Rok potopu - Margaret Atwood - ebook + książka
NOWOŚĆ

Rok potopu ebook

Margaret Atwood

0,0

Opis

Czy zasługujemy na tę Miłość, którą Bóg utrzymuje Kosmos w istnieniu? Czy zasługujemy na nią jako Gatunek? Przyjęliśmy Świat, który nam został dany, i bezmyślnie zniszczyliśmy jego strukturę i żyjące na nim Stworzenia. Według innych religii Świat zostanie zwinięty jak zwój papieru i spalony na nicość, a wówczas nastanie nowe Niebo i nowa Ziemia. Lecz z jakiej racji Bóg miałby nam dać nową Ziemię, skoro tę udręczyliśmy tak straszliwie?”

 

Przepowiednia Adama Pierwszego - przywódcy sekty religijnej - Bożych Ogrodników wypełnia się. Praktycznie cała ludzkość ginie. Ziemia jest nie do poznania. Przeżywają jedynie dwie kobiety: Ren - tancerka trapezowa zamknięta w ekskluzywnym klubie ze striptizem „Scales and Tails”, oraz Toby - Boża Ogrodniczka uwięziona w luksusowym spa, w którym wiele produktów kosmetycznych jest jadalnych. Podczas gdy sekta Adama Pierwszego przemierzazmieniony świat pełen tajemniczych, skorumpowanych władz oraz nowych form życia, główne bohaterki starają się z niego uciec…

Czy możliwe jest aby przeżył ktoś jeszcze? Co się stało z Amandą - bioartystką i przyjaciółką Ren oraz Jimmym - dawnym kochankiem? Jak potoczyły się losy krwiożerczych paintbólowców i KorpuSOKorpie - tajemniczej, skorumpowanej służbie bezpieczeństwa strzegącej interesów władzy?

Margarett Atwood zapytana w 2017 roku przez Michała Nogasia z Gazety Wyborczej o to czy pisarz może być prorokiem, odpowiedziała:

Ja po prostu bardzo uważnie przyglądałam się temu, co działo się na świecie w czasie, gdy pisałam te kolejne książki. (przyp.:cykl Maddaddam) Nie dawało mi spokoju rozmyślanie o tym, co się stanie, jeśli wystąpi efekt domina. Przecież jedno wydarzenie zwykle wywołuje kolejne, a nasza coraz szybsza rzeczywistość nie daje już możliwości powrotu do punktu wyjścia. Przemy do przodu, niszcząc to, co jeszcze niedawno wydawało nam się wieczne.(…)Nasz współczesny świat cechuje brak refleksji nad możliwymi konsekwencjami.

Rok potopu” to II tom trylogii MADDADDAM. Autorka skupia się w nim na zbliżającej się katastrofie ekologicznej, sytuacji kobiet, nowo powstałej religijności i różnorodności jej form.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 540

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Gra­eme’a i Jess

Ogród

Kto pie­lę­gnuje Ogród,

Ten Ogród tak zie­lony?

Był to cu­downy Ogród,

W kra­sie nie­prze­ści­gniony.

W nim Bóg umie­ścił wszystko,

Co fruwa, biega i pływa.

Lecz Jego Stwo­rze­nia wy­biła

Szkod­ni­ków ręka chciwa.

I wszyst­kie da­rzące nas nie­gdyś

Kwie­ciem i owo­cem drzewa

Z pniami, z ga­łęźmi, z li­sto­wiem

Dziś pia­sek su­chy za­wiewa.

I wszyst­kie lśniące wody

Są dzi­siaj mu­łem i bło­tem,

A piękne pie­rza­ste ptaki

Znik­nęły ze swym szcze­bio­tem.

Ogro­dzie mój, po­tąd bę­dzie

Los twój bo­le­śnie mnie smu­cić,

Aż Ogrod­nicy zdo­łają

Dawne Ży­cie ci wró­cić.

Z Nie­pi­sa­nego śpiew­nika Bo­żych Ogrod­ni­ków

Rok Po­topu

1

Rok dwu­dzie­sty piąty, Rok Po­topu

Toby

Wcze­snym ran­kiem Toby wspina się scho­dami na ta­ras na da­chu, żeby obej­rzeć wschód słońca. Kij od mopa służy jej do utrzy­my­wa­nia rów­no­wagi. Winda nie działa już od dłuż­szego czasu. Schody są wil­gotne i śli­skie, a je­śli Toby się po­śli­zgnie i upad­nie, nikt jej nie pod­nie­sie.

Z pierw­szymi pro­mie­niami cie­pła po­nad pa­sem drzew dzie­lą­cym ją od opu­sto­sza­łego mia­sta wzno­szą się mgły. W po­wie­trzu czuć lekki za­pach spa­le­ni­zny, kar­melu, smoły i zjeł­cza­łego grilla, po­pie­li­sty, tłu­sty swąd tlą­cego się wy­sy­pi­ska zla­nego desz­czem. Opusz­czone wieże w od­dali wy­glą­dają jak szkie­lety daw­nej rafy – wy­bla­kłe, bez­barwne, bez ży­cia.

Ży­cie jed­nak ist­nieje. Ćwier­kają ptaki, na pewno wró­ble. Ich głosy brzmią czy­sto i ostro, jak pa­znok­cie stu­ka­jące w szkło, nie toną już jak daw­niej w zgiełku sa­mo­cho­dów. Czy ptaki za­uwa­żają tę ci­szę, brak sil­ni­ków? Je­śli tak, to czy są szczę­śliw­sze? Toby nie ma o tym po­ję­cia. W od­róż­nie­niu od kilku in­nych Ogrod­ni­ków – tych z pew­nym obłę­dem w oczach, tych, co chyba przedaw­ko­wali – ni­gdy nie miała złu­dze­nia, że może roz­ma­wiać z pta­kami.

Na wscho­dzie co­raz moc­niej ja­śnieje słońce, czer­wie­niąc siną mgiełkę nad od­le­głym oce­anem. Roz­sia­dłe po słu­pach hy­dro­elek­trycz­nych sępy su­szą skrzy­dła, wa­chlu­jąc nimi i otwie­ra­jąc je ni­czym czarne pa­ra­sole. Je­den po dru­gim szy­bują w górę uno­szone prą­dami po­wie­trza. Kiedy z na­gła nur­kują w dół, to znak, że wy­pa­trzyły pa­dlinę.

Sępy są na­szymi przy­ja­ciółmi – tak na­uczali nie­gdyś Ogrod­nicy. – Oczysz­czają zie­mię. To nie­zbędne mroczne Boże Anioły cie­le­snego roz­kładu. Po­myśl, jak by­łoby strasz­nie, gdyby nie było śmierci!

Czy ja w to jesz­cze wie­rzę? – za­sta­na­wia się Toby.

Je­śli się przyj­rzeć z bli­ska, wszystko wy­gląda ina­czej.

Na da­chu stoi kilka kwiet­ni­ków ze zdzi­cza­łymi ro­śli­nami ozdob­nymi, kilka ła­wek ze sztucz­nego drewna. Nie­gdyś było tu za­da­sze­nie chro­niące przed słoń­cem, roz­kła­dane póź­nymi po­po­łu­dniami, ale po­rwał je wiatr. Toby sie­dzi na ławce, ob­ser­wu­jąc te­ren. Pod­nosi lor­netkę do oczu, lu­struje oko­licę z lewa na prawo. Droga ob­sa­dzona po bo­kach ró­żo­świe­tli­kami, za­nie­dba­nymi i przy­po­mi­na­ją­cymi wy­strzę­pione szczotki do wło­sów, ich fio­le­towe lśnie­nie bled­nie we wzma­ga­ją­cym się świe­tle dnia. Wjazd od za­chodu spo­wity w ró­żową po­włokę so­larną imi­tu­jącą su­szoną ce­głę. Za bramą bez­ładna plą­ta­nina sa­mo­cho­dów.

Grządki kwia­towe stłam­szone przez mlecz i ło­pian, nad któ­rymi fru­wają ogromne akwa­ma­ry­nowe ćmy ku­dzu. Fon­tanny z ba­se­nami w for­mie muszli Świę­tego Ja­kuba wy­peł­nio­nymi sto­jącą desz­czówką. Par­king z ró­żo­wym wóz­kiem gol­fo­wym i dwoma ró­żo­wymi mi­ni­va­nami z No­wyTy, na każ­dym z nich logo w kształ­cie mru­ga­ją­cego oka. W od­dali na dro­dze ko­lejny mi­ni­van – po zde­rze­niu z drze­wem. Kie­dyś z jego okna zwie­szało się ludz­kie ra­mię, ale znik­nęło.

Na sze­ro­kich traw­ni­kach wy­bu­jało ziel­sko. Ni­skie nie­re­gu­larne kop­czyki po­ro­sły tro­je­ścią, przy­miot­nem i szcza­wiem. Tu i ów­dzie strzęp tka­niny, po­łysk ko­ści. To miej­sca, gdzie pa­dli lu­dzie, jedni prze­ci­na­jąc traw­nik w biegu, inni po­woli, sła­nia­jąc się. Toby pa­trzyła wów­czas z da­chu przy­kuc­nięta za kwiet­ni­kiem, ale nie ob­ser­wo­wała ich długo. Nie­któ­rzy z tych lu­dzi wzy­wali po­mocy, jakby wie­dzieli, że ona tam jest. Jak jed­nak mo­gła im po­móc?

Ba­sen ką­pie­lowy po­krywa pla­mi­sty ko­żuch glo­nów. Po­ja­wiły się już żaby. Na płyt­szym końcu po­lują na nie siwe i białe cza­ple oraz pa­wia­ple. Przez chwilę Toby pró­buje wy­ło­wić drobne zwie­rzęta, które wpa­dły do wody i uto­nęły. Świe­tli­ste zie­lone kró­liki, szczury, szo­punksy z pa­sia­stymi ogo­nami i zło­dziej­skimi ma­skami szo­pów pra­czy. Osta­tecz­nie de­cy­duje się je zo­sta­wić. Może dzięki nim ja­koś za­lę­gną się ryby, ale to do­piero kiedy ba­sen się bar­dziej za­ba­gni.

Czy za­mie­rza zjeść te przy­szłe ryby? Na pewno nie.

Na pewno jesz­cze nie te­raz.

Ob­raca się ku wzno­szą­cej się do­koła ciem­nej ścia­nie drzew, pną­czy, li­ścia­stych i krza­cza­stych za­ro­śli i lu­struje ją przez lor­netkę. To tam może się czaić za­gro­że­nie. Ja­kie za­gro­że­nie? Tego nie po­trafi po­wie­dzieć.

Nocą sły­chać zwy­czajne dźwięki: psy szcze­kają w od­dali, chi­cho­czą my­szy, świersz­cze grają jak na­rgile, z rzadka skrzek­nie żaba. Krew hu­czy Toby w uszach: tu-tusz! tu-tusz! tu-tusz! Ciężka mio­tła zmia­ta­jąca su­che li­ście.

„Idź spać” – mówi na głos. Nie sy­pia jed­nak do­brze, od kiedy zo­stała w tym bu­dynku sama. Cza­sem sły­szy głosy – ludz­kie głosy, wo­ła­jące do niej w bólu. Albo głos ko­biet – tych, które nie­gdyś tu pra­co­wały, i tych, które przy­jeż­dżały tu, spra­gnione od­po­czynku i od­młod­nie­nia. Plu­ska­ją­cych się w ba­se­nie, spa­ce­ru­ją­cych po traw­ni­kach. Sły­szy te ich ró­żowo brzmiące głosy, ko­jone i ko­jące.

Sły­szy też głosy Ogrod­ni­ków, nu­cą­cych coś lub śpie­wa­ją­cych, głosy śmie­ją­cych się dzieci w Ogro­dzie na bu­dynku Edenc­liff. Głos Adama Pierw­szego, Nu­ali, Burta. Sta­rej Pi­lar, oto­czo­nej ob­ło­kiem swo­ich psz­czół. I Zeba. Je­śli kto­kol­wiek z nich po­zo­stał przy ży­ciu, to na pewno Zeb. Zjawi się lada dzień, na­dej­dzie ścieżką lub wy­łoni się spo­mię­dzy drzew.

Pew­nie jed­nak już nie żyje. Le­piej się z tym po­go­dzić i nie łu­dzić się na próżno.

Ktoś jesz­cze mu­siał jed­nak oca­leć. Nie­moż­liwe, żeby zo­stała sama jedna na świe­cie. Mu­szą być jesz­cze inni. Czy będą przy­ja­ciółmi, czy wro­gami? Je­śli ko­goś zo­ba­czy, po czym to po­zna?

Przy­go­to­wała się. Drzwi po­za­my­kała na klucz, okna za­biła gwoźdźmi. Ale ta­kie blo­kady nie sta­no­wią do­sta­tecz­nego za­bez­pie­cze­nia. Każda szcze­lina kusi in­truza.

Na­wet śpiąc, na­słu­chuje ni­czym zwie­rzę, czy nie od­kryje cze­goś od­bie­ga­ją­cego od normy, nie­zna­nego dźwięku lub ci­szy, która otwo­rzy się jak roz­pa­dlina w skale.

Adam Pierw­szy ma­wiał, że gdy małe stwo­rzonka prze­ry­wają swój śpiew, to znak, że się boją. Trzeba szu­kać dźwięku, który je prze­ra­ził.

2

Rok dwu­dzie­sty piąty, Rok Po­topu

Ren

Strzeż się słów. Uwa­żaj, co pi­szesz. Nie po­zo­sta­wiaj po so­bie śla­dów.

Tak uczyli nas Ogrod­nicy, kiedy miesz­ka­łam z nimi jako dziecko. Mó­wili, że po­win­ni­śmy po­le­gać na pa­mięci, bo nic, co za­pi­sane, nie jest wia­ry­godne. Duch prze­cho­dzi z ust do ust, nie z rze­czy do rze­czy. Książki można spa­lić, pa­pier kru­szeje, kom­pu­tery można znisz­czyć. Tylko Duch żyje wiecz­nie, a Duch nie jest rze­czą.

Pi­smo, jak mó­wili Ada­mo­wie i Ewy, jest nie­bez­pieczne, bo po nim pi­szą­cego mogą wy­śle­dzić wro­go­wie, mogą go wy­tro­pić i ska­zać na pod­sta­wie jego słów.

Te­raz jed­nak, gdy przez świat prze­to­czył się Bez­wodny Po­top, co­kol­wiek na­pi­szę, nie może mi za­gro­zić, bo ci, co mo­gliby użyć tego prze­ciwko mnie, naj­praw­do­po­dob­niej nie żyją. Mogę pi­sać, co mi się po­doba.

Kredką do brwi na ścia­nie obok lu­stra pi­szę swoje imię, „Ren”. Pi­sa­łam je wiele razy, „Ren­ren­ren”, jak pieśń. Kiedy za długo jest się sa­mym, można za­po­mnieć, kim się jest. Tak po­wie­działa mi Amanda.

Nie mogę wyj­rzeć przez okno, bo jest z luks­fe­rów. Nie mogę wyjść na dwór, bo drzwi są za­mknięte od ze­wnątrz. Ale do­póki nie wy­sią­dzie ba­te­ria sło­neczna, mam jesz­cze po­wie­trze i wodę. Mam jesz­cze co jeść.

Mia­łam szczę­ście. Mia­łam na­prawdę nie­sa­mo­wite szczę­ście. Amanda za­wsze mó­wiła: „Pa­mię­taj o szczę­ściu, które cię spo­tkało”. Tak też ro­bię. Mia­łam szczę­ście mię­dzy in­nymi dla­tego, że kiedy za­czął się Po­top, pra­co­wa­łam tu­taj, w Łu­skach. A jesz­cze więk­szym szczę­ściem było to, że zna­la­złam się w bez­piecz­nym miej­scu, bo za­mknęli mnie w Śli­skiej Stre­fie. Pękł mi cia­ło­chron z bio­filmu – jed­nego klienta po­nio­sło i ugryzł mnie tak, że prze­bił się przez zie­lone ce­kiny – zro­bili mi więc test i cze­ka­łam na wy­niki. To nie było pęk­nię­cie na mo­kro, ta­kie z wy­dzie­li­nami i bło­nami. Zwy­kłe su­che pęk­nię­cie pod łok­ciem, więc ni­czym się nie przej­mo­wa­łam. Ale w Łu­skach spraw­dzali wszystko. Dbali o swoją re­pu­ta­cję, bo w kwe­stii czy­sto­ści by­ły­śmy znane jako naj­przy­zwo­it­sze z nie­przy­zwo­itych dziew­czy­nek w mie­ście.

Je­śli dziew­czyna miała ta­lent, do­sta­wała w Łu­skach i Ogo­nach do­brą opiekę. Były tu do­bre je­dze­nie, le­karz, je­śli za­szła po­trzeba, i ogromne na­piwki, gdyż do Łu­sek przy­cho­dzili męż­czyźni z naj­po­tęż­niej­szych Kor­po­ra­cji. Klub był do­brze za­rzą­dzany, choć jak wszyst­kie inne znaj­do­wał się w do­syć za­ka­za­nej oko­licy. Cho­dziło o image. Jak ma­wiał Mor­dis, szem­rany kli­mat służy temu in­te­re­sowi, bo bez cze­goś ostrzej­szego, cze­goś krzy­kli­wego albo spro­śnego, bez odro­biny ob­le­śno­ści cóż róż­ni­łoby nas od prze­cięt­nego pro­duktu, jaki każdy fa­cet może do­stać w domu, z kre­mem do twa­rzy i bia­łymi majt­kami z ba­wełny?

Mor­dis wy­ra­żał się bez ozdob­ni­ków. Był w branży od dziecka, a kiedy zde­le­ga­li­zo­wano strę­czy­ciel­stwo i szu­ka­nie klienta na ulicy – rze­komo w tro­sce o zdro­wie pu­bliczne i bez­pie­czeń­stwo ko­biet – i wszystko pod­pięto pod Ero­Targ kon­tro­lo­wany przez Kor­pu­SO­Korp, dzięki do­świad­cze­niu awan­so­wał. „Wszystko za­leży od tego, ja­kich zna się lu­dzi – mó­wił – i co się o nich wie”. Zwy­kle póź­niej wy­szcze­rzał się i kle­pał nas po tyłku. Ale to były tylko przy­ja­ciel­skie klep­nię­cia. Ni­gdy nie brał od nas gra­ti­sów. Miał za­sady.

Był ży­la­stym fa­ce­tem z wy­go­loną głową i czar­nymi, błysz­czą­cymi, ru­chli­wymi oczami, po­dob­nymi do mrów­czych łeb­ków. Do­póki wszystko było okej, był wy­lu­zo­wany. Ale gdy klient sta­wał się na­chalny, za­wsze się za nami wsta­wiał. „Nie po­zwolę krzyw­dzić mo­ich naj­lep­szych dziew­czyn” – mó­wił. Trak­to­wał to jako punkt ho­noru.

Nie lu­bił też mar­no­traw­stwa. Mó­wił, że je­ste­śmy dro­go­cen­nym skar­bem, śmie­tanką to­wa­rzy­stwa. Od kiedy wszystko pod­łą­czono pod Ero­Targ, każdy, kto zo­stał poza sys­te­mem, nie tylko ła­mał prawo, lecz był także po­śmie­wi­skiem – jak te kilka wy­nisz­czo­nych, cho­rych sta­ruch, które włó­czyły się ale­jami, wprost że­brząc. Ża­den męż­czy­zna, któ­remu zo­stała choćby odro­bina mó­zgu, na­wet by do nich nie pod­szedł. My, dziew­czyny z Łu­sek, mó­wi­ły­śmy na nie „nie­bez­pieczne od­pady”. Nie po­win­ny­śmy były tak nimi gar­dzić, na­le­żało im ra­czej współ­czuć. Jed­nak żeby umieć współ­czuć, trzeba się na­pra­co­wać, a my by­ły­śmy jesz­cze młode.

Tam­tej nocy, kiedy ude­rzył Bez­wodny Po­top, cze­ka­łam na wy­niki te­stu. Dziew­czyny w sy­tu­acji ta­kiej jak moja przez parę ty­go­dni trzy­mano pod klu­czem w Śli­skiej Stre­fie, gdyż ist­niało po­dej­rze­nie, że mo­gły zła­pać coś za­raź­li­wego. Je­dze­nie do­star­czano przez szczel­nie izo­lo­wane po­daj­niki, a oprócz tego była jesz­cze mi­ni­lo­dówka z prze­ką­skami. Płyny, przy­cho­dzące i wy­cho­dzące, fil­tro­wano. Było tam wszystko, co po­trzebne, ale do­skwie­rała mi nuda. Mia­łam do dys­po­zy­cji przy­rządy gim­na­styczne i bar­dzo czę­sto na nich ćwi­czy­łam, wszak tan­cerka tra­pe­zowa nie po­winna wyjść z wprawy.

Można też było oglą­dać te­le­wi­zję, stare filmy, słu­chać wła­snej mu­zyki, roz­ma­wiać przez te­le­fon albo od­wie­dzać inne po­koje w Łu­skach na ekra­nie in­ter­komu. Cza­sami, kiedy wy­ko­ny­wa­ły­śmy nu­mer z bzy­kan­kiem, pusz­cza­ły­śmy oko do ka­mer w sa­mym środku po­ję­ki­wań, żeby do­dać otu­chy tym, które sie­działy w Śli­skiej Stre­fie. Wie­dzia­ły­śmy, że w wę­żo­wej skó­rze i w pió­rach pod su­fi­tem ukryte są ka­mery. W Łu­skach wszy­scy by­li­śmy jedną wielką ro­dziną i Mor­dis ży­czył so­bie, żeby na­wet gdy któ­raś tra­fiała do Śli­skiej Strefy, za­cho­wy­wała się tak, jakby wciąż we wszyst­kim brała udział.

Dzięki Mor­di­sowi czu­łam się bez­pieczna. Wie­dzia­łam, że je­śli znajdę się w po­waż­nych ta­ra­pa­tach, mogę na niego li­czyć. W moim ży­ciu było tylko kil­koro ta­kich lu­dzi: Amanda – przez więk­szość czasu, Zeb – cza­sami. I Toby. Nie są­dzi­łam, że będę wy­mie­niać po­śród nich Toby, która była tak ostra i su­rowa. Jed­nak kiedy czło­wiek to­nie, nie po­wi­nien się chwy­tać cze­goś, co mięk­kie i roz­mam­łane. Wtedy po­trze­buje cze­goś tward­szego.

Święto Stwo­rze­nia Świata

Święto Stwo­rze­nia Świata, Rok piąty

O Stwo­rze­niu i Na­zy­wa­niu Zwie­rzątMówi Adam Pierw­szy

Dro­dzy Przy­ja­ciele, Dro­gie Współ­two­rze­nia, Dro­gie Współ­s­saki!

W Święto Stwo­rze­nia Świata pięć lat temu nasz Ogród na Da­chu Edenc­liff byl spa­lo­nym słoń­cem pust­ko­wiem po­śród zgni­łych slum­sów i sie­dlisk wy­stępku. Te­raz jed­nak roz­kwitł ni­czym róża.

Po­kry­wa­jąc ta­kie bez­u­ży­teczne da­chy zie­le­nią, w drob­nej mie­rze przy­czy­niamy się do od­ku­pie­nia Bo­żego Dzieła Stwo­rze­nia z ota­cza­ją­cego nas roz­kładu i nie­uro­dzaju, a jed­no­cze­śnie mo­żemy ży­wić się nie­ska­żo­nym po­kar­mem. Nie­któ­rzy na­zwą nasz wy­si­łek da­rem­nym, lecz gdyby wszy­scy po­szli za na­szym przy­kła­dem – jaka zmiana do­ko­na­łaby się na na­szej dro­giej Pla­ne­cie! Przed nami jesz­cze ogrom cięż­kiej pracy, lecz nie lę­kaj­cie się, Przy­ja­ciele! – al­bo­wiem nie­ustra­sze­nie bę­dziemy po­dą­żać na­przód.

Cie­szę się, że wszy­scy przy­szli w ka­pe­lu­szach prze­ciw­sło­necz­nych.

Zwróćmy te­raz my­śli ku na­szemu co­rocz­nemu na­bo­żeń­stwu z oka­zji Święta Stwo­rze­nia Świata.

Czło­wie­cze Słowa Boga mó­wią o Dziele Stwo­rze­nia za po­śred­nic­twem po­jęć, które miały być zro­zu­miałe dla lu­dzi z od­le­głej prze­szło­ści. Nie ma tam mowy o ga­lak­ty­kach ani ge­nach, wy­ra­że­nia ta­kie wy­wo­ła­łyby bo­wiem wielki za­męt w ów­cze­snych umy­słach! Lecz czyż z tego po­wodu mamy za na­ukowy fakt uznać opo­wieść, że świat zo­stał stwo­rzony w ciągu sze­ściu dni, a dane ob­ser­wa­cyjne na­zwać bzdurą? Boga nie da się za­mknąć w wą­skich, do­słow­nych i ma­te­ria­li­stycz­nych in­ter­pre­ta­cjach ani mie­rzyć Go Ludzką miarą, al­bo­wiem Jego dni to eony, a ty­siąc wie­ków na­szego czasu to dla Niego je­den wie­czór. W od­róż­nie­niu od in­nych re­li­gii, my ni­gdy nie twier­dzi­li­śmy, że dla ja­kichś szczyt­nych ce­lów trzeba uczyć dzieci za­fał­szo­wa­nej geo­lo­gii.

Przy­po­mnij­cie so­bie, jak brzmi po­czą­tek owych Czło­wie­czych Słów Boga: Zie­mia jest bez­ła­dem i pust­ko­wiem, a Bóg sło­wem po­wo­łuje do ist­nie­nia Świa­tłość. Na­uka okre­śla ten mo­ment mia­nem „Wiel­kiego Bum!”[1], jakby to była sek­su­alna or­gia. W za­sa­dzie obie te re­la­cje są ze sobą zbieżne: Ciem­ność, a póź­niej w jed­nej chwili Świa­tłość. Nie ma jed­nak wąt­pli­wo­ści, że Stwo­rze­nie do­ko­nuje się nie­ustan­nie, bo czyż z każdą chwilą nie po­wstają nowe gwiazdy? Przy­ja­ciele, dni Boże nie na­stę­pują je­den po dru­gim, lecz bie­gną rów­no­le­gle do sie­bie, pierw­szy obok trze­ciego, czwarty obok szó­stego. Po­wiada się nam: „Stwa­rzasz je, gdy ślesz swego Du­cha i od­na­wiasz ob­li­cze Ziemi”.

Po­wiada się nam rów­nież, że pią­tego dnia Bo­żego Dzieła Stwo­rze­nia wody wy­dały z sie­bie Istoty żywe, a dnia szó­stego su­chy ląd za­peł­nił się Zwie­rzę­tami, Drze­wami i in­nymi Ro­śli­nami. Wszyst­kie je Bóg po­bło­go­sła­wił i wszyst­kim po­le­cił się mno­żyć. Na końcu zo­stał stwo­rzony Adam, czyli Ludz­kość. We­dług Na­uki to wła­śnie w ta­kiej ko­lej­no­ści na pla­ne­cie po­ja­wiły się ga­tunki: Czło­wiek na sa­mym końcu. Mniej wię­cej w ta­kiej wła­śnie ko­lej­no­ści, a w każ­dym ra­zie w dość po­dob­nej.

Co dzieje się da­lej? Bóg przy­pro­wa­dza Zwie­rzęta przed Czło­wieka, „aby zo­ba­czyć, jak je na­zwie”. Dla­czego Bóg już wtedy nie wie­dział, ja­kie na­zwy wy­bie­rze Adam? Je­dyna sen­sowna od­po­wiedź jest taka, że Bóg dał Ada­mowi wolną wolę i dla­tego Adam może zro­bić coś, czego sam Bóg nie po­trafi z góry prze­wi­dzieć. Po­my­śl­cie o tym, kiedy na­stęp­nym ra­zem od­czu­je­cie po­kusę mię­so­żer­stwa lub ma­te­rial­nego do­statku! Na­wet Bóg cza­sem nie wie, co za­mier­za­cie uczy­nić!

Aby ze­brać wszyst­kie Zwie­rzęta, Bóg mu­siał do nich prze­mó­wić. W ja­kim ję­zyku to uczy­nił? Moi Dro­dzy, to nie był he­braj­ski. Nie była to ła­cina ani greka, ani ję­zyk an­giel­ski, ani fran­cu­ski, ani hisz­pań­ski, ani arab­ski, ani chiń­ski. Nie. Bóg zwo­łał Zwie­rzęta w ich wła­snych ję­zy­kach. Do Re­ni­fera mó­wił po re­ni­fe­rzemu, do Pa­jąka po pa­ję­czemu, do Sło­nia w ję­zyku sło­nio­wym, do Pchły w ję­zyku pchlim. Do Sto­nogi prze­ma­wiał po sto­no­żemu, do Mrówki po mrów­czemu. Tak to mu­siało wy­glą­dać.

A co się ty­czy sa­mego Adama, Na­zwy, które nadał on Zwie­rzę­tom, były pierw­szymi wy­po­wie­dzia­nymi prze­zeń sło­wami, za­cząt­kiem Ludz­kiej mowy. W tym mo­men­cie o ko­smicz­nym zna­cze­niu Adam się­gnął po swą Czło­wie­czą du­szę. Dla nas wy­po­wie­dze­nie Imie­nia jest po­zdro­wie­niem, przy­bli­że­niem in­nego ku so­bie. Wy­obraźmy so­bie Adama, który czule i ra­do­śnie wy­wo­łuje Na­zwy Zwie­rząt, jak gdyby mó­wił: Tu je­steś, moje naj­droż­sze! Wi­taj! Tak więc pierw­sze ze­tknię­cie Adama ze Zwie­rzę­tami na­zna­czone było czu­ło­ścią, mi­ło­ścią i bli­sko­ścią, al­bo­wiem przed swym upad­kiem Czło­wiek nie był mię­so­żercą. Zwie­rzęta wie­działy o tym i nie ucie­kały przed nim. Tak za­pewne wy­glą­dał ów nie­po­wta­rzalny Dzień: prze­peł­nione po­ko­jem zgro­ma­dze­nie, w któ­rym Czło­wiek oto­czył mi­ło­ścią wszyst­kie żywe Istoty na Ziemi.

Ileż od tam­tego czasu utra­ci­li­śmy, Dro­gie Współ­s­saki, Dro­dzy Współ­śmier­tel­nicy! Ileż świa­do­mie znisz­czy­li­śmy! Ileż mu­simy przy­wró­cić do ist­nie­nia, rów­nież w nas sa­mych!

Przy­ja­ciele, czas Na­zy­wa­nia jesz­cze się nie za­koń­czył. Być może, mie­rząc Bożą miarą, wciąż jesz­cze mamy dzień szó­sty. W ra­mach Me­dy­ta­cji wy­obraź­cie so­bie, że do­świad­cza­cie pełni spo­koju w owej ko­ją­cej chwili. Wy­cią­gnij­cie ręce ku tym ła­god­nym oczom, które pa­trzą na was z taką uf­no­ścią – uf­no­ścią nie­zbru­kaną roz­le­wem krwi, chci­wo­ścią, py­chą, po­gardą.

Wy­po­wiedz­cie ich Na­zwy.

Za­śpie­wajmy.

Gdy w pięk­nym sie­dli­sku

Gdy w pięk­nym sie­dli­sku w Adama

Du­sza zo­stała tchnięta,

Żył, spo­glą­da­jąc na Boże ob­li­cze,

Z nim – w zgo­dzie wszyst­kie Zwie­rzęta.

Duch Ludzki do­był się z mową,

By na­zwać Boże Stwo­rze­nia –

Bóg we­zwał je wszyst­kie po­społu

I przy­szły bez lęku ni drże­nia.

Śpie­wa­jąc, ska­cząc, ha­sa­jąc,

Gło­siły wszyst­kie chwałę

Stwo­rze­nia, co wy­peł­niło

Te pierw­sze dni wspa­niałe.

Lecz Czło­wiek blask siewu Bo­żego

Za­du­sił dziś i osła­bił,

Bo z żą­dzy znisz­czył Wspól­notę,

Udrę­czył ją i ogra­bił.

Jak dawną przy­wró­cić mi­łość?

Stwo­rze­nia, cier­piące tak wiele –

Na­zwiemy was w na­szych ser­cach,

Po­wiemy znów: „Przy­ja­ciele!”

Z Nie­pi­sa­nego śpiew­nika Bo­żych Ogrod­ni­ków

3

Rok dwu­dzie­sty piąty

Toby. Dzień Po­do­karpa

Świta. Jest prze­łom nocy i dnia. Toby od­mie­nia słowo na różne spo­soby: prze­łom, prze­ła­mać, prze­ła­many. Co prze­ła­muje się o świ­cie? Noc? Czy może słońce, roz­cięte ho­ry­zon­tem na dwie po­łówki ni­czym jajko, z któ­rego wy­cieka świa­tłość?

Toby pod­nosi lor­netkę do oczu. Drzewa wy­glą­dają nie­win­nie jak za­wsze, ale Toby ma wra­że­nie, że jest ob­ser­wo­wana, jak gdyby jej obec­ność wy­czu­wały na­wet mar­twe ka­mie­nie i pnie i nie ży­czyły jej do­brze.

Ta­kie są efekty prze­by­wa­nia w sa­mot­no­ści. Za­zna­jo­miła się z nimi pod­czas Czu­wań i Re­ko­lek­cji u Bo­żych Ogrod­ni­ków. Fa­lu­jący po­ma­rań­czowy trój­kąt, ga­da­jące świersz­cze, drga­jące ko­lumny ro­ślin­no­ści, oczy wśród li­ści. Jak jed­nak od­róż­nić mi­raż od rze­czy­wi­sto­ści?

Słońce, mniej­sze, lecz sil­niej przy­grze­wa­jące, stoi już w ze­ni­cie. Toby scho­dzi z da­chu, odziewa się w swój ró­żowy kom­bi­ne­zon, spry­skuje się od­stra­sza­ją­cym owady Su­perD i po­pra­wia ró­żowy prze­ciw­sło­neczny ka­pe­lusz z sze­ro­kim ron­dem. Od­blo­ko­wuje drzwi wej­ściowe i wy­cho­dzi za­jąć się ogro­dem. Nie­gdyś upra­wiano tu eko­lo­giczne sa­łatki dla klien­tek, które spo­ży­wały je w na­le­żą­cym do ośrodka barku. Spe­cjal­nie dla nich ro­sły tu gar­ni­runki, eg­zo­tyczne kom­po­zyty ja­rzyn i her­batki zio­łowe. Nad głową zwie­sza się siatka chro­niąca przed pta­kami. Dru­ciane ogro­dze­nie ma utrud­nić za­da­nie zie­lo­nym kró­li­kom, ko­try­siom i szo­punk­som, które chcia­łyby prze­do­stać się tu z Parku. Przed Po­to­pem nie były zbyt liczne, te­raz mnożą się jed­nak w za­dzi­wia­jąco szyb­kim tem­pie.

Toby po­kłada w tym ogro­dzie na­dzieje, wy­czer­puje się bo­wiem za­war­tość jej ma­ga­zynu. W ciągu lat zgro­ma­dziła za­pasy, które jej zda­niem po­winny wy­star­czyć w po­dob­nej sy­tu­acji – lecz prze­li­czyła się i oto koń­czą się wiórki so­jowe i soj­dynki. Na szczę­ście w ogro­dzie wszystko jest jak na­leży: ko­ko­rzyca do­staje strą­ków, za­kwi­tły bó­ba­nany, krzaki po­li­rzecz­kowe okryły się brą­zo­wymi gron­kami róż­nych kształ­tów i wiel­ko­ści. Toby zrywa nieco szpi­naku, strąca z niego opa­li­zu­jące zie­lone żuczki i je roz­dep­tuje. Po­czuw­szy wy­rzut su­mie­nia, kciu­kiem wy­ci­ska dla nich grób w ziemi i wy­po­wiada prośbę o oswo­bo­dze­nie du­szy i prze­ba­cze­nie. Nikt wpraw­dzie na nią nie pa­trzy, lecz głę­boko wpo­jo­nych na­wy­ków nie­ła­two się po­zbyć.

Trans­lo­kuje parę śli­ma­ków, wy­rywa kilka chwa­stów. Por­tu­lakę zo­sta­wia, kie­dyś bę­dzie można ugo­to­wać ją na pa­rze. Na mło­dej naci mar­chwi znaj­duje dwie ja­sno­błę­kitne gą­sie­nice ciem ku­dzu. Wy­ge­ne­ro­wano je po to, by w spo­sób bio­lo­giczny ogra­ni­czyć ple­niące się pną­cza ku­dzu, ale naj­wy­raź­niej ogro­dowe wa­rzywa sma­kują im le­piej. Pro­jek­tant ciem dla żartu – w pierw­szych la­tach sto­so­wa­nia kom­po­zy­cji ge­nów było to dość czę­ste – umie­ścił im na łeb­kach dzie­cięce twa­rzyczki z wiel­kimi oczami i ra­do­snym uśmie­chem, przez co trud­niej było je za­bi­jać. Toby ściąga je z mar­chwi – ich żu­chwy po­ni­żej ma­sek słod­kich dzie­cią­tek nie prze­ry­wają łap­czy­wego żu­cia – roz­wiera siatkę na zło­że­niu i wy­rzuca je poza ogro­dze­nie. Na pewno przyjdą tu z po­wro­tem.

Wra­ca­jąc do bu­dynku, Toby znaj­duje przy ścieżce ogon psa, zdaje się se­tera ir­landz­kiego. Długa sierść upstrzona jest rze­pami i ga­łąz­kami. Pew­nie zgu­bił go ja­kiś sęp, one bez prze­rwy coś gu­bią. Toby stara się nie my­śleć o in­nych rze­czach, które sępy gu­biły przez pierw­sze ty­go­dnie po Po­to­pie. Naj­gor­sze były palce od rąk.

Jej dło­nie stały się grub­sze, sztywne i bru­natne jak ko­rze­nie.

Za dużo ko­pie w ziemi.

4

Rok dwu­dzie­sty piąty

Dzień Świę­tego Ba­shira Alo­use’a

Ką­piel bie­rze wcze­snym ran­kiem, gdy słońce nie grzeje zbyt mocno. Na da­chu trzyma wia­dra i mi­ski, do któ­rych zbiera desz­czówkę z po­po­łu­dnio­wych burz. Spa ma wła­sną stud­nię, lecz od kiedy wy­sia­dło za­si­la­nie sło­neczne, nie dzia­łają pompy. Pra­nie rów­nież robi na da­chu, rze­czy su­szy roz­ło­żone na ław­kach. Brudną wodą spłu­kuje to­a­letę.

Na­my­dla się – zo­stało jesz­cze mnó­stwo ró­żo­wego my­dła – i szo­ruje gąbką. Zmniej­sza mi się ciało, my­śli. Marsz­czę się. I kur­czę. Tylko pa­trzeć, jak zo­sta­nie ze mnie skórka przy pa­znok­ciu. Tak na­prawdę za­wsze była ra­czej chuda: „To­bia­tho – za­zdro­ściły jej ko­biety – chcia­ła­bym mieć taką fi­gurę jak ty!”.

Wy­ciera się, wkłada ró­żowy far­tuch z na­pi­sem „Me­lody”. Te­raz, gdy nie ma już kto czy­tać ety­kie­tek, nie ma sensu się nimi przej­mo­wać, więc za­częła no­sić far­tu­chy in­nych: Anity, Qu­in­tany, Ren, Car­mel, Sym­phony. Dziew­czyn, które były ta­kie we­sołe, ta­kie pełne na­dziei. Z wy­jąt­kiem Ren. Ren była smutna. Ale Ren ode­szła wcze­śniej.

Gdy za­częły się te pro­blemy, ode­szły wszyst­kie. Wró­ciły do do­mów, żeby być z bli­skimi. Wie­rzyły, że mi­łość je ocali. „Idź­cie – po­wie­działa im Toby – ja po­za­my­kam”. I po­za­my­kała, zo­sta­jąc w środku.

Myje swoje dłu­gie ciemne włosy, które upina póź­niej w mo­kry kok. Ko­niecz­nie musi je skró­cić, są gę­ste i przez to jej za go­rąco. Na do­da­tek śmier­dzą jak ba­ra­nina.

Gdy su­szy włosy, sły­szy dziwny od­głos. Ostroż­nie pod­cho­dzi do obie­ga­ją­cej dach ba­lu­strady. Wo­kół ba­senu ryją trzy ogromne świ­nie – dwie lo­chy i knur. Świa­tło po­ranka oświe­tla ich krą­głe si­no­ró­żowe ka­dłuby, błysz­czące jak ciała za­pa­śni­ków. Są zbyt duże i pulchne, by były nor­malne. Wi­działa już ta­kie świ­nie na łące, ale tak bli­sko ni­gdy nie pod­cho­dziły. Pew­nie ucie­kły z ja­kiejś ho­dowli do­świad­czal­nej.

Sta­nęły przy płyt­szym końcu ba­senu, ga­pią się weń jakby w za­my­śle­niu, po­trzą­sa­jąc ry­jami. Być może wie­trzą mar­twego szo­punksa uno­szą­cego się na po­wierzchni po­kry­tej szu­mo­winą wody. Będą pró­bo­wały go wy­ło­wić? Po­chrzą­kują mię­dzy sobą, po­tem się wy­co­fują. Wi­docz­nie uznały, że na­wet na ich gust szo­punks za bar­dzo się już roz­ło­żył. Za­trzy­mują się, by po raz ostatni wcią­gnąć za­pach, i truch­ta­jąc, zni­kają za za­ło­mem bu­dynku.

Toby śle­dzi je, idąc wzdłuż ba­lu­strady. Na­tra­fiły na płot ota­cza­jący ogród, za­glą­dają do środka. Jedna ze świń za­czyna ryć. Chcą prze­ko­pać się do­łem.

– Wy­no­cha mi stąd! – woła do nich. Pa­trzą na nią z lek­ce­wa­że­niem.

Toby rzuca się ku scho­dom. Zbiega co sił w no­gach, uwa­ża­jąc, by się nie po­śli­zgnąć. Idiotka! Nie po­winna się ni­g­dzie ru­szać bez ka­ra­binu. Wy­ciąga go spod łóżka, pę­dzi z po­wro­tem na dach. Bie­rze na cel jedną ze świń. To knur. Ła­two tra­fić, usta­wił się bo­kiem, ale Toby się waha. To Stwo­rze­nia Boże. Adam Pierw­szy mó­wił: „Ni­gdy nie za­bi­jaj bez słusz­nego po­wodu”.

– Ostrze­gam! – wrzesz­czy Toby. O dziwo, świ­nie jakby ją ro­zu­miały. Pew­nie wi­działy już broń, mio­tacz albo pa­ra­li­za­tor. Wy­daw­szy kwik prze­ra­że­nia, od­wra­cają się i rzu­cają do ucieczki.

Gdy prze­bie­gły ćwierć dłu­go­ści łąki, Toby zdała so­bie sprawę, że kie­dyś wrócą. Prze­ko­pią się w nocy i w mig zryją jej ogród tak, że nic z niego nie zo­sta­nie. A to bę­dzie ozna­czać, że znik­nie źró­dło za­opa­trze­nia w żyw­ność. Musi je za­strze­lić, to obrona ko­nieczna. Wy­pala raz. Pu­dłuje. Pró­buje po­now­nie. Pada knur. Sa­mice nie prze­ry­wają ucieczki. Do­piero gdy do­bie­gają do skraju lasu, od­wra­cają się i spo­glą­dają. W końcu wta­piają się w gąszcz i zni­kają.

Toby trzęsą się ręce. Zga­si­łaś ży­cie, mówi do sie­bie. Po­stą­pi­łaś nie­roz­waż­nie pod wpły­wem gniewu. Po­win­naś się czuć winna. Mimo to za­sta­na­wia się, czy nie wziąć ku­chen­nego noża i pójść ode­rżnąć szynkę. Po przy­łą­cze­niu się do Ogrod­ni­ków zło­żyła Śluby We­gań­skie, ale w tej chwili per­spek­tywa ka­napki z be­ko­nem to silna po­kusa. Po­wstrzy­muje się jed­nak: białko zwie­rzęce jest wyj­ściem osta­tecz­nym.

Szepce zwy­cza­jową for­mułkę Ogrod­ni­czych prze­pro­sin, choć nie czuje się skru­szona. Nie dość skru­szona.

Po­winna po­ćwi­czyć strze­la­nie do celu. Mie­rzyła, spu­dło­wała; po­zwo­liła uciec ma­cio­rom – nie­zdara.

Przez ostat­nie ty­go­dnie nie za­wra­cała so­bie głowy ka­ra­bi­nem. Te­raz jed­nak obie­cuje so­bie, że bę­dzie go tar­gać ze sobą wszę­dzie, na­wet do ką­pieli na dach, na­wet do to­a­lety. I do ogrodu – zwłasz­cza do ogrodu. Świ­nie są in­te­li­gentne, za­pa­mię­tają ją, nie prze­pusz­czą jej. Czy wy­cho­dząc, po­winna za­my­kać drzwi na klucz? A je­śli do bu­dynku bę­dzie trzeba wra­cać bie­giem? Jed­nakże je­śli zo­stawi drzwi otwarte i pój­dzie pra­co­wać w ogro­dzie, ktoś lub coś może się przez nie wśli­zgnąć i cze­kać na nią w środku.

Musi brać pod uwagę każdą moż­li­wość. „Ara­ratu, któ­rego mur nie gro­dzi, Ara­ra­tem zwać się nie go­dzi – jak chęt­nie śpie­wali Ogrod­nicy. – Mur nie­zdatny do obrony ru­nie, nim bę­dzie ukoń­czony”. Ogrod­nicy uwiel­biali po­ucza­jące ry­mo­wanki.

5

Toby wy­brała się po ka­ra­bin kilka dni po po­ja­wie­niu się pierw­szych ognisk. Było to w nocy po tym, gdy dziew­czyny, zrzu­ciw­szy ró­żowe far­tu­chy, ucie­kły z No­wyTy.

To nie była zwy­czajna pan­de­mia, da­jąca się opa­no­wać po pa­ru­set ty­sią­cach zgo­nów i zli­kwi­do­wać za po­mocą bio­na­rzę­dzi i środ­ków de­zyn­fe­ku­ją­cych. To był Bez­wodny Po­top, przed któ­rym ty­le­kroć prze­strze­gali Ogrod­nicy. Po­twier­dzały to wszyst­kie oznaki: roz­prze­strze­niał się z wia­trem jak na skrzy­dłach, prze­pa­lał mia­sta ni­czym ogień, po­zo­sta­wiał po so­bie tłumy za­in­fe­ko­wa­nych, prze­ra­że­nie i jatki. W co­raz to no­wych miej­scach ga­sły świa­tła, co­raz trud­niej było o ja­kie­kol­wiek wia­do­mo­ści: sieci ule­gały awa­riom, bo wy­mie­rały ob­słu­gu­jące je za­łogi. Wszystko wska­zy­wało na to­talną ka­ta­strofę, dla­tego Toby po­trze­bo­wała ka­ra­binu – któ­rego po­sia­da­nie było za­bro­nione. Jesz­cze ty­dzień wcze­śniej ktoś zła­pany z taką bro­nią po­niósłby tra­giczne kon­se­kwen­cje, te­raz jed­nak prze­pisy były bez zna­cze­nia.

Wy­prawa wią­zała się ze spo­rym ry­zy­kiem. Bę­dzie mu­siała przejść pie­szo do swo­jej daw­nej pleb­so­po­lii – ko­mu­ni­ka­cja nie bę­dzie dzia­łać – i od­na­leźć szpetny dwu­po­zio­mowy do­mek, który przez krótki czas na­le­żał do jej ro­dzi­ców. Wtedy bę­dzie trzeba wy­ko­pać ka­ra­bin, li­cząc na to, że nikt jej przy tym nie zo­ba­czy.

Samo prze­by­cie drogi nie po­winno spra­wić jej pro­blemu, na­dal była w for­mie. Pro­ble­mem będą lu­dzie. We­dług wia­do­mo­ści, które z prze­rwami do­cie­rały do niej przez te­le­fon, wszę­dzie wy­bu­chały za­mieszki.

Wy­szła z bu­dynku spa o zmierz­chu, za­my­ka­jąc za sobą drzwi na klucz. Prze­ciąw­szy roz­le­gły traw­nik, skie­ro­wała się ku bra­mie pół­noc­nej. Szła le­śną ścieżką, którą nie­gdyś klientki cha­dzały na spa­cery w cie­niu. Tu nie była za­nadto wi­doczna, choć przy dróżce na­dal świe­ciło się parę lam­pek. Nie tra­fiła na ni­kogo. Tylko zie­lony kró­lik po­ki­cał mię­dzy krzewy, a drogę prze­ciął jej ko­tryś spo­glą­da­jący na nią peł­ga­ją­cymi oczami.

Brama wjaz­dowa była uchy­lona. Prze­ci­snęła się przez nią nie­pew­nie, oba­wia­jąc się za­gro­że­nia. Ru­szyła przez Park Dzie­dzic­twa. Po­je­dyn­czo i w gru­pach mi­jali ją spie­szący się lu­dzie, któ­rzy chcieli wy­do­stać się z mia­sta, w na­dziei że uda im się przejść przez mo­loch pleb­so­po­lii i schro­nić na wsi. Toby po­sły­szała ka­szel, kwi­le­nie dziecka. Nie­mal po­tknęła się o ko­goś le­żą­cego na ziemi.

Nim do­tarła na skraj Parku, zro­biło się ciemno choć oko wy­kol. Szła od drzewa do drzewa, nie wy­chy­la­jąc się z mroku. Na bul­wa­rze tło­czyły się sa­mo­chody, cię­ża­rówki, mo­to­cy­kle so­larne i au­to­busy, któ­rych kie­rowcy trą­bili i wrzesz­czeli bez ustanku. Nie­które po­jazdy le­żały wy­wró­cone i pło­nęły. W skle­pach na do­bre szło plą­dro­wa­nie. Próżno było szu­kać lu­dzi z Kor­pu­SO­Korpu. Pew­nie ra­tu­jąc wła­sną skórę, ulot­nili się pierwsi i schro­nili w szczel­nie od­gro­dzo­nych twier­dzach Kor­po­ra­cji, gdzie – jak miała na­dzieję – za­nie­śli śmier­tel­nego wi­rusa.

Gdzieś roz­le­gły się strzały. A więc lu­dzie już roz­ko­pali ogródki, po­my­ślała Toby. Nie ona jedna miała ka­ra­bin.

Na końcu ulicy stała ba­ry­kada z cia­sno usta­wio­nych sa­mo­cho­dów, która miała też swo­ich obroń­ców, nie wia­domo w co uzbro­jo­nych. O ile Toby była w sta­nie do­strzec, wy­glą­dało to jak me­ta­lowe rurki. Roz­wście­czony tłum wrzesz­czał w ich kie­runku, mio­ta­jąc ce­gły i ka­mie­nie: lu­dzie chcieli przejść, chcieli uciec z mia­sta. Czego chciała za­łoga ba­ry­kady? Za­pewne chciała plą­dro­wać i gwał­cić, chciała pie­nię­dzy i in­nych bez­u­ży­tecz­nych rze­czy.

Adam Pierw­szy mó­wił, że gdy ude­rzy Bez­wodny Po­top, lu­dzie będą pró­bo­wali ra­to­wać się przed uto­nię­ciem. Będą się chwy­tać ostat­niej de­ski ra­tunku. Przy­ja­ciele, strzeż­cie się, by­ście nie byli tą de­ską, bo je­śli się was chwycą lub choćby do­tkną, wy rów­nież uto­nie­cie!

Toby od­da­liła się od ba­ry­kady. Bę­dzie mu­siała ją okrą­żyć. Wy­co­fała się w mrok, prze­kra­da­jąc się za li­sto­wiem, idąc obrze­żami Parku. Do­tarła do otwar­tej prze­strzeni, gdzie Ogrod­nicy urzą­dzali swoje targi i gdzie stał gli­niany do­mek, w któ­rym nie­gdyś ba­wiły się dzieci. Ukryła się za nim, cze­ka­jąc, aż coś od­wróci uwagę in­nych. Wkrótce zda­rzyła się ja­kaś ko­li­zja, za­raz póź­niej dał się sły­szeć wy­buch i ko­rzy­sta­jąc z tego, że wszyst­kie głowy były zwró­cone w tam­tym kie­runku, po­wo­lutku prze­szła przez za­porę. Zeb na­uczał, że naj­le­piej nie ucie­kać bie­giem. Je­śli ucie­kasz i bie­gniesz, jako ofiara po­le­gniesz.

Boczne ulice do tego stop­nia były za­pchane ludźmi, że Toby mu­siała ro­bić uniki, by na ni­kogo nie wpaść. Miała na so­bie rę­ka­wice chi­rur­giczne, ka­mi­zelkę ku­lo­od­porną z je­dwa­biu wy­twa­rza­nego przez pa­jąka skrzy­żo­wa­nego z kozą – zwę­dziła ją ja­kiś rok temu ochro­nie No­wyTy – i czarny filtr na nos. Z ogro­do­wej szopy za­brała ło­patę i łom – je­śli mach­nąć nimi zde­cy­do­wa­nie, mo­gły być śmier­cio­no­śnym orę­żem. W kie­szeni miała bu­te­leczkę sprayu do wło­sów „Blask Ab­so­lutny No­wyTy”, któ­rym można było do­tkli­wie ra­zić w oczy. Na za­ję­ciach z mi­ni­ma­li­za­cji roz­lewu krwi w mie­ście Zeb na­uczył ją wielu przy­dat­nych rze­czy. Uczył, że przede wszyst­kim na­leży dą­żyć do zmi­ni­ma­li­zo­wa­nia roz­lewu wła­snej krwi.

Kie­ro­wała się na pół­nocny wschód, prze­ci­na­jąc eks­klu­zywną dziel­nicę Fern­side, na­stęp­nie Pu­dło, od­zna­cza­jące się byle jak zbu­do­wa­nymi ma­łymi do­mami. Prze­my­kała się naj­węż­szymi za­uł­kami, tymi, które były słabo oświe­tlone i mniej za­tło­czone. Mi­nęło ją kilka osób za­ję­tych wła­snymi spra­wami. Gdy opo­dal za­trzy­mało się dwóch na­sto­lat­ków chcą­cych naj­wy­raź­niej pod­jąć próbę ra­bunku, Toby za­częła kasz­leć i wy­chry­piała: „Po­mocy!”, a wtedy dali nogę.

Około pół­nocy, skrę­ciw­szy kil­ka­krot­nie w nie­wła­ściwą ulicę – wszyst­kie drogi w Pu­dle były do sie­bie po­dobne – do­tarła do daw­nego domu ro­dzi­ców. Nie pa­liło się w nim świa­tło, brama ga­rażu stała otwarta, okno fron­towe było wy­bite, uznała więc, że jest pu­sty. Obecni wła­ści­ciele albo byli mar­twi, albo prze­by­wali gdzie in­dziej. To samo do­ty­czyło domu są­sied­niego, tego, przy któ­rym za­ko­pany był ka­ra­bin.

Przy­sta­nęła na chwilę, by się uspo­koić, wsłu­chu­jąc się w pul­so­wa­nie krwi w gło­wie: tu-tusz! tu-tusz! Ka­ra­bin albo tu na­dal jest, albo go nie ma. Je­żeli jest, Toby zdo­bę­dzie ka­ra­bin. Je­żeli go nie ma, Toby nie zdo­bę­dzie ka­ra­binu. Nie ma po­wodu do pa­niki.

Ukrad­kiem, ni­czym zło­dziej, otwo­rzyła furtkę do ogródka są­sia­dów. Ciem­ność i bez­ruch. Woń kwia­tów noc­nych, li­lii i ty­to­niu mie­szała się z za­pa­chem cze­goś, co pło­nęło kilka prze­cznic da­lej. Wi­dać było łunę po­żaru. Znie­nacka w twarz Toby pac­nęła ćma ku­dzu.

We­tknęła łom pod płytę, pod­wa­żyła ją, ujęła za kra­wędź i od­chy­liła. Na­stęp­nie drugą i trze­cią. Trzy płyty. Za­częła pra­co­wać ło­patą.

Ło­mo­ta­nie serca. Jedno za dru­gim.

Jest.

„Nie płacz – po­wie­działa do sie­bie. – Ro­ze­drzyj fo­lię, bierz ka­ra­bin, na­boje i wiej stąd”.

Po­wrót do No­wyTy za­brał jej trzy dni – mu­siała omi­jać co gwał­tow­niej­sze za­mieszki. Na scho­dach wej­ścio­wych zo­ba­czyła błot­ni­ste od­ci­ski stóp, ale do środka nikt się nie wła­mał.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Ang. Big Bang może ozna­czać za­równo „Wielki Wy­buch”, jak i „wiel­kie rżnię­cie” (przyp. tłum.).
Ty­tuł ory­gi­nałuTHE YEAR OF THE FLOOD
Pro­jekt okładkiUla Pą­gow­ska
Re­dak­tor pro­wa­dzącaDo­rota Ja­błoń­ska
Ko­rektaJa­dwiga Pil­ler
Co­py­ri­ght © 2009 by O.W. Toad, Ltd. Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Mar­cin Mi­chal­ski, 2024 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2024
ISBN 978-83-8360-042-0
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.