Wiersze przychodzą późno - Margaret Atwood - ebook + książka

Wiersze przychodzą późno ebook

Margaret Atwood

4,4

Opis

Najnowszy tom poezji znanej w świecie, wielokrotnie nagradzanej autorki bestsellerów Margaret Atwood, w przekładzie laureata Nagrody Literackiej NIKE profesora Jerzego Jarniewicza.

W pierwszym od ponad dekady zbiorze poezji, zatytułowanym „Wiersze przychodzą późno”, Margaret Atwood porusza tematy miłości, straty, przemijania, natury i... zombie. Mimo że dotyka tak wielu zagadnień, wiersze mają ton osobisty, introspektywny. Utwór po utworze odzwierciedlają jej niezwykłą wyobraźnię i nieustępliwy zmysł obserwacji, odmalowując krajobrazy życia doświadczanego z troską i wyczuciem.

Choć wiele osób zna Margaret Atwood przede wszystkim z przełomowych, bestsellerowych powieści („Opowieść podręcznej”, „Testamenty”, „Oryks i Derkacz”), to od początku pisarskiej kariery należała do najbardziej wpływowych współczesnych poetek. Jest jedną z niewielu osób docenianych zarówno za osiągnięcia poetyckie, jak i prozatorskie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 54

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (8 ocen)
5
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariMai

Nie oderwiesz się od lektury

Wydanie papierowe jest piękne! Atwood najczęściej kojarzy się z prozą. Warto jednak sięgnąć po jej wiersze. Ten zbiór tworzą utwory pisane w latach 2008-2019. Tematyka jest bardzo różna. Przewija się w niej nostalgia, poczucie straty, rozczarowanie, tęsknota, ale jest też cielesność, seksualność. Atwood oddaje głos kobietom, przyrodzie. To tematy, które od dawna są w kręgu jej zainteresowań. Polecam!
10
aleksandraa13

Całkiem niezła

3/5
00
AJMPIndi

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjny zbiór. Uwielbiam Atwood, a to jest potwierdzeniem Jej mistrzostwa.
00
Kira26

Dobrze spędzony czas

Smutne i piękne zarazem. Najbardziej podobały mi się o ekologii. Autorka ma cudowną wrażliwość.
00
krzysztofkonecki

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita poezja przemijaniu, pełna świadomości Starzającego się ciała, i niekoniecznie umysłu, i nie Starzającego się serca. Piękna i wzruszającą poezja. Wrażliwość kobieca ale przemawiające też mężczyzn, uniwersalna.
00

Popularność




Wstęp

wstęp

Dro­gie Czy­tel­niczki, Dro­dzy Czy­tel­nicy!

Nie­dawno prze­glą­da­łam szu­fladę pełną moich sta­rych zapi­sków z lat lice­al­nych i stu­denc­kich. Pisa­łam na okrą­gło: prozę, eseje, sztuki. Oraz wier­sze: dokoń­czone, niedokoń­czone, czę­ściowo dokoń­czone. Więk­szość z nich nie była nic warta, ale było ich dużo. Nie­które z nadzieją wysy­ła­łam do cza­so­pism, załą­cza­jąc ofran­ko­waną kopertę, w któ­rej – zazwy­czaj – do mnie wra­cały. Wier­sze doty­czyły naj­roz­ma­it­szych spraw, takich jak peonie, rewo­lu­cja węgier­ska 1956 roku, zima, odrą­bane głowy. Nic nad­zwy­czaj­nego.

Wier­sze pisa­łam pió­rem, ołów­kiem, dłu­go­pi­sem, wszyst­kim, co mia­łam pod ręką, na roz­ma­itych rodza­jach papieru – w linię, gład­kim, bia­łym, żół­tym, nie­bie­skim – i znowu: na czym­kol­wiek, co mia­łam pod ręką. Kiedy patrzę na ręko­pisy wier­szy z niniej­szego tomu, widzę, że metody mojego pisa­nia się nie zmie­niły. Uży­łam słowa „metody” w sen­sie potocz­nym; ni­gdy nie mia­łam metod, ni­gdy nie bra­łam udziału w żad­nym kur­sie, który mógłby mnie w jakie­kol­wiek metody wypo­sa­żyć. Takich kur­sów nie było w Kana­dzie pod koniec lat pięć­dzie­sią­tych.

Mię­dzy wyda­niami kolej­nych ksią­żek poetyc­kich moje ręcz­nie pisane wier­sze pię­trzyły się w szu­fla­dzie. Pra­co­wa­łam nad nie­któ­rymi, prze­pi­su­jąc je na maszy­nie, uży­wa­jąc moich czte­rech zdol­nych do tego pal­ców, popra­wia­łam, prze­pi­sy­wa­łam ponow­nie. Maszy­no­pisy od czasu do czasu roz­kła­da­łam na pod­ło­dze – tak jak robiła to Jo ze swo­imi kart­kami w fil­mie Małe kobietki – zmie­nia­łam ich kolej­ność, coś doda­wa­łam, coś wyrzu­ca­łam, roz­my­śla­łam.

Tak samo było z wier­szami z tego tomu. Napi­sane ręcz­nie, odło­żone do szu­flady, prze­pi­sane na maszy­nie, prze­re­da­go­wane. Wier­sze te powstały mię­dzy 2008 a 2019 rokiem. W ciągu tych jede­na­stu lat na świe­cie zro­biło się mrocz­niej. Posta­rza­łam się. Poumie­rali bli­scy mi ludzie.

Poezja dotyka samej istoty ludz­kiej egzy­sten­cji: życia, śmierci, odnowy, zmiany; w polu jej zain­te­re­so­wa­nia są także uczci­wość i nieuczci­wość, nie­spra­wie­dli­wość, cza­sem spra­wie­dli­wość. Świat w jego zróż­ni­co­wa­niu. Pogoda. Czas. Smu­tek. Radość.

I ptaki. W tych wier­szach jest wię­cej pta­ków niż kie­dy­kol­wiek. W następ­nej książce poetyc­kiej, jeśli taka powsta­nie, chcia­ła­bym zoba­czyć jesz­cze wię­cej wier­szy o pta­kach. I jesz­cze wię­cej pta­ków chcia­ła­bym widzieć na świe­cie.

Nie traćmy nadziei.

Mar­ga­ret Atwood

I

Późne wiersze

późne wier­sze

To późne wier­sze.

Przy­cho­dzą zazwy­czaj, gdy późno,

a nawet: ponie­wcza­sie,

jak list mary­na­rza, który czy­tamy,

gdy nadawca spo­czywa już na mor­skim dnie.

Za późno, by przyjść z pomocą. Spóź­nione listy

i zbyt późne wier­sze łączy nie­jedno.

Przy­cho­dzą, jakby nio­sła je woda.

O czym­kol­wiek mówią, już dawno się zda­rzyło:

bitwa, sło­neczny dzień, żądza, która rodzi się

w księ­ży­co­wej poświa­cie, poca­łu­nek na do widze­nia.

Woda wyrzuca je na brzeg.

Albo „późno”, jak wtedy, gdy spóź­niła się na kola­cję

i wszyst­kie słowa są już zimne lub zje­dzone.

Dra­pi­chrust, dola, sro­motny,

prze­wina, zaiste, pod­ów­czas,

stru­dzony, żywot, fra­su­nek.

Nawet miłość i radość: stare, obgry­zione po trzy­kroć kości.

Zardze­wiałe zaklę­cia. Refreny poprze­cie­rane.

Jest późno, jest bar­dzo późno;

za późno na tańce.

A mimo to śpie­waj, co tylko możesz zaśpie­wać,

włącz świa­tło i śpie­waj dalej,

Śpie­waj: dalej.

Widmowy kot

wid­mowy kot

Koty też cier­pią na demen­cję. Wie­dzie­li­ście o tym?

A nasze na pewno. Nie ten czarny, na tyle bystry,

by mieć ner­wicę i trzy­mać się z dala od wete­ry­na­rza.

Ale kotka, ta kuśnier­ska mufka, ten nasz kłę­bek puchu.

Lubiła wić się na chod­niku

wokół nóg prze­chod­niów, muskać wąsami

ich nogawki, dopóki nie zaczęła tra­cić

tego, co mogło być jej rozu­mem. Lubiła gra­so­wać

nocą po kuchni, racząc się kęsem

to racuszka, to znowu mięk­kiej gruszki.

„Czy ja mam coś takiego jeść?

Nie sądzę. Ale co? Ale gdzie?”.

Bie­gała po scho­dach, mole obsia­dały jej łapy,

oczy miała sowie i jęczała jak dzie­cięcy

paro­wóz: „Mia-uuu! mia-uuu!”.

Taka bar­dzo bez dow­cipu, taka nie­obecna. „O, a kto to taki?”.

Dra­pała w drzwi sypialni

przed nią w porę zamknięte. „Wpuść­cie mnie,

obej­mij­cie, powiedz­cie mi, kim byłam”.

Nic z tego. Koniec z mru­cze­niem. Koniec z bło­go­ścią.

Gubi się w dro­dze do jadalni, naszej mrocz­nej jaskini,

gubi się w środku, gubi na zewnątrz.

Jeśli będę tędy prze­cho­dzić, obro­snę futer­kiem i zacznę wyć,

jeśli zakłócę twoje fale radiowe,

nie­ważne, co powiem, kim jestem,

ani jak bar­dzo cię kocham,

prze­kręć klucz. W okna wstaw kraty.

Sól

sól

Czy wtedy było dobrze?

Tak. Było dobrze.

Wie­dzia­łaś, że było dobrze?

W tam­tym cza­sie? W twoim cza­sie?

Nie, bo mar­twi­łam się,

bo byłam być może głodna,

bo chciało mi się, przez pół dnia, spać.

Tra­fiała mi się jakaś gruszka, śliwka,

kubek z czymś w środku,

białe, falu­jące zasłony

albo czy­jaś dłoń.

Także łagodne świa­tło lampy,

w tym namio­cie z innej epoki,

które omio­tło to, co piękne i pełne,

parę sple­cio­nych, sko­cha­nych ze sobą ciał,

po czym buch­nęło jasno­ścią i zni­kło.

Ilu­zje, powiesz, złu­dze­nia:

tego wszyst­kiego nie było.

Ale jest prze­cież za nami:

twój czas roz­ło­żony na tra­wie

jak pik­nik, co lśni,

choć noc.

Nie oglą­daj się – mówią – za sie­bie,

zamie­nisz się w słup soli.

A czemu nie? Czemu się nie oglą­dać?

Czy rze­czy tam się nie skrzą, nie błysz­czą?

Czy nie jest cud­nie tam, wtedy, za ple­cami?

Paszporty

pasz­porty

Trzy­mamy je jak kosmyki naszych dzieci

po pierw­szej wizy­cie u fry­zjera, albo jak loki kochanka,

które ścięto za szybko. Oto i moje:

sie­dzą bez­piecz­nie w segre­ga­to­rze, mają obcięte rogi,

na każ­dej stro­nie stem­pel

z podróży, które led­wie pamię­tam.

Czemu podró­żo­wa­łam stąd dotąd,

potem znowu dotąd? Bóg jeden wie.

I ta parada wid­mo­wych zdjęć,

które chcą udo­wod­nić, że nią byłam ja:

Twa­rze – sza­rawe krążki, rybie oczy

uchwy­cone w pło­mie­niu pół­noc­nej godziny

z pod­świe­tlo­nym latarką, ponu­rym spoj­rze­niem

kobiety, którą wła­śnie aresz­to­wano.

Te zdję­cia w ordynku, jedno za dru­gim, są jak mapa

faz księ­życa, który bled­nie aż do wyga­śnię­cia,

albo jak obraz syreny, która co pięć lat zja­wia się

na mor­skim brzegu, za każ­dym razem bliż­sza

wyglą­dem temu, co mar­twe:

skóra, która więd­nie w pra­żą­cym powie­trzu,

schnące na wie­trze, coraz rzad­sze włosy

i klą­twa, która ją czeka, jeśli zaśmieje się lub roz­pła­cze.

Śnieżyca

śnie­życa

Matka, głę­boko we śnie,

zwi­nęła się jak wio­senna paproć,

choć ma już pra­wie sto lat.

Mówię do jej ster­czą­cego ucha,

które wystaje jak pomarsz­czony kamyk

ponad wzgó­rza podu­szek:

„Hej, hej! Dzień dobry!”.

Ale per­spek­tywa obu­dze­nia się

wywo­łuje w niej opór.

Jest teraz zbyt głę­boko, jak nurek,

który wdarł się do nie­bez­piecz­nej jaskini:

wieje w niej pustką.

Ale że śni, że jej się śni,

mogę się tylko domy­ślać: marsz­czy czoło,

gło­śno oddy­cha.

Może brnie

przez kolejną białą rzekę

albo stąpa po lodo­wej tafli.

Nie czeka jej już nowa przy­goda

na gór­nym pię­trze nieba, w pokoju

z jej łóż­kiem i gale­rią rodzin­nych foto­gra­fii.

Wyjdźmy, stańmy twa­rzą w twarz ze śnie­życą,

tak zwy­kle mówiła. Może więc

wła­śnie teraz to robi.

Tym­cza­sem patrzę na pająka:

zosta­wia ślad na sufi­cie,

ten mały posła­niec kurzu.

Zegar tyka, dzień się kur­czy.

Świt prze­siewa się, sypie nam na głowy.

Jak długo powin­nam tu zostać?

Kładę dłoń na czole matki,

głasz­czę jej kru­che włosy.

Była wysoka, nad wyraz,

wszy­scy­śmy się skur­czyli.

Czas, by weszła głę­biej,

w śnie­życę, która na nią czeka,

mroczna i jasna zara­zem, jak śnieg.

Czemu nie umiem uwol­nić się od niej?

Czy przyj­dzie czas, kiedy ją uwol­nię?

Kokos

kokos

Zaraz po woj­nie można było kupić wię­cej.

Wró­ciły poma­rań­cze,

a czerń i biel prze­obra­ziły się w tęczę.

Nikt nie wie­dział jesz­cze, co to awo­kado,

gdy nie­spo­dzie­wa­nie, w mar­twym sezo­nie

zimy, w naszej piw­nicy

zma­te­ria­li­zo­wał się nam kokos –

jak krą­gła, twarda, owło­siona pierś

drew­nia­nej cza­row­nicy.

Czemu aku­rat piw­nica?

Mie­li­śmy tam sie­kierę.

Naj­pierw wbi­li­śmy gwoź­dzie

w każde z trojga jego mięk­kich oczu,

wyciekł słod­kawy płyn.

Potem posta­wi­li­śmy go na pieńku

i roz­rą­ba­li­śmy na pół.

Pół­kule poto­czyły się po pod­ło­dze,

która w tam­tym cza­sie, w epoce węgla,

nie mogła być czy­sta.

Pierw­szy łyk naj­praw­dziw­szej ambro­zji!

Choć zmie­szany z popio­łem i sko­ru­pami,

jak wszystko – jeśli czy­tasz Pismo uważ­nie –

jak wszystko, co w Nie­bie.

Pamiątki

pamiątki

Wyjeż­dżamy, przy­wo­zimy rze­czy

z obcych księ­ży­co­wych brze­gów,

gdzie nie kupisz takich jak tu pigu­łek,

ani pasty do zębów, ani nawet miej­sco­wego piwa.

Potem roz­da­jemy te skarby z cudzych ziem,

które kupi­li­śmy na stra­ga­nach:

ludową dzia­ninę, śmieszne narzę­dzia,

drew­niane trolle. Muszle, kamie­nie.

Zamu­lają dna naszych kufrów i wali­zek,

poda­runki dla przy­ja­ciół,

pamiątki.

Ale kto ma co pamię­tać?

Ta śmieszna czapka z kocimi uszami,

skąd? – ni­gdy tam nie byłaś.

Pamię­tam, jak ją kupo­wa­łam.

A ty może pamię­tasz, że kie­dyś

ja pamię­ta­łam. Że pamię­ta­łam,

by o czymś dla cie­bie pamię­tać.

Że dzień był sło­neczny,

choć duszny. Że dzieci miały nie­duże głowy,

a włosy jasne.

Poja­wiam się w cudzych snach

dużo czę­ściej niż kie­dyś.

Cza­sem, mówią, jestem w nich naga,

albo coś gotuję: naj­wy­raź­niej gotuję dużo.

Cza­sami jako stary pies

nio­sący w pysku list

zaadre­so­wany: wkrótce.

Cza­sami jako szkie­let

w zie­lo­nym, atła­so­wym far­tuszku.

Zawsze jestem z jakie­goś powodu,

tak mówią mi ci, co o mnie śnią;

nie przy­szłoby mi to do głowy.

A tę pamiątkę przy­wio­złam ci –

z życia jak sen, z księ­ży­co­wego wybrzeża,

z miej­sca, w któ­rym nie ma zega­rów.

Jest bez koloru, ale ma moc,

choć nie wiem, na czym polega,

ani jak ją otwo­rzyć.

Pro­szę, jest dziś twoja.

Pamię­taj mnie.

Blaszana Drwalka podczas masażu

bla­szana drwalka pod­czas masażu

Leży na fla­ne­lo­wym prze­ście­ra­dle

w pozie dry­fu­ją­cych zwłok,

twa­rzą w dół. Dło­nie scho­dzą coraz niżej,

nie zwa­ża­jąc na skórę,

idą po ksy­lo­fo­nie krę­go­słupa,

uni­kają plam i pła­tów,

kie­rują się ku głę­bo­kiej tkance,

szu­kają minia­tu­ro­wych zawia­sów,

skrze­czą­cych jak żaby –

trą­cają kat­gu­towe struny

napię­tych, obo­la­łych ścię­gien.

Zapusz­ko­wano mnie,

zamknięto, i zardze­wia­łam.

Bla­szana Drwalka, stara porzu­cona w lesie puszka

fasolki po bre­toń­sku, moknę w desz­czu.

Ruch to ból.

Ile we mnie rdzy.

Kim był ten, co się żalił,

że nie ma mózgu?

Jakiś wyima­gi­no­wany Strach na Wró­ble.

U mnie, to raczej serce:

tego organu mi brak.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki