałam się w ciało koleżanki, słuchając coraz cichszego kwilenia małej Oli, która wreszcie zaczęła się uspokajać.
Nie wiedziałam, kto zrobił to Marcie, ale byłam pewna jednego. Obraz jej martwych oczu miał pozostać w mojej głowie do końca życia…