Wikingowie. - Jerzy Cepik - ebook

Wikingowie. ebook

Jerzy Cepik

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Zawiera trzy zbiory opowieści: Wikingowie, Książę Mieszko, Pochód Polan ku morzu.
„Opowieść, jaką przedkładam wam oto, ułożoną rzetelnym staraniem, ogarnia kęs czasu od triumfu grafa Wichmana nad Mieszkiem aż do zwycięstwa wojsk księcia Polan pod Cedynią, do niesławnej śmierci butnego grafa, opanowania ujścia Odry, zdobycia potężnego i sławnego grodu słowiańskich kupców i rabusiów morskich – Wolina i poddania Pomorza polskiemu władaniu.”
[Opis wydawnictwa] 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 459

Rok wydania: 1985

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

JERZY CEPIK

WIKINGOWIE

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA

 

Opracowanie graficzne:

WIKTOR CHRUCKI

 

ISBN 83-205-3655-3

 

Copyright by Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza

Warszawa 1985

Wyd. III. Nakład 20 000+310 egz.

Pap. druk. mat. kl. V, 70 g, 82X104

Oddano do składania 8 XI 1983 r.

Podpisano do druku w styczniu 1985 r.

Druk ukończono w marcu 1985 r.

Ark. druk. 26, ark. wyd. 17,75

Drukarnia Kujawska

Inowrocław, ul. Cegielna 10/12

Zam. druk. 1800. T-78

Cena zł 200.—

 

Poświęcam

mojemu synowi

Krzysztofowi

WIKINGOWIE

 

 

Opowieść pierwsza

będzie o wyprawie Wojbora i Świętymira, o pieśni Ślepego Patryka, gniewie Olafa i o tym, co rzekł im mężny Bożebor, ojciec Dobrochny

 

Mocne wały, ostrokoły i samborze1 Wolina rozpłynęły się w świetlistym poranku, przetkanym mgłami unoszącymi się nad wodą. Czarny, nasmołowany okręt, z obu burt osaczony tarczami, unoszący zbrojnych żeglarzy, sunął po drobnej fali cicho i szybko, z wyniesionym ku górze dziobem, popychany równymi uderzeniami wioseł.

Wychynął na szlak. Podniósł żagiel.

Nikt nie dostrzegłby w nim kupieckich dostatków, bo też nie siedzieli w nim tego poranka żeglarze-kupcy, jeno myślący o łupie zbrojni.

Tak się już miały rzeczy z mieszkańcami owegoWolina—Jomsborga—Jomme, że jednego dnia kupczyli, płacąc i biorąc uczciwie, drugiego zaś rzuciwszy sławę kupców, szukali sławy wojowników znanych wszystkim ludom tego morza, sławy Wikingów Południowego Wybrzeża.

Oto „Długi Wąż” sunął szybko po fali, unosząc z sobą Wojbora i Świętymira, Rudego Olafa, Smagłolicego Sambora, Bezstryka, Czarnego Bożana, wielkiego Święciecha, kąśliwego Swara, Mańkuta Kikę, Czecha Boguchwała, Reinolda Niemca, Rusa Siemirada, długorękiego Zdzigoda, Bogutę, tego, który wsławił się tym, że niby normański berseker2, gołymi rękami wojował śród Redary i Woliniany w bitwie z Polanami, idąc przed Wichmanem. „Długi Wąż” niósł tedy tych i pięćdziesięciu innych, wysoko niosąc dumny dziób, na którym stał Bożebor, morski naczelnik wyprawy. Kłębiąca się we wschodniej stronie mgła różowiała mocno. Siedzący obok masztu Ślepy Patryk pomrukiwał coś w gęstą brodę. Ślepego Patryka odbił kiedyś z rąk Gora, Normana, Bożebor. Patryk, zanim popadł w ręce Normanów, nie był ślepcem... Przystawszy do Wolinian, mimo oślepienia, nie zgubił wojowniczego ducha owoczesnych kupców, wzbogacił się wraz z nimi na łupieżczych wyprawach, potem osiadł w dostatnim dworze, sycąc niekiedy serca druhów dawnymi wojennymi pieśniami. Na tę wyprawę wprosił się, opłacił dobrze Bożebora. Zależało mu na niej, nikt nie wiedział czemu.

— Wiatr idzie! — posłyszeli od dziobu głos Bożebora. — Stawiajcie dodatkowy żagiel! — padł rozkaz.

— Gdzie płyniemy? — spytał szeptem młody Świętymir, trącając brata, starszego o lat kilka, doświadczonego już żeglarza-wojownika. — Będziemy się bić? Gdzie? na wszystkie bogi, śniło mi się to nocami!
— Bacz, byś rodowi wstydu nie przyniósł, szczeniaku — rzekł Wojbor. — Pomnij, coś przyrzekł dziadowi Lengorowi.

Świętymir oblizał wargi. Rozpierała go radość. Milcząc, wodził wzrokiem po leżącej przy nim broni, po tarczy. Nie tylko dziadowi przyrzekł, że wróci wojownikiem. Także Dobrochnie...

— Przyrzekłem łupy, gościńce i sławę — mruknął nieśmiało.
— Wiem — skinął głową łaskawie brat, jakby czytając w jego myśli — wiem. Szedłem za wami wczorajszego zmierzchu, skakałeś przy dziewusze, jako dzieciuch, ba, szczenię... Słyszysz? Bacz, byś nie pokrzywdził Dobrochny! Tobie niesława i wygnanie, nam pomsta rodu Bożebora, dziewusze co gorszego.
— Ach, miłuję ci ją, a ona mnie! — westchnął Świętymir i poczerwieniał.
— Milcz. Jeszcześ nie wziął dziewuchy ani Bożebor nie wie, co knujecie.
— A ty? Mów, bracie.
— Nie zwolę, za młodyś. Cóżeś zdziałał? Ba!

„Obaczysz” — pomyślał Świętymir.

Wiatr uwikłał się w płótnach, zaszamotał się, usiłując wyskoczyć. Przechylił okręt raz i drugi, jął go pchać szybciej, gniewny.

Kłębiąca się nad wodą mgła rzedła wyżej, gęsta jeszcze nad drobnymi falami.

„Długi Wąż” płynął z dala od brzegów, porosłych gęstą puszczą, czarną, nieprzeniknioną i splątaną pniami drzew. Płynął prowadzony pewną ręką sternika Siemirada.

Czasami postrzegali wijący się nad puszczą dym; znak ludzkiego życia. Gdzieś tam, w głębi lądu, za ścianą drzew, jak za najtęższym ostrokołem, były osady Obodrzyców, ich otoczone wałami siedliska.

Drużyna „Długiego Węża” spoglądała chciwie ku tym dymom. Obodrzyce sąsiadowali z Sasami, ba, często też z nimi wojowali i wielkie dobywali łupy; drogi do nich biegły przez niebezpieczne puszcze, usiane przeszkodami i zasadzkami.

Rana3 dawno pozostała za nimi. „Długi Wąż” sunął wzdłuż ciemnosinych brzegów obodrzyckich, zwracając swój tępy dziób na północ.

— Gadaj, gdzie płyniemy! — zwrócił się Świętymir do brata.

— Zapytaj Bożebora, szczeniaku — odmruknął Wojbor. Świętymir odwrócił się, urażony. Ba, gdyby kto inny tak do niego zagadał!

Siedzący obok sternika Siemirada Ślepy Patryk podniósł głowę.

— Słońce! — powiedział.
— I my je widzimy — zawołał od dzioba Swar. Targnął rzadkie kędziory bródki i zaśmiał się.
— Gdybym miał twoje oczy, widziałbym więcej, ty trzęsitobołku!4 — odciął się spokojnie Ślepy Patryk ku uciesze wojów.
— I cóż byś ujrzał, Patryku? — spytał ciekawie Świętymir.
— Powiedzże, skaldzie!5 — zawołał Kika, przyjaciel Swara.

Ślepy Patryk podjął nieśpiesznie gęśle, chwilę przebierał palcami, wreszcie wywiódł niegłośno, ale krzepkim głosem:

 

Płyną mężni wojownicy,

na wybrzeżu ptak gdzieś krzyczy.

Bronią, szłomy6, patrzcie! szczyty

„Długi Wąż” jest znów pokryty!

 

Płyną mężni wojownicy,

na wybrzeżu ptak gdzieś krzyczy.

Smoczy łeb na dziobie wzniesion —

Wolin gród nasz dumny zwie się.

 

Płyną zbrojni wojownicy,

na wybrzeżu ptak gdzieś krzyczy.

Znów dostatków wypatrują,

obcych wojów mieczami kłują!

 

Płyną cicho wojownicy,

na wybrzeżu ptak znów krzyczy.

Czy to słońce kąpie krwawo,

czy też krew ich wodę całą?

 

Ucichł głos Ślepego Patryka. „Długi Wąż” przecinał właśnie gładką zatokę otoczoną zielonym kołnierzem traw, pagórkami i puszczą. Dziób okrętu wzniósł się z chrzęstem ponad piasek, zadygotał, długie, czarne cielsko znieruchomiało. Drużyna Bożebora wysypała się sprawnie na ląd, z mieczami, włóczniami, tarczami i topory w garści.

Nasłuchiwali przez chwilę. Zewsząd witała ich głucha cisza, ptaki krzyczały beztrosko. Jęli tedy niecić ogień, ciągnąć worki z jadłem, mięso, piwo. Zaskwierczały w ogniu długie płaty pieczeni.

— Jesteś pewien, że nikt nas tu nie opadnie? — spytał Boguta.
— Pewny — skinął głową Bożebor. — Wybraliście się ze mną, ufajcież mi.
— Kogo tedy oczekujemy? — zamruczał małomówny Wojbor. — To musisz nam teraz rzec!
— Musisz... — zawtórowały dziesiątki głosów. Kilkudziesięciu chłopa, siedzących u ognisk przy jadle, zwróciło głowy ku nim.
— Gadaj, Bożebor!

Ślepy Patryk znał już odpowiedź. Był w domu Bożebora pewnego dnia, gdy ów rozmawiał w sąsiedniej izbie z wysłańcami Normanów...

— Chcę — Bożebor podniósł głos — chcę, Wolinianie, czekać tu na...
— Gora o Miedzianych Włosach! — krzyknął Patryk.
— Ty wiesz?! — zawołał śród wrzawy Bożebor.
— Ślepcy wiele wiedzą! — odkrzyknął Patryk. Bożebor podniósł rękę, otoczony koliskiem odbiegłych od ognisk mężów.
— Chcę zawrzeć z Gorem przymierze i chcę z nim popłynąć na Dunów! — powiedział w ciszy.

Podszedł doń Swar. Podszedł Boguta. Wojbor. Podeszli inni. Zbliżył się jasnowłosy sternik Siemirad, kołysząc obleczonymi w skórę barami. Zahuczały wzburzone głosy.

 

Kto na tej ziemi hańbi przymierza,

komu honoru mężnych nie żal?

Kto nazwan jest mordercą,

bezbronnych bezlitosną i haniebną śmiercią?

Kto krew niewinnych z czaszy chłepce,

kto prawa gościnności depce?

Kto śpiącym miecz w pierś wbija,

wiązane krwią przymierze mija?

 

Posłyszeli wzbierający krzyk Ślepego Patryka.

— Nadużywasz naszego zaufania i zaufania tych, którzy dali ci swoich synów — orzekł Boguta, patrząc ponuro na Bożebora. — Przysięgliśmy ci posłuszeństwo, wedle morskiego prawa i obyczaju wojów. Bacz, byś nie żałował ty i my — swych chęci! Gor... Gor — zająknął się — to pies!
— Pies! — zawtórowali Wolinianie.
— Nie zwólmy na przymierze z Gorem! — posłyszeli krzyk Patryka.
— ...Ówże pies — powiedział spokojnie, nie podnosząc specjalnie głosu, Bożebor — ówże pies zna drogę do carogrodzkiego złota!

 

 

Opowieść druga

będzie o sprawach poniektórych księcia Mieszka i o przybyciu Gora o Miedzianych Włosach.

 

Wieletowie i siedzący u ujścia Odry Wolinianie byli solą w Mieszkowym oku, ów zasię książę, umacniający swoje władztwo, chciał wyniszczyć albo podbić ludy pragnące położyć tamę rosnącej potędze Polan, zagradzające Polanom dostęp do morza. Mieszko był najgroźniejszym wrogiem Wolina i północnych plemion, za Odrę chadzał, bił Redarów, bił Obodrzyców, łupy ciągnął mocarną ręką, tedy sprzymierzyli się przeciw niemu z grafem niemieckim Wichmanem Redarowie, sprzymierzyli Wieleci, też potężny Wolin, poszły zbrojne drużyny za owym saskim grafem. Gadali potem jedni, że sprzymierzeńcy Wichmanowi odnieśli zwycięstwo drudzy, że woje Mieszka, nie rozbici, wycofali się spod Santoka w zwartych szykach. Tak czy owak w tymże czasie przyjaciel cesarza, krwawy margrabia Gero zajął Łużyce, skąd książę daniny ciągnął.

Jeśli graf Wichman odniósł jakieś zwycięstwo, to wodzowie Wieleckiego związku plemion radowali się z tego bardzo, bowiem Mieszko często z tymi Słowiany wojował, umacniając swoje zachodnie granice.

Wieletowie byli groźnymi wrogami Polan.

O wóz, szukając przeciwko nim sojusznika i mając na uwadze inne, ważne cele, zawarł książę Mieszko przyjaźń z chrześcijańskimi Czechami, miarą zasię trwałości owego sojuszu miało być układane od niejakiego czasu małżeństwo Mieszka z czeską księżniczką, Dobrawą...

Księżniczka była starszawa, nie za bardzo też urodziwa, za to rozumna, opowiadano też sobie cichcem, że i jej cnoty zdałoby się trochę przewietrzyć, ale co tam było o tym gadać Mieszkowi, który nie piękności szukał pośród czeskich panien, ino tego, by go to małżeństwo do Zachodu zbliżyło i wspomogło — nade wszystko w wojnie z Wieletami zza Odry. Wiedział: albo on zjednoczy słowiańskie plemiona, albo Wieletowie.

Pilnie zajął się sprawami małżeńskimi. Był bogaty, chciał, by wiedzieli wrogowie jego, jaki to pan pojmie księżniczkę Dobrawę za małżonkę.

Zdarzyło się, że jeden z możniejszych kupców owego czasu, siedzący w Carogrodzie i obserwujący wszystko, co zdałoby się ważne dla księcia w jego sprawach z Zachodem i Rusią, wysyłający często swoich ludzi z towary do Słowian, chcąc przypodobać się księciu, wysłał mu, zwiedziawszy się o jego małżeńskich planach, liczne dary... Pewnego pięknego dnia kupiecka nawa wysłana przez agentów kupca z Oporto, z królestwa Leonu, popłynęła na północ, niosąc dary i zbrojną drużynę pożeglowała kupieckimi szlakami. Jej załoga, sprzedając jedne towary i kupując inne, dobrze taiła właściwy cel wyprawy. Nie wiadomo, czemu ów człek z Carogrodu bardziej zaufał morskim szlakom niźli utartym drogom lądowym. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że wszystkie szlaki morskie zbiegające się u wybrzeży morza Waregów7 prowadziły przez normańskie morza i musiały mijać wodne drogi Dunów i Szwedów, okrutnych, pewnych swoich okrętów i mieczy rabusiów...

Carogrodzki okręt płynął poci pełnymi żaglami, piękny, smukły, z wyniesionym ku niebu złotym dziobem, z letnimi namiotami, to wiosła, to wiatr, popychały go szparko najpierw wzdłuż wybrzeży frankońskich, Brytów, Fryzów. Kupcy, chyba pewni przyjaźni Wikingów, którym się opłacali, za kilka już dni zoczą wieżyce Roskilde... Zoczyli wieżyce Roskilde, pewni siebie płynęli dalej. Mieli minąć Ranę, przybić z morza do obodrzyckiego brzegu, łódź obsadzoną zaufanymi ludźmi spuścić, dary na nią ładować i skierować nocą ku Polanom, wyminąwszy cicho strażnice Wolina strzegące ujścia Odry. Okręty chcieli pewnie wprowadzić do Wolina i tam, sprzedawszy towary, oczekiwać przybycia drużyny.

Pewnej burzliwej nocy, minęli właśnie ostatnie wyspy Dunów, okręt ich osaczony został przez normańskich rabusiów. Załogę Normanowie wycięli w pień, kupców powiesili na masztach, wprzódy utłukłszy wiosłami. Jeden z kupców dotarł do Obodrzyców wpław, ranion ciężko grotem w nogę. Był czas jakiś gościem tego plemienia, bardzo tam szanowany jako „Święty Mąż”, bowiem po wydarzeniach tamtej nocy zmysły postradał i od rzeczy gadał.

Ówże kupiec uciekł od Obodrzyców ku Walinianom, tam zaś, przed swą śmiercią, dziwy o bogactwach wiezionych księciu Polan i straconych u brzegów obodrzyckich opowiadał.

Od tej pory wieści o złocie Carogrodu jątrzyły umysły najśmielszych mężów pośród plemion wybrzeży.

Podnieceni słowami Bożebora rozprawiali długo między sobą, wreszcie posnęli. Bożebor,nigdy nie zaniedbujący ostrożności, rozstawił stróżena wzniesieniu, u wlotu długiej zatoki otoczonej puszczą Chryzańczyków, ludzi z plemienia Obodrzyców.

Posłał też stróżę na drugi brzeg zatoki. Chryzańczycy znani bowiem byli z wielkiej chytrości, często też przeszukiwali pobliskie brzegi, węsząc łupy i jeńców z rozbitych okrętów, zwabionych fałszywymiogniskami.

Zaczął padać deszcz, który zadusił ogniska, powiał wiatr, niebo pojaśniało błyskawicami po skwarnym dniu, gdzieś nad puszczą grom bił za gromem. Drużynnicy z „Długiego Węża” przykrywali się, czym kto miał, wreszcie, pozostawiwszy przy okręcie Swara i Olafa, schronili się, ciągnąc broń, pod gęstymi koronami drzew.

Wtedy właśnie posłyszeli dobiegające od wejścia do zatoki granie rogu, przebijające się przez szum deszczu, milknące w gromach przewalających się wysoko.

Było to z całą pewnością granie turzego rogu Wojbora.

Zamilkł róg Wojbora, minęły chwile, rozległ się obcy, przeciągły dźwięk, granie obcego rogu, potem dały się słyszeć plusk wioseł, przekleństwa, chlupot wody. Na mieliźnie pojawiły się liczne cienie.

Wiatr znów przyniósł z dali znajomy dźwięk rogu Wojbora.

— Odrzućcie tarcze i broń — zachichotał w gęstejciemności Ślepy Patryk. — Oto przybywaten, któregośmy oczekiwali!

Milczeli ponuro.

— Tyś go prosił, ty witaj! — powiedział krótko Boguta do Bożebora.
— Tako uczynię.

Wyszedł zza drzew i poszedł wolno na spotkanie Gora o Miedzianych Włosach i jego ludzi.

— Dogadają się? — szepnął Świętymir do Siemirada, ściskając jelce8 miecza. Jasnowłosy sternik wzruszył niechętnie ramionami. Stojący za nim Sambor powiedział:— Oby się nigdy nie dogadali.
— Oby Odyn cisnął między nich swoje pioruny! — zawarczał w ciemności Ślepy Patryk. — Strzeżmy się Goral...

Patryk odszedł od nich. Siadł sam u stóp olbrzymiego dębu i zaśpiewał — teraz ze złością:

 

Płyną cicho wojownicy,

na wybrzeżu ptak gdzieś krzyczy.

Czy to słońce kąpie krwawo,

czy też krew ich wodę całą...?

 

 

Opowieść trzecia

będzie o tym, jak Wolinianie powrócili do Wolina, by skrzyknąć wielu dzielnych wojowników na daleką i niebezpieczną wyprawę

 

Deszcz chlupotał w gałęziach i liściach drzew otaczających polanę, otwartą od strony zatoki. Bożebor szedł brodząc w wysokich trawach, nurzał się w ciemności rozjaśnianej ód czasu do czasu światłem błyskawic.

Od brzegu szedł ku niemu Gor. Zwalista sylwetka Gora rozrastała się w ciemnościach, olbrzymiała... Bożebor dotknął bezwiednie miecza wiszącego u boku, ale Gor zagadał już do niego, jego oko przebiło ciemności.

— Nie bój się!

Zaśmiał się chrapliwie. Bożebor zacisnął wargi.

Stanęli naprzeciw siebie, dzieliło ich kilka kroków. Ktoś dobył z żaru ognia pochodnie, zaświeciłypod płachtą... Gor złożył ręce na piersi, wysoko, nad żeleźcem topora, jakby zdawał się mówić: „Patrz i nie bój się!”

— Chciałeś widzieć się ze mną — rzekł Bożebor.
— Ty też! — prychnął krótkim śmiechem Gor. I dodał: — Nie lubię moknąć, pójdźmy!

Pośrodku polany stało rozrosłe drzewo o zwieszonych nisko gałęziach. Zasiedli tam na niedźwiedziej skórze, postawiono przed nimi żelazny garniec z jarzącymi się polanami. Coś poruszyło się nad ich głowami. Gor drgnął niespokojnie. Bożebor rzekł:

— Ptak. Nie bój się!

— Wiking nie boi się ni człeka, ni zwierza — warknął Gor.

W ciemności, nad ich głowami, Ślepy Patryk szepnął do się: „Tak, nie myliłem się. To on!”

Gor wyciągnął nad ogniem potężne ręce pokryte rudym włosem. Mimo że ziąb był tej nocy znaczny, szeroka pierś Gora była odsłonięta, podana na podmuchy mokrego wiatru. Bary miał okryte futrzanym płaszczem, spiętym pod zmierzwioną brodą dwiema srebrnymi klamrami. Gor wydawał się wyższy od Bożebora, gdy siedzieli, górował o głowę, a spiczasty, żelazny hełm z turzymi rogami, przyozdobiony złotą blachą nosową, dodawał mu jeszcze wzrostu. Nagle Gor wstał. Bożebor spojrzał nań z odrazą.

Gor stał na krótkich, karlich, muskularnych nogach, ujętych w skórznie i owijacze z rzemieniami. Szybkim ruchem wyrwał zza pasa topór, rozrzucił toporzyskiem ogień, płomień strzelił wysoko. W czerwonym blasku ognia Bożebor mógł należycie ocenić potworną brzydotę i siłę Gora.

Olbrzymi, na krótkich nogach kadłub, pokryty niby niedźwiedzimi kłakami, sięgające kolan ręce, głowa z wolim czołem osadzona wprost na ramionach, cienkie warkoczyki rudych włosów opadające na twarz, gęsta broda, kryjąca odciętą kiedyś toporem szczękę, wydłużone ciężarem złotego kolczyka prawe ucho, ukryte pod zwałami zmarszczek oczy i nos olbrzymi, spłaszczony, z rozdętymi chrapami, nadający tej ludzkiej przecie twarzy wygląd wściekłej mordy łosia. Ale jeśli twarz i umięśniona postać Gora zdolna była przerazić, to jego głos i ruchy zdolne były uspokoić każdego. W owym zwierzęcym ciele tkwiła potężna, ale skupiona siła.

— Piłem na moim okręcie zepsute burzą piwo i myślałem o sytnym miodzie. Zali wasze wolińskie zawsze tak dobre?
— Piłeś kiedy?
— Gor słyszy wszystko, wszystko wie... Widziałeś moich posłów w Wolinie?
— Gdybym nie widział, nie byłoby mnie tutaj.
— Słusznie! Oto moja ręka... Wiem, gdzie szukać carogrodzkiego złota. Niewielu mam mężnych wojowników, wielu nieprzyjaciół — zaśmiał się. — Ofiaruję ci tedy święte przymierze i wyprawę po owo złoto.
— Gdzie złoto?

— Teraz nie powiem.

— Dużo obiecujesz, mało dajesz.
— To złoto trzeba zdobyć... Ilu możesz mieć ludzi?
— A ty?

Gor roześmiał się niegłośno.

— Ostrożnyś. Więc powiem: stu.
— Znajdę i ja setkę albo więcej w Wolinie.
— Który z nas poprowadzi okręty?
— Ty — swoje. Ja — swoje.
— Jak chcesz. Weź młodych wojowników!
— W Wolinie każdy wojownik dobry.
— ...Dobądź noża — rzekł krótko Gor.

Bożebor zrozumiał, o co idzie. Dobył noża. To samo uczynił Gor. Zdjęli, z głów spiczaste, z turzymi rogami hełmy. Ktoś dorzucił gałęzi do ognia.

Wicher biegnący od morza, skrzydlaty wicher zatrząsł dębem na polanie. Grom zgłuszył ochrypły, krótki śmiech Gora. Jego słowa:

— Przymierze tedy krwi. Na czas wyprawy...
— Tylko przyjaźń — rzekł niechętnie Bożebor. Nawet i takie przymierze z Gorem nieciło jego niechęć. Ba, potrzebował złota, winien był księciu Melnirowi; jeśli nie odda długu, Melnir gotów wygnać jego ród lub zażąda Dobrochny na żonę. Na Światowita!... A ów skarb carogrodzki!

 

Żeglarz, skądkolwiek przybywający do tego nadmorskiego grodziszcza plemienia Wolinian, zwykł był okazywać niekłamane zdumienie i podziw dla rozległości, obronności i bogactw samego grodu. Mieszkańcy grodów wschodniego i zachodniego wybrzeża, mieszkańcy Północy wielekroć zmagali się, zawsze niezbyt szczęśliwie, z tym zapobiegliwym, wojowniczym plemieniem, gotowym wystawić w potrzebie bardzo potężne drużyny wojów. Owi słowiańscy Wikingowie ukazywali się swoim sąsiadom nazbyt często jako żeglarze rabusie i jako wojownicy niosący miecz i ogień.

Wolin znany był Normanom jako Jomsborg, bogaty, wielki i straszny Jomsborg.

„Długi Wąż” zbliżał się przy sprzyjającej pogodzie do Wolina.

Chrześcijanie Zachodu, poddani Ottona I, kupcy, z lękiem słuchali gadań Niemców o słowiańskich barbarzyńcach odzianych w skóry dzikich zwierząt, żywiących się surowym mięsem, nie znających żadnych praw i zamieszkujących nory i jaskinie. Wszelako Słowiańszczyzna zamieszkana była przez szczepy dumne i pracowite, znające nie tylko wartość praw, posiadające mocne grody pośrodku puszcz, uprawne pola, moc bydła. Sławny był wielki gród Branibor nad Hawelą, sławną Arkona, Welehrad, Redgoszcz Wieletów, Rerik Obodrzyców, Gana, sławnymi były inne — najsławniejszymzasię Wolin, położony nawyspie u ujścia Odry.

„Długi Wąż” wpłynął do wewnętrznego portu.

— Cóżeś markotny? — mruknął Wojbor do brata. — Że bez gościńców wracasz imieczaś w krwie nie unurzał? Głupiś?
— Głupim — przytaknął bratu Świętymir.

Czarny okręt minął pomosty rojne ludźmi, okręty.

Wpłynął do kanału osaczonego przez ostre tyny i pomosty strażnicze, przepłynął z podniesionymi wiosłami pod uniesioną dębową broną i znalazł się w tej części portu, gdzie na spokojnej wodzie odpoczywały najlepsze okręty bojowe Wolina.

Niektóre z nich czyszczono i smołowano, inne leżały na drewnianych pomostach z poranionymi przez sztormy cielskami, z burtami posiekanymi cięciami ciężkich toporów i haków, osmalone ogniem. Wokół wszystkich kręciły się gromady cieśli, pracowali niewolnicy,Smolarze, na brzegach wznosiły się stosy świeżo ciętych łat i dranic9, bielały szkielety nowych okrętów, płonęły ogniska kowali, słychać było sapanie skórzanych miechów, łoskot młotów i młotków, tępe ciosy siekier, zgrzytanie pił, pachniało drzewnymi sokami.

Za warsztatami kowali wznosiły się zabudowania ludzi szyjących i farbujących żagle, domostwa ludzi wolnych, trudniących się wyrabianiem broni i potrzebnego na morzu osprzętu, wędzarnie mięsa, warzelnie piwa, a za nimi kołysały się żurawie studzien, sprawdzanych co jakiś czas na wypadek, gdyby wrogowie jacy zajęli brzegi rzeki Dziwny, a wszystko to znajdowało się wewnątrz wysokiego ostrokołu.

Za nim, wzdłuż wyściełanych belkami uliczek, stały szeregi niskich domostw, niektóre bez okienek, inne z osłoniętymi błoną otworami, wszystkie porządnie i mocno klecone, kramy kupców, złotników, sieciarzy, oszczepników, garncarzy, odlewaczy szkła, któż wymieniłby wszystkich...

Widać było dostatek skór, futer, płócien, składy broni, kramy sukienne, kramy bursztynowe, korzenne, solne, wszędy porządek i ład, gwar i ciżba.

Niektóre z uliczek prowadziły do placu, pośrodku którego wznosiła się wielka, malowana odpornymi na deszcze farbami gontyna10, niezwykłe dzieło ciesielskiej i rzeźbiarskiej roboty, z posągami bogów, wokół niej domostwa kapłańskie. Był jeszcze plac Świętego Drzewa, na którym radzili Starsi Wolina, i był plac Świętej Włóczni, najświętszego z miejsc grodu, prócz gontyny.

I był dwór księcia Melnira.

Tu i tam wznosiły się ponad grodowymi dachami korony starych drzew. Mocne, stojące na wałach częstokoły, otaczały nie tylko oba porty i gród. Biegły w głąb wyspy i wokół niej, przetykane strażniczymi pomostami i bramami, chronione rowami, przetykane samborzami z grubych bardzo tramów.

Za częstokołami ciągnęły się łąki, gaje, wrzosowiska, bory smagane morskimi wiatrami, chaty tych, którzy nie byli członkami grodowej wspólnoty, sadyby tych, którzy przekroczyli prawo plemienia, pohańbili tchórzostwem w czas wyprawy, zagrody rybaków i podgrodowej biedoty zamieszkującej wyspę, wreszcie cmentarzyska. Najsilniejsze, ostrosłupe tyny grodziły Wolin od wschodu, przed Prusami, najsłabsze chroniły wyspy od morza i od Obodrzyców, od Zalewu, zwanego Morzem Odrzańskim.

Wolinianie czuli się pewni w swoim grodzie. Nawet wojowniczy i okrutni Normanowie, zapuszczający się daleko w morze Waregów, w ziemie Prusów, Liwów, Słowian Ilmeńskich i Kriwiczów, nawet oni chowali głębiej swoje łuki, oszczepy, topory i miecze, zbliżając się do Wolina. Z Woliniany lepiej było kupczyć niżeli bić się.

Takim to grodem był ów Wolin.

 

O północy, gdy blady „mały księżyc”11 zawisł nad wyspą, Świętymir okroczył śpiącego Wojbora, nałożył skórznie uszyte z jednego płata mocnej skóry i wymknął się cicho z izby. Mijając łoże dziada Lengora i komorę matki, uśmiechnął się. Daliby mu, gdyby wiedzieli, gdzie zmierza, ba! dałby mu i Wojbor, i dałby Bożebor. Ten łeb urwałby niechybnie.

Przebiegł małe podwórze, komory z ziarnem, jadłem, narzędziami, sień obwieszoną bronią, odsunął zaporę drzwi.

Przejściem ukrytym w częstokole wymknął się cicho z zaułka, przebiegł przez gęsto porosłą krzewami łąkę, zbliżył się do wału osaczającego gród z tej strony.

Znał tam pewne zapomniane przejście. Wojbor pokazał mu je kiedyś, gdy uciekali obaj przed grzmiącym gniewem dziada Lengora i przed jego okutym kijem.

Tym przejściem wymknie się do niego Dobrochna. Na Światowita! Na tego, którego wszyscy się boją. Dzielna z niej dziewucha, a krew w niej gorzeje niby ogień, a oczy palą jako dwa węgliki dobyte z głębi żaru. Ciarki przebiegły Świętymirowi po grzbiecie, gdy pomyślał, na co się ważą oboje. Gdyby Bożebor zwiedział się o ich spotkaniu... No, lepiej i nie myśleć. Dla Świętymira gniew obu rodów, wygnanie, a może śmierć. Książę Melnir kazałby zabić, bo sam za Dobrochną łypie ślepiami. A dla Dobrochny? Nie, lepiej nie myśleć, jak by ją ukarano...

Cichy szelest w krzewiastym poszyciu wału. Świętymir drgnął, przypadł do ziemi. Udał głos lelka. Nastawił uszu.

Odpowiedziało mu takież wołanie.

W chwilę później zostawiwszy za sobą wał i nawołujące się w ciemności stróże, łyskające na wieżach i pomostach świetliki pochodni, lecieli na wybrzeże, pewni, że nikt ich tam nie zoczy.

Siedli, zdyszani, w mroku starych drzew. Świętymir chciał objąć dziewczynę ramieniem. Odsunęła się chybko, gniewna.

— Chciałeś mi coś rzec, nie zwlekaj tedy, mogą dostrzec, żem się wymknęła z izby — szepnęła.
— Słysz, Dobrochna — głos zadrżał mu mocno — wrychle na daleką wyprawę ruszę za twoim ojcem.
— Kiedy? — przysunęła się do niego, poczuł jej rękę w swojej dłoni.
— Za dni trzydzieści.
— Na długo? Co, miły?
— Wojbor gada, że wrócimy za kilka księżyców...12

— Prawda, że spotkaliście się z Gorem, z onym okrutnym Normanem?

— Aha... Słysz... Nie zajrzysz innemu w oczy, gdy mnie tu nie będzie?
— Ty tak nie mów — zawołała bez tchu i złożyła dłonie. — Wróć mi, aby w sławie, byś mógł mnie brać.
— Mój miecz pokładzie wiele wrogów — zapewniał ją, gdy musnęła wilgotnymi wargami jego policzek.

Bogi, gotów był teraz, by berseker, sam z gołą głową, bez tarczy, ino z toporem czy mieczem lecieć w ciżbę wrogów, bić ich, pobić, samemu skakać na czarne okręty Wikingów, dobywać dworzyszcz, by jego dziewucha usłyszała pieśń o nim. Bogi! A Wojbor roześmiałby się i rzekł: „Szczenię”!

— Melnir — szepnęła znowu — słał wczoraj ludzi z dary dla mnie. Widziałam... Kolczyki, zausznice, pierścionki, naczyńka z górskiego kryształu i zapinki, wszystko dla mnie...
— A ty?!
— O ziem prasnęłam, jako cię tu widzę, miły...

Przylgnęła doń na chwilkę całym ciałem, chciał ją pochwycić ciasno, wymknęła mu się z dzwonnym śmieszkiem. Już gnała lekko, wdzięcznymi skokami łani, już przepadła w ciemności. Świętymir westchnął. Wyciągnął się w pachnącej nocką Wysokiej trawie, zaplótł ręce na karku. Gdzieś tam szumiały trzciny czy wiatr. Jemu we łbie szumiało. Radość smagała jego serce. Ba, jeszcze i świat usłyszy o Świętymirze!

— Dobrochna... — szepnął do bladego księżyca.

Tej nocy zdarzyć się jeszcze miało, że w pobliżu, w świętym gaju, gdzie stały poczerniałe od słonych wichrów rzezane w drzewie posągi jakichś zapomnianych bogów, spotkali się dwaj ludzie. Że dziki margrabia Gero, morderca trzydziestu książąt słowiańskich, rozmawiał z wysłannikiem cesarza Ottona. Że w Pradze, mieście Czechów, księżniczka Dobrawa powiedziała z płaczem, iż zgodzi się zostać żoną owego barbarzyńcy, księcia Polan, Mieszka, a władca czeski postanowił trzymać to jeszcze przez czas niejaki w tajemnicy. Że w dalekiej Italii, przebywającemu w gronie wesołych rycerzy i dostojnych pań cesarzowi niemieckiemu Ottonowi I doniesiono, iż książę Polan, Mieszko, przemyśliwa o poddaniu Polan władzy Jedynego Boga, Chrystusa.

Dowiedziawszy się o tym, cesarz Otton I, gniewny bardzo, postanowił powrócić do swojego niemieckiego kasztelu. Strzepnął palcami, udając wesołość, pił wino, słuchał muzyki i śpiewów, oglądał popisy błaznów, siedząc w jednym z owych mocnych, murowanych zamczysk Italii.

— Ja chcę stworzyć biskupstwo dla wszystkich Słowian, w Magdeburgu, a ten poganin Mieszko za nic to sobie ma? — pytał, idąc do sypialni, zaufanych rycerzy idących za nim. — Za nic?

— To groźny barbarzyńca, cesarzu. Wierzaj margrabiemu Geronowi. Trza pobić Mieszka!

Wszystkie te, pozornie nie związane z sobą, zdarzenia mieć będą najściślejszy z naszą opowieścią związek, zaważą na losach Świętymira, Wojbora i innych mężów.

...Świat oto otworzy przed wami swoje wysokie bramy, wejdziecie w różnobarwną ćmę ludzi, posłyszycie bitewny szczęk żelaza, poznacie ciężar kajdan, smród lochów, podniesione zostaną przed wami kraty rycerskich kaszteli, zasiądziecie na turniejowym polu, wejdziecie w puszczę Słowiańszczyzny, przebiegniecie ziemie cesarza i ciemne cele mniszych eremów, posłyszycie o chrzcie Mieszka, posłyszycie o obaleniu bogów Polan.

 

Opowieść czwarta

będzie o śladach na wrzosowisku, o tym, jak Świętymir uratował jednemu człekowi życie i o tym, jak wolińskie okręty popłynęły na spotkanie Gora o Miedzianych Włosach

 

Świętymir rozdział się na brzegu, zanurzył w wodzie i popłynął wąską między sitowiem zatoczki przesieką. Zatoczka zamknięta była groblą. Świętymir wypłynął na otwartą wodę, parskając i prychając, gdy wtem zdawało mu się, że dosłyszał dochodzący zza grobli plusk wioseł...

Wylazł ostrożnie z wody, popełzł w górę grobli i, ukryty za gęstym krzewem, spojrzał.

Ku grobli podpływała od zachodu niedługa, płaska bez żagla łódź. Zbliżała się chyba od wybrzeża Redarów, a może i od ujścia rzeki. Wikingowie? Ci nie pływali na takich łodziach, zresztą woleli mijać Wolin za dnia...

Łódź przybiła do brzegu, stuknęły złożone wiosła, na piachu stanął wysoki, chudy mężczyzna, którego twarzy Świętymir nie mógł dojrzeć.

Do grobli przybliżał się od strony wałów grodowych inny człek. Szedł pochylony, korzystając z osłony drzew.

Przybysz stał z rękami przy bokach. „Uzbrojony” — pomyślał Świętymir, zdjęty ciekawością. Mimo że trząsł się z zimna, postanowił czekać. Nastawił uszu.

Tamci dwaj stali już na wprost siebie. Świętymir popełzł na kraj krzewiny.

— Pozdrowienie Redarów — powiedział przybysz.
— Pozdrowienie Wolinian — odparł szybko ten, który nadszedł.
— Graf Wichman nie zapomniał waszych przyrzeczeń.
— A my — naszej przysięgi. Kiedy Wichman ruszy na Polan?
— Redarowie i Wieleci takoż czekają.
— Zali cały Związek Wielecki ruszy na Mieszka?
— Wszystkie wielkie grody. W tych sprawach przyjdą do Wolina poselstwa — uciął przybysz. — Powiedz, bo Wieleci i Niemce chcą wiedzieć: zali Polanie mają śród was sprzymierzeńców?
— Nie!
— Mają!
— Wskaż ich.
— Powiem, boś pewny sługa księcia Melnira. Słuchaj...
— No mów!
— Bożebor...

Strącony z grobli kamień stoczył się na piasek. Ktoś, ukryty o kilkanaście kroków od Świętymira, poruszył się.

— Tam! — powiedział ostrym głosem przybysz. Dwaj ludzie biegli teraz ku grobli. Ukrywający się na niej rzucił się do ucieczki. Tamci dopadli go przy drzewach świętego gaju. Wywiązała się krótka walka, buchnął zduszony krzyk. Cisza. Świętymir pobiegł, kryjąc się w mroku, ku gajowi. Dwaj mężczyźni szukali między drzewami, gadając do się.
— Znasz go? — pytał przybysz.
— Nie — odparł ten, który nadszedł groblą. — To obcy. Źle, że zbiegł nam. Ale raniłem go.
— Pomnij, com ci rzekł. Wracam do Redarów...

Świętymir wrócił nad zatoczkę, cicho zanurzył się w wodzie, wpłynął między trzciny, wylazł na drugi brzeg, odział się. Dlaczego tamci mówili o Bożeborze? Postanowił, że pójdzie do niego o świtaniu i opowie, co słyszał i widział. Nie, opowie wszystko Wojborowi, ten niechaj postanowi, co czynić... Ale gdy Wojbor poradzi się dziada Lengora? Lengor gotów donieść do dworu księcia, że Bożebor spiskuje z Polanami. Lengor utracił pod polańskimi grodami pięciu braci i bardzo Polan kiedyś nienawidził. A Dobrochna, co się stanie z Dobrochną, gdy plemię obłoży jej ojca klątwą i wygnaniem, a może śmiercią? Bogi...

Świętymir postanowił milczeć.

Łódź niosąca przybysza znikła już, Świętymir szedł bezgłośnie za owym drugim człekiem. Ten poszedł przez wrzosowisko, okrążył święty gaj, dwakroć mu błysnął w ręku krótki miecz. Szukał zbiega. Wrócił, przebiegł kilkakroć gęstwę wrzosów. Przystanął, wydał krótki okrzyk, podniósł do ciosu ramię. Jakiś cień wyskoczył z wrzosowiska, chwilę trwały tam gwałtowne, ciche zmagania, potem jeden cień pobiegł dalej, drugi zaś stał przez chwilę nieruchomo, zgiął się, runął na ziemię. Świętymir podpełzł tam ostrożnie.

W leżącym rozpoznał jednego z obrabiaczy bursztynu, mającego swój kram w zewnętrznym porcie i domostwo nad Dziwną.

— Zabit... — szepnął do się. Kim był ów drugi, ów Obcy?

Kiedy wracał już znajomymi ścieżkami pod swój dach, przydarzyło mu się owo spotkanie, o którym trzeba rzec słów kilka, będzie bowiem miało w przyszłości znaczenie dla Świętymira.

Już się wsparł ramieniem o odrzwia domu, by rozejrzeć się, zali nie widzi go kto, wracającego nocą, gdy w głębi uśpionego ula grodowego posłyszał ostry krzyk stróży, grania rogów, jakowyś gwar. Coś się musiało zdarzyć, bowiem stróże grodowe miały prawo dęcia w rogi nocą w ważnych jeno przypadkach i zwyczaj ten był w Wolinie surowo przestrzegany.

Hałas przycichł, potem jął przybliżać się tupot odzianych w twarde skórznie nóg, w załomie belkowanej drogi grodowej zamigotał blask smolnych pochodni, ktoś wypadł stamtąd, mężczyzna w krótkim płaszczu, płowowłosy.

„Obcy!” — pomyślał Świętymir i wyskoczył z cienia, by zastąpić drogę uciekającemu. Tak, był to Obcy, biegł tymiż skokami co na wrzosowisku!

Obcy wyrwał zza pasa sztylet, ale Świętymir był szybszy. Pochwycił oburącz zbrojne ramię, szarpnął, obalił Obcego.

— Zabójco! — syknął. — Tam, na wrzosowisku... widziałem...

Obcy zagadał szybko, niskim głosem:

— Nie wiem, kim jesteś, widziałem cię u boku Bożebora. Ukryj mnie, a Bożebor pokocha cię. Jestem ranny.
— Przyszedłeś od grodów Mieszka — syknął mu w twarz Świętymir.
— Nienawidzę Melnira i ubiłem tego, kto wydałby Bożebora i jego ród na gniew Wolinian, słysz!

„Ród Bożebora, Dobrochnę” — pomyślał Świętymir. Skurcz chwycił mu gardło. Nie zastanawiając się już, co czyni, popchnął Obcego w cień domostwa Lengorowego. Zginęli pod wysuniętym okapem dachu, gdy zaniepokojona stróża przebiegała mimo, świecąc pochodniami. Świętymir wyciągnął Obcego do komory z narzędziami, wyniósł z głównej izby garść popiołu z dopalającego się ognia, wrócił do komory, położył naglinianej misce garść suchego mchu, dmuchnął w popiół. Błysnął mały płomyk.

Teraz Świętymir mógł przyjrzeć się Obcemu. Był to człowiek słusznego wzrostu, zwięzłej budowy ciała, z posiwiałą brodą i wąsem, włosy nad czołem miał obcięte równo, dalej spadające na ramiona. Oko śmiałe, krzaczastą brew, długi, suchy nos pośrodku zapadniętych policzków.

— Daj płótna, ranę przewiązać muszę — rzekł, rozpinając kaftan pod płaszczem. — Trzy dni nic w gębie nie miałem i osłabiła mnie walka z tamtym... na wrzosowisku. Gdyby nie to, nie powaliłbyś mnie, chłopcze. A tamtego musiałem ubić, by nie doniósł księciu o sprawach Bożebora.
— Jako cię zwą? — szepnął Świętymir, patrząc na przyjemną, choć zabiedzoną twarz Polanina.
— Miłostryj. Zapamiętaj. Przyda ci się kiedyś. — Obcy uśmiechnął się nieznacznie. — Uratowałeśmnie, wyryłem to w mojej pamięci! Nie myśl, że łżę, żem rabuś jaki. Patrz. W tym woreczku jest dobre, bizantyjskie złoto. Ty, Wolinianin, wiesz, ile to warte, więcej mógłbyś za to dostać niźli za woły, bursztyn, sól i cenne futra z Rusi — mówił patrząc bystro naŚwiętymira. — A tu przybyłem za sprawami pana mojego.
— Kto nim jest?
— Tego nie powiem.
— Wiesz, co się stanie, jeśli cię znajdą tutaj?
— Mnie śmierć, tobie wygnanie, wiem. Jestem Polaninem, wiedz!

„Co czynię — myślał gorączkowo Świętymir. — Gadam z wrogiem plemienia... Jeśli skrzyknę stróżę, jutro sąd będzie nad Obcym, stanę przeciw Bożeborowi, którego szanuję, i za Melnirem, którego nienawidzę, bo chce mi Dobrochnę brać. Ale Obcy — to wróg. Wróg?

Zali Bożebor, mężny Bożebor mógłby być wrogiem plemienia? Nie, nie...”

Świętymir posypał piaskiem tlący się płomyk i szepnął w ciemności do Obcego:

— Idź za mną.
— Dokąd?

Świętymir wyczuł nieufność w głosie Obcego.

— Do Bożebora. Lecz jeśliś zełgał, żeś jego znajomkiem, biada ci.
— Prowadź! — powiedział raźno Obcy.

 

Potem już Świętymir nie miał czasu myśleć o tym, co zdarzyło się tamtej nocy. Bożebor pędził swoich ludzi do roboty, szykował zapasy na długą podróż, kazał szyć nowe żagle, czarne, bramowane czerwono wzorem wikińskich, kazał smołować wybrane z wielu długie okręty, zbierał drużyny. Ustalono już bowiem, że na wspólną z Gorem wyprawę wyruszy pięć okrętów z Wolina. Miały nimi być: „Długi Wąż”, „Krwawy Łeb”, „Niezłomna”, „Wolin”, „Chyża Włócznia”. Bożebor pakował w oną wyprawę całą prawie swoją majętność, opróżnił wszystkie swoje komory.

Drużynnicy z „Długiego Węża” zwijali się jak w ukropie. Gotowali najlepszą, zdobyczną broń, malowali swe tarcze i naprawiali ciężkie kolczugi, kowale kuli dla nich nowe, twarde groty włóczni, haki, warzelnicy warzyli piwo.

Zaprawiano się w szyciu z łuków, w robieniu ciężkimi toporami, w rzucaniu włócznią i hakami. Ciężka miała być owa wyprawa, której cel ostateczny Bożebor i jego ludzie trzymali w tajemnicy. Bożebor kazał, by rozpowiadali, że pojadą kupczyć z Rańczykami i Gotlandczykami, że popłyną w cieśniny Dunów, a może wzdłuż frankońskich brzegów, na bogate tameczne grody.

Dla omamienia węszących, a było takich sporo pośród kupców-żeglarzy, gości od sąsiednich plemion, Niemców, Dunów, Greków i innych trzymających tego czasu swe okręty w Wolinie, Bożebor kazał gotować towary do wymiany. Sporo tego było: miecze żelazne inkrustowane srebrem i miedzią, żelazne groty ze skrzydełkami, noże w pochwach skórzanych z brązowymi okuciami, igielniki, żelazne nożyce, sierpy, składane grzebienie i nożyki, krzesiwa, topory, osełki, potem kolczyki, paciorki, srebrne i brązowe klamry do spinania szat, kabłączki misternej roboty, paciorki barwione, korale z bursztynu, pierścienie z krwawnikami13, srebrne naszyjniki ż wisiorkami z górskiego kryształu, wędzidła, bransolety, żelazne ostrogi, cudne carogrodzkie płótna, kostki do gry, żelazne imacze do tarcz, garniec złotych i srebrnych monet, za które zdobyć można u każdego ludu i w każdym porcie najdroższe i najrzadsze towary, ba, nawet iberyjskie, giętkie bronie...

W połowie tego księżyca wszystko już było gotowe. Pięć długich, dobrze smołowanych cielsk z zadartymi dziobami spoczywało w przystani. Gotowe były wiosła i maszty, żagle barwione i malowane tarcze. Jeszcze trza było pomalować ozdobnie owe rzezane w twardym drewnie łby, dobywane przed bitwą i osadzane na smukłych dziobach...

Bożebor miał jeszcze przed sobą ułożenie spraw domowych i powierzenie starszym rodu opieki nad swymi niewiastami, a zwłaszcza nad Dobrochną, którą prześladowała dobrać księcia Melnira.

Wreszcie nadszedł ów dzień i Bożebor poszedł ze swymi drużynnikami na plac, pod Święte Drzewo. Tam jego ludzie mieli mu przysiąc posłuszeństwo na czas wyprawy.

Siedzieli nocą w pachnącym wrzosowisku. Wiatr, wiejący od morza, niósł słoną wilgoć. Dalekie grania strażniczych rogów opasywały wyspę ze wszech stron, powtarzały się od Morza Odrzańskiego i Pruskich Wałów. Księżyc sunął po skłębionym chmurami niebie.

— Piliście w hali, na placu, radowali się, zbóje! — szeptała z twarzą przy jego twarzy Dobrochna. — Popłyniecie. Ostawisz mnie! — zachlipała. Otarła zaraz buzię chustą. — Nie lubię cię!
— Nie bądź gniewna — prosił Świętymir.

Mrucząc jak rozsierdzona kotka, położyła głowę na jego ramieniu.

— Płyń, płyń, wróć w sławie — mruczała. — Spiesz się, Melnir chodzi za mną. Melnir źle życzy ojcu i chce mnie brać. Wróć.
— Jeszcze siędziesz u mojego ognia — szepnął, wzruszony. — Nie przepomnisz mnie?
— Ja?! — zdumiała się, już się śmiała do niego, dłońmi gładziła jego ręce. — Wszak przyleciałam tu, na nic nie bacząc.
— Ani ja... Wczora krzyżowano jednego na wielkiej bramie za to, że nocą słuchał gruchań młódki.
— Wiem, słyszałam... Mów: niebezpieczna ta wasza wyprawa?
— Bierzemy najlepszą broń, drużynę i okręty, dziewucho.
— Będę tedy składała sute dary Trzygłowowi ze złotą opaską!14— powiedziała żarliwie Dobrochna.

Wrzosy pachniały mocno, czarne niebo dyszało parnym wiatrem, gdzieś daleko podnosiły się fale. Świętymir roześmiał się szczęśliw, pogładził mocno upięte warkocze dziewczyny. Żal mu było ostawiać ją teraz, ale za nic nie zrzekłby się udziału w wyprawie, jest przecie wojownikiem. Miałby zasiąść przy krośnie, gdy wojownicy siędą za wiosłami?!

Tego dnia morze nie kąsało dalekich brzegów, nie szarpało, wielogrzbietne, okrętów. Cały Wolin przyglądał się odpływającym wojom, słuchając szmeru kapłańskich słów. Bożebor i jego sternicy wrócili z głównej świątyni, gdzie wywróżono im pomyślne wiatry i liczne zwycięstwa, ktoś tam zachlipał w tłumie grodowych, ktoś zakrzyczał, otwarto wewnętrzny port... Wały, wyniosłe palisady i samborze rysowały się wyraziście na tle jasnego nieba. Ptaki polatywały nad drzewami.

Gdy zagrały strażnicze rogi, podające sobie wzdłuż wybrzeża znane dźwięki, gdy pomosty jęły oddalać się, gdy wyniosłe na wałach ostrokoły zmalały, Świętymir wspomniał pocałunek dany mu przez Dobrochnę. Zezwolono jej na to w obecności Bożebora, Lengora, Wojbora i całej gromady ludu.

Westchnął głęboko.

Ułowił wzrok Bożebora. Bożebor uśmiechnął się do niego. Świętymir westchnął znowu. Ujął się pod boki i wrzasnął z głębi piersi:

— Booogi Łaskaaawe!.
— Najłaskaaawsze!... — odpowiedziano mu na „Długim Wężu” i innych okrętach.

„Długi Wąż” wysunął się szybko naprzód, łyskając malowanymi tarczami. Wiatr zagrał w linach, więc Bożebor kazał podnieść reję żaglową. Na płynących za nimi okrętach uczyniono to samo. „Krwawy Łeb” złożył wiosła, za nim uczyniła to „Niezłomna”, za nimi „Wolin” i „Chyża Włócznia”.

„Chyża Włócznia” była najdłuższym okrętem wyprawy, jej też poświęcono w Wolinie najwięcej uwagi, związano dziób i rufę sprężonymi linami, w obawie, by nie przełamała się na niebezpiecznych wodach wareskich podczas burzy. Wszystkie zasię okręty Bożebora bardziej przypominały wojenne drakkary15 Normanów niżli brzuchate, szerokie statki kupców. Lecz były od nich nieco szersze i miały podwyższone burty. Do normańskich okrętów upodabniały je też wysoko wzniesione, smukłe, mocno okute dzioby, czyli stewy16. Na przedniej stewie „Długiego Węża” Bożebor otwierał mocno okutą skrzynkę, z niej wyjął inną, niewielką, o cienkich ściankach, by sprawdzić, czy spoczywa w niej zdobyty na Wikingach kamień do żeglowania, sejersten17. Z jego pomocą łatwo już określić kierunek wyprawy, mając zwłaszcza przy sterze Siemirada.

Na powierzchni morza kłębiła się poranna mgła.

Siedzący w głębi tylnej stewy, za plecami sternika Siemirada, Ślepy Patryk poruszył długimi palcami struny gęśli:

 

Pięć okrętów, w nich jak węże

chybkie siedzą chytre męże;

pięć okrętów, na nich tarczy,

mieczy dla każdego starczy.

W górze żagle malowane,

liny mocno poskręcane,

wyżej — ptactwo podobłoczne,

na Północy skały mroczne.

Na Północy, na Zachodzie

inne, obce płyną łodzie;

w dzikich fiordach sto okrętów,

my nie boim się odmętów,

w zwarciu z wrogiem toporami

sławę sobie rąbiem sami...

 

 

Opowieść piąta

będzie o zdarzeniu na Ranie, o dziwnej chorobie sternika Siemirada, zaginięciu sejerstena i jego odnalezieniu, wreszcie o wściekłości morza, co bojaźliwy Kika tłumaczy gniewem bogów.

 

Na „Długim Wężu” rozprawiano zawzięcie o wróżbach udzielonych żeglarzom przez wolińskich wieszczków. Niektórzy chcieli radzić się świętych arkońskich wyroczni. Bożebor był temu przeciwny, ale wola żeglarzy przeważyć miała te opory. Okręty płynęły obok siebie, utrzymując odległość dwu wioseł. Spór przetoczył się z „Długiego Węża” na pozostałe. Który z wielkich bogów darzyć będzie wyprawę lepszą opieką?

— Swarożyc! — wołał Kika, waląc pięścią w kolano.
— Jarowit albo Święty Koń! — poddał Siemirad.
— Lećmy do Redgoszczy — mruczał szydliwie Wojbor, kpiący z bogów — a może ów Czarny Wieprz, jawiący się w Świętym Jeziorze, prawdę powie!
— Zamilcz! — prosił Świętymir, wsparty przez przestraszonego Kikę. Świętymir wierzył w siłę i wszechobecność bogów. — Zamilcz!
— Zamilcz... — pomrukiwali żeglarze. Wojbor cieszył się mirem u żeglarskiej braci, ale na morzu nikomu nie wolno kpić z wszechmocy bogów, nawet z pomniejszych bóstw.

Pięć okrętów przybliżyło się burtami, płynęły po niewysokiej fali, podobne stadu wielkich ptaków.

— Płyńmy na Ranę... Idźmy do wieszczków Światowita! — krzyczano z „Wolina”.
— Na Ranę.
— Do Arkony! — huczały głosy.

Bożebor chciał przekonywać, że stracą wiele czasu, ale próżne było jego gadanie.

— Nadchodzi pora zbiorów — poparł go Wojbor — wszystkie bramy Arkony zamknięte na głucho.
— Kieruj „Długiego Węża” do Arkony albo wracamy do Wolina! — wołano do Bożebora z okrętów. Bożebor podniósł ręce na znak, że się zgadza. Z pięciu naw buchnął ku niebu wrzask radości.

Świętymir myślał o zdarzeniu na wrzosowisku, w pobliżu świętego gaju, o Miłostryju i o wdzięczności Bożebora, który mocno uścisnął mu wtedy dłonie. Pewnie i dlatego zwolił córze, by poszła żegnać Świętymira...

Świętymir nigdy nie widział Arkony, świętego grodu ludów nadmorskich.

Podniecała go myśl o czekających go przygodach. Wspomniał słowa Ślepego Patryka, rzucone w pieśni, wspomniał Wikingów Gora i poszeptywał: „Niezwyczajna to będzie wyprawa!” Iluż młodych i silnych Wolinian wróci z niej dojrzałymi mężami? Wojownikami? Wspomniał wściekłość Melnira, który podżegał Starszych, by zmusili Bożebora do zabrania więcej towarów, niźli tego pragnął. Bożebor odparł, iż ci, co chcą się cudzym trudem bogacić, nic nie są w jego oczach warci. Wtedy Starsi chcieli mu odjąć dwa okręty, których nie opłacił ze wszystkim, ale i to im się nie udało.

Przewidujący Bożebor wybrał na wyprawę wielu młodych, synów możnych kupców. Możni jęli też zaraz wołać, że opłacą wszystko, czego zbrakło Bożeborowi. Jeśli dali mu synów, dadzą i więcej za dwa okręty, futer, bursztynu, żelaza, czego trzeba.

Melnir ukrył się w swoim dworze, pieniąc się ze złości. Mądry Bożebor, mając już księcia wrogiem swego rodu, wziął od Starszych trochę towarów na wymianę, przyrzekłszy im, że pomnoży to, co mu dali. I tak wszyscy, prócz Melnira, rozeszli się wtedy radzi z siebie...

 

— Zbudź się! — trącił go w południe drugiego dnia Wojbor. Świętymir ocknął się. Wiatr przestał był właśnie dąć; żeglarze przyjęli to za dobry znak, a młody Kika, któremu wolińscy wieszczkowie wywróżyli, że wróci do Wolina na rok przed śmiercią, wołał teraz:
— Obaczycie, co mi objawią wyrocznie Światowita! Głos jakiś mówi mi, że tu prawdę usłyszę!
— A mnie coś mówi, żem głodny bardzo — rzekł, kiwając głową, Wojbor.

Wyszczerzył zęby do Świętymira.

Święte miasto witało ich milczeniem. Okoliczne i dalsze ludy zajęte były pracą w polu, czas zbierania dostatków był dopiero w nowiu.

Żeglarze musieli sowicie opłacić wstęp do świętego miasta. Stróża poprowadziła ich do pomieszkań pomniejszych kapłanów, przykazawszy, by szli cicho, nie zakłócając spokoju świętej ziemi.

Wieszczkowie Światowita okazali się chciwi darów i wywróżyli naszym żeglarzom wszystko, czego ci chcieli.

— Zręczny wieszczek umie dobyć z człeka wszystko, zanim objawi trochę swego — dowodził Wojbor, wspierany przez Ślepego Patryka.

Miody Kika dowiedział się od wieszczka, że wróci do Wolina sławnym na cały świat wojownikiem i bogaczem, że przywiezie z wyprawy brankę cudnej piękności. Takoż inni, którzy poszli do świętego miasta, usłyszeli, co chcieli, a ich woreczki i sakwy bardzo straciły na wadze. Bożebor zarządził powrót na okręty, przy których zostawił był połowę drużynników, stu i pięćdziesięciu chłopa.

Świętymir zawieruszył się gdzieś, tedy Wojbor odłączył się od towarzyszy, by go odszukać. Minął zamknięte domostwa, kramy otwierane tylko w czas zbiorów, ciche, stojące za tynami gontyny, jakiś plac, gaj i studnię, odchodził od niej właśnie, gdy posłyszał dochodzący zza studni jęk. Obiegł ogrodzenie i jego oczom ukazał się klęczący nad jakimś biało odzianym starcem Świętymir, który kołysał się na kolanach, obejmując oburącz krwawiącą głowę. Wojbor przypadł do brata.

— Cóże ci? — zawołał.
— Opadnięto mnie... Biegłem za wami, spóźniony, od swojego wieszczka, gdym zoczył tego starca, mocującego się z dwoma zbójami. Wpadłem na nich, bez broni, którą, jako wiesz, zostawiliśmy za bramą. Jednegom powalił... leży tam, patrz... Drugi zdzielił starucha maczugą, mnie z nóg zbił, zbiegł.
— Zbój nie dycha — oznajmił Wojbor.
— Pięścią zdzieliłem, ba, za mocno — stęknął Świętymir. — A staruch?
— Żyje. Podnieśmy go, widzę, przytomność mu wraca. To ktoś znaczny, widzisz oną złotą przepaskę skroniową? Widywałem ja takich.
— Bywałeś tu? — spytał zdziwiony Świętymir. Prawda, Wojbor przepadał nieraz na długo, nikt nie wiedział, gdzie bywał, po co.
— Tu i gdzie indziej — odparł niechętnie Wojbor. — Widywałem kapłanów Trzygłowa, Świętego Konia, Swarożyca, Czarnego Wieprza... no, dźwigaj starucha! Widziałem żerców18 Jarowita o siedmiu obliczach i ośmiu mieczach... Dzisz, ślepia staruch otwiera... Widziałem gontyny Korzenicy i Redgoszczy, Szczecina i Lutyków i byłem kiedyś głupi jak twój Kika. Teraz nie dowierzam onym biało odzianym obłudnikom, którzy tłusto sobie z nas żyją. Hej, staruch patrzy na mnie tak, jak by mnie połknąć chciał. Dzisz go, niedobre, stare ptaszysko!

Świętymir mimo woli zachichotał i zaraz ścisnął rękami” głowę, sycząc z bólu. Wojbor sam podźwignął starucha, który powiedział coś niewyraźnym głosem, wskazawszy na wysoki cypel, na którym, za gęstą, mocną palisadą, stała wielka gontyna Światowita.

— Tam go poprowadzimy — rzekł domyślnie Wojbor. — No, wesprzyj.

Za palisadą była studnia. Staruch, napiwszy się wody, odzyskał już siły. Skinąwszy na nich, poszedł do swego pomieszkania, klaszcząc w dłonie. Rychło otoczyło go kilkunastu silnych młodzików. Ci zakrzątnęli się też wokół nieoczekiwanych gości. Po prostym, ale smakowitym posiłku, podczas którego nie skąpiono im pysznego chłodzonego miodu, starzec powstał, przygładził długą brodę i... odezwał się do nich czystą mową plemienia Wolinian, a widząc zdumienie gości, rzekł z nikłym uśmiechem, iż jego stanowisko zmusiło go do tego, by wyuczył się biegle mowy wielu plemion.

— ...Kiedy mija czas zbiorów, przychodzą do Arkony tysiące pielgrzymów, znoszą ciekawe wieści zewsząd, warto posłuchać, zwłaszcza, odkąd od zachodu napierają na nas plemiona wojujące w imieniu groźnego i mściwego boga, zwanego Chrystosem. Zali o takim słyszeliście?

Świętymir nie słyszał. Wojbor skinął głową, on słyszał.

— Ale Światowit — ciągnął starzec — nie boi się Chrystosa... Pójdźcież za mną, ukażę wam to, co zastrzeżono dla nielicznych.

Poprowadził ich do gontyny Światowita.

Była to rozległa, czworoboczna budowla z olbrzymich bali, jednobramna, kryjąca w swym obronnym wnętrzu drugą, właściwą gontynę, wspartą na czterech wysokich słupach, między którymi wisiały święte, bogato haftowane zasłony... Pośród cichej muzyki i dymu kadzideł pojawił się ich oczom olbrzymi, drewniany, malowany posąg Światowita, ustawiony po zachodniej stronie wewnętrznego chramu. Wielki bóg miał cztery głowy o zgolonych brodach i krótko ściętych włosach. Dzierżył w prawej ręce żelazny róg, lewą wspierał na biodrze, stopami zasię wrył się w czarną ziemię. Wokół Światowita, raczej po obu jego bokach, leżał jego bojowy rynsztunek: długi miecz w zdobnej pochwie, siodło, uprząż cenna.

— Białego konia Światowitowego nie ujrzycie. Ja jeden tylko mogę go oglądać i dosiadać. Na onym koniu Światowit rusza czasem przeciw swoim wrogom. Wiedzcie i to!... A tu — dodał — widzicie skrzynkę, w której znajdują się trzy włosy wyrwane przez jakiegoś świętokradcę z ogona konia bożego. Kapłani puścili go z życiem, lecz cóż... znaleziono go za dni kilka, podeptanego kopytami...
— Wyrok boży — mruknął Wojbor i skinął głową. Błysnął oczami.

Wyszli z wewnętrznego chramu, minęli strzeżoną palisadę, za którą widniały domy świętego hufca Arkony, domy trzystu jeźdźców, nie znających strachu przed śmiercią wojowników... Najwyższy kapłan pożegnał swoich gości, mówiąc, że nigdy nie zapomni oddanej mu przysługi i prosił ich, aby odwiedzili Arkonę w czas uroczystego Święta Plonów, wtedy to obaczą prawdziwą jej moc i potęgę. Na koniec darował Świętymirowi mały, z żółtego metalu wizerunek Światowita, ze słowami:

— Gdziekolwiek się znajdziesz, będę cię widział w dymie kadzideł. Ty i ci, których wskażesz, kiedy i gdzie zechcesz, znajdą się pod opieką gontyny wielkiego boga. Jesteś teraz nietykalny!

I oddalił się szybko. Wrota samborza zatrzasnęły się za nim.

— Słyszałeś, co gadał ów staruch? — parsknął Świętymir, obracając w palcach żółty wizerunek boga. — Będzie mnie widział w dymie kadzideł! Jestem nietykalny, cha cha!
— Wielki to dar, bracie — rzekł Wojbor, a oczy zwęziły mu się w dwie wąziutkie szparki. — Daj mi to!
— Na, bierz... Wierzysz onym słowom? Ty?!
— Ja — chrząknął Wojbor, chowając na piersi wizerunek boga.. — Kapłani Arkony są mędrcami, znają wiele tajemnic. Widziałem takich śród nich, którzy kpili ukradkiem z wróżebnego konia, ale, wiedz, nie widziałem śród nich głupców.

Pobiegli na okręty.

— Zapomnij — ostrzegł brata Wojbor — com ukrył na piersi. — Zataj. Taka jest moja wola... Zauważyłeś — medytował głośno Wojbor — iż wszystkie szczury arkońskie mają zgolone łby i brody, jak Światowit? Jeno ów kapłan, ho, jeno on długie miał ci kudły. Pyszniejszy niźli jego bóg. Będzie miał kłopoty nasz Pan...
— Nasz Pan...? — Świętymir stanął jak w ziemię wryty. — O kim gadasz?

Wojbor szedł milcząc wielkimi krokami. Świętymir pogonił za nim.

 

Zachorzał sternik Siemirad. Siemirad przyszedł do Wolina znad porohów Dnieprowych, przez ziemie Radymiczów, Dregowiczów, przez puszcze groźne, litewskie, pruskie knieje ku morzu, gnany chęcią poznania świata, jako gadali jedni, uprowadzony przez Wikingów z osady nad zatoką liwską, sprzedany Prusom, jako gadali drudzy. Pewne, że zbiegł od Prusów, załadowawszy dostatkami łódź swego pana, wodza między onym wojowniczym ludem. Sam Siemirad nic o sobie nie mówił. Pojawił się w jednym z wolińskich grodów jako człek bogaty, rychło wyuczył się mowy plemienia, dwór stawił, pomnożył swe dostatki żeglarską robotą, do której zmysł miał zupełnie niezwyczajny. Wkupił się między kupców-żeglarzy, przeniósł do Wolina, choć puszczańskiego się dworca nie zbył, trzymając tam sług kilkoro, zbiedniałych chłopów i też paru niewolników, których kiedyś wybawił z pruskich rąk. Krzepki, zręczny w sztuce władania łukiem i mieczem, nawykły do trudów, mistrz w budowie chybkich okrętów, znający drogi wodne morza Waregów, cieśniny Dunów ku królestwu Anglii wiodące i dalej na morze Akwitańskie, najlepszy sternik wybrzeży...

Jego choroba złym się wydała znakiem. Bożebor chciał go przenieść na „Chyżą Włócznię”, odesłać do Wolina, ale Boguta, Wojbor i Patryk zaprotestowali, mówiąc, że jeśli zbędą się Siemirada, popadną na łaskę i niełaskę Gora. Gor czuje się w tych przeklętych kichach skalnych jako ptak w powietrzu i jako ryba w wodzie.

— Trza leczyć Siemirada — zagadał Patryk.
— Tego nie potrafimy.
— Ślepy Patryk może potrafi — powiedział ślepiec. — Patryk czytał mądrości lekarzy.
— Ty umiesz czytać? — zdumiał się Bożebor.
— Kiedyś czytałem... ale to było dawno — odparł niechętnie Patryk.
— Lecz go — uciął rzecz Wojbor. — I nie ponieśmy kiepskiej wieści na okręty.

„Długi Wąż” płynął o kilka długości przed pozostałymi drakkarami Wolina. Nie można było stamtąd dostrzec, że Siemirada zastąpił przy sterze Świętymir. Położono Siemirada na legowisku z futer, Patryk przykucnął przy chorym, czas jakiś wodził palcami po jego twarzy, rozpiął mu przyodziewę, przyłożył ucho do piersi, do brzucha, wsłuchiwał się długo w prędki oddech sternika, dotknął wreszcie palcami przegubów jego rąk.

— Dziwne... — mruknął w pewnej chwili. — Moje sakwy!

Dobył z sakiew jakieś szkatułki z proszkami, silnie pachnącymi ziołami.

— Wrócisz ubogim, zabrawszy leki miast towarów — szepnął mu Wojbor.
— Wrócicie dzięki Siemiradowi i dzięki mnie — zachichotał Patryk. — Nie zapomnijcie wtedy, że należy mi się coś za przysługę. Jak to było z Siemiradem, widziałeś?
— Zanim osłabł, miód pił.
— Z kim?
— Z Olafem. Ale Olaf zdrów.
— Siemirada struto pewnym zielem, odgadłem je po zapachu — powiedział Patryk, mieszając w glinianym, kubku trunek. — Czemu truto? Powiem ci.
— Ty wiesz?
— Domyślam się. Gor chciałby prowadzić nasze okręty. Na mielizny! Dwakroć, słyszelim, czynił to u brzegów Skanii, sprzymierzeńców pochwycił, w niewolę zaprzedał. Nie wierzcie Gorowi.

Patryk kazał zaczerpnąć wody z morza, wlał do kubka, dobył szczyptę kurzego łajna, popiołu, wymieszał.

— To dobre na wymioty. Dasz mu potem, Wojborze, koziego mleka z mojej butli, skórami nakryjesz, gdy już odda truciznę.

Na noc przybili do brzegu, gdyż Świętymir dostrzegł, że „Długi Wąż” przecieka mocniej niż zwykle. Bożebor zarządził robotę przy pochodniach.

Kładli się już spać przy ogniskach. Bożebor legł przy boku Wojbora. Świętymir mógł słyszeć każde jego słowo.

— Przepadł mój sejersten! — powiedział Bożebor.

Oto i mieli: Siemirad chory, kamień do żeglowania — przepadł.

— Zali bogowie sprzysięgli się przeciw nam? — szepnął leżący za Świętymirem Kika. — I pomnisz, co śpiewał Patryk?
— Same głupstwa! — posłyszeli za sobą cichy głos ślepca. Patryk siadł obok Wojbora.
— Siemirad oprzytomniał. Boguta go pilnuje. A tu mani coś dla cię — zwrócił się do Bożebor a, podając mu skrzynkę.
— Mój sejersten!
— Leżał w sakwach Rudego Olafa — syknął Patryk. — Lecz ani słowa.

Przepadł w ciemności.

Ktoś rozgadał żeglarzom o chorobie sternika. Kika opił się frankońskim winem, przeznaczonym na wymianę, i bełkotał coś o śpiewach Patryka, o gniewie bogów, którym dano widać w Arkonie małe dary. Reinold Niemiec, Boguchwał, Sambor i kilkunastu innych zaczęło gadać, że trza by uczynić Gora wodzem wyprawy.

Pijaństwo młodego Kiki wzburzyło tak mocno Bożebora, że chciał go ostawić samemu sobie na wybrzeżu, wrychle wszakże ochłonął z gniewu, mówiąc, że jeśli ten głupi Kika spije się raz jeszcze pieczętowanym winem, nie dostanie udziału w spodziewanych łupach. To była dobra przestroga.

Ledwie stracili z oczu porosłe puszczą wybrzeże, kiedy spadł na nich, stoczył się wicher, łamiąc na „Chyżej Włóczni” maszt i plącząc wiosła. Bożebor kazał stawić zapasowe drzewo, żagle opuścić. Niebo zaniosło się ołowianą barwą, rozwścieczone smagnięciami wichru wody wzdęły się, mroczne i groźne, białe, lecące na szczytach fali grzywy biły raz po raz w czarne pudła okrętów, z nieba trysnęły długie węże błyskawic.

Zwyczajni takich przygód, już podzielili między siebie robotę; jedni pilnują wioseł i przedniej stewy, by zawsze stała na wprost nadlatującej fali, drudzy mocują rzemieniami towary, broń i tarcze, wybierają skórzanymi czerpakami słoną wodę.

Trzymając się w bezpiecznej od siebie odległości, pięć okrętów przedzierało się przez spienioną kipiel. Na „Długim Wężu” młody Kika, wplątany w olinowanie masztu, klął i wyrzekał, zastanawiał się głośno, czymże to Wolinianie wzbudzili taki gniew bogów morza i niebios, to znowu czkał i rzygał na przemian lub pobekiwał, by nie zwolono mu zginąć.

Tryskające strasznym światłem niebiosa grzmiały, huczały, jakby miały się zwalić na głowę Kiki.

— Okaż swe łaski, Świaaatowicieee! — zawył młody wojownik.

Trzaśnięty w kark przez rozeźlonego Wojbora, zamilkł, jakby dotknęło go ramię wielkiego Światowita.

 

Opowieść szósta

będzie o tym, jak przybili do brzegu, o naradzie na cyplu, o wpłynięciu do znajomej zatoki. Przypłynięcie Gora. Długa, skalista droga. Ślepy Patryk śpiewa.

 

Kąsani przez wiatr, biczowani przez morze, przybijali z chrzęstem do brzegu, wyciągali okręty. W głębi znajomej nam już zatoki panowała cisza, woda była tam gładka.

Osłonięci wysokim cyplem, zabrali się do roboty, przynaglani przez Bożebora, mówiącego, że mało czasu, gdy z Gorem o Miedzianych Włosach sprawa idzie. Bożebor wtajemniczył drużynników, na Ranie, w niektóre swoje zamiary...

 

Nocą sennych kto zaskoczy?

Kto swój miecz w ich krwi ubroczy?

Jeden Gor, a bez litości,

w zimnej i okrutnej złości.

 

Krakał Ślepy Patryk, krążący wokół Siemirada, warząc coś tam u ognia.

Mocne zioła śpiewaka przywracały już krzepkość Siemiradowi. Siedział na futrach, pomiędzy dwoma nagrzanymi kamieniami, pod szałasem przykrytym skórami i, słabym jeszcze głosem, wydawał żeglarzom polecenia. Trzeba było skręcić pozrywane liny stew, założone w czas burzy na wszystkich okrętach, ściąć na kraju puszczy kilka gonnych19sosen na maszty, burty uszczelnić i sporządzić nowe drągi z hakami, służące do zahaczania okrętów, a pogubione w odmętach burzy.

Wrócili Świętymir, Bezstryk, Swar i Kika, wysłani na przeszpiegi.

— Przeszukaliśmy wszystkie załomy zatoki i pobrzeże puszczy. Pusto. Na polanie jeno nasze stare ślady. Cisza, ptactwo spokojne. Bezpiecznie — gadał Świętymir do gromadki mężów, skupionych na cyplu, skąd można było dostrzec każdą łódź, nie mówiąc już o okręcie zbliżającym się do wybrzeży zza rozrzuconych tu skalistych wysepek.
— Prawdać? — zwrócił się Wojbor do Bezstryka. Pominąwszy gadanie Świętymira dał mu pojąć, że nie trza wysuwać się przed źrzałego wojownika, jakim jest stary Bezstryk. A nachmurzony Bezstryk ułagodził oblicze swoje.
— Prawdać — rzekł i szturchnął dobrodusznie Świętymira.
— Wpłyniemy? — spytał Bożebor.
— Ano.
— Gor nie poprzedził nas, a i puszcza pusta.
— Na okręty! — postanowił Bożebor. — Tarcze na burty, broń wszystka w pogotowiu. Ty, Boguta, pójdziesz na okręt Rudego Olafa, będziesz go miał na oku. Do brzegu nie przybijemy. Gdyby Gor chciał nas napaść, dość będzie dla nas miejsca do bitwy. Będę gadał z Gorem z „Długiego Węża”. Gdyby mnie zasię prosił, byśmy pomieszali drużyny, odwołam się do waszej woli, waszą jest rzeczą, by nikt nie poszedł na okręty Wikingów.
— Dobrześ umyślił — pochwalił Boguta.
— Na okręty czas, czas!

Dzień i noc minęły spokojnie. Drugiego dnia w południe niosące się z wysokości cypla granie turzego rogu oznajmiło żeglarzom przybycie obcych. Minął czas jakiś i trzy potężne okręty Góra wślizgnęły się do zatoki. Gor witał Wolinian graniem swojego okutego rogu, zawieszonego jednym końcem na maszcie.

— Powiadajcie mi o jego okrętach — domagał się Ślepy Patryk.

Wojbor skinął głową.

— Trzy wielkie, smołowane, z podwyższonymi burtami, szerokie i długie, z czarnymi żaglami, na żaglach czerwone, smocze sploty, na każdej stewie smoczy, malowany łeb. Burty okute żółto-czarnymi tarczami — mówił Wojbor, przyglądając się bacznie normańskim okrętom.
— Poddziobie nabijane srebrnymi ćwiekami? — pytał Patryk.
— Tak.
— Srebrne chwasty na tylnych stewach? — pytał Patryk.
— Jakbyś widział!
— Tak, to one, to one — mruczał podniecony Patryk, tak cicho, że nie usłyszał go nikt. — Jeno wtedy... wtedy siedzieli na nich, prócz Góra, Długowłosy Björn i możny Torsten!.
— Wielkie, z dwustu chłopa na nich! — upewnił się jeszcze.
— Rzekłeś! — zawołał Świętymir. — Będzie ze dwustu, ty sowo!

Nikt nie dziwował się temu, co gadał Patryk. Ludzie owego czasu wierzyli, że ślepcy widzą nie tylko to, co ukryte jest przed oczami widzących...

— Gor stoi popod masztem, w hełmie żelaznym na zbójeckim łbie, żelazna koszulka opina mu pierś. Wspiera się na toporze, drugi topór, większy, trzymają ci za nim — szeptał za plecami Patryka podniecony Kika. — O, łaskawości wszystkich bogów!
— Jak wtedy, jak wtedy — jęczał cichutko Ślepy Patryk, odsuwając się od osłoniętej tarczami burty.
— Niedaleko chce płynąć na głębokodennych okrętach — orzekł Siemirad. — I patrzcie: zawsze chadzał z odkrytą piersią, dziś ją żelazem osłonił. Bądź czujny, Bożeborze!
— Bądź czujny — przytaknął Wojbor.
— Pamiętaj — dodał Boguta, wpatrujący się świecącymi, złymi oczami w Gora. — Mierzi mnie ten krwawy pies plamiący imię wojownika.

A Gor wołał już ku nim:

— Przybijcie do brzegu!

Bożebor wsparł ręce na osłoniętych kolczugą biodrach.

— Czas w drogę, Górze — krzyknął donośnym głosem.
— Noc idzie! — odkrzyknął zdziwiony Gor. — Jeść chcemy, popić i spać... Nie chcecie? No, Wikingowie nie boją się nocnego żeglowania. A pomieszamy drużynników? Obaczmy, zali sobie ufamy!
— Pomieszamy! — zawołał natychmiast Bożebor. — Chcecie? — zwrócił się do swoich. Z pięciu okrętów posypały się głośne protesty.
— Bez łaski — powiedział Gor. Nawet gdy mówił cicho, jego głos dudnił donośnie, jakby zamknięty w spiżowej beczce. — Nie, to nie.
— Zmartwił się — zachichotał Wojbor.

 

Tego dnia sternik Siemirad, rozglądający się pilnie wokół, badający ostrym, ptasim wzrokiem daleki, skalisty brzeg wynurzający się z morza, okrzyknął Bożebora pochylonego pod przednią stewą nad skórzanym naczyniem, w którym pływała skrzynka zawierająca kamień do żeglowania.

— Widzę brzegi Blekinge!... Z lewej — Olandia!

Ziemia Blekinge należała do Dunów. Wziął ją był mieczem sławny konung20 Harald, ten, który całą Danię zjednoczył, ten, który oprócz Blekinge wziął sobie jeszcze Skanię i Halland. Na tych wodach kręcili się tedy groźni Dunowie, kręcili się jarlowie21 norwescy, wysłani po łupy przez potomków i następców konunga Haralda Pięknowłosego, znajdujący się już w zasięgu władzy nowego boga Chrystosa, węszyli wreszcie żeglarze z wielkiego plemienia Swearów, podległego konungom Uppsali i konungom południowego wybrzeża. Swearowie napadający nocą na Słowiany, Prusy, na grody Gardarike,22, ludzie nie rozstający się z frankońskimi mieczami, nadlatujący na niedościgłych drakkarach. Na wolińskich okrętach zapanowało podniecenie. Wolinianie z dawien dawna ścierali się z tymi ludami, i mieczami, i na kupieckim majdanie. Nie dygotali ze strachu, nie, czujność w nich jeno wezbrała nagłą falą. Niektórzy młodzi, jak Swar, Kika, Świętymir, Czech Boguchwał, oczekiwali na tych wodach pierwszej bitwy, z której wynijdą okryci sławą mężów.

— Podpłyniemy wieczorem — powiedział Siemirad.
— Zgoda — skinął głową Bożebor, który nie pragnął prowadzić swoich okrętów na strzeżone brzegi.

Gor pociągnął za nimi swoje wielkie drakkary.

Doczekali ciemności za zielonymi brzegami Olandii.

...„Czerwony Smok” Gora mijał zwaliste, wysunięte w marze macki fiordu, za nim płynęły drugi i trzeci, bodąc się prawie stewami.

Okręty Bożebora sunęły za nimi w odległości jednego rzutu włócznią. Żeglarze śledzili zza okutych szczytów pogrążające się w ciemności, pnące się w górę skały z niewielkimi, zielonymi, teraz czarnymi łachami ziemi, stromych łąk, z czarnymi włóczniami lasów.

Droga wodna rozwidlała się. Minęli pieniące się mielizny, smagane biczem spadającej ze skalnego zbocza wody.

— U wybrzeży Blekinge pogrążyliśmy drakkary Długowłosego Björna. Pomnisz? — zwrócił się niegłośno do Wojbora Bożebor.
— Kiedyż to było? — ośmielił się spytać Kika.
— Wtedy — objaśnił go łaskawie Wojbor — kiedy Niemce, Wichman i Gero, opadli polańskiego Mieszka.
— He, słyszysz? — Kika pokiwał głową i trącił w bok Świętymira.
— Głuchym czy co! — odparł ów szczerząc w uśmiechu zęby. — Bodaj nam się trafiło...

 

Długiej, skalistej drogi

nie widzę końca, bracia.

Jedno to wiedzą bogi,

gdzie wróg kamienie stacza...

 

jął śpiewać Ślepy Patryk, ale zagłuszono go gniewliwymi okrzykami. Śmiał się, rozparty na swoich skórach, ale jego twarz czujna była jako u węszącego psa.

 

 

Opowieść siódma

będzie o zdradzie. Złoto i srebro. Studnia upiorów. O drakkarach Wikingów. Niewolnicy — do wioseł!

 

Skalne nad fiordami wzniesienia staczały się stromizmami w głąb lądu, dlatego płynący w dole żeglarze nie mogli byli widzieć błyskających w ciemności ogni, pojawiających się najpierw w pobliżu fiordu, potem dalej, między czarnymi kępami borów. Nie mogli też widzieć strażników brzegu, śledzących z ukrycia, z zawrotnej wysokości skał, sunące w dole okręty. Jakaś wieść, niesiona przez bory mrugającym światłem ogni, dopadła jednej z licznych zatok wybrzeża, poruszyła czekających tam ludzi w hełmach z turzymi rogami...

Wypatrujący okrętów strażnicy brzegu służyli komuś innemu. Temu to faktowi paru żeglarzy z Wolina zawdzięczać będzie swoje życie.

Okręt Gora wpłynął śmiało w zwężającą się czeluść fiordu, przesunął się między dwiema wyspami, zbliżył do brzegu. „Długi Wąż” uczynił to samo.

— Będziemy tu bezpieczni? — zapytał Bożebor, gdy oba okręty zrównały się z sobą.
— W tych miejscach ziemia Blekinge nie jest strzeżona. Głupie chłopstwo siedzące tam, za lasami, mniema, że skały i ścieżki kozic są najlepszymi strażnikami brzegu! — zarechotał śmiechem Gor.

Fiord zamknięty był z owej strony dwiema wysokimi ścianami, między którymi prowadził wąski przesmyk, pnący się najpierw ku górze, potem opadający w dół wąziutką ścieżyną, ginącą w borach po tamtej stronie. Takiego przesmyku mogło bronić dziesięciu przeciwko kilku setkom wojów. Tam wystawiono tedy zbrojną stróżę.