Opowieść Podręcznej - Margaret Atwood - ebook + książka

Opowieść Podręcznej ebook

Margaret Atwood

4,1

24 osoby interesują się tą książką

Opis

Wstrząsająca antyutopia o piekle kobiet

Świat jak z najgorszego koszmaru, gdzie reżim i ortodoksja są jedynym prawem. Freda jest Podręczną w Republice Gilead. Może opuszczać dom swojego Komendanta i jego Żony tylko raz dziennie, aby pójść na targ, gdzie wszystkie napisy zostały zastąpione przez obrazki, bo Podręcznym już nie wolno czytać. Co miesiąc musi pokornie leżeć i modlić się, aby jej zarządca ją zapłodnił, bo w czasach malejącego przyrostu naturalnego tylko ciężarne Podręczne mają jakąś wartość.

Ale Freda pamięta jeszcze, choć wydaje się to nierealne, że kiedyś miała kochającego męża, wychowywali córeczkę, miała pracę, własne pieniądze i mogła mówić. Ale tego świata już nie ma…

Na podstawie powieści powstał znakomity serial do obejrzenia na Netflix

Fragment:

Czerwoną spódnicę mam podkasaną do pasa, nie wyżej. Poniżej Komendant pieprzy. Pieprzy dolną część mojego ciała. Nie mówię: kocha się ze mną, bo to nie jest to. Kopulacja też nie byłaby właściwym słowem. Kopulacja bowiem zakłada udział dwóch osób, a tu zaangażowana jest tylko jedna. Gwałt też nie oddaje istoty rzeczy: nie dzieje się nic takiego, co byłoby wbrew mojej woli. Wybór był niewielki, ale jakiś tam był, a ja dokonałam właśnie takiego. Dlatego leżę spokojnie i wyobrażam sobie baldachim nad głową. Przypomniała mi się rada, której królowa Wiktoria udzieliła swojej córce: „zamknij oczy i myśl o Anglii”. Ale to nie Anglia. Żeby się tylko pospieszył.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (2841 ocen)
1297
849
497
162
36
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KarolinaFijas

Nie oderwiesz się od lektury

Czy mogliby Państwo poprawić to zdanie: "Na podstawie powieści powstał znakomity serial do obejrzenia na Netflix." Aż boli, że przypisaliście ten serial do Netflix...
201
Kubenw

Całkiem niezła

Serial wg mnie dużo lepszy, a to się rzadko zdarza
10
annakrak

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita!
00
Martaszymaszek7

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa
00
paulakow

Nie oderwiesz się od lektury

Must read w dzisiejszych czasach. Dystopia dająca do myślenia. Warto sięgnąć po niej po drugą część, pisana już w zupełnie innej rzeczywistości.
00

Popularność




Mary Webster i Perry’emu Millerowi

Rachela zaś widząc, że nie może dać Jakubowi potomstwa, zazdrościła swej siostrze i rzekła do męża: „Spraw, abym miała dzieci; bo inaczej przyjdzie mi umrzeć!”.

Jakub rozgniewał się na Rachelę i odparł:

„Czyż to ja, a nie Bóg, odmawiam ci potomstwa?”. Wtedy ona powiedziała: „Mam niewolnicę Bilhę. Zbliż się do niej, aby urodziła dziecię na moich kolanach; chociaż w ten sposób będę miała od ciebie potomstwo”.

Księga Rodzaju 30, 1–3

Co zaś do mnie, będąc znużony latami próżnego i czczego oferowania wizjonerskich pomysłów, straciwszy wszelką nadzieję na sukces, szczęśliwie wpadłem na taki projekt...

Jonathan Swift, Skromny projekt

Na pustyni nie ma znaku, który by mówił: „Nie będziesz jadł kamieni”.

Przysłowie sufickie

I

NOC

1

Spałyśmy w pomieszczeniu, które kiedyś musiało być halą sportową. Podłoga z lakierowanych desek, z liniami i kołami stanowiącymi pozostałość po dawnych rozgrywkach; obręcze po nieistniejących już siatkach do koszykówki. Dokoła balkon dla publiczności. Wydawało mi się, że jeszcze ciągle czuję słaby jak powidok, przenikliwy zapach potu, przemieszany ze słodkawym aromatem gumy do żucia i perfum, obserwujących rozgrywki dziewcząt, najpierw w filcowych spódnicach – jak wiedziałam ze zdjęć – potem w spódniczkach mini, potem w spodniach, wreszcie w jednym kolczyku i z postawionymi na sztorc, upstrzonymi zielenią włosami. Musiały tu się też odbywać tańce – w powietrzu wisiała muzyka niczym palimpsest niesłyszanego dźwięku – moda po modzie – pomruk bębnów, smętne zawodzenie, girlandy bibułkowych kwiatów, tekturowe diabły, obrotowa lustrzana kula prósząca na tancerzy śniegiem światła.

Sala zachowała jeszcze atmosferę seksu, samotności i wyczekiwania na coś, co nie miało ani kształtu, ani nazwy. Pamiętam ową tęsknotę za czymś, co już-już miało się stać, a nigdy nie było takie samo, jak ręce, które nas już gdzieś dotykały, z tyłu w talii, tutaj albo na parkingu, albo w pokoju telewizyjnym, przy wyłączonym dźwięku i tylko z obrazem migającym nad unoszącym się ciałem.

Tęskniłyśmy za przyszłością. Jak myśmy się tego nauczyły? Skąd nam się wzięła ta skłonność do nienasycenia? To było w powietrzu; było w powietrzu w dalszym ciągu, jak spóźniona myśl, nawiedzało nas, kiedy próbowałyśmy spać na wojskowych pryczach, ustawionych w rzędach, odsuniętych od siebie tak, żebyśmy nie mogły rozmawiać. Miałyśmy flanelowe prześcieradła, jak dzieci, i wojskowe przydziałowe koce, na których w dalszym ciągu widniały litery U.S. Składałyśmy porządnie ubranie i zostawiałyśmy na stołkach w nogach łóżek. Światła były przyćmione, ale niezgaszone całkowicie. Sypialnię patrolowały Ciotki Sara i Elizabeth; do pasków miały przywieszone na rzemykach elektryczne pręty do popędzania bydła, ale żadnej broni – nawet im nie należało ufać. Pistolety były zarezerwowane dla strażników specjalnie wybranych spośród Aniołów. Strażnikom nie wolno było wchodzić do budynku, chyba że na wezwanie, nas zaś nie wypuszczano na zewnątrz, poza spacerami, które odbywałyśmy dwa razy dziennie, chodząc parami wokół boiska piłki nożnej ogrodzonego teraz siatką z drutem kolczastym. Dokoła tej siatki stali Aniołowie, odwróceni do nas tyłem. Myślałyśmy o nich ze strachem, ale nie tylko. Bo gdyby tak spojrzeli w naszą stronę, gdyby tak z nimi porozmawiać, można by coś wymienić, myślałyśmy, ubić jakiś interes, zahandlować. Miałyśmy przecież jeszcze swoje ciała. Tak sobie fantazjowałyśmy.

Nauczyłyśmy się szeptać, prawie nie wydając dźwięku. W półmroku, kiedy Ciotki nie widziały, mogłyśmy wyciągnąć ręce poprzez dzielącą nas przestrzeń i dotykałyśmy się nawzajem. Nauczyłyśmy się czytać z ruchu warg – leżąc płasko na łóżku, z głowami odwróconymi na bok, obserwowałyśmy swoje usta. W ten sposób, od łóżka do łóżka, wymieniałyśmy imiona:

Alma. Janina. Dolores. Moira. June.

II

ZAKUPY

2

Krzesło, stół, lampa. W górze, na białym suficie, płaskorzeźba w kształcie wieńca – zagipsowana pustka, jak miejsce na twarzy, z którego usunięto oczy. Kiedyś musiał tu wisieć żyrandol. Usunęli wszystko, do czego można by przywiązać linę.

Okno, dwie białe zasłony. Pod oknem szeroki parapet z małą poduszką. Kiedy okno jest częściowo otwarte – a otwiera się tylko częściowo – wpada do pokoju powietrze i porusza zasłony. Mogę sobie wtedy usiąść na krześle czy na parapecie, z założonymi rękami, i patrzeć. Przez okno wpada także słońce, kładąc się na podłodze drewnianej, z wąskich desek, zapastowanej i wyfroterowanej do połysku. Czuję zapach pasty. Na podłodze leży też owalny dywanik utkany z gałganów. Lubią ten styl: sztuka ludowa, dawna, tworzona przez kobiety w wolnych chwilach z rzeczy już nieprzydatnych. Powrót do wartości tradycyjnych. Nie marnotraw, nie pożądaj. Ja się nie marnuję; dlaczego jeszcze czegoś pożądam?

Na ścianie, nad krzesłem obrazek, w ramce, ale bez szkła: reprodukcja przedstawiająca kwiaty, niebieskie irysy, akwarela. Kwiaty są w dalszym ciągu dozwolone. Zastanawiam się, czy każda z nas ma taką samą akwarelę, takie samo krzesło, takie same białe zasłony? Przydziałowe?

Wyobraźcie sobie, że jesteście w wojsku – mawiała Ciotka Lidia.

Łóżko. Pojedynczy materac średniej miękkości, przykryty białą, kudłatą narzutą. W tym łóżku na nic innego nie ma miejsca poza snem albo bezsennością. Staram się zbyt wiele nie myśleć. Jak wszystko inne, tak samo myśl musi być racjonowana. O wielu sprawach nie da się myśleć. Myślenie może zmniejszyć moje szanse, a ja chcę przetrwać. Wiem, dlaczego akwarela przedstawiająca niebieskie irysy nie ma szkła, dlaczego okno otwiera się tylko częściowo i dlaczego szyby w nim są nietłukące. Nie chodzi o ucieczkę. I tak nie uciekłoby się zbyt daleko. Chodzi o te inne ucieczki, które człowiek znajduje w sobie, jeśli tylko ma coś ostrego.

A więc. Pomijając te szczegóły, mógłby to być pokój gościnny jakiegoś college’u dla mniej ważnych gości; umeblowany pokój do wynajęcia z dawnych czasów, dla pań żyjących w skromnych warunkach. Tak jak my obecnie. W skromnych, co prawda, ale przynajmniej w jakichś warunkach.

Krzesło, słońce, kwiaty, to wszystko są rzeczy nie do pogardzenia. Jestem żywa, żyję, oddycham, wyciągam dłoń, wyprostowaną, do słońca. Miejsce, w którym przebywam, to nie więzienie, to przywilej, jak twierdziła Ciotka Lidia, która uwielbiała wszelkie tego typu dywagacje.

Dzwoni dzwonek, który odmierza czas. Bo tutaj czas odmierzają dzwonki, jak kiedyś w klasztorach. I jak w klasztorze jest tu niewiele luster.

Wstaję z krzesła, wysuwam w stronę słońca stopy w czerwonych pantoflach na płaskim obcasie, ze względu na kręgosłup – nie dlatego że wygodnie byłoby w nich tańczyć. Na łóżku leżą czerwone rękawiczki. Sięgam po nie i naciągam, palec po palcu. Wszystko, poza skrzydłami przy twarzy, jest czerwone – kolor krwi, po którym się nas poznaje. Spódnice do kostek, pełne, marszczone, u góry prosty stanik zakrywający piersi, długie rękawy. No i białe przepisowe skrzydła: zasłaniają nam widok, ale i nas zasłaniają przed wzrokiem innych. Nigdy nie było mi dobrze w czerwonym, to nie mój kolor. Biorę koszyk na zakupy, wieszam go sobie na ręce.

Drzwi do pokoju – nie mojego pokoju, wzdragam się przed użyciem słowa „mój” – nie są zamknięte na klucz. W gruncie rzeczy w ogóle źle się zamykają. Wychodzę na wypastowany korytarz; przez środek biegnie chodnik w kolorze przykurzonego różu. Jak ścieżka w lesie, jak dywan dla członków rodziny królewskiej – wskazuje mi drogę.

Chodnik zakręca i spada w dół frontowymi schodami, a ja idę wraz z nim, z ręką na balustradzie, która kiedyś była drzewem, powalonym w innym wieku i wypolerowanym do ciepłego połysku. Dom jest późnowiktoriański, zbudowany dla dużej, zamożnej rodziny. W korytarzu wielki szafkowy zegar, który odmierza czas, a dalej drzwi do statecznego reprezentacyjnego salonu, pełnego aluzji i cielistych odcieni. Salon, w którym nigdy nie siedzę, tylko stoję albo klęczę. Na końcu korytarza, nad frontowymi drzwiami, jest półkoliste okienko z kolorowego szkła: kwiaty, czerwone i niebieskie.

Na ścianie korytarza ostało się lustro. Jeśli odwrócę głowę, tak że osłaniające moją twarz białe skrzydła skierują ku niemu mój wzrok, widzę je, schodząc na dół – okrągłe, wypukłe jak rybie oko, i siebie w nim, zniekształcony cień, parodię jakiejś postaci, baśniową istotę w czerwonym płaszczu, schodzącą ku chwili nieuwagi równoznacznej z niebezpieczeństwem. Siostra, skąpana w krwi.

U stóp schodów znajduje się zrobiony z giętego drewna stojak na parasolki i kapelusze. Długie toczone pręty w łagodnym kształcie młodych pędów paproci. Stoi tu kilka parasolek: czarna dla Komendanta, niebieska dla Żony Komendanta i trzecia, przeznaczona dla mnie, oczywiście czerwona. Nie biorę parasolki, przez okno widzę, że dzień jest słoneczny. Zastanawiam się, czy Żona Komendanta jest w salonie. Czasem słyszę, jak się przechadza tam i z powrotem: najpierw ciężki krok, potem lekki, a potem stuknięcie laski, stłumione przez szaroróżowy dywan.

Idę korytarzem, mijam salon i jadalnię, otwieram drzwi na samym końcu korytarza i wchodzę do kuchni. Tu już nie pachnie pastą do podłogi. Przy stole, pokrytym białą poodpryskiwaną emalią, stoi Rita. Jest w swojej zwykłej sukience Marty, ciemnozielonej jak fartuchy chirurgów z poprzedniego czasu. Jej sukienka przypomina moją – jest tak samo długa i skromna, tyle że z fartuszkiem, ale za to bez skrzydeł i woalki. Rita wkłada woalkę, wychodząc, ale nikogo w gruncie rzeczy nie obchodzi, czy kto widzi twarz Marty, czy nie. Rita ma rękawy podwinięte do łokci, które ukazują ciemne ręce. Robi chleb, rzucając bochenki do ostatecznego krótkiego wyrobienia i uformowania.

Rita widzi mnie i kiwa głową – trudno powiedzieć, czy to w geście powitania, czy też po prostu na znak, że mnie dostrzega; wyciera w fartuch umączone ręce i grzebie w szufladzie w poszukiwaniu książki kuponów. Nachmurzona wyrywa trzy i wręcza mi je. Jej twarz mogłaby nawet być miła, gdyby się uśmiechnęła. Ale mars na czole Rity nie dotyczy mnie osobiście: Rita nie znosi czerwonych sukienek i tego wszystkiego, co symbolizują. Uważa, że mogę być zaraźliwa, jak choroba czy pech.

Czasami podsłuchuję pod zamkniętymi drzwiami, co dawniej byłoby nie do pomyślenia. Nie słucham długo, nie chcę, żeby mnie na tym przyłapano. Ale kiedyś usłyszałam, jak Rita mówiła do Cory, że nigdy by się tak nic poniżała.

– O takie rzeczy nie pytają – odparła Cora. – Ciekawe, co byś zrobiła na ich miejscu.

– Pojechałabym do Kolonii. Zawsze jest jakiś wybór.

– Z niekobietami, żeby tam umrzeć z głodu i Bóg jeden wie, co jeszcze? – powiedziała Cora. – Rozumiem.

Łuskały groch; przez niedomknięte drzwi dochodziło delikatne stukanie twardych kulek o metalową miskę. Usłyszałam mruknięcie czy też westchnienie Rity na znak protestu, choć może i zgody.

– W każdym razie robią to dla wszystkich – powiedziała Cora – a przynajmniej tak mówią. Gdybym nie miała podwiązanych jajowodów i gdybym była, powiedzmy, o dziesięć lat młodsza, to mogłabym to równie dobrze być ja. Nie jest tak źle. Trudno to nazwać ciężką pracą.

– Lepiej, że ona, niż gdybym to miała być ja – powiedziała Rita, i w tej samej chwili otworzyłam drzwi. Miały takie miny, jakby cię obgadywały za plecami i w pewnym momencie się zorientowały, że wszystko słyszałaś – zmieszane, ale jednocześnie trochę wyzywające, jakby miały do tego prawo. Tego dnia Cora była dla mnie milsza niż zwykle, a Rita bardziej burkliwa.

Dziś, pomimo kamiennej twarzy Rity i jej zaciśniętych ust, chętnie bym została tu w kuchni. Mogłaby przyjść Cora z jakiegoś innego pomieszczenia, ze swoją butelką oleju cytrynowego i ścierką od kurzu, i Rita zrobiłaby kawę – w domach Komendantów pija się jeszcze prawdziwą kawę – i usiadłybyśmy sobie przy kuchennym stole Rity, który jest jej stołem w tym samym stopniu, w jakim mój stół jest moim stołem, i gadałybyśmy sobie o dolegliwościach i bólach, o chorobach, o naszych stopach i plecach, i wszelkich możliwych figlach, jakie płatają nam – niby niesforne dzieciaki – nasze ciała. Kiwałybyśmy ze zrozumieniem głowami, że tak, że to wszystko znamy. Wymieniałybyśmy nazwy lekarstw i prześcigały się w kwękaniu; narzekałybyśmy ściszonymi głosami, w żałobnym, minorowym tonie – jak gołębie na dachu. „Wiem, o co ci chodzi” – powtarzałybyśmy – zupełnie tak jakbyśmy używały wyrażenia, które się czasem jeszcze słyszy u starszych ludzi: „Wiem, skąd pochodzisz”, jakby sam głos był podróżnikiem przybywającym z dalekich stron. Którym byłby, którym jest.

Jakżeż ja pogardzałam taką paplaniną. Teraz za nią tęsknię. Przynajmniej jest to jakaś rozmowa. Jakaś wymiana.

Albo byśmy plotkowały. Marty wiedzą różne rzeczy, rozmawiają między sobą, przekazując nieoficjalne wiadomości z domu do domu.

Z pewnością podsłuchują pod drzwiami jak ja i widzą niejedno, nawet kiedy odwracają wzrok. Czasem udawało mi się je na tym złapać, pochwycić strzępy ich prywatnych rozmów. „Urodziło się martwe’’. Albo: „Przebiła jej brzuch drutem od robótek. Najwyraźniej z zazdrości, tak, musiała ją pożerać zazdrość”. Albo: „Użyła płynu do czyszczenia klozetów. Podziałał jak czary. I pomyśleć tylko, że on go spróbował. Musiał być bardzo pijany; ale i tak ją znaleźli”.

Albo pomagałabym Ricie w pieczeniu chleba, zagłębiając dłonie w miękkim, opornym cieple czegoś, co tak bardzo przypomina ciało. Mam silną potrzebę dotykania czegoś, co nie jest ani tkaniną, ani drewnem. Pragnę popełnić akt dotykania.

Ale nawet gdybym poprosiła, nawet gdybym miała w tym stopniu pogwałcić zasady, Rita i tak by się nie zgodziła. Bałaby się. Martom nie wolno się z nami fraternizować.

Fraternizować, to znaczy zachowywać się jak brat. Łukasz mi to kiedyś wyjaśnił. Powiedział też, że brakuje odpowiedniego słowa na zachowanie się jak siostra. Musiałoby ono brzmieć: sororyzować, powiedział. Z łaciny. Interesował się takimi drobiazgami, jak pochodzenie słów, ich różne dziwne znaczenia. Przekomarzałam się z nim, nazywając go pedantem.

Biorę kupony z wyciągniętej ręki Rity; są na nich obrazki przedstawiające rzeczy, na które można je wymienić: tuzin jajek, kawałek sera i coś brunatnego, co ma być stekiem. Chowam kupony do zamykanej na suwak kieszeni w rękawie, gdzie trzymam też paszport.

– Powiedz im, że jajka mają być świeże – mówi Rita. – Nie takie jak ostatnim razem. I kurczak, a nie kura. Powiedz im, dla kogo bierzesz, to nie będą robiły numerów.

– Dobrze – odpowiadam. Nie uśmiecham się. Po co mam ją kusić do zawarcia przyjaźni.

3

Wychodzę kuchennymi drzwiami do ogrodu, który jest duży i zadbany: pośrodku trawnik, wierzba, długie bazie, po bokach rabaty z kwiatami – przekwitające już narcyzy i tulipany, które właśnie otwierają kielichy, zalewając wszystko dokoła powodzią barw. Tulipany są czerwone, ciemnopurpurowe bliżej łodygi, jakby je w tym miejscu ucięto i właśnie się goiły.

Ten ogród to domena Żony Komendanta. Widuję ją często przez moje okno z nietłukącą szybą, jak klęczy na poduszce, z jasnoniebieską woalką narzuconą na duży ogrodowy kapelusz, a obok niej stoi koszyk z sekatorem i kawałkami sznurka do podwiązywania roślin. Cięższe kopanie załatwia przydzielony Komendantowi strażnik; Żona Komendanta dyryguje nim, wskazując laską. Wiele Żon ma takie ogrody, przynajmniej jest o co dbać, czym rządzić, czym się zająć.

I ja kiedyś miałam ogród. Pamiętam jeszcze zapach świeżo skopanej ziemi, obłe kształty cebulek w ręku, pełność, suchy szelest nasion w palcach. W ten sposób czas by szybciej mijał. Bywa, że Żonie Komendanta wynoszą fotel i po prostu tak sobie siedzi w swoim ogrodzie. Z daleka przedstawia sobą obraz spokoju.

Teraz jej nie ma i zaczynam się zastanawiać, gdzie może być: nie lubię natykać się na nią niespodziewanie. Może szyje w salonie, trzymając lewą nogę wspartą na stołku z powodu artretyzmu. Albo robi na drutach szaliki dla Aniołów z pierwszej linii frontu. Nie wydaje mi się, żeby Aniołom rzeczywiście takie szaliki były potrzebne; w każdym razie te, które robi Żona Komendanta, są zbyt wypracowane. Wzór składający się z krzyży i gwiazd, stosowany przez wiele Żon, to dla niej łatwizna. Na końcach jej szalików znajdują się rzędy orłów, jodeł czy też maszerują sztywne, człekokształtne postacie: chłopiec – dziewczynka, chłopiec – dziewczynka, chłopiec – dziewczynka. To nie są szaliki dla dorosłych mężczyzn, tylko dla dzieci.

Czasami myślę, że te szaliki w ogóle nie trafiają do Aniołów, że poprute i zwinięte w kłębki, przetwarzane są na coś nowego. Może chodzi o to, żeby Żony miały jakieś zajęcie, żeby czuły się potrzebne. Mimo wszystko jednak zazdroszczę Żonie Komendanta jej robótek na drutach: dobrze jest mieć przed sobą jakiś drobny, łatwo osiągalny cel.

A czego ona mnie zazdrości?

Nie odzywa się do mnie, chyba że musi. Jestem dla niej jak wyrzut, zło konieczne.

Po raz pierwszy stanęłyśmy twarzą w twarz pięć tygodni temu, kiedy przybyłam do tej placówki. Strażnik z poprzedniego miejsca eskortował mnie do drzwi frontowych. W ciągu tych pierwszych dni wolno nam używać drzwi frontowych, potem każe się nam korzystać z kuchennych. Bo jeszcze nie wszystko jest jasne, jeszcze za wcześnie na oceny, jeszcze nikt nie wie, jaki będzie nasz status – czy zasługujemy na frontowe, czy tylko kuchenne.

Ciotka Lidia powiedziała, że godna jestem frontowych. Wasza pozycja jest honorowa, stwierdziła.

Strażnik zadzwonił do drzwi, ale zanimby ktoś zdążył usłyszeć i podejść, nawet szybko, otworzyły się do wewnątrz. Musiała czekać za drzwiami. Spodziewałam się jakiejś Marty, ale to była ona – w swojej długiej bladoniebieskiej sukni – nie do pomylenia z nikim innym.

– Aha, to ty jesteś ta nowa – powiedziała. Nie odsunęła się na bok, żeby mnie przepuścić; stała w drzwiach, blokując przejście. Chciała mi dać odczuć, że bez jej przyzwolenia nie wejdę do domu. Obecnie stało się to sprawą prestiżową.

– Tak – odparłam.

– Zostaw to na werandzie – powiedziała do strażnika, który niósł moją torbę. Torba była z czerwonego winylu, nieduża. Miałam jeszcze drugą, z zimowym płaszczem i grubszymi sukienkami, ale miała nadejść później.

Strażnik postawił moją torbę i zasalutował. A potem usłyszałam za sobą jego kroki, kiedy oddalał się chodniczkiem, i szczęk bramy. Poczułam się tak, jakby ktoś zabrał otaczające mnie opiekuńcze ramię. Próg nowego domu to miejsce samotne.

Odczekała, aż samochód zapali i odjedzie. Nie patrzyłam na jej twarz; patrzyłam na tę część jej postaci, którą mogłam widzieć ze spuszczoną głową: na błękitną talię, już nie smukłą, na lewą dłoń wspartą o gałkę laski z kości słoniowej, na wielkie brylanty zdobiące palec serdeczny, kiedyś zapewne szczupły, a i dziś jeszcze dobrze utrzymany i choć sękaty, zakończony starannie opiłowanym w łagodny łuk paznokciem. Ten paznokieć przy tym palcu był jak ironiczny uśmiech, jakby z niej szydził.

– Możesz wejść – powiedziała. Odwróciła się do mnie tyłem i pokuśtykała korytarzem. – I zamknij za sobą drzwi.

Wniosłam do środka czerwoną torbę, zapewne zgodnie z jej życzeniem, i zamknęłam drzwi. Nie odezwałam się do niej słowem. Ciotka Lidia uprzedziła mnie, że lepiej się nie odzywać, chyba że pytają wprost. – Spróbuj się wczuć w ich sytuację – pouczała ze splecionymi rękami i z tym swoim nerwowym uśmieszkiem. – To nie jest dla nich łatwe.

– Tutaj – odezwała się Żona Komendanta. Kiedy weszłam do salonu, siedziała już w swoim Fotelu, z lewą nogą wspartą na stołku, wyścielonym poduszką z wyhaftowanym koszem róż. Obok na podłodze leżała przepięta drutami robótka.

Stałam przed nią z założonymi rękami.

– No więc – powiedziała. Wsadziła sobie do ust papierosa i zapaliła. Jej wargi wykrzywione grymasem wydawały się wąskie, porysowane cienkimi pionowymi kreskami, jak na reklamach szminek. Zapalniczka miała kolor kości słoniowej. Papierosy muszą pochodzić z czarnego rynku, pomyślałam, i napełniło mnie to nadzieją. Nawet teraz, kiedy pieniędzy właściwie już nie ma, nadal istnieje czarny rynek. Czarny rynek jest zawsze, bo zawsze jest coś, co można wymieniać. A zatem Żona Komendanta może być osobą, która obchodzi przepisy. Ale co ja mam do zaoferowania na wymianę?

Spojrzałam pożądliwie na papierosa. Dla mnie papierosy są, podobnie jak alkohol i kawa, zakazane.

– No, więc ze starym jak-mu-tam nie wyszło – powiedziała.

– Nie, proszę pani – odparłam.

Parsknęła, co miało przypominać śmiech, a następnie zakasłała.

– Miał pecha – rzekła. – To będzie twój drugi, tak?

– Trzeci, proszę pani.

– Dla ciebie to też nie jest takie dobre. – Znów parsknęła ni to śmiechem, ni to kaszlem. – Możesz usiąść. Ale to nie znaczy, że zawsze. Po prostu tym razem możesz.

Usiadłam na brzegu jednego z krzeseł o twardym oparciu. Nie chciałam się rozglądać po pokoju, nie chciałam, żeby pomyślała, że nie okazuję jej dostatecznej uwagi, toteż marmurowy kominek na prawo, znajdujące się nad nim lustro i bukiety kwiatów były dla mnie tylko zarysami rejestrowanymi kątem oka. Później miałam aż nadto czasu, żeby sobie to wszystko dobrze obejrzeć.

Teraz jej twarz była na jednym poziomie z moją. Wydawało mi się, że ją poznaję; a przynajmniej wykrywam w niej coś znajomego. Spod woalki wystawała odrobina włosów – w dalszym ciągu blond. Wtedy pomyślałam sobie, że pewnie je tleni, że farba do włosów to kolejny artykuł zdobywany przez nią na czarnym rynku; teraz wiem, że jest naturalną blondynką. Brwi miała wyskubane w cienkie łuki, co nadawało jej twarzy wyraz nieustannego zdziwienia albo oburzenia, albo zaskoczenia, jak u przestraszonego dziecka, ale pod tymi brwiami jej powieki wydawały się zmęczone. Powieki, nie same oczy, które uderzały wrogim błękitem letniego nieba w pełnym blasku słońca, błękitem, który cię z miejsca eliminuje. Nos musiała mieć kiedyś zgrabny, ale teraz wydawał się za mały do jej twarzy, twarzy nie tyle tłustej, ile dużej. Z kącików ust wiodły w dół dwie bruzdy, między którymi broda wyglądała jak zaciśnięta pięść.

– Chciałabym cię widywać jak najmniej – powiedziała. – Sądzę, że to samo czujesz w stosunku do mnie.

Nic odpowiedziałam: potwierdzenie byłoby niegrzeczne, zaprzeczenie mogłoby oznaczać, że się stawiam.

– Wiem, że nie jesteś głupia – podjęła. Zaciągnęła się i wypuściła dym. – Widziałam twoje papiery. Dla mnie jest to po prostu zwykła transakcja. Ale pamiętaj: gdybym miała z tobą kłopoty, nie pozostanę ci dłużna. Zrozumiano?

– Tak, proszę pani.

– Nie mów do mnie „proszę pani” – zwróciła mi uwagę poirytowanym tonem. – Nie jesteś Martą.

Nie zapytałam jej, jak mam się do niej zwracać, ponieważ najwyraźniej miała nadzieję, że taka okazja się nie powtórzy. Byłam zawiedziona. Wyobrażałam sobie wtedy, że będę w niej miała starszą siostrę, opiekuńczego ducha, który mnie będzie rozumiał i chronił. W moim poprzednim miejscu Żona większość czasu spędzała w sypialni; Marty mówiły, że pije. Chciałam, żeby ta okazała się inna. Chciałam móc sobie wyobrażać, że w innym czasie i miejscu nawet bym ją lubiła. Ale już teraz było dla mnie jasne, że ani ja bym jej nic lubiła, ani ona mnie.

Zgasiła papierosa, na pół tylko wypalonego, w fantazyjnej popielniczce na stoliku z lampą. Zrobiła to w sposób zdecydowany: jedno przyciśnięcie i rozduszenie, zamiast serii delikatnych przyciśnięć stosowanych przez inne Żony.

– A co do mojego męża – podjęła – to jest tym, kim jest. Moim mężem. Chciałabym, żeby to było całkowicie jasne. Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Koniec, kropka.

– Tak jest, proszę pani – odparłam, zapominając się. Są takie lalki dla dziewczynek, które mówią za pociągnięciem sznureczka z tyłu; pomyślałam sobie, że mój głos tak właśnie musi brzmieć – jak monotonny głos lalki. Prawdopodobnie miała ochotę dać mi w twarz. Mają do tego prawo, jest precedens w Piśmie. Pod warunkiem że samą ręką.

– To jedna z tych rzeczy, o które walczyłyśmy – powiedziała Żona Komendanta, i nagle zdałam sobie sprawę, że na mnie nie patrzy, że patrzy na swoje kapiące od brylantów ręce, i w tym momencie uświadomiłam sobie, gdzie ją widziałam.

Po raz pierwszy widziałam ją w telewizji, kiedy miałam osiem czy dziewięć lat. To było wtedy, kiedy matka odsypiała zaległości w niedzielne poranki. Wstawałam wcześnie, szłam do jej pokoju i zmieniając kanały, szukałam filmów rysunkowych. Czasem, jak nie mogłam nic znaleźć, oglądałam Godzinę z Ewangelią, gdzie opowiadano historie biblijne dla dzieci i śpiewano pieśni. Jedną z kobiet nazywano Sereną Joy. Była pierwszym sopranem. Popielata blondynka, drobna, z zadartym noskiem i ogromnymi błękitnymi oczami, które, śpiewając, wznosiła do góry. Potrafiła jednocześnie uśmiechać się i płakać – jedna czy dwie łzy spływały jej z wdziękiem jak na zamówienie, kiedy bez wysiłku brała najwyższe tony. Dopiero potem zajęła się innymi sprawami.

Siedząca przede mną kobieta to Serena Joy. Albo była nią kiedyś. A więc jest gorzej, niż myślałam.

4

Idę żwirowaną ścieżką, która dzieli trawnik równo jak przedziałek. W nocy padało; trawa po obu stronach jest mokra, w powietrzu wilgoć. Tu i ówdzie widać dżdżownice – dowód żyzności ziemi – zaskoczone przez słońce, na pół martwe; elastyczne i różowe jak usta.

Otwieram furtkę ze sztachet i mijając frontowy trawnik, idę dalej, do bramy głównej. Na podjeździe jeden z przydzielonych nam Strażników myje samochód. To znaczy, że Komendant jest w domu, w swojej części mieszkania, w głębi za jadalnią, gdzie spędza większość czasu.

Samochód jest luksusowy, tornado, lepszy od rydwanu, znacznie lepszy od przysadzistego, praktycznego behemota. Jest oczywiście czarny – kolor prestiżowy lub pogrzebowy – długi i smukły. Szofer z wielką miłością pucuje go irchą. To się przynajmniej nie zmieniło: pełen miłości stosunek mężczyzn do dobrych samochodów.

Ma na sobie mundur strażnika, ale czapkę włożoną na bakier, zawadiacko, i rękawy podwinięte do łokci – widać smagłe ręce, porośnięte ciemnymi włoskami. W kąciku jego ust tkwi papieros – najwidoczniej i on ma co wymienić na czarnym rynku.

Wiem, jak ten mężczyzna ma na imię: Nick. Wiem, bo słyszałam, jak rozmawiały o nim Rita z Corą, kiedyś znów słyszałam, jak mówił do niego Komendant: „Wóz mi nie będzie potrzebny, Nick”.

Nick mieszka tu na miejscu, nad garażem. Ma niski status: nie przydzielono mu kobiety, ani jednej. Nie kwalifikuje się, ma jakiś defekt, może zresztą brak mu znajomości. Ale zachowuje się tak, jakby o tym nie wiedział albo jakby było mu wszystko jedno. Jest zbyt naturalny, za mało służalczy. Może to głupota z mojej strony, ale ja wcale tak nie myślę. Coś mi tu śmierdzi, jak to się mówi: czuję pismo nosem. Mimo woli zaczynam się zastanawiać, jak on może pachnieć. Pachnieć – nie śmierdzieć. Może na przykład pachnieć jak wyprawiona skóra, zmoczona, w słońcu, przesiąknięta dymem. Wzdycham, wciągając powietrze.

Spogląda na mnie i widzi, że na niego patrzę. Ma twarz francuską, pociągłą, kapryśną, same płaszczyzny i kąty, z bruzdami wokół ust, powstałymi od uśmiechu. Po raz ostatni zaciąga się papierosem, rzuca go na ziemię, przydeptuje. Zaczyna pogwizdywać, a następnie mruga do mnie porozumiewawczo.

Spuszczam głowę i odwracam się tak, żeby białe skrzydła zasłoniły mi twarz; idę dalej. Zaryzykował, ale po co? A gdybym tak na niego doniosła?

Może po prostu chciał mi okazać życzliwość? Może zauważył wyraz mojej twarzy i źle go zrozumiał? A mnie po prostu chodziło o papierosa.

Może to była próba – żeby zobaczyć, jak się zachowam.

Może jest Okiem.

Otwieram bramę frontową i zamykam ją za sobą, patrząc w dół, byle nie za siebie. Chodnik jest z czerwonej cegły. Oto krajobraz, na którym się skupiam: pole prostokątów, lekko pofałdowane tam, gdzie przez całe dziesięciolecia działania zimowych mrozów pozapadała się ziemia. Cegły są stare, a jednak świeże i czyste. Chodniki są znacznie lepiej utrzymane niż dawniej.

Dochodzę do rogu i czekam. Zawsze czekanie było dla mnie trudne. „Czekać, stać, to przecie też służba”[*] – mawiała Ciotka Lidia. Wbiła nam to do głowy. Mówiła także: nie wszystkie to wytrzymacie. Niektóre upadną na twardą ziemię albo w ciernie. Niektóre z was są słabo zakorzenione. – Miała na policzku pieprzyk, który poruszał się w górę i w dół, kiedy mówiła. – Pomyślcie o sobie jako o nasionach. – W tym miejscu jej głos nabierał miękkich, konfidencjonalnych tonów, jakby była nauczycielką tańca, która mówi dzieciom: „A teraz podnosimy ręce do góry i udajemy, że jesteśmy drzewami”.

Stoję na rogu, udając, że jestem drzewem. Ceglanym chodnikiem zbliża się do mnie postać – czerwona, z białymi skrzydłami przy twarzy, postać podobna do mnie, nijaka kobieta ubrana na czerwono, z koszykiem. Podchodzi bliżej, wpatrujemy się w siebie nawzajem, posyłając spojrzenia białymi tunelami płótna otaczającego nasze głowy. Tak, to ta.

– Niech będzie błogosławiony owoc – wypowiada formułę przyjętego wśród nas pozdrowienia.

– Niech Bóg otworzy – brzmi właściwa odpowiedź. Odwracamy się i razem idziemy wzdłuż dużych domów, w stronę centrum miasta. Wolno nam tam chodzić tylko parami. Jakoby dla naszego bezpieczeństwa, chociaż to absurd, i tak jesteśmy dobrze strzeżone. A prawda jest taka, że ona ma szpiegować mnie, a ja ją. Jeśli któraś z nas wymknie się z sieci z powodu czegoś, co się zdarzyło podczas jednego z naszych codziennych spacerów, odpowiada za nią tamta druga.

Ta kobieta jest moją partnerką od dwóch tygodni. Nie mam pojęcia, co się stało z poprzednią. Po prostu pewnego dnia się nie zjawiła, a na jej miejsce przyszła ta. O takie rzeczy na wszelki wypadek nie pytamy, lepiej nie wiedzieć. A zresztą i tak nikt by nam nie powiedział.

Nowa dziewczyna jest trochę pulchniejsza ode mnie. Ma piwne oczy. Nazywa się Glena, i to jest wszystko, co o niej wiem. Idzie ponuro, ze wstydliwie spuszczoną głową, z dłońmi w czerwonych rękawiczkach splecionymi przed sobą, stawiając drobne kroczki jak tresowana świnka chodząca na zadnich nogach. Podczas naszych spacerów jeszcze nigdy nie powiedziała nic takiego, co by nie było ściśle ortodoksyjne – ja też nie. Może jest naprawdę wierząca, Podręczna nie tylko z nazwy. Nie będę ryzykować.

– Podobno wojna idzie dobrze – mówi.

– Dzięki Bogu – odpowiadam.

– Mamy dobrą pogodę.

– Napawa mnie to radością.

– Od wczoraj pokonali kolejnych rebeliantów.

– Dzięki Bogu – odpowiadam. Nie pytam jej, skąd wie. – A co to byli za jedni?

– Baptyści. Mieli swój bastion w Blue Hills. Wykurzyli ich stamtąd.

– Dzięki Bogu.

Czasami marzę o tym, żeby się po prostu zamknęła i pozwoliła mi iść w spokoju. Ale jestem zachłanna na wiadomości, jakiekolwiek, nawet fałszywe, bo i one muszą coś znaczyć.

Doszłyśmy do pierwszej zapory, która przypomina zapory ustawiane na drogach podczas jakichś prac remontowych czy robót kanalizacyjnych: drewniane krzyżaki, pomalowane w żółto-czarne paski. I czerwony sześciokąt: Stop. Koło wejścia są latarnie, teraz niezapalone, bo jeszcze za wcześnie. Nad nami, wiem o tym dobrze, umocowano na słupach telefonicznych reflektory – na wszelki wypadek, a po obu stronach drogi, w budkach, są mężczyźni z karabinami maszynowymi. Ani reflektorów, ani tych budek nie widzę z powodu skrzydeł przy twarzy; po prostu wiem, że tam są.

Za zaporą, przy wąskim przejściu, czeka na nas dwóch mężczyzn w zielonych mundurach strażników wiary z emblematami na ramionach i beretach: dwa skrzyżowane miecze nad białym trójkątem. Strażnicy nie są właściwymi żołnierzami. Używa się ich do rutynowych czynności policyjnych i różnych posług, jak na przykład kopanie ogródka Żony Komendanta. Są to przeważnie ci głupsi, starsi czy niepełnosprawni albo bardzo młodzi, nie licząc naturalnie występujących incognito Oczu.

Ci dwaj są bardzo młodzi: jeden ma jeszcze puch pod nosem, drugi trądzik młodzieńczy. Ich młodość jest wzruszająca, ale wiem, że nie należy się dać temu zwieść. Ci młodzi są często niebezpieczni – najbardziej fanatyczni, najbardziej skorzy do strzelania. Jeszcze nie wiedzą, co to istnienie w czasie. Trzeba z nimi ostrożnie.

W ubiegłym tygodniu zastrzelili kobietę, mniej więcej właśnie tutaj. Była Martą. Szukała w sukni przepustki, a oni myśleli, że sięga po bombę. Wzięli ją za mężczyznę w przebraniu. Zdarzały się takie wypadki.

Rita i Cora znały tę kobietę. Słyszałam, jak rozmawiały o tym w kuchni.

– No cóż, zrobili, co do nich należało – powiedziała Cora. – Pilnują naszego bezpieczeństwa.

– Nic bezpieczniejszego od trupa – rzekła ze złością Rita. – Pilnowała swojego nosa. Nie mieli powodu strzelać.

– To był wypadek – powiedziała Cora.

– Wypadki się nie zdarzają. Wszystko jest zamierzone. – Słyszałam, jak łomocze garnkami w zlewie.

– Tak czy siak, ktoś się dobrze zastanowi, zanim wysadzi ten dom w powietrze – rzuciła Cora.

– Ale mimo wszystko – rzekła Rita – ona ciężko pracowała. I taka okropna śmierć.

– Mogę sobie wyobrazić gorszą. Przynajmniej była szybka.

– To prawda. Ale ja bym na przykład wolała mieć trochę czasu – orzekła Rita – na pozałatwianie swoich spraw.

Dwaj młodzi strażnicy salutują nam, unosząc do beretu trzy palce. Tyle się nam należy. Mają nam okazywać szacunek z uwagi na charakter naszej służby.

Wyjmujemy przepustki z zamykanych na suwaki kieszeni, wszytych w szerokie rękawy. Sprawdzono je i ostemplowano. Jeden z mężczyzn idzie do prawej budki, żeby podać do komputera nasze numery.

Oddając mi przepustkę, strażnik z jasnym wąsikiem pochyla głowę tak, żeby zajrzeć mi w twarz. Unoszę głowę nieznacznie, żeby mu to ułatwić: widzi moje oczy, ja widzę jego – rumieni się. Ma twarz długą i ponurą, jest w niej coś z owcy, ale oczy, duże, wypukłe, przypominają oczy psa – nie owczarka, lecz spaniela. Cera jasna i aż niezdrowo delikatna kojarzy mi się ze świeżą skórką pod strupem. Mimo to mam ochotę położyć na niej dłoń, na tej wystawionej do mnie twarzy. On pierwszy odwraca oczy.

To w końcu jakieś wydarzenie, niewielkie naruszenie przepisów, tak małe, że aż niemożliwe do wykrycia, ale są to moje osobiste drobne przyjemności – zachowuję je dla siebie, jak w dzieciństwie cukierki, które oszczędzałam, chowając w głębi szuflady. Takie chwile to okazje, drobne szczelinki.

A gdybym tak przyszła nocą i on był na służbie sam – chociaż w ich przypadku jest to nie do pomyślenia – i gdybym go wpuściła dalej za osłonę moich skrzydeł? Albo gdybym tak zrzuciła z siebie tę czerwoną suknię i ukazała się mu – im – w niepewnym świetle latarń? Muszą im czasem przychodzić do głowy takie myśli, kiedy tak sterczą godzinami przy tej zaporze, przez którą przepuszczają tylko Komendantów Wiernych w ich długich, czarnych, mruczących limuzynach, ich niebieskie Żony, na biało zawoalowane córki, pilnie uczęszczające na uroczystości Wybawienia czy Modliwile, przysadziste zielone Marty, chodzące pieszo czerwone Podręczne, a od czasu do czasu jakiś porodomobil czy czarną furgonetkę z białym uskrzydlonym okiem na boku. Szyby w takiej furgonetce są przydymione, a siedzący z przodu mężczyźni noszą ciemne okulary: podwójne zaciemnienie.

No i te furgonetki są naturalnie cichsze od innych samochodów. Kiedy przejeżdżają, odwracamy oczy. Jeżeli ze środka dochodzą jakieś odgłosy, staramy się ich nie słyszeć. Nikt nie ma nerwów ze stali.

Kiedy taka czarna furgonetka dojeżdża do punktu kontroli, strażnicy tylko machają rękami i wóz przejeżdża bez zatrzymywania się. Żaden strażnik, obojętne, co sobie pomyśli, nie odważy się zajrzeć do środka, przeszukać takiego wozu czy zakwestionować jego praw. Jeżeli w ogóle myśli, bo tak na oko trudno to stwierdzić.

Ale najprawdopodobniej ludziom tym nawet nie przychodzi na myśl ubranie porzucone na trawniku. Jeśli wyobrażają sobie pocałunek, to kojarzy im się on z natychmiastowym blaskiem reflektorów i strzałami karabinowymi. Dlatego myślą głównie o robieniu tego, co do nich należy, i o awansie na Aniołów, o pozwoleniu na zawarcie małżeństwa, a następnie, jeśli zyskają odpowiednią pozycję i dożyją, o tym, że doczekają się przydziału własnej Podręcznej.

Ten z wąsikiem otwiera małą furtkę dla pieszych i, zszedłszy nam z drogi, staje daleko od nas, żebyśmy mogły przejść. Kiedy odchodzimy, wiem, że nas obserwują ci dwaj mężczyźni, którym jeszcze nie wolno dotknąć kobiety. Dotykają nas wzrokiem, dlatego kręcę nieznacznie biodrami, zamiatając moją szeroką czerwoną spódnicą. Przypomina to granie na nosie zza płotu czy drażnienie psa kością, wstydzę się więc tego sama przed sobą, bo przecież oni niczemu nie zawinili, są jeszcze za młodzi.

Szybko jednak uświadamiam sobie, że mimo wszystko wcale mi nie wstyd.

Poczucie władzy sprawia mi przyjemność; władzy kości nad psem, biernej, ale przecież władzy. Mam nadzieję, że im staje na nasz widok i że muszą się potem ukradkiem onanizować o te malowane barierki. A później, w nocy, cierpią, leżąc na swoich pryczach. Nic mają teraz żadnego ujścia dla swoich żądz poza samymi sobą – a to jest świętokradztwo. Nie ma już żadnych pism, filmów, żadnych środków zastępczych; tylko ja i mój cień oddalający się od dwóch mężczyzn ustawionych sztywno na baczność przy tej zaporze i obserwujących nasze znikające sylwetki.

[*] John Milton, Sonet On His Blindness. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

5

Idę ulicą – podwojona. Chociaż nie jesteśmy już na terenie należącym do Komendanta, i tu widzimy duże domy. Przed jednym z nich strażnik strzyże trawnik. Trawniki są dobrze utrzymane, domy eleganckie, w dobrym stanie – przypominają piękne zdjęcia z ilustrowanych magazynów poświęconych domom, ogrodom i dekoracji wnętrz. Uderza ten sam brak ludzi, ta sama martwota. Ulica jest prawie jak muzeum, przywodzi na myśl makietę miasta ukazującą, jak mieszkano w dawnych czasach. I tak jak na tych ilustracjach, w tych muzeach i makietach, brak dzieci.

Jesteśmy w samym sercu Gileadu – tu wojnę widzi się tylko w telewizji. Gdzie są granice – tego nie wiemy, zmieniają się one w zależności od wyników ataków i kontrataków; w każdym razie to jest centrum, gdzie nie ma żadnego ruchu. Republika Gileadu, powiedziała Ciotka Lidia, nie ma granic. Gilead jest w was.

Kiedyś żyli tu lekarze, prawnicy, profesorowie uniwersytetu. Prawników już nie ma, uniwersytet jest zamknięty.

Czasem chodziłam po tych ulicach z Łukaszem. Lubiliśmy sobie głośno marzyć, że kupimy kiedyś jeden z tych domów, stary i duży, i że go sobie urządzimy. Będziemy mieli ogród z huśtawkami dla dzieci. Bo chcieliśmy mieć dzieci. Choć wiedzieliśmy, że na pewno nie będzie nas na to stać; po prostu traktowaliśmy to jak zabawę, lubiliśmy sobie pogadać. Taka wolność wydaje się teraz niemal nieważka.

Skręcamy za róg, w główną ulicę, gdzie ruch jest już większy. Jeżdżą samochody, przeważnie czarne, niektóre szare albo brązowe. Są też kobiety z koszykami, jedne ubrane na czerwono, inne w ciemną zieleń Mart, jeszcze inne w pasiaste czerwono-niebiesko-zielone sukienki, tanie, kuse, przynależne kobietom biedniejszych mężczyzn. Gospożony, jak się je nazywa. Wśród nich nie ma podziału funkcji. Muszą robić wszystko – jeśli mogą. Czasem trafi się kobieta w czerni – wdowa. Dawniej było ich więcej, ale wygląda na to, że liczba wdów maleje.

Żon Komendantów nie widuje się na ulicach – jeżdżą samochodami.

Chodniki są tu z betonu. Jak dziecko unikam stąpnięcia na szczelinę. Na tych chodnikach przypominają mi się moje nogi z czasu poprzedniego, i to, co na nich nosiłam. Czasem były to buty do biegania, z miękkimi wyściółkami, dziurkami dla przewiewu i gwiazdkami z materiału odblaskowego, który odbijał światło w ciemności. Chociaż nigdy nie biegałam w nocy, a i w dzień tylko poboczami uczęszczanych dróg.

Kobiety nie były wtedy chronione.

Pamiętam obowiązujące w tamtych czasach reguły, wprawdzie niepisane, ale reguły, które każda kobieta znała na pamięć: nigdy nie otwieraj drzwi obcemu, nawet jeśli twierdzi, że to policja. Niech ci wsunie pod drzwiami dowód tożsamości. Nigdy nie zatrzymuj się na drodze, żeby udzielić pomocy kierowcy, który jakoby jest w kłopocie. Patrzeć przed siebie i iść dalej. Jeśli ktoś zagwiżdże, nie odwracaj się. Nigdy nie chodź do pralni sama, wieczorem.

Przypomniały mi się te automaty pralnicze. Co ja tam wtedy zanosiłam: szorty, dżinsy, dresy. Co ja do nich wkładałam: własne ubranie, własne mydło, własne przez siebie zarobione pieniądze. Na co mogłam sobie wtedy pozwolić.

Teraz chodzimy tą samą ulicą, czerwonymi parami, żaden mężczyzna nie wykrzykuje za nami świństw, nie zaczepia nas, nie dotyka. Nikt nie gwiżdże.

Jest więcej niż jeden rodzaj wolności, powiedziała Ciotka Lidia. Wolność czegoś i wolność od czegoś. W czasach anarchii panowała wolność czegoś. Teraz zostałyście obdarzone wolnością od czegoś. Chciałabym, żebyście to doceniały.

Przed nami na prawo znajduje się sklep, w którym zamawiamy sukienki. Niektórzy nazywają je habitami. Dobre określenie. Na froncie sklepu widnieje wielka drewniana lilia w kolorze złocistym, bo też i sklep nazywa się „Polne Lilie”. Pod drewnianym kwiatem widać jeszcze miejsce, gdzie te słowa zostały zamalowane, kiedy zdecydowano, że nawet nazwy sklepów to dla nas zbyt wielka pokusa. Teraz rozpoznajemy je tylko po symbolach.

Dawniej „Lilie” to było kino. Chodziło tam dużo studentów; co wiosnę odbywał się festiwal filmów z Humphreyem Bogartem, a także z Lauren Bacall czy Katharine Hepburn, kobietami niezależnymi, które same o sobie decydowały. Nosiły bluzki zapinane z przodu na guziki, co sugerowało różne możliwości zawarte w słowie „rozpięta”. Te kobiety mogły być albo rozpięte, albo nie. Mogły wybierać. My też mogłyśmy wybierać – wtedy. Byliśmy, jak stwierdziła Ciotka Lidia, społeczeństwem ginącym z nadmiaru wyboru.

Nie wiem, kiedy się te festiwale skończyły. Musiałam być już dorosła. Po prostu nie zauważyłam.

Ale my nie idziemy pod „Lilie”. Przechodzimy na drugą stronę ulicy i zapuszczamy się w przecznicę. Najpierw zatrzymujemy się przed następnym drewnianym znakiem: trzy jajka, pszczoła, krowa.

„Mlekiem i Miodem”. Jest kolejka, więc się w niej ustawiamy, para za parą. Widzę, że dziś są pomarańcze. Od kiedy Ameryka Środkowa dostała się w ręce Libertheos, rzadko kiedy bywają w sprzedaży: czasem są, a czasem ich nie ma. Z powodu wojny zdarzają się kłopoty z dostawami pomarańczy z Kalifornii, a i na Florydzie nie można polegać, kiedy drogi są zablokowane albo szyny kolejowe wysadzone w powietrze. Patrzę na pomarańcze – marzę o nich. Ale nie wzięłam ze sobą żadnych kuponów na pomarańcze. Chyba wrócę i powiem Ricie, będzie zadowolona. A dla mnie to też coś, zawsze jakaś drobna zasługa – że się przyczynię do załatwienia pomarańczy.

Te, co się już dostały do lady, wręczają swoje kupony dwóm mężczyznom w mundurach strażników, stojącym za kontuarem. Nikt nic nie mówi, chociaż słychać szuranie i głowy kobiet obracają się ukradkiem w obie strony: tutaj podczas zakupów można spotkać kogoś znajomego, kogoś z czasu poprzedniego czy z Czerwonego Centrum. Widok takiej twarzy podnosi na duchu. Gdybym tak na przykład mogła zobaczyć Moirę, po prostu tylko zobaczyć, przekonać się, że jeszcze żyje. Dziś trudno sobie wyobrazić, że można mieć przyjaciółkę.

Ale towarzysząca mi Glena nie patrzy na boki. Może już nikogo nie zna. Może te wszystkie kobiety, które znała, już znikły. A może nic chce, żeby ją widziano. Stoi w milczeniu, ze spuszczoną głową.

Kiedy tak czekamy w naszej podwójnej kolejce, otwierają się drzwi i wchodzą jeszcze dwie kobiety, obie w czerwonych sukienkach i białych skrzydłach Podręcznych. Jedna z nich jest w zaawansowanej ciąży; pod luźną suknią triumfalnie sterczy jej brzuch. W sklepie rozlega się szuranie, tu i ówdzie słychać szepty czy westchnienia; mimo woli odwracamy głowy, bezczelnie, żeby lepiej widzieć; swędzą nas palce, żeby jej dotknąć. Obecność ciężarnej ma dla nas moc magiczną, jest ona przedmiotem zazdrości i pożądania, patrzymy na nią z zawiścią. To coś w rodzaju zatkniętej na szczycie flagi, która nam pokazuje, że nie wszystko stracone – że i my możemy być uratowane.

Kobiety szepczą, niemal rozmawiają – tak wielkie jest ich podniecenie.

– Która to? – słyszę za sobą.

– Wayne’a. Nie, Warrena.

– Ale się obnosi. – Ten głos przypomina syk. I to jest prawda. Kobieta w tak zaawansowanej ciąży nie musi wychodzić, nie musi robić zakupów. Codzienny spacer w celu wzmocnienia mięśni podbrzusza już nie jest wskazany. Jej są już potrzebne tylko ćwiczenia parterowe, ćwiczenie oddechu. Mogłaby siedzieć w domu. Wychodzenie jest poza tym dla niej niebezpieczne, na pewno przed drzwiami czeka na nią strażnik. Teraz, jako nosicielka życia, jest bardziej narażona i wymaga szczególnej ochrony. Zazdrość to groźna siła, bywały wypadki. Dzieci są teraz pożądane, ale nie przez wszystkich.

Ten spacer może być po prostu jej kaprysem, a takie kaprysy bywają zaspokajane, kiedy sprawy zajdą już tak daleko i nie ma poronienia. Albo może to jedna z tych, co to „Proszę bardzo, możecie na mnie zwalić wszystko, zniosę i to” – męczennica. Widzę jej twarz, kiedy ją unosi, żeby się rozejrzeć. Ten głos za moimi plecami miał rację. Przyszła się pochwalić. Dosłownie promienieje, cała w kolorach, widać, że się tym napawa.

– Cisza – mówi jeden ze stojących za ladą strażników i uspokajamy się jak uczennice.

Dochodzimy z Gleną do lady. Wręczamy nasze kupony. Jeden ze strażników wprowadza ich numery do komputera, podczas gdy drugi wręcza nam produkty: mleko i jajka. Wkładamy je do koszyków i wychodzimy, mijając ciężarną i jej partnerkę, która przy niej robi wrażenie chudej i mizernej, jak my wszystkie. Brzuch kobiety ciężarnej jest jak wielki owoc. Beka – słowo z czasów mojego dzieciństwa. Jej ręce spoczywają na tym brzuchu jakby w geście obrony albo jak gdyby coś z niego czerpały – ciepło i siłę.

Kiedy ją mijam, patrzy na mnie wprost, zagląda mi w oczy – wiem, kim jest. Była ze mną w Czerwonym Centrum; to jedna z pupilek Ciotki Lidii. Nigdy jej nie lubiłam. W poprzednim czasie miała na imię Janina.

Janina spogląda na mnie, a następnie w kącikach jej ust pojawia się lekki, wymuszony uśmieszek. Patrzy w dół, tam gdzie czerwona sukienka kryje mój płaski brzuch; białe skrzydła przysłaniają jej twarz. Widzę jedynie skrawek czoła i różowy czubek nosa.

Potem idziemy do sklepu „Wszelkie Ciało”, nad którym widnieje ogromny drewniany kotlet schabowy zawieszony na dwóch łańcuchach. Tu nie ma wielkiej kolejki: mięso jest drogie i nawet Komendanci nie jedzą go codziennie. Mimo to Glena kupuje stek, i to już po raz drugi w tym tygodniu. Powiem o tym Martom – chętnie takich rzeczy słuchają. Interesują się tym, jak są prowadzone inne domy; takie plotki to źródło drobnych satysfakcji czy powód niezadowolenia.

Biorę kurczaka zapakowanego przez rzeźnika w papier i zawiązanego sznurkiem. Niewiele jest już teraz rzeczy z plastiku. Pamiętam te niezliczone białe torby z domów towarowych; żal mi je było wyrzucać, więc je upychałam pod zlewozmywakiem aż do chwili, kiedy się ich robiło za dużo i po otwarciu szafki wypadały na podłogę. Łukasz się złościł i od czasu do czasu wszystkie te torby wyrzucał.

Przecież mogłaby sobie taką torbę założyć na głowę, mówił. Wiesz, jakie dzieci mają pomysły. Ona tego nigdy nie zrobi, odpowiadałam. Jest na to za duża, za mądra, czy też – spokojna głowa, nic takiego się nie stanie. Ale na myśl o tym przechodził mnie dreszcz i wyrzucałam sobie lekkomyślność. To prawda, zbyt wiele przyjmowałam za rzecz oczywistą, wierzyłam w szczęście – wtedy. Będę je trzymała na wyższej półce, mówiłam. W ogóle ich nie trzymaj, odpowiadał. Nigdy ich do niczego nie używamy. Do śmieci – ja na to. On na to...

Nie tu, nie teraz. Nie kiedy ludzie patrzą. Odwracam się i widzę swoją sylwetkę w szybie wystawowej. A zatem wyszłyśmy ze sklepu, jesteśmy na ulicy.

Zbliża się do nas grupa osób. Wygląda na to, że turyści z Japonii, być może delegacja handlowa – zwiedzają zabytki czy poznają koloryt lokalny. Są maleńcy i wyposażeni w doskonałe aparaty fotograficzne, wszyscy się uśmiechają. Rozglądają się ożywieni, przechylając na bok głowy jak drozdy; w tym ich radosnym nastroju jest coś tak agresywnego, że muszę się na nich gapić. Dawno już nie widziałam tak krótkich spódnic u kobiet. Sięgają ledwie za kolano, ukazując nogi, niemal gołe, tylko w cieniutkich pończochach, wyzywające; ich pantofle na wysokich obcasach, przymocowane paskami do nóg, przypominają delikatne narzędzia tortur. Kobiety kuśtykają na swoich ostro zakończonych nogach jak na szczudłach, z trudem łapiąc równowagę. Wygięte w pasie, mają wypięte pośladki, a głowy gołe, dzięki czemu widać włosy w całej ich zmysłowej czerni. Wilgotne czeluście ust, obrysowane czerwoną szminką, przypominają gryzmoły na ścianach klozetów z czasu poprzedniego.

Zatrzymuję się. Glena przystaje koło mnie i wiem, że ona też nie może oderwać oczu od tych kobiet. Jesteśmy zafascynowane, ale jednocześnie wydają nam się odrażające. Robią wrażenie rozebranych. Tak niewiele czasu wystarczyło, żeby zmienić naszą świadomość w tych sprawach.

A potem przyszła myśl: przecież ja też się tak ubierałam. To była wolność.

Westernizacja – tak się to nazywało.

Japońscy turyści zbliżają się do nas, poćwierkując; odwracamy głowy, ale za późno: widzieli nasze twarze.

Towarzyszy im tłumacz w obowiązkowym granatowym garniturze, w krawacie w czerwony rzucik, ze szpilką z uskrzydlonym okiem. Występuje z grupy, zachodząc nam drogę. Turyści tłoczą się za nim, jeden z nich unosi aparat fotograficzny.

– Przepraszam – zwraca się do nas tłumacz, dość grzecznie. – Pytają, czy mogą zrobić paniom zdjęcia.

Patrzę w chodnik i potrząsam głową na znak, że nie. Nie mogą zobaczyć nic poza białymi skrzydłami, skrawkiem twarzy, brodą i kawałkiem ust. W każdym razie nie oczy. Nie jestem taka głupia, żeby spojrzeć w twarz tłumaczowi. Większość tłumaczy to Oczy, a przynajmniej tak się uważa.

Nie jestem też taka głupia, żeby się zgodzić. Skromność to niewidzialność, mówiła Ciotka Lidia. Pamiętajcie. Być widzianą – być widzianą – tu głos jej drżał – to znaczy być przenikniętą. A wy, dziewczęta, musicie być nieprzeniknione. – Nazywała nas dziewczętami.

Stojąca obok mnie Glena też milczy. Włożyła głęboko w rękawy dłonie w czerwonych rękawiczkach, żeby je ukryć.

Tłumacz odwraca się z powrotem do grupy i coś tam do nich ćwierka staccato. Wiem, co im powie, znam tę śpiewkę. Powie im, że tutejsze kobiety mają inne obyczaje, że oglądanie ich przez obiektyw aparatu odczuwają jako akt gwałtu.

Patrzę w chodnik, oczarowana widokiem kobiecych stóp. Jedna z turystek ma sandały odkryte z przodu i widać jej polakierowane na różowo paznokcie. Pamiętam zapach emalii do paznokci, pamiętam, jak się marszczyła, kiedy zbyt szybko położyłam drugą warstwę, pamiętam jedwabisty dotyk przezroczystych rajstop na skórze, ciśnienie ciężaru całego ciała na palce nóg w otworach sandałów. Kobieta z pomalowanymi paznokciami przestępuje z nogi na nogę.

Czuję jej pantofle na swoich stopach. Pod wpływem zapachu lakieru robię się głodna.

– Przepraszam – odzywa się znów tłumacz, żeby zwrócić na siebie naszą uwagę. Kiwam głową na znak, że go słyszę.

– On pyta, czy jesteście szczęśliwe – mówi tłumacz. Mogę to zrozumieć, tę ich ciekawość: Czy one są szczęśliwe? Jakże one mogą być szczęśliwe? Czuję wpatrzone w nas czarne, bystre oczy, widzę, jak nachylają się nieznacznie, żeby lepiej słyszeć nasze odpowiedzi, szczególnie kobiety, ale i mężczyźni też: jesteśmy tajemnicze, zakazane, a tym samym podniecające.

Glena się nie odzywa. Zapada milczenie. Ale czasami nic nie mówić też jest niebezpiecznie.

– Tak, jesteśmy bardzo szczęśliwe – mruczę pod nosem. Muszę przecież coś powiedzieć. A cóż innego mogę powiedzieć jak nie to?

6

Kilka przecznic za sklepem „Wszelkie Ciało” Glena przystaje, jakby nie wiedziała, dokąd iść. Mamy wybór: możemy wracać najprostszą drogą albo dłuższą, okrężną. Wiemy już, którą drogę wybierzemy, zawsze wracamy tą samą.

– Chciałabym wracać koło kościoła – mówi Glena, udając pobożność.

– Dobrze – zgadzam się, chociaż doskonale wiem, o co jej naprawdę chodzi.

Idziemy powoli. Słońce jest wysoko na niebie, białe, puszyste obłoki przypominają owce bez głów. Z tymi naszymi skrzydłami – końskimi okularami – trudno patrzeć, trudno o pełny widok – nieba, czegokolwiek. Ale jakoś patrzymy, po troszeczku, szybki ruch głowy w górę, w dół i na boki. Nauczyłyśmy się oglądać świat, jakbyśmy gwałtownie łapały powietrze.

Na prawo, gdyby tak iść dalej, jest ulica prowadząca do rzeki. Znajduje się tam hangar, w którym kiedyś trzymano łodzie, i różne mostki, drzewa, zielone brzegi, gdzie można było sobie siedzieć i patrzeć na wodę i na młodych mężczyzn z gołymi ramionami, jak ścigając się, unoszą wiosła do słońca. Po drodze nad rzekę są dawne domy studenckie, teraz używane do innych celów, ze swoimi bajkowymi wieżyczkami, pomalowanymi na biało-złoto-niebiesko. Kiedy myślimy o przeszłości, wyławiamy z pamięci to, co piękne.

Jest tam też stadion, gdzie się obecnie odbywają męskie Wybawienia. I rozgrywki futbolowe. Bo dalej grywa się w futbol.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnej

14

Dostępne w wersji pełnej

15

Dostępne w wersji pełnej

16

Dostępne w wersji pełnej

17

Dostępne w wersji pełnej

18

Dostępne w wersji pełnej

19

Dostępne w wersji pełnej

20

Dostępne w wersji pełnej

21

Dostępne w wersji pełnej

22

Dostępne w wersji pełnej

23

Dostępne w wersji pełnej

24

Dostępne w wersji pełnej

25

Dostępne w wersji pełnej

26

Dostępne w wersji pełnej

27

Dostępne w wersji pełnej

28

Dostępne w wersji pełnej

29

Dostępne w wersji pełnej

30

Dostępne w wersji pełnej

31

Dostępne w wersji pełnej

32

Dostępne w wersji pełnej

33

Dostępne w wersji pełnej

34

Dostępne w wersji pełnej

35

Dostępne w wersji pełnej

36

Dostępne w wersji pełnej

37

Dostępne w wersji pełnej

38

Dostępne w wersji pełnej

39

Dostępne w wersji pełnej

40

Dostępne w wersji pełnej

41

Dostępne w wersji pełnej

42

Dostępne w wersji pełnej

43

Dostępne w wersji pełnej

44

Dostępne w wersji pełnej

45

Dostępne w wersji pełnej

46

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału

THE HANDMAID’S TALE

Korekta

Jadwiga Piller

Bogusława Jędrasik

Copyright ©  1986 by O. W. Toad, LTD.

Copyright © for the Polish translation by Zofia Uhrynowska-Hanasz,  2017

Copyright © by Wielka Litera Sp. z o.o.,  2017

Wielka Litera Sp. z o.o.

ul. Kosiarzy 37/53

02-953 Warszawa

www.wielkalitera.pl

ISBN 978-83-8032-172-4

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl