Palące pytania - Margaret Atwood - ebook

Palące pytania ebook

Margaret Atwood

4,5

Opis

Najnowsze teksty autorki Opowieści Podręcznej

Palące pytania to zbiór esejów, wykładów i szkiców, które Margaret Atwood tworzyła w latach 2004–2021 – rezultat niemal dwóch dekad myślenia i czujnego mapowania zmieniającej się rzeczywistości. Teksty były pisane w chwilach przełomu: niedługo po zamachu na World Trade Center, w czasach rewolucji #metoo oraz afer obyczajowych, politycznych i seksualnych, jakie wstrząsnęły Stanami Zjednoczonymi i Europą. Ostatnie teksty powstawały, gdy pandemia niespodziewanie zatrzymała w biegu cały świat. To zawieszenie i wielka niewiadoma skłania Margaret Atwood do zadania nurtującego wszystkich pytania: jak świat i my będziemy wyglądali później?

Palących pytaniach Atwood nie unika tematów, które stały się znakiem rozpoznawczym jej publicystyki. Zdradza tajniki pisarskiego rzemiosła, dzieli się wiedzą z początkującymi pisarzami oraz rozmyśla o literaturze: jakie powinno być jej miejsce w świecie i dlaczego tak ważne jest, by nie bać się nowych odczytań zarówno klasyków, jak i pisarzy współczesnych. Dlatego snuje refleksje na temat Szekspira, Dickensa i Kafki. Szczególnie świeże i ciekawe jest jej spojrzenie na twórczość Ryszarda Kapuścińskiego, ale zastanawia się także nad literackimi drogami Alice Munro, Ursuli K. Le Guin, Raya Bradbury’ego, W.G. Sebalda czy Doris Lessing.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 729

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (20 ocen)
13
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kalina1

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam z ogromnym zainteresowaniem. Warte uwagi, choćby ze względu na szeroko poruszaną tematykę: literaturę, prawa kobiet, wolność, ekologię, warsztat twórczy. Napisane z polotem. Polecam.
00
dzenczykowska

Nie oderwiesz się od lektury

Zadziwiające bogactwo tematów, niesamowita dalekowzroczność, szerokokątna wizja oraz umiejętność dostrzegania skomplikowanych zależności i prostego ich przedstawiania. Must read!
00
pdefiance

Nie oderwiesz się od lektury

eseje Atwood to piękna intelektualna przygoda, w której znana pisarka odnosi się nie tylko do aktualnych i przeżytych wydarzeń historycznych, umiejscawiając je w kontekście społecznym, ale też do wielu dzieł i autorów. erudycyjne, pełne nawiązań teksty różnej długości są fascynujące i radzę czytać je z notatnikiem obok, by wypisywać sobie tytuły książek lub nazwiska do sprawdzenia, bo jest to istna kopalnia inspiracji (uwaga na spoilery). Atwood nie pisze wymagajaco, to nie są teksty uniwersyteckie, bez obaw. ;) do moich ulubionych należą te krążące wokół lubianych przeze mnie książek (Doktor Sen, Ania z Zielonego Wzgórza), autorów, których zdecydowanie chcę lepiej poznać (Le Guin, Lessing) czy postaci na swój sposób kultowych (Szekspir, Kapuściński). te o nieznanych mi dziełach czytało mi się gorzej, ale konkretny tytuł to dla autorki zazwyczaj tylko pretekst, by opowiedzieć o czymś więcej. na podium stawiam też eseje o feminizmie, historycznych zawiłościach, erze Trumpa oraz te pisa...
00
k_grzemska666

Dobrze spędzony czas

Przyjemne,lekkie pioro.
00

Popularność




Dla Gra­eme’aI dla mo­jej ro­dzi­ny

Przed­mo­wa

Pa­lące py­ta­nia to mój trze­ci zbiór ese­jów i in­nych tek­stów oko­licz­no­ścio­wych. Pierw­szy no­sił ty­tuł Se­cond Words i obej­mo­wał okres od roku 1960, w któ­rym za­częłam pu­bli­ko­wać re­cen­zje ksi­ążek, do 1982. Dru­gi – Ru­cho­me cele[1] – za­wie­rał ma­te­ria­ły od roku 1983 do po­ło­wy 2004. Pa­lące py­ta­nia obej­mu­ją okres od dru­gie­go pó­łro­cza 2004 do pierw­sze­go 2021. Czy­li na po­szcze­gól­ne tomy przy­pa­da z grub­sza po dwa­dzie­ścia lat.

Ka­żdy z tych okre­sów był na swój spo­sób burz­li­wy. Tek­sty oko­licz­no­ścio­we pi­su­je się pod wpły­wem szcze­gól­nych oko­licz­no­ści, są więc ści­śle zwi­ąza­ne z wła­snym cza­sem i miej­scem – a przy­naj­mniej moje mają to do sie­bie. Za­le­żą też od tego, w ja­kim wie­ku je pi­sa­łam, i od mo­jej ów­cze­snej sy­tu­acji. (Czy mia­łam wte­dy sta­łą pra­cę? By­łam stu­dent­ką? Po­trze­bo­wa­łam pie­ni­ędzy? A może by­łam już zna­ną pi­sar­ką i fol­go­wa­łam swo­im za­in­te­re­so­wa­niom? Czy też pi­sa­łam za dar­mo w od­po­wie­dzi na czy­jeś wo­ła­nie o po­moc?)

W 1960 roku by­łam stu­dent­ką sin­giel­ką, wci­ąż jesz­cze przed de­biu­tem ksi­ążko­wym i z nie­zbyt bo­ga­tą gar­de­ro­bą. W 2021 by­łam już dość zna­ną osiem­dzie­si­ęcio­jed­no­let­nią pi­sar­ką, bab­cią i wdo­wą, ale gar­de­ro­bę na­dal mia­łam nie­zbyt bo­ga­tą, bo nie­uda­ne eks­pe­ry­men­ty na­uczy­ły mnie, że no­sze­nie pew­nych stro­jów po­win­nam so­bie da­ro­wać.

Oczy­wi­ście przez ten czas się zmie­ni­łam – mam wło­sy in­ne­go ko­lo­ru niż daw­niej – ale świat prze­cież ta­kże się zmie­nił. Ostat­nie sze­śćdzie­si­ąt parę lat przy­po­mi­na­ło ko­lej­kę gór­ską w we­so­łym mia­stecz­ku: wie­le było wstrząsów i prze­wro­tów, zgie­łku i prze­ciw­no­ści. W 1960 roku mi­nęło za­le­d­wie pi­ęt­na­ście lat od za­ko­ńcze­nia dru­giej woj­ny świa­to­wej. Na­sze­mu po­ko­le­niu wy­da­wa­ła się ona bar­dzo bli­ska – bo ją prze­ży­li­śmy, w na­szych ro­dzi­nach byli we­te­ra­ni i ofia­ry, a nie­któ­rzy nasi na­uczy­cie­le z li­ceum na niej wal­czy­li – a za­ra­zem bar­dzo da­le­ka. Mi­ędzy ro­kiem 1950 a 1960 prze­wa­lił się mac­car­tyzm, po­ka­zu­jąc nam, jak kru­cha może być de­mo­kra­cja, ale wy­pły­nął też Elvis, któ­ry po­sta­wił na gło­wie pio­sen­kę i ta­niec. Ra­dy­kal­nie zmie­ni­ły się ta­kże stro­je: te z lat czter­dzie­stych były utrzy­ma­ne w po­wa­żnych ko­lo­rach, trwa­łe, woj­sko­we­go kro­ju i kan­cia­ste, za­nim na­de­szły lata pi­ęćdzie­si­ąte: pie­ni­ste, bez ra­mi­ączek, bu­fia­ste, pa­ste­lo­we i całe w kwia­tach. Wy­chwa­la­no ko­bie­co­ść. Co się ty­czy sa­mo­cho­dów, to ciem­ne za­mkni­ęte nad­wo­zia se­da­nów z lat wo­jen­nych ustąpi­ły miej­sca ka­brio­le­tom w krzy­kli­wych bar­wach, z  chro­mo­wa­nym wy­ko­ńcze­niem. Nie­któ­rzy mie­li ra­dia tran­zy­sto­ro­we. Kina sa­mo­cho­do­we wy­ro­sły jak spod zie­mi. Po­ja­wi­ły się pla­sti­ki.

A po­tem, w la­tach sze­śćdzie­si­ątych, za­szła ko­lej­na zmia­na. W śro­do­wi­sku po­wa­żnej mło­dzie­ży for­mal­ne ta­ńce ustąpi­ły miej­sca pio­sen­kom fol­ko­wym. Ar­ty­ści z ka­me­ral­nych kó­łek, któ­re spo­ty­ka­ły się wte­dy w ka­wiar­niach w To­ron­to, skła­nia­jący się ra­czej ku fran­cu­skie­mu eg­zy­sten­cja­li­zmo­wi niż ku bit­ni­kom, ho­łdo­wa­li mo­dzie na czar­ne swe­try z gol­fem i te­goż ko­lo­ru kred­kę do oczu.

Ale wcze­sne lata sze­śćdzie­si­ąte były w grun­cie rze­czy dal­szym ci­ągiem lat pi­ęćdzie­si­ątych. Trwa­ła zim­na woj­na. Ken­ne­dy’ego jesz­cze nie za­mor­do­wa­no. Nie było po­wszech­nie do­stęp­nej pi­gu­łki an­ty­kon­cep­cyj­nej. Nie było mi­ni­spód­ni­czek, cho­ciaż wła­śnie wy­szły z mody szor­ty. Nie było hi­pi­sów. Ani dru­giej fali ru­chu ko­biet. Wła­śnie w tam­tym okre­sie na­pi­sa­łam swo­je pierw­sze re­cen­zje ksi­ążek, pierw­szy to­mik wier­szy i pierw­szą po­wie­ść, któ­ra na szczęście wci­ąż leży w szu­fla­dzie, a ta­kże pierw­szą, jaka się uka­za­ła, czy­li Ko­bie­tę do zje­dze­nia[2]. Za­nim ją jed­nak wy­da­no, w 1969 roku, opi­sa­ny w niej świat zdążył znik­nąć.

Pó­źniej­sze lata sze­śćdzie­si­ąte przy­nio­sły wzbu­rze­nie. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych za­częły się wiel­kie mar­sze na rzecz praw oby­wa­tel­skich i pro­te­sty prze­ciw­ko woj­nie wiet­nam­skiej, a do Ka­na­dy wla­ła się wie­lu­set­ty­si­ęcz­na rze­ka ame­ry­ka­ńskich ucie­ki­nie­rów przed po­bo­rem do woj­ska. Ja też by­łam w wiecz­nym ru­chu: w tam­tych la­tach przez pe­wien czas ro­bi­łam dok­to­rat w Cam­brid­ge w Mas­sa­chu­setts, a przez resz­tę de­ka­dy pia­sto­wa­łam po­mniej­sze sta­no­wi­ska aka­de­mic­kie w ta­kich mia­stach jak Mont­re­al czy Ed­mon­ton. Prze­pro­wa­dza­łam się szes­na­ście, je­śli nie sie­dem­na­ście razy. W tam­tym okre­sie po­wsta­ło w Ka­na­dzie spo­ro no­wych wy­daw­nictw, a wie­le z nich zaj­mo­wa­ło się tym, jak post­ko­lo­nial­ny kraj usi­łu­je zro­zu­mieć sie­bie. Dzi­ęki wspó­łpra­cy z jed­nym z nich na­pi­sa­łam mnó­stwo ese­jów – za­rów­no wte­dy, jak i pó­źniej.

Po­tem przy­szły lata sie­dem­dzie­si­ąte: fer­ment dru­giej fali ru­chu ko­biet, a gdy ta zbli­ża­ła się do ko­ńca, na­stąpi­ła wstecz­na re­ak­cja i wy­pa­le­nie; w Ka­na­dzie qu­ebec­ki se­pa­ra­tyzm za­jął sam śro­dek sce­ny po­li­tycz­nej. W tam­tym okre­sie po­wsta­ło kil­ka au­to­ry­tar­nych re­żi­mów: w Chi­le za spra­wą Pi­no­che­ta, a w Ar­gen­ty­nie z winy tam­tej­szej jun­ty po­pe­łnio­no wie­le mor­derstw i mnó­stwo osób znik­nęło; w Kam­bo­dży re­żim Pol Pota do­ko­nał ma­so­wych rze­zi. Jed­ne re­żi­my były pra­wi­co­we, inne le­wi­co­we, ale rzu­ca­ło się w oczy, że żad­na ide­olo­gia nie ma mo­no­po­lu na okrut­ne ma­sa­kry.

Oprócz re­cen­zo­wa­nia ksi­ążek na­dal pi­sa­łam po­wie­ści, opo­wia­da­nia i wier­sze, uwa­ża­jąc to za swo­ją praw­dzi­wą pra­cę, lecz nie stro­ni­łam od pi­sa­nia ar­ty­ku­łów i wy­gła­sza­nia wy­kła­dów. Spo­ro z nich do­ty­czy­ło te­ma­tów, któ­re do dziś za­prząta­ją mój kur­czący się mózg: za­gad­nień ko­bie­cych, pi­sa­nia i pi­sa­rzy, praw czło­wie­ka. Zo­sta­łam tym­cza­sem człon­ki­nią Amne­sty In­ter­na­tio­nal, któ­ra za­bie­ga­ła o wol­no­ść dla wi­ęźniów su­mie­nia, a jej głów­ną me­to­dą były kam­pa­nie pi­sa­nia li­stów.

Od 1972 roku nie mia­łam już żad­nych aka­de­mic­kich po­sad i pra­co­wa­łam jako wol­ny strze­lec, to­też przyj­mo­wa­łam ka­żde płat­ne zle­ce­nie, ja­kie mi się tra­fia­ło. Miesz­ka­li­śmy na far­mie z ma­łym dziec­kiem i rów­nie nie­wiel­kim bu­dże­tem. Nie by­li­śmy bied­ni, cho­ciaż je­den z na­szych go­ści po wi­zy­cie u nas mó­wił zna­jo­mym, że nie mamy nic oprócz kozy. (W rze­czy­wi­sto­ści nie ho­do­wa­li­śmy kóz, tyl­ko owce). Ale nie ta­rza­li­śmy się w pie­ni­ądzach. Upra­wia­li­śmy wie­le ga­tun­ków wa­rzyw i trzy­ma­li­śmy kury oraz in­nych nie­ludz­kich lo­ka­to­rów. Pro­wa­dze­nie tego mi­nia­tu­ro­we­go go­spo­dar­stwa po­chła­nia­ło czas i przy­no­si­ło stra­ty, więc uwa­ża­łam, że je­śli mogę tro­chę za­ro­bić na pi­sa­niu za­miast na sprze­da­wa­niu ja­jek, to tym le­piej.

Lata osiem­dzie­si­ąte za­częły się od na­szej prze­pro­wadz­ki z far­my do To­ron­to (mi­ędzy in­ny­mi ze względu na szko­łę dziec­ka), wy­bo­ru Ro­nal­da Re­aga­na na pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych i wzro­stu wpły­wów re­li­gij­nej pra­wi­cy. W roku 1981 za­częłam my­śleć o Opo­wie­ści Pod­ręcz­nej[3], cho­ciaż na­pi­sa­nie jej od­kła­da­łam aż do 1984 roku, bo po­my­sł wy­da­wał mi się prze­sza­rżo­wa­ny. Moja dzia­łal­no­ść w dzie­dzi­nie pi­sa­nia tek­stów oko­licz­no­ścio­wych przy­spie­szy­ła – tro­chę dla­te­go, że mo­głam so­bie na to po­zwo­lić, bo od­kąd dziec­ko po­szło do szko­ły, mia­łam za dnia wi­ęcej wol­ne­go cza­su, a po tro­sze dzi­ęki temu, że częściej mnie o ta­kie tek­sty pro­szo­no. Za­gląda­jąc do swo­ich spo­ra­dycz­nie i nie­sta­ran­nie pro­wa­dzo­nych, nie­zbyt tre­ści­wych dzien­ni­ków, stwier­dzam, że jed­nym z wąt­ków prze­wod­nich jest w nich nie­ustan­ne na­rze­ka­nie na nad­miar zo­bo­wi­ązań. „Trze­ba temu po­ło­żyć kres” – pi­sa­łam raz po raz. Ale nie­któ­re moje tek­sty po­wsta­wa­ły w od­po­wie­dzi na pro­śby o po­moc, więc kres się od­da­lał.

„Po pro­stu od­ma­wiaj” – ra­dzo­no mi i ja sama też tak so­bie do­ra­dza­łam. Ale je­że­li ktoś, kogo pro­szą o dzie­si­ęć tek­stów oko­licz­no­ścio­wych rocz­nie, od­rzu­ca dzie­wi­ęćdzie­si­ąt pro­cent pró­śb, to ma co roku do na­pi­sa­nia je­den taki tekst. Lecz je­śli rok w rok do­sta­je czte­ry­sta za­mó­wień i w dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu pro­cen­tach przy­pad­ków od­ma­wia – ja­kże sta­now­czo i cno­tli­wie! – to i tak musi na­pi­sać czter­dzie­ści tek­stów rocz­nie. Od kil­ku­dzie­si­ęciu lat wła­śnie tyle wy­no­si moja rocz­na śred­nia. Są pew­ne gra­ni­ce. Trze­ba temu po­ło­żyć kres.

Wró­ćmy jed­nak do chro­no­lo­gii. W 1989 roku wraz z upad­kiem muru ber­li­ńskie­go za­ko­ńczy­ła się zim­na woj­na i ru­nął ustrój so­wiec­ki. To już ko­niec hi­sto­rii, mó­wio­no nam: ka­pi­ta­lizm wie­dzie w przy­szło­ść, cho­dze­nie po skle­pach jest nie­zrów­na­ne, czło­wie­ka okre­śla wy­bór sty­lu ży­cia, a cze­góż wi­ęcej mogą chcieć ko­bie­ty? Nie wspo­mi­na­jąc już o mniej­szo­ściach, okre­śla­nych w Ka­na­dzie w kręgach po­li­ty­ków i rządo­wych biu­ro­kra­tów (jak mi do­nie­śli szpie­dzy) mia­nem mul­tiet­ni­ków (czy­li lu­dzi mó­wi­ących in­ny­mi języ­ka­mi niż fran­cu­ski i an­giel­ski) i vi­si­mi­nów (osób in­nej rasy niż bia­ła). Otóż wkrót­ce się oka­za­ło, że jed­ni i dru­dzy mogą chcieć znacz­nie wi­ęcej; ale w la­tach dzie­wi­ęćdzie­si­ątych nie było to tak bar­dzo wi­docz­ne. Po­ja­wia­ły się wpraw­dzie pierw­sze zwia­stu­ny, sły­chać było pew­ne po­mru­ki; gdzieś trwa­ły woj­ny, do­ko­ny­wa­no po­li­tycz­nych prze­wro­tów i do­cho­dzi­ło do kon­flik­tów; jed­nak nie były to jesz­cze wy­bu­chy. Na­dal pa­no­wa­ło prze­ko­na­nie, że „tu­taj to się nie może stać”.

W roku 2001, po za­ma­chach ter­ro­ry­stycz­nych na World Tra­de Cen­ter i Pen­ta­gon, wszyst­ko się zmie­ni­ło. Pod­wa­żo­no daw­ne za­ło­że­nia, to, co do­tąd uspo­ka­ja­ło, wy­le­cia­ło oknem, do­tych­cza­so­we ba­nal­ne praw­dy prze­sta­ły być praw­dzi­we. Rządził strach i po­dejrz­li­wo­ść.

I tu za­czy­na­ją się Pa­lące py­ta­nia.

Skąd ten ty­tuł? Może stąd, że py­ta­nia, w ob­li­czu któ­rych po­sta­wił nas jak do­tąd dwu­dzie­sty pierw­szy wiek, są wi­ęcej niż na­glące. Oczy­wi­ście ka­żda epo­ka tak my­śli o swo­ich kry­zy­sach, ale na­strój obec­nej jest nie­wąt­pli­wie inny. Po pierw­sze – spra­wa pla­ne­ty. Czy świat rze­czy­wi­ście się spa­la? Czy to my pod­kła­da­my ogień? Czy zdo­ła­my go uga­sić?

A wy­so­ce nie­rów­ny po­dział bo­gac­twa, nie tyl­ko w Ame­ry­ce Pó­łnoc­nej, lecz ta­kże wła­ści­wie wszędzie? Czy tak źle wy­wa­żo­ny i nie­sta­bil­ny układ ma szan­sę się utrzy­mać? Ile jesz­cze mi­nie cza­su, za­nim dzie­wi­ęćdzie­si­ąt dzie­wi­ęć pro­cent ludz­ko­ści po­czu­je, że ma dość, i pod­pa­li me­ta­fo­rycz­ną Ba­sty­lię?

No a de­mo­kra­cja. Czy jest za­gro­żo­na? I co wła­ści­wie okre­śla­my jej mia­nem? Czy w ogó­le kie­dy­kol­wiek ist­nia­ła, ro­zu­mia­na jako rów­no­upraw­nie­nie wszyst­kich oby­wa­te­li? Czy rze­czy­wi­ście chce­my wszyst­kim dać rów­ne pra­wa? Bez względu na płeć, re­li­gię, przy­na­le­żno­ść et­nicz­ną? Czy ustrój zwa­ny de­mo­kra­cją war­to chro­nić lub do nie­go dążyć? Co na­zy­wa­my wol­no­ścią? Ile swo­bo­dy wy­po­wie­dzi na­le­ży przy­znać, komu i na jaki te­mat? Re­wo­lu­cja me­diów spo­łecz­no­ścio­wych dała nie­spo­ty­ka­ną do­tąd wła­dzę in­ter­ne­to­wym zbio­ro­wo­ściom, któ­re na­zy­wa­my ru­cha­mi, je­śli je lu­bi­my, lub tłusz­czą, gdy bu­dzą w nas nie­chęć. To do­brze czy źle? A może to tyl­ko ko­lej­ne sta­dium roz­wo­jo­we sta­ro­świec­kich tłu­mów w ru­chu?

Czy po­pu­lar­ny dziś slo­gan „spa­lić to wszyst­ko” rze­czy­wi­ście na­wo­łu­je do spa­le­nia wszyst­kie­go?

Czy to „wszyst­ko” do­ty­czy na przy­kład wszyst­kich słów? A twór­cy, jak nie­któ­rzy przy­wy­kli ich na­zy­wać? A pi­sa­rze i pi­sar­stwo? Czy mają oni – a ra­czej my – być je­dy­nie tu­ba­mi, roz­trąbia­jący­mi to­le­ro­wa­ne ba­na­ły, któ­re po­noć słu­żą spo­łe­cze­ństwu? A może na­sza rola po­le­ga na czym in­nym? Je­śli zaś oto­cze­nie jej nie po­chwa­la, to czy na­sze ksi­ążki zo­sta­ną spa­lo­ne? A cze­mu nie? Prze­cież już tak ro­bio­no. Ksi­ążka nie ma w so­bie nic nie­zby­wal­nie świ­ęte­go.

Oto nie­któ­re z pa­lących py­tań, któ­re usły­sza­łam od ró­żnych osób (a ta­kże od sa­mej sie­bie) przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat. Na część z nich od­po­wiem. A może le­piej na­pi­sać, że spró­bu­ję od­po­wie­dzieć? „Esej” zna­czy wszak wła­śnie „pró­ba”. Sta­ra­nie.

*

Po­dzie­li­łam tę ksi­ążkę na pięć części. Ka­żdą okre­śla ja­kieś zda­rze­nie lub punkt zwrot­ny.

Część pierw­sza za­czy­na się w roku 2004. Trwa­ła wte­dy woj­na w Ira­ku – po­kło­sie za­ma­chów na World Tra­de Cen­ter i Pen­ta­gon. By­łam wów­czas w tra­sie pro­mu­jącej Oryks i Der­ka­cza[4](2003) – pierw­szy tom try­lo­gii Mad­dAd­dam, osnu­ty wo­kół dwo­ja­kie­go kry­zy­su: kli­ma­tycz­ne­go, wraz ze spo­wo­do­wa­ną nim za­gła­dą ga­tun­ków, oraz pan­de­mii, wy­wo­ła­nej przez eks­pe­ry­men­ty w dzie­dzi­nie in­ży­nie­rii ge­ne­tycz­nej. W la­tach 2003–2004 oba te za­ło­że­nia wy­da­wa­ły się abs­trak­cyj­ne; dziś już nie tak bar­dzo. Część pierw­sza ko­ńczy się w roku 2009, kie­dy to świat jesz­cze się chwiał po wiel­kim kra­chu fi­nan­so­wym z pa­ździer­ni­ka 2008 – a ja wła­śnie wy­da­wa­łam Dług. Roz­ra­chu­nek z ciem­ną stro­ną bo­gac­twa[5]. (Nie­któ­rzy przy­pusz­cza­li, że mam szkla­ną kulę. Nie mia­łam).

Część dru­ga obej­mu­je lata 2010–2013. Pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych był wte­dy Oba­ma, a świat z wol­na wra­cał do sie­bie po za­ła­ma­niu fi­nan­so­wym. Ja by­łam głów­nie za­jęta pi­sa­niem Mad­dAd­dam[6] – trze­cie­go tomu try­lo­gii pod ty­mże ty­tu­łem. Po uka­za­niu się ksi­ążki au­to­ra często py­ta­ją, cze­mu ją wy­dał – tak jak­by ukra­dł po­piel­nicz­kę – i w jed­nym z po­ni­ższych ese­jów su­mien­nie po­sta­ram się wy­tłu­ma­czyć ze swo­jej zbrod­ni.

Moje ży­cie ese­ist­ki to­czy­ło się roz­ma­icie. Na­dal pi­sa­łam re­cen­zje, przed­mo­wy i nie­ste­ty ne­kro­lo­gi. Kry­zys kli­ma­tycz­ny sta­wał się co­raz go­ręt­szym te­ma­tem, a ja stwier­dzi­łam, że pi­su­ję o nim częściej niż we wcze­śniej­szych la­tach.

W 2012 roku u mo­je­go part­ne­ra Gra­eme’a Gib­so­na stwier­dzo­no de­men­cję. „Ja­kie są ro­ko­wa­nia?” – za­py­tał. „Cho­ro­ba może się roz­wi­jać wol­no albo szyb­ko, jej po­stępy mogą też się za­trzy­mać, a wła­ści­wie to nie wie­my” – od­po­wie­dzia­no mu. Po­dob­nie rzecz się mia­ła ze sta­nem świa­ta. Był to nie­spo­koj­ny, pe­łen wstrząsów okres, w któ­rym nie zda­rzy­ła się żad­na po­je­dyn­cza dru­zgo­cąca ka­ta­stro­fa. Lu­dzie się bali, lecz ich lęk był roz­la­ny. Wstrzy­my­wa­li­śmy od­dech. Ja­koś po­py­cha­li­śmy swo­je spra­wy. Uda­wa­li­śmy, że jest nor­mal­nie. Ale w po­wie­trzu wy­czu­wa­ło się już po­wie­wy zmian na gor­sze.

W części trze­ciej ze­bra­łam ese­je z lat 2014–2016. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych za­czy­na­ła się już wte­dy kam­pa­nia przed wy­bo­ra­mi za­pla­no­wa­ny­mi na rok 2016. Jed­no­cze­śnie trwa­ły przy­go­to­wa­nia do kręce­nia se­ria­lu te­le­wi­zyj­ne­go na pod­sta­wie Opo­wie­ści Pod­ręcz­nej (zdjęcia mia­ły się za­cząć w sierp­niu 2016). Po­wsta­wał ta­kże mi­ni­se­rial we­dług Gra­ce i Gra­ce[7] – ksi­ążki o ko­bie­cie z dzie­wi­ęt­na­ste­go wie­ku, uwi­ęzio­nej pod za­rzu­tem mor­der­stwa.

Jak wi­dać, moc­no mnie za­prząta­ła kwe­stia wol­no­ści i jej prze­ci­wie­ństw. Mniej wi­ęcej w tam­tym okre­sie za­częłam pra­cę nad Te­sta­men­ta­mi[8] – dal­szym ci­ągiem Opo­wie­ści Pod­ręcz­nej, któ­ry miał się uka­zać w 2019 roku.

Jesz­cze przed ko­ńcem 2016 roku duch cza­su nie­wąt­pli­wie się zmie­nił. Po wy­bo­rze Do­nal­da Trum­pa na pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych wy­lądo­wa­li­śmy obie­ma no­ga­mi w dziw­nej kra­inie post­praw­dy i mie­li­śmy w niej żyć aż do roku 2020, choć nie­któ­rzy naj­wi­docz­niej po­sta­no­wi­li na­dal w niej miesz­kać.

Część czwar­ta za­czy­na się w roku 2017, kie­dy to Ame­ry­ka oba­wia­ła się, że Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej może jed­nak oka­zać się hi­sto­rią by­naj­mniej nie zmy­ślo­ną. Na­tych­miast po za­przy­si­ęże­niu pre­zy­den­ta Trum­pa przez cały świat tłum­nie prze­szły mar­sze ko­biet. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych wie­le było wte­dy za­ła­my­wa­nia rąk i nie­po­ko­ju. Co da­lej? Jak bli­sko ode­bra­nia ko­bie­tom praw się zna­le­źli­śmy? Czy nad­ci­ąga za­mor­dyzm? Kie­dy w kwiet­niu te­le­wi­zja za­częła nada­wać se­rial Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej, tra­fił on do pu­blicz­no­ści, któ­rej nie mu­siał o ni­czym prze­ko­ny­wać. W tym sa­mym roku nada­no mi­ni­se­rial Gra­ce i Gra­ce. Gra­ce i Gra­ce to na­sza prze­szło­ść, a Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej była hi­po­te­tycz­ną przy­szło­ścią.

Po upo­rczy­wych ha­ker­skich pró­bach wy­kra­dze­nia ma­szy­no­pi­su przez in­ter­net (co zresz­tą było w moim ży­ciu pi­sar­ki jed­nym z dzi­wacz­niej­szych epi­zo­dów) 10 wrze­śnia 2019 roku uka­za­ły się Te­sta­men­ty.

W tym sa­mym okre­sie po­wstał ruch #Me­Too. Jego skut­ki oce­niam w su­mie po­zy­tyw­nie, bo to dzi­ęki nie­mu sta­ło się ja­sne, że za­cho­wa­nia w sty­lu Ha­rveya We­in­ste­ina ni­ko­mu już nie ujdą na su­cho. Do­bre i złe stro­ny de­ma­ska­cji do­ko­ny­wa­nych w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych po­zo­sta­ją jed­nak dys­ku­syj­ne, a „woj­ny kul­tu­ro­we” na­dal trwa­ją. Na ich tle pi­sa­łam o po­trze­bie praw­dy, spraw­dza­nia fak­tów i od­da­wa­nia spra­wie­dli­wo­ści, tak jak pi­sa­li też kro­ni­ka­rze spraw We­in­ste­ina, Cos­by’ego i wie­lu in­nych.

Tam­te trzy lata były trud­ne dla Gra­eme’a i dla mnie. W la­tach 2017 i 2018 jego stan się po­gar­szał, a w pierw­szej po­ło­wie 2019 roku na­bra­ło to tem­pa. Wie­dzie­li­śmy, że zo­sta­ło nam nie­wie­le wspól­ne­go cza­su – nie lata, lecz za­le­d­wie mie­si­ące. Gra­eme chciał ode­jść, za­nim prze­sta­nie być sobą, i to ży­cze­nie się spe­łni­ło. Pó­łto­ra dnia po pro­mo­cji Te­sta­men­tów, któ­ra od­by­ła się w lon­dy­ńskim Na­tio­nal The­atre, do­stał roz­le­głe­go wy­le­wu krwi do mó­zgu, za­pa­dł w śpi­ącz­kę i po pi­ęciu dniach uma­rł.

Nie­któ­rzy mo­gli się zdzi­wić, że po jego śmier­ci nie prze­rwa­łam tra­sy pro­mo­cyj­nej Te­sta­men­tów. Gdy­byś jed­nak miał do wy­bo­ru po­ko­je ho­te­lo­we, wy­da­rze­nia i lu­dzi albo opu­sto­sza­ły dom i nie­za­jęty fo­tel, to co byś wy­brał, dro­gi czy­tel­ni­ku? Oczy­wi­ście spo­tka­nie z opu­sto­sza­łym do­mem i nie­za­jętym fo­te­lem tyl­ko tro­chę się od­wle­kło. Zna­la­zły się na mo­jej dro­dze pó­źniej, bo taka jest ko­lej rze­czy.

Część pi­ąta za­czy­na się w roku 2020. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych był to rok wy­bo­rów – prze­dziw­ny, a tym dziw­niej­szy z po­wo­du CO­VID-19, któ­ry na do­bre ude­rzył w mar­cu.

Po­pro­szo­no mnie o na­pi­sa­nie paru tek­stów na zwi­ąza­ne z tym te­ma­ty: co ro­bię po ca­łych dniach i co nas cze­ka?

Moją uwa­gę za­prząta­ły to­ta­li­ta­ry­zmy. Nie­po­ko­ił mnie ogól­no­świa­to­wy prze­chył w tym kie­run­ku, po­dob­nie jak roz­ma­ite au­to­ry­tar­ne po­su­ni­ęcia w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Czy­żby­śmy zno­wu byli świad­ka­mi upad­ku de­mo­kra­cji?

Je­sie­nią 2020 roku uka­zał się zbiór mo­ich wier­szy pod ty­tu­łem De­ar­ly. Przy­ta­czam tu je­den z tek­stów, któ­re o nim na­pi­sa­łam. Wie­le my­śla­łam o Gra­emie; miło było pi­sać przed­mo­wy do jego Bed­si­de Book of Birds i dwóch ostat­nich po­wie­ści, aku­rat wte­dy wzna­wia­nych.

Ko­ńczę Pa­lące py­ta­nia tek­sta­mi o dwoj­gu naj­wa­żniej­szych ob­ro­ńcach przy­ro­dy – Ra­chel Car­son i Bar­rym Lo­pe­zie – któ­rych dzia­łal­no­ść będzie we­dług mnie zy­ski­wać na zna­cze­niu, w mia­rę jak przy­szło­ść nas, miesz­ka­ńców Zie­mi, będzie sta­wa­ła się co­raz bar­dziej nie­pew­na. Spad­ko­bier­ca­mi Car­son i Lo­pe­za oraz wie­lu in­nych pre­kur­so­rów, któ­rzy ostrze­ga­li nas o na­ra­sta­niu kry­zy­su kli­ma­tycz­ne­go, są mło­de po­ko­le­nia post­mi­le­nial­sów, a ich naj­sław­niej­szym gło­sem jest Gre­ta Thun­berg. Gdy w po­ło­wie dwu­dzie­ste­go wie­ku uka­za­ła się pierw­sza ksi­ążka Ra­chel Car­son, wy­god­nie było za­prze­czać, ro­bić uni­ki i grać na zwło­kę, ale dłu­żej tak się nie da. Przy­naj­mniej je­śli chce­my jako ga­tu­nek na­dal żyć na tej pla­ne­cie.

Post­mi­le­nial­si nie­ba­wem do­ro­sną do sta­no­wisk za­pew­nia­jących wła­dzę. Oby uży­li jej mądrze. I wkrót­ce.

Część I

2004–2009.

CO BĘDZIE DA­LEJ?

Na­uko­we ro­man­so­wa­nie

(2004)

Czu­ję się ogrom­nie za­szczy­co­na, że po­pro­szo­no mnie o wy­gło­sze­nie Wy­kła­du Ke­ster­to­na tu­taj, w Car­le­ton Scho­ol of Jo­ur­na­lism and Com­mu­ni­ca­tion.

Za­uwa­ży­łam, że je­stem czwar­ta w tym cy­klu, a po­prze­dza mnie trzech bar­dzo wy­bit­nych mężczyzn. Ni­g­dy nie ufa­łam licz­bie czte­ry, lu­bię za to trój­kę. Po­dzie­li­łam więc tę po­dej­rza­ną czwór­kę na dwa zbio­ry: je­den za­wie­ra trzy ele­men­ty i jest zbio­rem na­wie­dzo­nych szczęścia­rzy, obej­mu­jącym oso­by płci męskiej, lecz wy­klu­cza­jącym mnie; na­to­miast zbiór dru­gi ma tyl­ko je­den ele­ment i obej­mu­je oso­by ro­dza­ju że­ńskie­go, ta­kie jak, na­wia­sem mó­wi­ąc, moja wła­sna. Je­stem za­tem pierw­szą przed­sta­wi­ciel­ką zbio­ru, któ­re­mu – ufam – przy­będzie nie­ba­wem wie­le no­wych ele­men­tów.

Ale dość już na dzi­siej­szy wie­czór tego fe­mi­ni­zmu, któ­ry, jak wi­dać, spryt­nie wplo­tłam we wstęp­ne wy­głu­py, żeby pa­ństwa nim nie prze­stra­szyć. Ni­g­dy nie ro­zu­mia­łam, dla­cze­go lu­dzie mie­wa­ją przy mnie po­czu­cie za­gro­że­nia. Je­stem prze­cież, po pierw­sze, dość ni­skie­go wzro­stu, a jaki ni­ski czło­wiek prócz Na­po­le­ona ko­mu­kol­wiek za­gra­żał? Po dru­gie zaś, je­stem iko­ną, jak pa­ństwu nie­wąt­pli­wie po­wie­dzia­no, a kto się nią sta­nie, ten już wła­ści­wie nie żyje i musi tyl­ko ster­czeć bez ru­chu w par­kach, za­mie­nia­jąc się w brąz, pod­czas gdy go­łębie i inne pta­ki sia­da­ją mu na ra­mio­nach i de­fe­ku­ją na gło­wę. Po trze­cie, astro­lo­gicz­nie rzecz bio­rąc, je­stem Skor­pio­nem, jed­nym z naj­do­bro­tliw­szych i najła­god­niej­szych zna­ków zo­dia­ku. My, Skor­pio­ny, lu­bi­my wie­ść spo­koj­ny ży­wot w mrocz­nym za­ci­szu czub­ków bu­tów, ni­ko­mu nie spra­wia­jąc kło­po­tu, do­pó­ki ktoś nie spró­bu­je wtar­gnąć w nasz za­kątek agre­syw­nie wiel­ką sto­pą o żó­łtych pa­znok­ciach. Taka wła­śnie je­stem: ni­ko­mu nie wa­dzę, chy­ba że ktoś mnie na­dep­nie, a wte­dy nie od­po­wia­dam za skut­ki.

Ty­tuł mo­jej dzi­siej­szej po­ga­dan­ki brzmi Na­uko­we ro­man­so­wa­nie. Ofi­cjal­nym te­ma­tem ma być fan­ta­sty­ka na­uko­wa. W pod­te­kście czai się za­pew­ne py­ta­nie „Po co komu w ogó­le pro­za?” czy coś w tym gu­ście. Głęb­szy pod­tekst za­wie­ra się w kil­ku aka­pi­tach o dwóch ro­man­sach na­uko­wych mo­je­go au­tor­stwa. A pod­szew­ką głęb­sze­go pod­tek­stu może się oka­zać kwe­stia „Czym jest czło­wiek?”. Ten wy­kład przy­po­mi­na za­tem okrągłe cu­kier­ki, któ­ry­mi za dwa cen­ty mo­gli­śmy daw­niej psuć so­bie zęby: z wierz­chu cu­kro­wa po­le­wa, pod nią ko­lej­ne war­stwy w roz­ma­itych ko­lo­rach i wresz­cie w sa­mym środ­ku dziw­ne za­gad­ko­we ziar­no.

Naj­pierw roz­pra­wię się z oso­bli­wą od­mia­ną pro­zy, często okre­śla­ną mia­nem scien­ce fic­tion lub fan­ta­sty­ki na­uko­wej, cho­ciaż ta ety­kiet­ka łączy w so­bie dwa ter­mi­ny, któ­re na zdro­wy ro­zum wza­jem­nie się wy­klu­cza­ją, po­nie­waż scien­ce – od scien­tia, czy­li „wie­dza” – po­win­na się zaj­mo­wać do­wie­dzio­ny­mi fak­ta­mi, pod­czas gdy fic­tion – sło­wo, któ­re­go źró­dło­słów zna­czy „le­pić” (tak jak z gli­ny) – ozna­cza po­zór lub zmy­śle­nie. Częsty jest po­gląd, ja­ko­by dwa czło­ny wy­ra­że­nia „fan­ta­sty­ka na­uko­wa” wza­jem­nie się ni­we­lo­wa­ły. Ksi­ążkę oce­nia się za­tem jako coś, co w za­my­śle au­to­ra mia­ło być stwier­dze­niem obiek­tyw­nej praw­dy, a ele­ment fan­ta­stycz­ny (fa­bu­ła, fik­cja) spra­wia, że lek­tu­ra nie przy­no­si żad­nej ko­rzy­ści czy­tel­ni­ko­wi pra­gnące­mu głębo­ko wnik­nąć na przy­kład w za­gad­nie­nia na­no­tech­no­lo­gii. Inni znów trak­tu­ją ksi­ążkę tak, jak W.C. Fields trak­to­wał gol­fa, kie­dy de­fi­nio­wał go jako do­bry, lecz nie­po­trzeb­nie po­psu­ty spa­cer, czy­li wi­dzą w niej struk­tu­rę fa­bu­lar­ną przy­tło­czo­ną nad­mia­rem ezo­te­rycz­nie eks­cen­trycz­ne­go ma­te­ria­łu, cho­ciaż po­win­na się ogra­ni­czyć do opi­su sto­sun­ków to­wa­rzy­skich i sek­su­al­nych mi­ędzy Bo­bem i Ca­rol oraz Te­dem i Ali­ce.

Ju­liusz Ver­ne, pra­dzia­dek fan­ta­sty­ki na­uko­wej w li­nii męskiej i au­tor ta­kich dzieł, jak Dwa ty­si­ące mil pod­mor­skiej że­glu­gi, ze zgro­zą śle­dził wy­bry­ki H.G. Wel­l­sa, któ­ry w prze­ci­wie­ństwie do nie­go nie po­prze­sta­wał na opi­sy­wa­niu ma­szyn miesz­czących się w gra­ni­cach ludz­kich mo­żli­wo­ści tech­nicz­nych, czy­li na przy­kład ło­dzi pod­wod­nych, lecz two­rzył inne – cho­cia­żby we­hi­kuł cza­su – z oczy­wi­stych względów nie­praw­do­po­dob­ne. Il in­ven­te! – za­wo­łał po­noć kie­dyś z głębo­ką dez­apro­ba­tą Ver­ne.

I tu­taj (ry­zy­ku­jąc, że na­ba­wię się guz­ków śpie­wa­czych, któ­rych do­sta­je się od wy­gła­sza­nia zbyt dłu­gich wy­kła­dów) do­cho­dzi­my do pew­ne­go oso­bli­we­go skrzy­żo­wa­nia dróg – miej­sca, gdzie na­uka spo­ty­ka się z fan­ta­sty­ką. Skąd wzi­ęła się taka pro­za, dla­cze­go lu­dzie ją pi­szą i czy­ta­ją, no i jaki z niej w ogó­le po­ży­tek?

Za­nim uku­to okre­śle­nie scien­ce fic­tion, w Ame­ry­ce lat trzy­dzie­stych, w zło­tym okre­sie po­two­rów o wy­łu­pia­stych śle­piach i dziew­cząt w zwiew­nych ciusz­kach, ksi­ążki w sty­lu Woj­ny świa­tów H.G. Wel­l­sa na­zy­wa­no „na­uko­wy­mi ro­man­sa­mi”. W obu ter­mi­nach – scien­ti­fic ro­man­ce i scien­ce fic­tion – człon na­uko­po­chod­ny gra rolę przy­daw­ki. Rze­czow­ni­ka­mi są ro­man­ce i fic­tion, a ten ostat­ni ma bar­dzo sze­ro­kie pole zna­cze­nio­we.

Wszel­kie wi­ęk­sze oka­zy pro­zy li­te­rac­kiej przy­wy­kli­śmy na­zy­wać „po­wie­ścia­mi” i oce­niać je we­dług kry­te­riów stwo­rzo­nych z my­ślą o re­cen­zo­wa­niu kon­kret­ne­go typu ta­kiej dłu­giej pro­zy, a mia­no­wi­cie po­wie­ści o jed­nost­kach osa­dzo­nych w re­ali­stycz­nie opi­sa­nym śro­do­wi­sku spo­łecz­nym, któ­rej pre­kur­so­rem był Da­niel De­foe (choć pró­bo­wał ją przed­sta­wić jako pu­bli­cy­sty­kę), a ta­kże Sa­mu­el Ri­chard­son, Fan­ny Bur­ney i Jane Au­sten w osiem­na­stym i na po­cząt­ku dzie­wi­ęt­na­ste­go wie­ku, za­nim w po­ło­wie oraz pod ko­niec dzie­wi­ęt­na­ste­go stu­le­cia roz­wi­nęli ją Geo­r­ge Eliot, Char­les Dic­kens, Flau­bert, To­łstoj i wie­lu in­nych.

Tego ro­dza­ju pro­za ucho­dzi za nie­zrów­na­ną, je­śli wy­stępu­jące w niej po­sta­cie są trój­wy­mia­ro­we, a nie pła­skie, te pierw­sze uwa­ża się bo­wiem za psy­cho­lo­gicz­nie głęb­sze. Wszyst­ko, co nie pa­su­je do tego wzor­ca, ze­pchni­ęto do mniej po­wa­żnej ka­te­go­rii tak zwa­nej li­te­ra­tu­ry ga­tun­ko­wej i w niej to tkwić od­tąd musi szpie­gow­ski dresz­czo­wiec, a ta­kże po­wie­ść kry­mi­nal­na i przy­go­do­wa, opo­wie­ści nie­sa­mo­wi­te i scien­ce fic­tion; cho­ćby nie wie­dzieć jak zna­ko­mi­cie je na­pi­sa­no, sie­dzą w swo­ich po­ko­jach, ode­sła­ne tam, rzec by mo­żna, za karę, że ośmie­li­ły się spra­wiać czy­tel­ni­ko­wi przy­jem­no­ść w spo­sób rze­ko­mo lek­ki. Ich au­to­rzy zmy­śla­ją, my zaś wszy­scy zda­je­my so­bie z tego spra­wę, przy­naj­mniej do pew­ne­go mo­men­tu, a sko­ro tak, to te ksi­ążki nie opo­wia­da­ją o Praw­dzi­wym Ży­ciu, w któ­rym nie po­win­no być miej­sca na zbie­gi oko­licz­no­ści, dzi­wacz­no­ść, szyb­ką ak­cję i przy­go­dy (oczy­wi­ście nie do­ty­czy to li­te­ra­tu­ry wo­jen­nej), są za­tem nie­rze­tel­ne.

Po­wie­ść wła­ści­wa za­wsze ro­ści­ła so­bie pre­ten­sje do gło­sze­nia pew­ne­go ro­dza­ju praw­dy – o na­tu­rze ludz­kiej, o tym, jak na­praw­dę za­cho­wu­ją się lu­dzie ubra­ni od stóp do głów (z wy­jąt­kiem scen sy­pial­nia­nych), czy­li w sy­tu­acjach spo­łecz­nych pod­le­ga­jących ob­ser­wa­cji. Uwa­ża się, że „li­te­ra­tu­ra ga­tun­ko­wa” ma wo­bec nas inne za­mia­ry. Za­miast po pro­stu wci­skać nam nosy w co­dzien­ną mierz­wę, stwo­rzo­ną przez co­dzien­ny mo­zół, chce do­star­czać roz­ryw­ki, ta zaś jest zła i uciecz­ko­wa. Nie­szczęściem dla po­wie­ścio­pi­sa­rzy sze­ro­kie rze­sze czy­tel­ni­ków do­syć lu­bią roz­ryw­kę. W ar­cy­dzie­le Geo­r­ge’a Gis­sin­ga New Grub Stre­et wy­stępu­je bie­du­jący pi­sarz, któ­ry po­pe­łnia sa­mo­bój­stwo po kla­pie swo­jej re­ali­stycz­nej po­wie­ści oby­cza­jo­wej, za­ty­tu­ło­wa­nej Mr. Ba­iley, Gro­cer. New Grub Stre­et uka­za­ła się w okre­sie naj­bar­dziej obłęd­ne­go po­wo­dze­nia ta­kich przy­go­do­wo-ro­man­so­wych no­wi­nek jak She Ri­de­ra Hag­gar­da czy ro­man­se na­uko­we H.G. Wel­l­sa, więc po­wie­ść Mr. Ba­iley, Gro­cer (gdy­by rze­czy­wi­ście ist­nia­ła) mia­ła­by wte­dy moc­no pod gór­kę. Je­że­li się pa­ństwu wy­da­je, że w dzi­siej­szych cza­sach coś ta­kie­go nie mo­gło­by się zda­rzyć, pro­szę rzu­cić okiem na wy­ni­ki sprze­da­ży Ży­cia Pi – czy­sto przy­go­do­we­go ro­man­su – oraz Kodu Le­onar­da da Vin­ci i wie­lo­to­mo­wych wam­pi­ram Anne Rice.

Tłem re­ali­stycz­nej po­wie­ści wła­ści­wej jest Śró­dzie­mie, środ­kiem Śró­dzie­mia jest kla­sa śred­nia, a bo­ha­ter i bo­ha­ter­ka za­zwy­czaj miesz­czą się w za­le­ca­nej nor­mie i je­dy­nie w wer­sjach tra­gicz­nych (na przy­kład u Tho­ma­sa Har­dy’ego) z niej wy­pa­da­ją, lecz nie ich to wina, tyl­ko prze­ciw­no­ści Losu oraz kłód, któ­re rzu­ca im pod nogi spo­łe­cze­ństwo. Jak ma­wia­ją au­to­rzy we­wnętrz­nych re­cen­zji wy­daw­ni­czych: „lu­bi­my tych lu­dzi”. Zda­rza­ją się oczy­wi­ście gro­te­sko­we wa­ria­cje na te­mat za­le­ca­nych norm, ale po­ja­wia­ją się one nie jako nie­go­dzi­we ga­da­jące ma­łże, wil­ko­ła­ki czy ko­smi­ci, lecz jako lu­dzie o ułom­nych oso­bo­wo­ściach lub dziw­nych no­sach. Idee do­ty­czące no­wych, nie­spraw­dzo­nych do­tąd form or­ga­ni­za­cji spo­łecz­nej przed­sta­wia się w roz­mo­wach mi­ędzy po­sta­cia­mi, w dzien­ni­kach bądź mrzon­kach, za­miast je dra­ma­ty­zo­wać tak jak w uto­piach lub dys­to­piach. Głów­nych bo­ha­te­rów osa­dza się w prze­strze­ni spo­łecz­nej, przy­da­jąc im ro­dzi­ców i krew­nych, choć w chwi­li za­wi­ąza­nia ak­cji mogą oni być moc­no nie­za­do­wa­la­jący albo i nie­ży­wi. Owe głów­ne po­sta­cie nie zja­wia­ją się ni stąd, ni zo­wąd jako oso­by w pe­łni do­ro­słe, lecz wy­po­sa­żo­ne są w prze­szło­ść, we wła­sną hi­sto­rię. Ten ro­dzaj pro­zy zaj­mu­je się świa­do­mie prze­ży­wa­ną jawą, a je­śli ktoś w ta­kiej ksi­ążce ma się zmie­nić w sta­wo­no­ga, może mu się to przy­da­rzyć wy­łącz­nie w kosz­mar­nym śnie.

Ale pro­za li­te­rac­ka to nie­ko­niecz­nie po­wie­ść ro­zu­mia­na jako utwór ści­śle re­ali­stycz­ny. Utwór pro­za­tor­ski może za­wie­rać fik­cję, nie będąc po­wie­ścią. Wędrów­ka Piel­grzy­ma Joh­na Bu­ny­ana jest po­ema­tem pro­zą i opo­wia­da fik­cyj­ną hi­sto­rię, lecz w za­my­śle au­to­ra nie mia­ła być „po­wie­ścią”; w chwi­li jej pi­sa­nia ta ka­te­go­ria jesz­cze nie ist­nia­ła. Jest to ro­mans – opo­wie­ść o przy­go­dach bo­ha­te­ra – po­łączo­ny z ale­go­rią, przed­sta­wia­jącą ko­lej­ne eta­py w ży­ciu chrze­ści­ja­ni­na. (Jest to za­ra­zem je­den z utwo­rów pre­kur­sor­skich wo­bec fan­ta­sty­ki na­uko­wej, choć ten jego aspekt rzad­ko bywa do­strze­ga­ny). A oto kil­ka in­nych form pro­zy li­te­rac­kiej, nie­będących po­wie­ścia­mi wła­ści­wy­mi: pro­za kon­fe­syj­na; sym­po­zjum; sa­ty­ra me­nip­pej­ska albo ana­to­mia; i wresz­cie uto­pia wraz ze swo­ją złą bli­źniacz­ką dys­to­pią.

Na­tha­niel Haw­thor­ne ce­lo­wo na­zy­wał nie­któ­re swo­je utwo­ry ro­man­sa­mi, aby je od­ró­żnić od po­wie­ści. Być może szło mu o to, że w wi­ęk­szo­ści ro­man­sów sto­su­je się nie­co oczy­wist­sze sche­ma­ty niż te, któ­re do­strze­ga­no w po­wie­ściach: na przy­kład bo­ha­ter­ka jest blon­dyn­ką, a jej al­ter ego ma ciem­ne wło­sy. Fran­cu­zi okre­śla­ją opo­wia­da­nia dwo­ma ró­żny­mi sło­wa­mi – con­tes i no­uvel­les, czy­li „opo­wie­ści” oraz „no­wi­ny” – i jest to przy­dat­ne roz­ró­żnie­nie. Opo­wie­ść może być osa­dzo­na w do­wol­nej sce­ne­rii i si­ęgać tam, do­kąd po­wie­ści nie do­cie­ra­ją – do piw­nic i stry­chów umy­słu, gdzie po­sta­cie, któ­re w po­wie­ściach mają pra­wo się uka­zy­wać je­dy­nie jako sny i zwi­dy, ob­le­ka­ją się w uchwyt­ny kszta­łt i cho­dzą po zie­mi. Na­to­miast no­wi­na jest no­wi­ną o nas – wia­do­mo­ścią tak co­dzien­ną jak co­dzien­no­ść ży­cio­wa. Mogą w niej być krak­sy sa­mo­cho­do­we i ka­ta­stro­fy okrętów, ale ra­czej nie po­two­ry Fran­ken­ste­ina; chy­ba że ko­muś wśród co­dzien­no­ści ży­cia uda się ta­kie­go po­two­ra stwo­rzyć.

Ale no­wi­ny nie spro­wa­dza­ją się do bie­żących sen­sa­cji. Pro­za li­te­rac­ka może przy­nie­ść nam in­ne­go ro­dza­ju no­wi­nę; po­tra­fi opo­wia­dać o tym, co już mi­nio­ne i co wła­śnie mija, a ta­kże o tym, co do­pie­ro na­dej­dzie. Pi­sząc o przy­szło­ści, mo­żna upra­wiać ka­ta­stro­ficz­ne dzien­ni­kar­stwo, nie­gdyś na­zy­wa­ne pro­ro­ko­wa­niem, a dziś okre­śla­ne nie­kie­dy mia­nem agit­ki: za­gło­suj na tego skur­wie­la, zbu­duj tę tamę, zrzuć tę bom­bę, a roz­pęta się pie­kło, a co naj­mniej czy­ściec, czy­li za­cznie się uty­ski­wa­nie; po­nie­waż jed­nak aż na­zbyt często py­ta­no mnie: „skąd wie­dzia­łaś?”, spie­szę za­zna­czyć, że nie pa­ram się pro­roc­twa­mi, w ka­żdym ra­zie nie w do­słow­nym zna­cze­niu. Nikt nie zdo­ła prze­wi­dzieć przy­szło­ści. Za dużo w niej zmien­nych. W dzie­wi­ęt­na­stym wie­ku Ten­ny­son na­pi­sał po­emat Za­mek w Lock­sley, w któ­rym zda­je się prze­wi­dy­wać mi­ędzy in­ny­mi epo­kę sa­mo­lo­tów, za­wie­ra­jący taki oto wers: „I jam w przy­szło­ść się po­grążał, i jak oka si­ęgnie trud”[9]. W rze­czy­wi­sto­ści ni­ko­mu to się jed­nak nie uda. Mo­żna na­to­miast nur­ko­wać w te­ra­źniej­szo­ści, wy­ła­wia­jąc z niej ziar­na tego, co ma szan­sę stać się przy­szło­ścią. Jak po­wie­dział Wil­liam Gib­son, przy­szło­ść jest już z nami, tyle że nie­rów­no roz­dzie­lo­na. Mo­żna za­tem spoj­rzeć na ja­gnię i sfor­mu­ło­wać o nim taką na przy­kład hi­po­te­zę: „Je­że­li temu ja­gni­ęciu nie przy­tra­fi się po dro­dze nic nie­ocze­ki­wa­ne­go, będzie z nie­go za­pew­ne a) owca lub b) two­ja ko­la­cja”, lecz ra­czej nie c) ol­brzy­mi we­łni­sty po­twór, któ­ry zbu­rzy Nowy Jork.

Kto pi­sze o przy­szło­ści, ale nie upra­wia dzien­ni­kar­skie­go ja­sno­widz­twa, stwo­rzy za­pew­ne coś, co lu­dzie za­li­czą do fan­ta­sty­ki na­uko­wej albo be­le­try­sty­ki spe­ku­la­tyw­nej. Czym in­nym jest dla mnie ści­śle ro­zu­mia­na fan­ta­sty­ka na­uko­wa (czy­li ksi­ążki o rze­czach, któ­rych na ra­zie jesz­cze nie umie­my lub ni­g­dy nie mamy szans do­ko­nać, ta­kich jak prze­jście przez tu­nel cza­so­prze­strzen­ny do in­ne­go wszech­świa­ta), a czym in­nym be­le­try­sty­ka spe­ku­la­tyw­na, ta bo­wiem po­słu­gu­je się re­kwi­zy­ta­mi już te­raz mniej lub bar­dziej do­stęp­ny­mi (na przy­kład kar­ta­mi kre­dy­to­wy­mi), a jej ak­cja to­czy się na Zie­mi. Za­kres zna­cze­nio­wy tych dwóch okre­śleń jest jed­nak płyn­ny. Nie­któ­rzy uży­wa­ją ter­mi­nu „be­le­try­sty­ka spe­ku­la­tyw­na” jako pa­ra­so­la, pod któ­rym mie­ści się fan­ta­sty­ka na­uko­wa ra­zem z przy­le­gło­ścia­mi w ro­dza­ju fan­ta­sty­ki na­uko­wo-fan­ta­stycz­nej i tym po­dob­ny­mi, a inni na od­wrót – za­li­cza­ją be­le­try­sty­kę spe­ku­la­tyw­ną do fan­ta­sty­ki.

A oto skró­co­na li­sta rze­czy, któ­re są mo­żli­we w tego ro­dza­ju fa­bu­łach, a nie­wy­ko­nal­ne w po­wie­ściach de­fi­nio­wa­nych tak, jak za­zwy­czaj się je de­fi­niu­je:

• Ksi­ążki te mogą ba­dać skut­ki uży­cia no­wych, do­pie­ro pro­po­no­wa­nych tech­no­lo­gii, ro­bi­ąc to w spo­sób ob­ra­zo­wy, czy­li uka­zu­jąc je jako już go­to­we do za­sto­so­wa­nia.

• Mogą w spo­sób ob­ra­zo­wy ba­dać na­tu­rę i gra­ni­ce czło­wie­cze­ństwa, zdzie­ra­jąc z nie­go fa­sa­dę, na ile tyl­ko się da.

• Mogą ba­dać re­la­cję mi­ędzy czło­wie­kiem a wszech­świa­tem, ba­da­nia te zaś często wio­dą nas w stro­nę re­li­gii i ła­two łączą się z mi­to­lo­gią, choć w ra­mach kon­wen­cji re­ali­stycz­nych by­ło­by dla nich miej­sce je­dy­nie w roz­mo­wach, ma­rze­niach i mo­no­lo­gach.

• Mogą ba­dać pro­po­no­wa­ne zmia­ny or­ga­ni­za­cji spo­łe­cze­ństwa, po­ka­zu­jąc, jak wy­szli­by na tych zmia­nach lu­dzie ży­jący w ich za­si­ęgu, gdy­by­śmy je rze­czy­wi­ście wpro­wa­dzi­li. Stąd uto­pia i dys­to­pia.

• Mogą ba­dać re­jo­ny wy­obra­źni, śmia­ło wio­dąc nas tam, do­kąd ża­den czło­wiek jesz­cze nie zaj­rzał. Stąd stat­ki ko­smicz­ne; we­wnętrz­na prze­strzeń Fan­ta­stycz­nej pod­ró­ży; cy­ber­prze­strzen­ne wy­ciecz­ki Wil­lia­ma Gib­so­na; no i Ma­trix – na­wia­sem mó­wi­ąc: ro­mans przy­go­do­wy z sil­ną nutą chrze­ści­ja­ńskiej ale­go­rii, bli­żej przez to spo­krew­nio­ny z Wędrów­ką Piel­grzy­ma niż z Dumą i uprze­dze­niem.

Nie­je­den ko­men­ta­tor twier­dził już, ja­ko­by fan­ta­sty­ka na­uko­wa była for­mą, któ­rą przy­bra­ła teo­lo­gia nar­ra­cji po Raju utra­co­nym, i nie­wąt­pli­wie jest to praw­da. Skrzy­dla­tych istot nad­przy­ro­dzo­nych ani mó­wi­ących krze­wów ogni­stych ra­czej nie na­po­tka­my w po­wie­ści o ma­kle­rach gie­łdo­wych (chy­ba że za­ży­li oni spo­ro sub­stan­cji zmie­nia­jących stan umy­słu), lecz na pla­ne­cie X ta­kie mo­ty­wy nie będą ra­zić.

Sama na­pi­sa­łam dwie ksi­ążki fan­ta­stycz­no-na­uko­we lub, jak kto woli, spe­ku­la­tyw­nie be­le­try­stycz­ne: Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej tu­dzież Oryks i Der­ka­cza. Ko­men­ta­to­rzy, któ­rzy do­strze­gli ich wspól­ne ce­chy (żad­na nie jest po­wie­ścią w ro­zu­mie­niu Jane Au­sten i ak­cja obu to­czy się w przy­szło­ści), wrzu­ca­ją je do jed­nej szu­flad­ki, lecz w isto­cie nie są one po­dob­ne. Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej to kla­sycz­na dys­to­pia, przy­naj­mniej częścio­wo po­częta z du­cha Geo­r­ge’a Or­wel­la i Roku 1984 (zwłasz­cza epi­log). W au­dy­cji, któ­rą w czerw­cu 2003 na­gra­łam dla BBC z oka­zji set­nej rocz­ni­cy uro­dzin tego au­to­ra, po­wie­dzia­łam:

Or­wel­lo­wi wy­ty­ka­no roz­go­ry­cze­nie i pe­sy­mizm, bo rze­ko­mo po­zo­sta­wia nas z wi­zją przy­szło­ści, w któ­rej jed­nost­ka nie ma żad­nych szans, a bru­tal­ny to­ta­li­tar­ny bu­cior wszech­wład­nej Par­tii będzie dep­tał twarz ludz­ko­ści po wsze cza­sy.

Ale tej wi­zji Or­wel­la prze­czy ostat­ni roz­dział ksi­ążki – esej o no­wo­mo­wie, czy­li wy­pich­co­nym przez re­żim języ­ku, opar­tym na dwu­my­śle­niu. Cen­zu­ru­jąc wszyst­kie po­ten­cjal­nie kło­po­tli­we sło­wa (na przy­kład za­bro­nio­ne „zło” zo­sta­ło wy­ru­go­wa­ne przez „dwa­kroć-plus-nie­do­bro”) i od­wra­ca­jąc sens in­nych wy­ra­zów, żeby zna­czy­ły prze­ci­wie­ństwo tego co do­tych­czas (gmach, w któ­rym tor­tu­ru­je się lu­dzi, nosi na­zwę Mi­ni­ster­stwa Mi­ło­ści, a ten, gdzie nisz­czy się prze­szło­ść, stał się Mi­ni­ster­stwem In­for­ma­cji), wład­cy Lądo­wi­ska Pierw­sze­go pra­gną ca­łko­wi­cie unie­mo­żli­wić oby­wa­te­lom kla­row­ne my­śle­nie.

Esej o no­wo­mo­wie na­pi­sa­no jed­nak po­praw­ną an­gielsz­czy­zną w trze­ciej oso­bie cza­su prze­szłe­go, co może tyl­ko ozna­czać, że re­żim upa­dł, a język i in­dy­wi­du­al­no­ść prze­trwa­ły. Kto­kol­wiek bo­wiem jest au­to­rem ese­ju o no­wo­mo­wie, świat roku 1984 mu­siał tym­cza­sem się sko­ńczyć. Dla­te­go sądzę, że Or­well miał dużo wi­ęcej wia­ry w gi­ęt­ko­ść ludz­kie­go du­cha, niż za­zwy­czaj się przy­pusz­cza.

Bez­po­śred­nio wzo­ro­wa­łam się na Or­wel­lu znacz­nie pó­źniej – w praw­dzi­wym roku 1984, kie­dy za­częłam pi­sać nie­co od­mien­ną dys­to­pię, czy­li Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej[1*].

Wi­ęk­szo­ść dys­to­pii na­pi­sa­li mężczy­źni, przyj­mu­jąc męski punkt wi­dze­nia. Wy­stępu­jące w nich ko­bie­ty są bez­płcio­wy­mi au­to­ma­ta­mi albo bun­tow­nicz­ka­mi, któ­re rzu­ca­ją wy­zwa­nie pra­wom re­żi­mu do­ty­czącym płci. Gra­ją role ku­si­cie­lek i pró­bu­ją ma­mić męskich pro­ta­go­ni­stów, któ­rym zresz­tą bywa to miłe. Kimś ta­kim jest Ju­lia z Roku 1984, po­dob­nie jak ubra­na w je­dwab­ną kom­bi­na­cję Le­ni­na z No­we­go wspa­nia­łe­go świa­ta, ta od or­gii-po­rgii, uwo­dzi­ciel­ka Dzi­ku­sa, a ta­kże I-330, wy­wro­to­wa fem­me fa­ta­le z prze­ło­mo­wej i kla­sycz­nej już dziś ksi­ążki Jew­gie­ni­ja Za­mia­ti­na My, na­pi­sa­nej w 1924 roku. Chcia­łam się po­ku­sić o dys­to­pię opo­wie­dzia­ną z ko­bie­ce­go punk­tu wi­dze­nia – rzec by mo­żna: opis świa­ta we­dług Ju­lii. Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej nie sta­je się jed­nak za­raz przez to „dys­to­pią fe­mi­ni­stycz­ną”, a je­że­li, to tyl­ko o tyle, o ile do­pusz­cze­nie ko­bie­ty do gło­su i wy­po­sa­że­nie jej w ży­cie we­wnętrz­ne za­wsze wyda się „fe­mi­ni­stycz­ne” tym, któ­rzy uwa­ża­ją, że ani jed­no, ani dru­gie ko­bie­tom się nie na­le­ży.

Pod in­ny­mi względa­mi de­spo­tyzm, któ­ry opi­su­ję, nie ró­żni się od wszyst­kich praw­dzi­wych de­spo­ty­zmów i od wi­ęk­szo­ści zmy­ślo­nych. Na szczy­cie wła­dzy znaj­du­je się w nim po­tężna, choć nie­licz­na gru­pa, któ­ra rządzi – albo pró­bu­je rządzić – resz­tą spo­łe­cze­ństwa i za­gar­nia lwią część do­stęp­nych dóbr. Świ­niom w Fol­war­ku zwie­rzęcym do­sta­je się mle­ko i ja­błka, a eli­cie w Opo­wie­ści Pod­ręcz­nej – płod­ne ko­bie­ty. W mo­jej ksi­ążce prze­ciw­ko ty­ra­nii wy­stępu­je siła, w któ­rej sam Or­well – mimo swo­je­go prze­ko­na­nia, że do wal­ki z uci­skiem nie­zbęd­na jest or­ga­ni­za­cja po­li­tycz­na – za­wsze po­kła­dał wiel­ką na­dzie­ję, a mia­no­wi­cie zwy­kła ludz­ka przy­zwo­ito­ść tego wła­śnie ro­dza­ju, któ­ry wy­chwa­lał w ese­ju o Char­le­sie Dic­ken­sie.

Pe­wien frag­ment w ko­ńco­wej par­tii Opo­wie­ści Pod­ręcz­nej wie­le za­wdzi­ęcza Ro­ko­wi 1984. Mam na my­śli spra­woz­da­nie z sym­po­zjum, któ­re od­by­wa się kil­ka­set lat po opo­wie­dzia­nych wy­da­rze­niach, a w ra­por­cie tym za­mor­dy­stycz­ny ustrój, opi­sa­ny w po­wie­ści, jest już tyl­ko przed­mio­tem aka­de­mic­kiej ana­li­zy. Zbie­żno­ść z ese­jem Or­wel­la o no­wo­mo­wie po­win­na być dla ka­żde­go oczy­wi­sta.

Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej jest za­tem dys­to­pią. A Oryks i Der­kacz? Nie po­wie­dzia­ła­bym, że to kla­sycz­na dys­to­pia. Za­wie­ra co praw­da ele­men­ty dys­to­pij­ne, ale wła­ści­wie nie przed­sta­wia nam ogól­nej struk­tu­ry spo­łecz­nej opi­sy­wa­ne­go kra­ju; wi­dzi­my tyl­ko, jak w ni­szach tego spo­łe­cze­ństwa żyją głów­ne po­sta­cie. Je­dy­ny do­stęp­ny im ob­raz resz­ty świa­ta do­cie­ra do nich za po­śred­nic­twem te­le­wi­zji oraz in­ter­ne­tu i jest ocen­zu­ro­wa­ny, a tym sa­mym po­dej­rza­ny.

Oryks i Der­kacz jest we­dług mnie po­łącze­niem ro­man­su przy­go­do­we­go z sa­ty­rą me­nip­pej­ską – for­mą li­te­rac­ką, któ­ra zaj­mu­je się li­te­rac­ką ob­se­sją. Ka­te­go­rię tę re­pre­zen­tu­je część Pod­ró­ży Gu­li­we­ra opo­wia­da­jąca o La­pu­cie, czy­li la­ta­jącej wy­spie. Tu też na­le­żą roz­dzia­ły o In­sty­tu­cie Wat­so­na-Cric­ka z Oryks i Der­ka­cza. To, że La­pu­ta ni­g­dy nie ist­nia­ła i ist­nieć nie mo­gła (cho­ciaż Swift traf­nie prze­wi­dział ko­rzy­ści pły­nące z do­mi­na­cji w po­wie­trzu), a In­sty­tu­to­wi Wat­so­na-Cric­ka nie­wie­le bra­ku­je do tego, żeby stać się rze­czy­wi­sto­ścią, mało ma wspól­ne­go z ich funk­cją w ra­mach for­my li­te­rac­kiej.

Nie­któ­re po­sta­cie z Oryks i Der­ka­cza zo­sta­ły za­pro­jek­to­wa­ne gwo­li ulep­sze­nia za­sta­ne­go mo­de­lu, czy­li nas. Ka­żdy, kto zaj­mu­je się taką in­ży­nie­rią (a dziś już pra­wie mo­że­my pro­jek­to­wać lu­dzi), musi za­dać so­bie py­ta­nie: jak wiel­kie zmia­ny mo­żna wpro­wa­dzić? Któ­re ce­chy sta­no­wią rdzeń na­sze­go je­ste­stwa? Na czym po­le­ga czło­wie­cze­ństwo? „A czło­wiek? Niby wiem, że to ar­cy­dzie­ło”[10]. A sko­ro już sami mo­że­my je ob­ra­biać, co mu ode­tnie­my?

I tu wra­ca­my na wspo­mnia­ne już skrzy­żo­wa­nie dróg, na któ­rym na­uka spo­ty­ka się z fik­cją. „Czy od­rzu­ca pani na­ukę?” – py­ta­ją mnie cza­sem. Dziw­ne py­ta­nie. Od­rzu­cić na­ukę? Na rzecz i w prze­ci­wie­ństwie do cze­go? Gdy­by nie to, co na­zy­wa­my na­uką, wie­lu z nas uma­rło­by na ospę, że nie wspom­nę o gru­źli­cy. Wy­cho­wa­łam się wśród na­ukow­ców, znam ich oby­cza­je. Sama o mało nie zo­sta­łam uczo­ną i na pew­no wy­bra­ła­bym tę dro­gę, gdy­by nie uwio­dła mnie li­te­ra­tu­ra. Nie­któ­rzy z mo­ich naj­bli­ższych krew­nych są na­ukow­ca­mi. W ni­czym nie przy­po­mi­na­ją dok­to­ra Fran­ken­ste­ina.

Ale na­uka, jak już po­wie­dzia­łam, zaj­mu­je się wie­dzą. Na­to­miast li­te­ra­tu­rę za­prząta­ją uczu­cia. Na­uka jako taka nie jest oso­bą i nie ma wbu­do­wa­ne­go sys­te­mu za­sad mo­ral­nych, nie bar­dziej niż to­ster. Jest tyl­ko na­rzędziem prze­zna­czo­nym do za­spo­ka­ja­nia na­szych pra­gnień i do obro­ny przed tym, co nas prze­ra­ża, i tak jak ka­żde na­rzędzie może słu­żyć za­rów­no do­bru, jak i złu. Młot­ka da się użyć do bu­do­wy domu, lecz mo­żna nim też za­mor­do­wać sąsia­da. My, lu­dzie, za­wsze two­rzy­my na­rzędzia, któ­re po­ma­ga­ją nam osi­ągać upra­gnio­ne cele, a na­sze pra­gnie­nia nie zmie­nia­ją się od ty­si­ęcy lat, bo we­dle wszel­kich oznak na­tu­ra ludz­ka ta­kże po­zo­sta­je nie­zmien­na.

Skąd to wie­my? Mo­że­my czer­pać tę wie­dzę z mi­tów i le­gend. Mó­wią nam one, co i jak czu­je­my, a od uczuć za­le­żą na­sze pra­gnie­nia.

Cze­go za­tem pra­gnie­my? Po­dam nie­co przy­kła­dów. Chce­my mieć sa­kiew­kę za­wsze pe­łną zło­ta. Chce­my od­na­le­źć źró­dło, któ­re­go woda za­pew­nia wiecz­ną mło­do­ść. Chce­my fru­wać. Chce­my mieć stół, na któ­rym znaj­dzie się mnó­stwo pysz­nych po­traw, ile­kroć po­wie­my „sto­licz­ku, na­kryj się”, a po po­si­łku wszyst­ko samo się sprząt­nie. Chce­my mieć nie­wi­dzial­ną słu­żbę, któ­rej ni­g­dy nie będzie­my mu­sie­li pła­cić. Chce­my mieć sied­mio­mi­lo­we buty, któ­re po­zwo­lą nam bły­ska­wicz­nie wszędzie do­trzeć. Chce­my mieć czap­kę nie­wid­kę, żeby nie­po­strze­że­nie pod­glądać lu­dzi. Chce­my mieć broń, któ­ra ni­g­dy nie chy­bia celu i ca­łko­wi­cie uni­ce­stwi na­szych wro­gów. Chce­my ka­rać nie­spra­wie­dli­wo­ść. Pa­ła­my żądzą wła­dzy. Pra­gnie­my pod­niet i przy­gód, a za­ra­zem łak­nie­my bez­pie­cze­ństwa i spo­ko­ju. Chce­my być nie­śmier­tel­ni. Chce­my mieć mnó­stwo po­ci­ąga­jących sek­su­al­nie part­ne­rów. Chce­my, żeby ci, któ­rych ko­cha­my, od­wza­jem­nia­li to uczu­cie i byli nam wier­ni. Chce­my mieć ślicz­ne, in­te­li­gent­ne dzie­ci, któ­re oka­żą nam na­le­żny sza­cu­nek i nie roz­bi­ją sa­mo­cho­du. Chce­my żyć wśród mu­zy­ki, upoj­nych woni i pi­ęk­nych przed­mio­tów. Nie chce­my za­nad­to się zgrzać. Nie chce­my za­nad­to zmar­z­nąć. Chce­my ta­ńczyć. Chce­my pić na umór i nie mieć po­tem kaca. Chce­my roz­ma­wiać ze zwie­rzęta­mi. Chce­my bu­dzić za­zdro­ść. Chce­my być po­dob­ni bo­gom.

Pra­gnie­my mądro­ści. Pra­gnie­my na­dziei. Pra­gnie­my być do­brzy. I dla­te­go opo­wia­da­my so­bie cza­sem hi­sto­ryj­ki o mrocz­niej­szej stro­nie wszyst­kich na­szych in­nych pra­gnień.

Sys­tem kszta­łce­nia, któ­ry uczy nas tyl­ko tego, co do­ty­czy sa­mych na­szych na­rzędzi (ich wy­my­śla­nia i kon­stru­owa­nia, spo­so­bu uży­wa­nia i kon­ser­wa­cji), a po­mi­ja ich rolę jako urządzeń do za­spo­ka­ja­nia pra­gnień, jest w grun­cie rze­czy za­le­d­wie szko­łą na­pra­wy to­ste­rów. Na­wet naj­lep­szy na świe­cie maj­ster od opie­ka­czy stra­ci jed­nak po­sa­dę, je­że­li lu­dzie wy­kre­ślą grzan­ki ze śnia­da­nio­we­go ja­dło­spi­su. To, co przy­wy­kli­śmy na­zy­wać sztu­ką, nie jest tyl­ko ozdob­ną fal­ban­ką, lecz sa­mym sed­nem i ser­cem spra­wy, po­nie­waż do­ty­czy wła­śnie na­szych serc, a mo­to­rem na­szej tech­no­lo­gicz­nej po­my­sło­wo­ści są, oprócz umy­słów, ta­kże emo­cje. Spo­łe­cze­ństwo bez sztu­ki ży­ło­by tak, jak­by stłu­kło swo­je lu­stro i wy­ci­ęło so­bie ser­ce. Nie by­ło­by już ludz­kie w na­szym dzi­siej­szym ro­zu­mie­niu.

Jak już daw­no za­uwa­żył Wil­liam Bla­ke, świat na­pędza ludz­ka wy­obra­źnia. Po­cząt­ko­wo na­pędza­ła tyl­ko ten ludz­ki, nie­gdyś ma­le­ńki w po­rów­na­niu z ota­cza­jącym go świa­tem przy­ro­dy, ol­brzy­mim i po­tężnym. Dziś je­ste­śmy o krok od ca­łko­wi­te­go pa­no­wa­nia nad wszyst­kim oprócz po­go­dy. Ale na­szy­mi po­czy­na­nia­mi na­dal kie­ru­je ludz­ka wy­obra­źnia w ca­łej swo­jej ró­żno­rod­no­ści. Li­te­ra­tu­ra jest ze­wem czy też uze­wnętrz­nie­niem, wy­po­wie­dzią lub wy­po­ci­ną ludz­kiej wy­obra­źni. Wy­pusz­cza cie­ni­ste for­my my­śli i uczuć – nie­bo, pie­kło, po­two­ry, anio­ły i całą resz­tę – na świa­tło, dzi­ęki cze­mu mamy spo­sob­no­ść uwa­żnie im się przyj­rzeć i może le­piej zro­zu­mieć, kim je­ste­śmy, cze­go pra­gnie­my i gdzie są gra­ni­ce tych pra­gnień. Ro­zu­mie­nie wy­obra­źni jest już nie tyl­ko roz­ryw­ką czy na­wet obo­wi­ąz­kiem, lecz ta­kże ko­niecz­no­ścią, im bo­wiem do­kład­niej coś so­bie wy­obra­zi­my, tym ła­twiej będzie nam się z tym upo­rać.

Albo cho­ciaż spró­bo­wać. Za­wsze do­brze nam szło wy­pusz­cza­nie ko­tów z wor­ków, dżin­nów z bu­te­lek i plag z pusz­ki Pan­do­ry. Tyl­ko za­pędza­nie ich tam z po­wro­tem spra­wia nam trud­no­ści. Ale ka­żde z nas jest dziec­kiem opo­wie­ści. Może tym, co nas po­py­cha do przo­du i – a ja­kże – wy­ci­ąga z łó­żka, każe ze­jść na par­ter i czy­tać po­ran­ną ga­ze­tę, jest pro­ste py­ta­nie, wo­bec któ­re­go ka­żdy li­te­rat czy dzien­ni­karz (za­uwa­ży­li pa­ństwo to roz­ró­żnie­nie?) musi sta­wać w ka­żdej go­dzi­nie pi­sa­nia. Brzmi zaś ono:

Co będzie da­lej?

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

Przy­pi­sy

[1] Mar­ga­ret Atwo­od, Ru­cho­me cele, przeł. Agniesz­ka Po­koj­ska, Do­ro­ta Ko­now­roc­ka-Sawa, Ka­ta­rzy­na Ma­ka­ruk, Olga Dzie­dzic, Wie­sław Mar­cy­siak, Wiel­ka Li­te­ra, War­sza­wa 2021. (Wszyst­kie przy­pi­sy nu­me­rycz­ne po­cho­dzą od tłu­ma­czy; przy­pi­sy ozna­czo­ne gwiazd­ką po­cho­dzą od au­tor­ki).
[2] Mar­ga­ret Atwo­od, Ko­bie­ta do zje­dze­nia, przeł. Ma­łgo­rza­ta Go­lew­ska-Sta­fiej, Wiel­ka Li­te­ra, War­sza­wa 2022.
[3] Mar­ga­ret Atwo­od, Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej, przeł. Zo­fia Uhry­now­ska-Ha­nasz, Wiel­ka Li­te­ra, War­sza­wa 2020.
[4] Mar­ga­ret Atwo­od, Oryks i Der­kacz, przeł. Ma­łgo­rza­ta He­sko-Ko­ło­dzi­ńska, Pró­szy­ński i S-ka, War­sza­wa 2017.
[5] Mar­ga­ret Atwo­od, Dług. Roz­ra­chu­nek z ciem­ną stro­ną bo­gac­twa, przeł. To­masz Ma­cios, Znak, Kra­ków 2010.
[6] Mar­ga­ret Atwo­od, Mad­dAd­dam, przeł. To­masz Wi­lusz, Pró­szy­ński i S-ka, War­sza­wa 2017.
[7] Mar­ga­ret Atwo­od, Gra­ce i Gra­ce, przeł. Al­do­na Mo­żdży­ńska-Bia­ła, Pró­szy­ński i S-ka, War­sza­wa 1999.
[8] Mar­ga­ret Atwo­od, Te­sta­men­ty, przeł. Pa­weł Lip­szyc, Wiel­ka Li­te­ra, War­sza­wa 2020.
[9] Al­fred Ten­ny­son, Za­mek w Lock­sley, przeł. Jan Ka­spro­wicz, Ksi­ęgar­nia H. Al­ten­ber­ga, Lwów 1907, s. 349.
[10] Wil­liam Szek­spir, Ham­let, ksi­ążę Da­nii, akt II, sce­na 2, przeł. Sta­ni­sław Ba­ra­ńczak, W dro­dze, Po­znań 1994, s. 75.
[1*] Mar­ga­ret Atwo­od, Or­well and Me, „Gu­ar­dian”, 16 czerw­ca 2003.
Ty­tuł ory­gi­na­łuBUR­NING QU­ESTIONS
Tłu­ma­cze­niePrzed­mo­wa oraz części I–II – Mi­chał Kło­bu­kow­ski Części III–V, Po­dzi­ęko­wa­nia i Nota edy­tor­ska – To­masz Do­bro­goszcz
Pro­jekt okład­kiKa­ro­li­na Że­la­zi­ńska
Re­dak­tor pro­wa­dzącaMo­ni­ka Koch
Re­dak­cjaAnna Jut­ta-Wa­len­ko
Ko­rek­taAlek­san­dra Ku­bis Te­re­sa Zie­li­ńska
Co­py­ri­ght © O. W. Toad, ltd. 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion In­tro­duc­tion and Part I–II by Mi­chał Kło­bu­kow­ski, 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion Part III–V and Ack­now­led­ge­ments by To­masz Do­bro­goszcz, 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish edy­tion by Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o.,War­sza­wa 2022
ISBN 978-83-8032-816-7
Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o. ul. Ko­sia­rzy 37/53 02-953 War­sza­wa
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.