Wielki finał - Marek Migalski - ebook + książka

Wielki finał ebook

Marek Migalski

4,1

Opis

Wizja niedalekiej przyszłości (2025 rok), w której legalna będzie śmierć na życzenie. Eutanazja zatwierdzona europejskim prawem, realizowana w luksusowych ośrodkach na całym świecie. Brzmi niewiarygodnie? Czy proroczo? A może na europejskich salonach już żywo się o tym dyskutuje?

Marek Migalski w „Wielkim finale” podaje nam gotowe rozwiązanie problemu starzejącej się w ekspresowym tempie Europy. W jego wizji decyzję o śmierci może podjąć każdy, bez względu na wiek. Marek, główny bohater postanawia zakończyć swoje barwne i wielkoświatowe życie w wieku zaledwie  pięćdziesiąt lat. Na miejsce gdzie się to dokona  wybiera ekskluzywny ośrodek w Gambii. Życie na samym jego końcu sprawi mu jednak niespodziankę. Wodzony na pokuszenie przez piękną kobietę poddany zostanie próbie. A może to tylko fantasmagoria i od raz podjętej decyzji nie ma powrotu?

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 531

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (16 ocen)
6
6
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja: PIOTR JABŁOŃSKI
Korekty i łamanie: AGATA MOŚCICKA, biały-ogród.pl
Projekt okładki: B&G design, BEATA DŁUGOKIŃSKA, GRZEGORZ PUŻUK www.babaigrajek.pl
© Copyright for this edition by Od Deski Do Deski, Warszawa 2018 © Copyright for the text by Marek Migalski 2018
Wydanie I
ISBN 978-83-65157-73-7
Wydawnictwo OD DESKI DO DESKI Sp. z o.o. ul. Puławska 174/11, 02-670 Warszawaoddeskidodeski.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.
.
Czytelniku, korzystaj legalnie! Nad książką ciężko pracował autor i wiele innych osób. Uszanuj ich trud i korzystaj z książki w legalny sposób. Dzięki temu będziemy mogli sobie pozwolić, by przygotować dla Ciebie kolejne znakomite lektury.

Wszystkie postacie i wydarzenia przedstawione w książce Wielki finał są fikcyjne i są wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe.

PROLOG

Kierowca uprzejmie otworzył drzwi i Marek wysiadł z taksówki. Samochód, którym przywieziono go w nocy z lotniska w Bandżulu, bardziej przypominał wóz opancerzony niż zwykłą taryfę. I były ku temu powody. Gdy opuścili stolicę Gambii, wjechali na teren parku narodowego, który ze wszystkich stron otaczał hotel będący celem wyprawy Marka. Obszar zamieszkany był przez wszystkie niemal gatunki drapieżnych zwierząt, jakimi poszczycić się mogła Afryka. Właśnie dlatego taksówka wyglądała jak wojskowy jeep, a kierowca miał pod ręką karabin.

Kilka kilometrów przed hotelem zatrzymali się na chwilę w zupełnej dziczy. Taksówkarz skierował w prawo światło szperacza. Niespełna trzydzieści metrów od nich stado lwic rozszarpywało antylopę. Zwierzę musiało zginąć dopiero co, bo wciąż widać było jego tułów, a większość lwic nie miała okrwawionych pysków. Chwilę później do stada dołączył samiec i rykiem odgonił lwice. Oddaliły się, niezadowolone, ale tylko na dwa, najwyżej trzy metry.

Wtedy kierowca zwrócił szperacz lekko w bok i z mroku wyłonił się surrealistyczny na pozór obraz. W niewielkiej odległości od stada trzy lwiątka bawiły się małą antylopą, której matkę upolowały lwice.

– They are playing with her – oznajmił kierowca.

– Playing? – zapytał Marek.

– Yeah – potwierdził mężczyzna. – To learn hunting. And killing.

Marek zrozumiał, że lwiątka dostały małą antylopę jako zabawkę, by nauczyły się zabijać inne zwierzęta. Mordować, czyli żyć.

– Let’s go! – rzucił nieco za ostro.

Pół godziny później dotarli do hotelu. Otoczony z trzech stron wysoką siatką powstrzymującą dzikie zwierzęta i przylegający do Atlantyku, był bardziej rozległym kompleksem turystycznym niż zwykłym hotelem. Cztery osobne budynki i centralna recepcja sprawiały wrażenie idealnego miejsca wypoczynku. Nad wejściem do głównego holu widniał wielki, podświetlony na niebiesko napis „Great Final”. Marek pomyślał, że taka nazwa brzmi lepiej niż „ośrodek eutanazyjny”.

– Marketingowców mają świetnych, trzeba im to przyznać – mruknął pod nosem. – Oby i inni ich fachowcy byli równie dobrzy.

W recepcji czekały na niego drink powitalny oraz wilgotny ręcznik, którym od razu wytarł twarz.

– We are very happy, Mr Kastor, that you have chosen our hotel – oznajmił nienagannie ubrany recepcjonista. – Your room is ready.

Do apartamentu odprowadził go usłużny boj. Gdy weszli do środka i chłopak położył bagaże, Marek sięgnął do kieszeni po drobne. Dopiero wtedy zorientował się, że przecież nie ma pieniędzy. Ani w kieszeni, ani w portfelu, ani na koncie. I nigdy już ich mieć nie będzie.

– All is included, sir – rzekł jakby przepraszająco boj. – All.

Marek został sam. Było sporo po północy, postanowił więc wziąć prysznic i pójść spać. Podróż naprawdę go zmęczyła. Gdy położył głowę na poduszce, uświadomił sobie, że umrze za trzydzieści dni.

– To tylko nieco ponad siedemset godzin – powiedział do siebie i się uśmiechnął. – Siedemset godzin.

DZIEŃ PIERWSZY

5 GRUDNIA

Obudził się o ósmej, wszedł do łazienki i popatrzył w lustro.

– Siedemset godzin minus siedem – rzucił swemu odbiciu.

Wziął prysznic, ogolił się, włożył sportowe ubranie i postanowił pójść przed śniadaniem nad morze. Był zaskoczony klimatem. Myślał, że uderzy go fala gorąca, tymczasem powietrze było rześkie. Grudzień to pora sucha, więc najlepsza na pobyt w Gambii, tak przynajmniej zapewniano go w polskim biurze „Great Final”. I okazało się to prawdą.

Czyli wczorajszy chłodny wieczór i równie przyjemna noc to nie złudzenie – pomyślał.

Podobno ośrodek mógł pomieścić dwieście osób, ale nim doszedł do plaży, spotkał tylko sprzątaczkę, ogrodnika i siedzącą na tarasie swego apartamentu parę sześćdziesięciolatków ze Szwecji lub Norwegii. W każdym razie wyglądali na emerytów ze Skandynawii. Ukłonił się im, a oni jemu.

Plaża była pusta. Tylko po prawej stronie zobaczył w oddali jakąś postać, więc postanowił pójść w lewo. Ruszył dziarskim krokiem – wszak dopiero za kilkadziesiąt dni skończy pięćdziesiąt lat, więc sił mu nie brakowało.

W pewnym momencie, ku swemu zdziwieniu, zaczął truchtać, a potem biec. Szum oceanu, chłód powietrza, uginający się pod stopami piasek – wszystko to sprawiło mu przyjemność, której od dawna nie odczuwał.

A jednak życie czasami jest miłe – pomyślał. – Szkoda, że tak rzadko i że tak to zaskakuje.

Przebiegł około dwóch kilometrów, nim zwolnił. W pewnej odległości zamajaczyła przed nim jakaś budka czy domek. Kiedy Marek zbliżył się wystarczająco, zorientował się, że to posterunek z umundurowanym ochroniarzem. Na jego widok mężczyzna podniósł się i pozdrowił go. Za nim widniała wysoka siatka biegnąca z dżungli w głąb wody.

A więc nawet tu można się czuć bezpiecznie – zauważył z zadowoleniem. – Nieźle pomyślane i doinwestowane.

Poczuł, że wybór „Great Final” był dobrą decyzją. Może nawet najlepszą w jego życiu. „Bezpieczeństwo, komfort, intymność, profesjonalizm” – tak firma reklamowała się w Unii Europejskiej i trzeba przyznać, że na razie wszystko to potwierdzało. Zauważył, że siatka wchodzi do oceanu na jakieś sto metrów, po czym skręca w prawo i ciągnie się wzdłuż brzegu, wystając nieco nad powierzchnię wody.

– Sharks – powiedział ochroniarz, widząc jego wzrok.

– Aaa. Thanks – odparł Marek, po czym pożegnał się i ruszył biegiem w kierunku hotelu.

Gdy dotarł na miejsce, był na tyle spocony, że postanowił zanurzyć się w oceanie. Chłód wody był kolejną miłą niespodzianką.

To nie ta zupa, w którą latem zmieniało się morze w Meksyku, Tajlandii czy na Kubie – pomyślał. – Tu naprawdę przynosi ulgę.

Pływał nago. Po kwadransie wyszedł na brzeg i włożył ubranie na mokre ciało. Postanowił, że zanim pójdzie coś zjeść, wróci do pokoju, raz jeszcze weźmie prysznic i się przebierze. Nie chciał, by od pierwszego śniadania przylgnęła do niego łatka spoconego buraka z Europy Wschodniej.

Pół godziny później był już w restauracji. Z daleka dostrzegł ludzi, więc domyślił się, że tam właśnie musi być serwowane śniadanie. Zdziwił się jednak nieco, gdy okazało się, że w środku są zaledwie cztery osoby – jedna para oraz kobieta i mężczyzna siedzący przy osobnych stolikach. Popatrzył na zegarek – była dopiero 9.30. Czyżby spóźnił się na śniadanie? Wszyscy pozostali ludzie, których widział z daleka, należeli do obsługi. Podszedł do jednego z kelnerów i zapytał, czy nie jest już po śniadaniu.

– No, sir. We are open twenty four hours a day – odpowiedział uprzejmie ciemnoskóry mężczyzna. – Almost all our bars, clubs and restaurants are open twenty four hours a day.

Nieźle – pomyślał Marek. – Wszystko otwarte całą dobę. Pewnie po to, by ludzie nie musieli ciągle na siebie wpadać. Przecież nie przyjeżdżają tutaj, żeby nawiązywać znajomości. – Lekko się uśmiechnął. – Pełny profesjonalizm.

Podziękował kelnerowi i usiadł przy stoliku z widokiem na ocean.

Chwilę później inny kelner zjawił się, by przyjąć zamówienie. Okazało się, że od normalnych ośrodków wypoczynkowych różni „Great Final” także to, że nie ma w nim bufetu, a każde zamówienie jest przygotowywane indywidualnie.

– Could you give me the menu? – poprosił Marek.

– No, sir. We don’t have one. We’ll give you exactly what you want – odparł kelner, wprawiając go w niemałe zakłopotanie.

Czyli co? Po prostu mówi się kelnerowi, na co ma się ochotę, a on spełnia naszą zachciankę? – Prawie się roześmiał. – W porządku. Sprawdźmy naszego przyjaciela.

– I see. Then give me black caviar and champagne, please – zaordynował, bardziej, by sprawdzić, czy ten system działa, niż dlatego, że akurat miał ochotę na szampana i kawior.

– What kind of caviar would you like? And what kind of champagne? – zapytał kelner, niezrażony.

– It’s up to you – odparł Marek i dorzucił: – And Polish pierogi!

Kelner chyba docenił jego nieco kostyczne poczucie humoru, bo się uśmiechnął. Dwadzieścia minut później na stole znalazły się francuski szampan, rosyjska ikra i polskie pierogi. Wszystko w najlepszym gatunku, jeśli można to określenie odnieść także do pierogów, gdyż zwykłe połączenie ziemniaków z serem naprawdę trudno spieprzyć. Nawet Becia potrafiła je zrobić.

– Excellent – powiedział Marek, gdy kelner przyniósł później kawę i lody. – Really perfect.

– Thank you, sir – rzekł mężczyzna.

– I regret I can’t give you a tip – zażartował Marek.

Kelner tylko się uśmiechnął i ruszył do swoich obowiązków.

W restauracji oprócz Marka było w tej chwili jedynie dwóch gości. Zajęci śniadaniem, nie zwracali na niego uwagi. Na siebie zresztą też nie.

Nawiązywanie kontaktów chyba nie jest silną stroną tego ośrodka – pomyślał. – Na wieczorek zapoznawczy raczej nie ma tu co liczyć.

Po godzinie spędzonej w restauracji wrócił do apartamentu. Na stole leżała karteczka z informacją, że dyrektor ośrodka chciałby się z nim spotkać i zaprasza na kawę lub drinka na 12.00. Był także szczegółowy opis pozwalający trafić do jego biura.

Marek spojrzał na zegarek – była 10.45. Nie wiedząc, jak inaczej spędzić kilkadziesiąt minut, położył się na łóżku, włączył telewizor i zaczął oglądać japoński program kulinarny.

Kilka minut przed południem wyszedł z apartamentu i skierował się do głównego budynku, w którym mieściła się administracja. Gdy zameldował się w sekretariacie dyrektora, asystentka od razu weszła do gabinetu, by poinformować o tym swego belgijskiego szefa. Pojawił się niemal natychmiast – widocznie nie miał bardzo pilnych spraw. Najwyraźniej kierowanie idealnie działającym ośrodkiem nie nastręczało specjalnych kłopotów. To jakby pilnować szwajcarskiego zegarka.

– Bardzo się cieszę, że pana widzę, panie Kastor – prawie wykrzyknął po angielsku mężczyzna i szeroko rozłożył ramiona, jakby miał objąć Marka. Na szczęście skończyło się tylko na mocnym uścisku dłoni. – Nazywam się Patrick DeWael i zarządzam tym ośrodkiem. Mam taki zwyczaj, że witam się z każdym naszym gościem, ale pana szczególnie chciałem poznać. Wszak przez pięć lat mieszkał pan w moim pięknym kraju, nieprawdaż?

– Owszem – powiedział Marek, zastanawiając się, czy DeWael kpił, mówiąc o „pięknym kraju”, czy też jest jednym z tych durniów, którzy uważają swoją ojczyznę za najcudowniejszy zakątek świata hojnie opromieniony blaskiem Stwórcy. – Przed paru laty byłem europosłem. Ale to już historia.

– Historia czy nie, mamy coś wspólnego, nieprawdaż? – Dyrektor porozumiewawczo mrugnął do niego.

– W jakimś sensie – niechętnie odburknął Marek.

– Czego się pan napije? – Menedżer uśmiechnął się przymilnie.

– Jest południe, więc może... wódki.

– Wyborne! Wprost wyborne! – zawołał DeWael. – Muszę to zapamiętać. Pan jest bardzo dowcipny, panie pośle.

– Wolałbym, żeby mnie pan tak nie tytułował.

– Ależ oczywiście, ależ oczywiście – szybko zapewnił dyrektor. – Dyskrecja ponad wszystko.

– To nie jest kwestia dyskrecji. Po prostu w żaden sposób nie czuję się posłem, nawet byłym. Mam wręcz wrażenie, że to się nigdy nie wydarzyło – powiedział cicho Marek.

Belg był zwalistym, blisko dwumetrowym, brzuchatym mężczyzną. Najwidoczniej patriotyzm przejawiał się u niego nie tylko w bezwarunkowym umiłowaniu ojczystych ziem, ale także kuchni. Można było odnieść wrażenie, że od kołyski karmiony był frytkami i czekoladą, a pojony pszenicznym piwem. Nie mogło to pozostać bez wpływu na jego charakter. Był miłym facetem skorym do śmiechu i łatwo nawiązującym kontakty.

– To co? Na zdrowie, jak to mówicie w Polsce! – rzucił, napełniwszy kieliszki zmrożoną stolichną.

– Niech będzie na zdrowie – rzekł Marek. – Choć ono nie jest tu chyba najważniejsze.

– Otóż myli się pan, i to bardzo – gwałtownie zaoponował DeWael, wycierając usta. – Zdrowie jest najważniejsze, do samego wielkiego finału. Nie możemy pozwolić, by ludzie byli chorzy i zniedołężniali. To bardzo złe dla nich i dla innych.

– Myśli pan?

– Ależ oczywiście! – zawołał dyrektor i ciągnął z niesłabnącą emfazą: – Ludzkość musi być prężna i zdrowa, a nie ociężała i chora! Inaczej wszyscy zginiemy, nieprawdaż?!

To ostatnie „nieprawdaż” było nie tyle pytaniem, ile stanowczym stwierdzeniem. Najwyraźniej Belg miał to wszystko dobrze przemyślane, a podobną rozmowę przeprowadzał już setki, jeśli nie tysiące razy. Dyskusja z nim nie miała sensu, zwłaszcza że sprawa była niejako urzędowa. Marek postanowił więc zmienić temat i podpytać go o parę rzeczy.

– Niech mi pan opowie o ośrodku – poprosił.

– Z największą przyjemnością! To moja duma. Jestem tu szefem od początku, od samiusieńkiego. To ja odkupiłem go w 2020 roku od sieci Holiday Inn i zacząłem przystosowywać do naszych potrzeb. I to ja wpadłem na genialny, powiedzmy sobie szczerze, pomysł, by ośrodek otoczony był ze wszystkich stron parkiem narodowym. Dzięki temu nasi goście mają absolutny spokój i żyją w komforcie, a ich spokoju strzegą dzikie bestie!

DeWael zamilkł na moment, patrząc z błyskiem w oku na Marka, po czym wybuchnął śmiechem, od którego zatrząsł mu się opasły brzuch.

– Ile ja się, między nami mówiąc, nadawałem łapówek, żeby skłonić władze Gambii do stworzenia tu parku narodowego – kontynuował. – Ile to wymagało zachodu! Pan wie, co to za ludzie? Tylko by kradli i oszukiwali. Taka jest smutna prawda o tubylcach.

– Chyba nie tylko o tubylcach. O ludziach w ogóle. Także o nas – Marek przerwał mu nieco zaczepnie, ale z uśmiechem.

– Nie, nie. Nie ma pan racji – zaoponował dyrektor. – To zupełnie inna skala. Cywilizacyjna powiedziałbym.

– Czyli misja króla Leopolda nie powiodła się? Tyle pracy i ofiar na darmo?

– Racja, absolutna racja! – wykrzyknął Belg, nie dostrzegając chyba ironii ukrytej w słowach Marka. – Wszystko na darmo. Tyle ofiar i nic. Pewnych rzeczy nie da się zmienić. Trzeba po prostu do nich przywyknąć.

– Albo i nie.

– Tak czy inaczej, co się tu naharowałem, to moje – ciągnął niestrudzenie dyrektor. – Ale efekty są imponujące, nieprawdaż?

– Istotnie. Imponujący ośrodek – potwierdził poważnie Marek. – Ilu macie pensjonariuszy?

– Nie pensjonariuszy, tylko gości – zaprotestował DeWael. – Jesteście państwo naszymi gośćmi. A może nawet kimś więcej. W pewnym sensie wręcz rodziną. Wszak towarzyszymy wam w waszych ostatnich chwilach i dbamy o to, by były one jak najszczęśliwsze. Przekona się pan zresztą, że jesteśmy bezkonkurencyjni.

– Zwłaszcza tu – zauważył Kastor.

– Ależ z pana żartowniś. – Dyrektor się uśmiechnął. – Nie tylko tu, i pan świetnie o tym wie, bo przecież świadomie wybrał pan właśnie ten ośrodek, nieprawdaż?

– Oczywiście. Opinie o was na lastway.com nie pozostawiają wątpliwości, że jesteście jednymi z najlepszych. To chyba dochodowy biznes?

– Nie mogę mówić o szczegółach, ale na pewno właściciele sieci „Great Final” nie dopłacają do interesu – rzekł Belg z uśmiechem.

– Jak to się zaczęło? Cały ten biznes?

– No właściwie to... w Belgii – odparł DeWael. – W mojej pięknej Belgii! Jak pan wie, w 2019 roku najpierw Parlament Europejski, a potem Komisja Europejska zdecydowały o legalizacji eutanazji w całej Unii. Na początku kilka państw – Malta, Irlandia i pańska piękna Polska – sprzeciwiało się temu, ale po pewnym czasie względy ekonomiczne przeważyły. To nie była kwestia ideologii, ale raczej ekonomii właśnie. Oczywiście ideologia też odegrała swoją rolę, bo jednak powszechna stała się w pewnym momencie, oczywista dziś dla nas, opinia, że godna śmierć jest jednym z niezbywalnych praw człowieka. Tak jak prawo do godnego życia. Lecz ostatecznie, to jednak tylko moja opinia, zdecydowały argumenty ekonomiczne. Nawet w pańskiej ojczyźnie. Przy takiej strukturze demograficznej, gdzie mnóstwo było ludzi starych, a prawie nie rodziły się dzieci, i przy bezwzględnym zatrzymywaniu imigrantów na granicach Unii z obawy przed niekontrolowanym ich napływem eutanazja okazała się jedynym racjonalnym wyjściem. Europy nie stać było na utrzymywanie całych rzesz staruszków i zapewnianie im niezbędnych usług.

– Niepotrzebnie mi pan to wyjaśnia – przerwał mu niespiesznie Marek. – Ja to wszystko rozumiem i pamiętam. Pytałem raczej o to, jak to się stało, że ten biznes wyjazdowy tak pięknie się rozwinął. Przecież można było dokonywać eutanazji na miejscu, prawie bez kosztów.

– To prawda, ale proszę nie zapominać, że mamy tu do czynienia z ludźmi – odpowiedział dyrektor. – I to z ludźmi wolnymi, którzy mają swoje prawa. Nie można było ot, tak sobie wezwać tych wszystkich starców do szpitali i poddać eutanazji. Kilka państw tego próbowało, zwłaszcza Holandia i Czechy, lecz efekty były mizerne. Większość broniła się przed takim rozwiązaniem. Zaproponowano więc zabiegi u pacjentów. Wie pan, rodzina, pamiątki, ciepło domowe... Ale i tu odzew był nikły. Aż wreszcie nasi szefowie wpadli na pomysł, by połączyć egzotyczne wczasy z pięknym końcem!

– I to było to?

– Tak! – entuzjastycznie rzekł Belg. – Konieczność została połączona z przyjemnością. Wyjazd na kilka miesięcy do Azji czy Afryki to jednak nie to samo, co podróż autobusem miejskim do jakiegoś szpitala, by dać sobie zrobić śmiertelny zastrzyk, nieprawdaż? Konieczność ekonomiczna i osobista przyjemność. Zyskuje i społeczeństwo, i jednostka.

– Oraz takie firmy jak wasza – zauważył Marek sarkastycznie.

– Sytuacja win-win. – Dyrektor uśmiechnął się. – Nie ma przegranych, wszyscy wygrywają. Także państwa i ubezpieczyciele. Bo przecież to oni ponosili największe koszty utrzymania milionów europejskich emerytów i rencistów.

– To dlatego zaczęto robić wielkie akcje promocyjne takich firm jak „Great Final”? – zapytał Marek.

– Oczywiście – odparł DeWael. – I zdradzę panu pewną tajemnicę. Myśmy do tej kampanii marketingowej nie dopłacili ani jednego euro. Wyobraża pan to sobie? Ani jednego. Nasze usługi były reklamowane przez rządy i towarzystwa ubezpieczeniowe, bo to im najbardziej zależało na powodzeniu takich firm jak „Great Final”. Dlatego we wszystkich środkach masowego przekazu były obecne nasze oferty, a myśmy tylko spokojnie się temu przyglądali. I czekali na pierwszych klientów. Ci zresztą pojawili się bardzo szybko. Dobre, nieprawdaż?

– Istotnie – potwierdził Marek nie bez podziwu.

Do tej pory był pewien, że firmy eutanazyjne musiały włożyć mnóstwo forsy w rozreklamowanie swoich usług, a tu się okazało, że zrobili to za nie inni.

Niezły biznes – pomyślał.

Pożegnał się z DeWaelem i ruszył do drzwi.

– Gdyby miał pan jakieś pytania lub po prostu chciał pogadać, to zapraszam. Niech pan wpada, kiedy tylko będzie miał ochotę – powiedział sympatyczny Belg.

– Dziękuję, ale chyba nie będzie już okazji – odparł Marek.

– Niech pan nie dramatyzuje. To tylko śmierć. Głowa do góry i życzę pełnego wrażeń pobytu – rzekł dyrektor i miło się uśmiechnął.

Marek wrócił do siebie. Położył się, ale mniej więcej pół godziny później postanowił wyjść z apartamentu. Nie bardzo wiedział, dokąd pójść, więc wybrał najprostsze rozwiązanie – udał się do jednego z czterech barów. Oprócz nich, jak przeczytał w folderze reklamowym, ośrodek dysponował także czterema restauracjami: europejską, chińską, japońską i fusion. W przeciwieństwie do nich bary nie były jakoś wyspecjalizowane.

I słusznie – pomyślał. – Bar to bar. Ma być dużo alkoholu i muzyka. No i trochę ludzi, żeby jednak nie pić samotnie. Oraz wygadany barman, nieodłączny element każdej książkowej knajpki, choć w życiu nie spotkałem takiego, który wyszedłby poza zdawkowe odbieranie zamówień i oszukiwanie na drinkach.

– Skąd pisarze brali tych wszechwiedzących barmanów? – mruknął pod nosem. – Czyżby byli oni częścią nie realnego, lecz wymyślonego świata? Jak miłość i przyjaźń? Jakiś mądrala stworzył pewnie taką postać, bo była mu potrzebna w książce, a potem już tuziny takich jak on powtarzały ten motyw. Zupełnie jak z miłością i przyjaźnią – powtórzył, żeby wprawić się w dobry nastrój i mieć powód do gorzkiego uśmiechu.

Na terenie ośrodka znajdował się podobno jeszcze night-club, ale było zdecydowanie za wcześnie na sprawdzenie, czy to prawda.

Marek wszedł do baru „Ocean”, którego okna rzeczywiście wychodziły na Atlantyk. Usiadł i zamówił dżin z tonikiem. Nie brał żadnych leków przeciwko malarii, bo i po co, ale stwierdził, że mądrzy Angole nie bez powodu już dawno pili w tropikach właśnie dżin z tonikiem, więc poszedł w ich ślady.

Oni przyjeżdżali tu, by zabijać, a ja, by umrzeć. Oto różnica między Anglikami a Polakami. I różnica między wiekiem XIX a rokiem 2025 – pomyślał i wychylił szklaneczkę.

W barze był jeszcze jeden mężczyzna, ale Marek nie miał ochoty z nim rozmawiać. Tamten zresztą też nie przejawiał zainteresowania kontaktem ze światem. Po jakiejś godzinie facet wyszedł i Marek został w lokalu sam. Barman i kelnerka – on Murzyn, ona Azjatka – rozmawiali w drugim końcu sali. Z głośników płynęły piosenki Roxy Music, kiedyś jednego z jego ulubionych zespołów.

Czy oni mają jakieś moje dossier, że właśnie teraz to puścili? – zadał sobie pytanie, ale od razu uznał, że jest niemądre, bo przecież to było niemożliwe.

Nie miało to jednak znaczenia – czuł się naprawdę dobrze, temperatura w barze była idealna, nikogo innego w pobliżu nie widział, barman i kelnerka idealnie wykonywali swoje obowiązki, a alkohol zaczął krążyć w jego żyłach. Po drugim dżinie z tonikiem przerzucił się na inną wyspiarską specjalność – whisky. Wybrał dwudziestoczteroletnią, nieznaną mu wcześniej markę. Musiała być piekielnie droga, ale nie miało to już znaczenia.

All is included, sir – przypomniał sobie słowa boja hotelowego.

Przez kilka godzin niespiesznie wychylał kolejne szklaneczki whisky, patrzył na ocean i słuchał muzyki. Było mu coraz bardziej błogo. Zaczęło się zmierzchać, czyli musiała być siódma wieczór, gdy poczuł, że ma dość. Był zmęczony, ale było to zmęczenie słodkie, obezwładniające, jakie odczuwa się po dobrym seksie z bliską osobą. Przez chwilę rozważał, czy nie spauzować i nie dotrwać do otwarcia night-clubu, ale w końcu stwierdził, że jest wypompowany i pójdzie spać. Trudy podróży jednak dały mu się we znaki. Zamówił jeszcze tylko armaniak rocznik 1976, jego rocznik, wypił go duszkiem przy barze, ukłonił się barmanowi i kelnerce i ruszył do apartamentu. Nawet się nie wykąpał, tylko od razu zwalił się na łóżko. Nie był pijany. Był zmęczony. Bardzo zmęczony. Prawie od razu zasnął.

DZIEŃ DRUGI

6 GRUDNIA

Wstał przed siódmą. Chyba kilka minut wcześniej musiało zacząć świtać, bo na zewnątrz panowała charakterystyczna dla tej pory dnia stalowa szarówka.

Czyli musiałem spać prawie dwanaście godzin – pomyślał. – No ładnie.

Wziął szybki prysznic i ubrał się na sportowo. Nie zamierzał biegać, po prostu chciał się czuć swobodnie. Na śniadanie poszedł do europejskiej restauracji. Było tam trochę ludzi – kilkoro staruszków, w tym jedna para, a poza nimi osiem, może dziewięć osób mniej więcej w jego wieku.

– Jestem więc raczej banalny – mruknął, uśmiechając się do siebie. – Jak zawsze. Nawet na finiszu nie stać mnie na oryginalność.

Zjadł spore śniadanie, po prawdzie tak obfite, że sam się zdziwił. Przez całe życie nie objadał się – kiedyś, bo dbał o siebie, a w ostatnich kilku miesiącach... cóż, powód był inny. Nagłe zachłanność i obżarstwo wręcz go rozbawiły.

Żebym tylko nie zszedł tu z powodu wysokiego cholesterolu – zażartował w duchu. – DeWael byłby rozczarowany, nie mogąc popisywać się do końca swym profesjonalizmem.

Nie bardzo wiedział, co zrobić z tak wcześnie rozpoczętym dniem. Zastanawiał się, czy nie wrócić do apartamentu, ale w tym właśnie momencie przez okno restauracji zobaczył przy basenie parę czterdziestolatków grającą w karty.

W karty, kurwa?! – zdziwił się. – Za kilka tygodni, może nawet dni umrą, ale wolą grać w karty? Czy człowiek nawet w obliczu śmierci nie potrafi docenić życia?

Zawsze dziwił się ludziom oddającym się z pasją tego typu zajęciom. Domino, go, szachy czy inne gry strategiczne, karty albo rywalizacje komputerowe – wszystko to wydawało mu się jakąś aberracją. Przecież to zabijanie czasu, czyli... siebie. Sposób na to, by się nie nudzić, przeżyć do snu, zmarnować kolejny dzień. Taki sam stosunek miał do każdego prawie hobby. Zwłaszcza nie mógł patrzeć na kibiców, nawet tych prostodusznych kretynów przeżywających wzloty i upadki reprezentacji narodowej czy ukochanego klubu. Śledzących wyniki i pamiętających składy, włącznie z tymi sprzed lat. Jak można było tak nie szanować swojego życia, by żyć czyimś, niekiedy zresztą funkcjonującym dzięki oszustwu i ustawianiu meczów? Ale nawet jeśli rywalizacja była fair, to po kiego chuja zajmować się sportem lub czymś takim?!

Podszedł do pary przy basenie i kopnął stolik, przy którym siedziała. Ten przewrócił się gwałtownie, a większość talii poszybowała w powietrze, by wpaść do wody lub wylądować na płytkach. Mężczyzna i kobieta patrzyli na niego zdziwieni, trzymając pozostałe karty. Ludzie w restauracji, którzy wszystko widzieli, spoglądali obojętnie. Także kelnerzy nie wydawali się poruszeni.

– You are dying! – syknął Marek do pary. – Dying, do you understand?!

Mężczyzna pochylił się, by podnieść stolik, kobieta siedziała nieruchomo, ale bez strachu. Marek ruszył w kierunku plaży. Gdy już prawie na nią wchodził, odwrócił się i zobaczył, że para wróciła do gry. Poszedł w prawo.

Dotarł aż do siatki i budki ochroniarza, które znajdowały się, podobnie jak po przeciwnej stronie, jakieś trzy, cztery kilometry od głównego kompleksu „Great Final”. Chwilę odpoczął i ruszył z powrotem. Gdy był jakiś kilometr od ośrodka, a jego budynki stawały się coraz wyraźniejsze, zobaczył idącą w jego stronę kobietę. Miała około sześćdziesięciu lat, ostry wzrok i wciąż jeszcze piękne rysy. Zwrócił twarz w stronę oceanu, by minąć się z nią bez wymiany spojrzeń.

– Oni dziś kończą turnus – powiedziała po angielsku sekundę po tym, jak znalazła się za jego plecami.

– Co? – rzucił Marek odruchowo.

– Dzisiaj o osiemnastej kończą turnus – powtórzyła nieznajoma. – Za kilka godzin już ich nie będzie. Niepotrzebnie zepsułeś im ostatnie chwile życia, dupku.

– Nie chciałem, przepraszam – powiedział Marek, nie wiedząc, jak się zachować. Przystanął i spojrzał na kobietę.

– Właśnie tak zachowują się dupki. Nie wiedzą, że kogoś ranią, nie chcą tego, ale im się nie udaje, a potem stać ich tylko na idiotyczne „przepraszam” – stwierdziła sucho, lecz w jej głosie nie było gniewu czy złości.

– Marek jestem. – Wyciągnął do niej rękę.

– Dupek Marek – sprostowała i uśmiechnęła się smutno, ale uścisnęła mu dłoń.

– Naprawdę mi głupio – powiedział. – Sam nie wiem, co mi odbiło.

– W sumie to mam to gdzieś. Oni zresztą chyba też – zauważyła kobieta i jeszcze raz się uśmiechnęła. – Mam na imię Sofia.

– Jesteś Włoszką? Hiszpanką?

– Wenecjanką – odparła. – Nigdy nie czułam się Włoszką. A ty pewnie jesteś Rosjaninem albo Polakiem. Tylko wy potraficie być tak żenująco pretensjonalni.

– Tak, pochodzę z Polski – przyznał Marek. – Choć jak ty nigdy nie czułaś się Włoszką, tak ja nigdy nie czułem się do końca Polakiem. Ale my, Słowianie, rzeczywiście bywamy nieznośnie egzaltowani.

– To nawet urocze – zauważyła Sofia. – W sumie jednak bardzo niemęskie. I strasznie męczące.

Przez chwilę stali, patrząc na ocean.

– Usiądziemy? – zaproponował Kastor i wskazał miejsce pod palmami na skraju plaży.

– Chętnie.

Gdy usiedli, znowu jej się przyjrzał, tym razem z bliska. Kiedyś, może zresztą jeszcze nie tak dawno, musiała być naprawdę piękna. Jej rysy pozostały szlachetne, choć widać było, że czas jest jej wrogiem.

– Nie patrz tak na mnie – wybiła go z lekkiego letargu. – Wiem, jak wyglądam.

– Przepraszam – powiedział Marek – ale przyłapałaś mnie na myśleniu o tym, jak jesteś piękna.

– Byłam – poprawiła go. – Byłam.

– Nie, wciąż jesteś – zaprzeczył nieco zbyt gwałtownie.

– Przespałbyś się ze mną? – rzuciła Sofia, jakby od dawna trzymała to pytanie w zanadrzu.

– Słuchaj, ja właściwie... – zaczął nieskładnie Marek.

– Widzisz – przerwała mu – dwadzieścia lat temu nie zdążyłabym dokończyć, a już byś na mnie leżał. Jeszcze dziesięć lat temu byłbyś na tyle szarmancki, by mnie w tym momencie pocałować. Ale teraz po prostu się mnie brzydzisz. Więc przestań pieprzyć i gapić się na mnie.

Marek pochylił się ku jej szyi. Zauważyła ten ruch i gwałtownie się odsunęła.

– Nie bądź śmieszny! – krzyknęła. – Nie bądź, kurwa, śmieszny. Nie potrzebuję twojej litości.

– Przepraszam – wydusił z siebie Marek.

– Znowu to „przepraszam” – powiedziała rozżalona. – Nie zachowuj się jak idiota, to nie będziesz wciąż musiał przepraszać. Wiem, jak wyglądam. Nie musisz mnie oszukiwać. Myślisz, że dlaczego tu jestem?

– Z powodu wyglądu?

– Tak. Wyobraź sobie, że tak – odparła. – Mogłam albo ciągle jeździć do chirurgów plastycznych, albo raz przyjechać tutaj.

– Postanowiłaś poddać się eutanazji, bo nie wyglądasz tak jak przed dwudziestoma laty? – zdziwił się Marek. – Chcesz umrzeć z powodu zmarszczek? Nie obraź się, ale to śmieszne.

– Nie obraź się, ale to ty jesteś śmieszny – powiedziała bez złości Sofia. – Jak każdy facet. Wy tego nie rozumiecie. Wam zmarszczki nie szkodzą. Tacy dojrzali się dzięki nim stajecie. Tacy sexy. A dla nas każda zmarszczka to esemes wysłany przez śmierć. My, kobiety, tak właśnie je odczytujemy.

– Ale przecież wciąż jesteś piękna.

– Byłam, Marku, byłam – stwierdziła. – I może właśnie to jest problem. Gdybym całe życie wyglądała tak jak większość kobiet, może zaakceptowałabym fakt, że dziś mężczyźni się za mną nie oglądają i że jeśli chcę się kochać, muszę znaleźć żigolaka. Ale dawniej tak nie było.

Marek milczał.

– Było zupełnie inaczej – kontynuowała wenecjanka. – Nie masz pojęcia, jaka byłam piękna. Od samego dzieciństwa. Już w szkole chłopcy uganiali się za mną i nawet część nauczycieli nie potrafiła ukryć swego zainteresowania. Wiesz, żadnych ekscesów czy jakichś brzydkich rzeczy. Po prostu gapili się na mnie, a ja to widziałam i sprawiało mi to przyjemność. No i nauczyłam się to wykorzystywać. – Uśmiechnęła się do siebie.

Przez chwilę pod palmami słychać było tylko szum oceanu i szelest sypkiego piasku na plaży.

– I tak zostało – odezwała się w końcu. – W szkole dostawałam dobre oceny, bo nauczyciele byli mną oczarowani. Tak samo było na studiach. Wystarczyło, że rozpuściłam włosy i włożyłam wydekoltowaną sukienkę, a wykładowcy zaczynali mieć maślane oczy. Na dyskotekach i w klubach nie podpierałam ścian, wierz mi. – Roześmiała się i popatrzyła na Marka.

– Wierzę – odpowiedział z uśmiechem.

– Nie byłam specjalnie mądra – ciągnęła. – Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiał: nie byłam głupią kobietą, ale naprawdę trudno byłoby mnie nazwać wybitnie inteligentną i mądrą. Lecz wystarczyło, że zrobiłam się na bóstwo, a osiągałam to, co chciałam. Inne dziewczyny miały jakieś zalety, nie wiem, spryt, pracowitość, zaradność, dobroć. Ja miałam ciało i twarz i dzięki nim bez problemu dostawałam to, o co one musiały zawzięcie walczyć. Nie byłam łatwa, nie myśl tak. Jednak umiejętnie wykorzystywałam swój sex appeal.

– Miałaś męża?

– No jasne. A konkretnie trzech. – Sofia zaśmiała się. – Kobieta nie może być sama, bo bez faceta dziwaczeje. A poza tym, co ja miałam zrobić ze swoim sex appealem? Musiałam zainwestować w dobre małżeństwo.

– Trzy razy? – rzucił ironicznie Marek.

– To nie było z wyrachowania, wierz mi – odpowiedziała. – Pierwszego męża poznałam jeszcze na studiach, pobraliśmy się, gdy mieliśmy dwadzieścia trzy lata, smarkacze prawie. Był utalentowanym naukowcem, ale po kilku latach przestało nam się układać. Trochę go zdradzałam, choć nie na tyle często, by odejść, i nie na tyle ostentacyjnie, by się domyślił. Jednak wtedy poznałam drugiego męża. Był właścicielem dużej firmy i bardzo zabawnym facetem. Miał szesnaście lat więcej ode mnie, ale świetnie się trzymał. Z nim przeżyłam najbardziej intensywny i szalony okres w życiu. Dużo podróżowaliśmy i swingowaliśmy. Zwariowany, wspaniały czas.

– No i?

– Po jedenastu latach zostawił mnie dla młodszej. – Uśmiechnęła się gorzko. – Bardzo bolało. Byłam już wówczas po czterdziestce, a ona miała dwadzieścia trzy lata, jak ja, gdy pierwszy raz wychodziłam za mąż. Stefano, bo tak miał na imię mój drugi mąż, zachował się przyzwoicie: nie zostawił mnie bez środków do życia. Mogłam się bez trudu utrzymać. Rozumiesz chyba, że o pracy nie myślałam.

– Uhm – mruknął Marek.

– I wtedy zaczął się dla mnie trudny czas. Wciąż byłam atrakcyjna, miałam pieniądze, by o siebie zadbać, i dużo wolnego czasu. Ale nie wyobrażałam sobie, że do końca życia będę sama. Zaliczyłam kilka romansów, jeden nawet z facetem młodszym ode mnie o piętnaście lat, lecz wszystkie bez szans na coś poważnego. No i wtedy pojawił się André, mój trzeci mąż. Miał sześćdziesiąt jeden lat, choć nie wyglądał na tyle. Wiesz chyba, że Włosi potrafią o siebie zadbać?

– Zwłaszcza bogaci.

– O tak! – Sofia roześmiała się. – Zwłaszcza oni. A André nie należał do biednych, jak się zapewne domyślasz. – Puściła oko do Marka. – Można wręcz powiedzieć, że był obrzydliwie bogaty. Wyszłam za niego bez wahania. Był dobrym i czułym człowiekiem i bawiliśmy się razem doskonale, choć raczej nie o seks tu chodziło. Mnie już wtedy nie był za bardzo potrzebny. Wystarczała mi jego miłość i ten żar w oczach, gdy na mnie patrzył. To było naprawdę udane małżeństwo, oparte na przyjaźni i zrozumieniu. Pięknie się razem starzeliśmy.

– André nie żyje?

– Tak, umarł w zeszłym roku. Na raka prostaty. Czyż można banalniej?

– Każda śmierć jest banalna.

– Albo wyjątkowa – powiedziała wenecjanka. – Zostałam sama. André miał jeszcze córkę z poprzedniego małżeństwa. Podzielił majątek równo między nas. Miałam więc z czego żyć, nawet gdybym chciała żyć trzysta lat...

– Ale nie chcesz – rzekł Marek.

– Nie, nie chcę – potwierdziła Sofia. – Tak naprawdę – spojrzała na zegarek – chcę żyć jeszcze dziesięć dni.

– Dlaczego?

– Co „dlaczego”? – odpowiedziała pytaniem. – Dlaczego nie chcę dalej żyć? Bo nie chcę być staruszką, rozumiesz? Nie chcę patrzeć, jak ciało, które dało mi trzech mężów, wspaniałe życie i mnóstwo rozkoszy, umiera. Ono było mną, bo to nie ja miałam ciało, lecz ciało miało mnie. A teraz nie zamierzam pozwolić mu więdnąć. Nigdy nie będę suchą jak wiór staruszką. Nie pozwolę, by moje piersi były jak zużyte kondomy, oczy zaszły bielmem, a skóra na dłoniach przypominała ciało salamandry. Moje ciało było moją świątynią. Nie zgadzam się na jego powolną degradację. Sama je zniszczę, teraz, gdy zachowało jeszcze resztki świetności.

Sofia umilkła, a Marek nie miał już ochoty rozmawiać. Spędzili jednak razem jeszcze kilka godzin na piasku, patrząc na ocean. Gdy zaczęło się zmierzchać, wrócili do ośrodka. Pod apartamentem Marek chwycił jej dłoń, przytrzymał i musnął ją wargami. A potem uniósł głowę i delikatnie pocałował Sofię w usta.

Nie odsunęła się. Stała nieruchomo.

– Grazie – powiedziała z uśmiechem i pogładziła go po twarzy, nim odwróciła się ku drzwiom.

DZIEŃ TRZECI

7 GRUDNIA

Przebudził się w środku nocy. Spojrzał na zegarek – była 1.34. Uświadomił sobie, że poszedł spać bardzo wcześnie, zaledwie godzinę czy dwie po zachodzie słońca, nie mógł się więc dziwić, że obudził się o tej porze. Chwilę powiercił się w łóżku, ale zrozumiał, że już nie zaśnie. Wtedy przypomniał sobie, że restauracje i bary w ośrodku pracują całą dobę. Szybko się ubrał i wyszedł z apartamentu.

Okazało się jednak, że nie wszystko na terenie „Great Final” jest otwarte, ale czynne były night-club, dwa bary i chińska restauracja.

Kitajcy mają jet lag? – Uśmiechnął się. – A może Chińczyk ma otwarte, bo można do tego żarcia dodać wszystko, czego goście nie zjedli w ciągu dnia? Zwłaszcza jak się to doprawi pikantnymi sosami.

Na tańce w night-clubie nie miał ochoty, więc minął go, tak jak wcześniej chińską restaurację. Wszedł do baru „Nostalgy” i zamówił słodkiego drinka. Rozejrzał się po sali – w sumie było najwyżej dziesięć osób i wszystkie, oprócz dwóch par, siedziały samotnie. Szybko wypił i zamówił ponownie, tym razem wódkę z sokiem porzeczkowym.

Po chwili poczuł, że alkohol rozkosznie rozchodzi się po ciele. Nie chcąc, by ten efekt przeminął, poprosił barmankę o podwójną wódkę. Zaczynało mu być miło i nagle zorientował się, że narasta w nim podniecenie. Broń Boże na widok innych gości – była to behawioralna reakcja organizmu na alkohol. Synapsy w jego mózgu tworzyły asocjacje między wódką a seksem.

Ludzie to psy Pawłowa – pomyślał. – Niby zdobywcy kosmosu i autorzy poematów miłosnych, a jednak psy Pawłowa. Cudowne prymitywne organizmy, które ubzdurały sobie, że są czymś lepszym niż ich domowe zwierzęta.

W tym momencie przypomniał sobie, że tak naprawdę nie lubi alkoholu. Nie żeby nie tolerował jego smaku. Co to, to nie. Uwielbiał mocne alkohole, a piwem i winem też nie gardził. Doceniał również ich działanie – te nagłe stany euforii, godziny spędzane ze znajomymi na śmianiu się nie wiadomo z czego, miłe uczucie błogości, gdy człek walił się prawie nieprzytomny do łóżka. Nie lubił alkoholu za to, co wyprawiał z ludźmi. Ile związków i małżeństw rozpadło się tylko dlatego, że on czy ona nie potrafili okiełznać chuci po wypiciu jednego kieliszka za dużo. Ilu ludzi straciło życie, bo pijany debil wjechał w nich swoim poskładanym w Niemczech przerdzewiałym golfem. Ilu wyzionęło ducha, bo jakiś najebany sołdat przesadził z gorzałką.

„Wyzionąć ducha” – pomyślał. – Co to, kurwa, jest? Duch wychodzący przez usta? Jak to sobie ci pieprzeni teiści wyobrażają?

Zaczynał filozofować i bawić się słowami, więc był już pewien, że alkohol pracuje ostro w jego żyłach. Jeszcze dobitniejszym tego dowodem było podniecenie, które zauważył kilka minut wcześniej, a które nie mijało. Zaraz, przecież znalazł w intranecie zakładkę „Girls & Boys”! Zamówił jeszcze jedną wódkę z sokiem, wziął szklaneczkę i wrócił do apartamentu. Odpalił komputer i zalogował się w sieci ośrodka.

W zakładce znalazł profile dwudziestu pięciu dziewczyn i dziesięciu chłopców, którzy świadczyli – jak to określono – „usługi towarzyskie” dla gości „Great Final”.

Dwadzieścia pięć dziewczyn i tylko dziesięciu facetów? – pomyślał. – Nawet tu dyskryminują kobiety. W czym gorsze są tutejsze staruszki od staruszków, że mogą się zabawiać tylko z dziesiątką chłopców? Jak Unia może pozwalać na takie nierówne traktowanie?

Przejrzał profile dziewczyn. Najwięcej było Rosjanek i Ukrainek, były też Tajki, Chinki, Japonki i kobiety z Ameryki Południowej, a po jednej reprezentantce miały Niemcy (zdziwienie), Wielka Brytania (jeszcze większe zdziwienie), Czechy i Polska. Brawo! Nawet tu dotarły nasze rodaczki z misją uszczęśliwiania siebie i świata. Musiał przyznać, że wszystkie dziewczyny są naprawdę ładne, a niektóre po prostu piękne. Ich zdjęcia były dyskretne, jedynie lekko erotyczne, ale nie pozostawiały wątpliwości co do charakteru świadczonych usług.

Marek dłuższą chwilę zastanawiał się, którą wybrać. Jego pakiet obejmował dwie godziny dziennie „w towarzystwie naszych asystentek socjalnych”, jak to zostało ujęte w folderze reklamowym. Plus jedno dwugodzinne spotkanie jako bonus powitalny. Wahał się między Roksaną z Rosji a Leną z Odessy – poza nimi w tym momencie dostępne były jeszcze tylko Niemka, jedna z Tajek i Brazylijka. Ostatecznie zdecydował się na Rosjankę. Zamówił ją w systemie i otrzymał odpowiedź, że jego prośbę odnotowano, a Roksana będzie u niego „in few minutes”.

All is included, sir – przypomniał sobie.

Poszedł do łazienki i wziął chłodny prysznic, a po powrocie do pokoju wyjął jeszcze z barku buteleczkę stolichnej.

– Zdorowje, towariszczi! – wzniósł po rosyjsku toast do lustra. – Za pobiedu! Urrraaa!

Dosłownie w tym momencie usłyszał pukanie. Podszedł do drzwi i otworzył. Na korytarzu stała Roksana. Była naprawdę piękna – wysoka, długonoga, o blond włosach i niebieskich oczach. Archetyp Rosjanki.

DeWael to jednak profesjonalista – pomyślał Marek. – Niczego nie zostawia przypadkowi, wszystko musi być tip-top. Naprawdę nie można się dziwić entuzjastycznym recenzjom na lastway.com.

– Wy goworitie po ruski? – zapytała Roksana, gdy już weszła. Widocznie musiała słyszeć przez drzwi, jak gadał do siebie przed lustrem.

– Niemnożka – odparł. – Rozmawiajmy po angielsku, okay?

– Okiej – rzuciła. – So blow job, handjob or full sex?

– All of it.

Marek położył się wygodnie na łóżku, a Rosjanka zaczęła się powoli rozbierać. Była po prostu zjawiskowa. Poczuł silną erekcję, nawet zbyt silną jak na ilość alkoholu, którą w siebie wlał.

– To jak? – zapytała, kiedy położyła się obok niego. – Od czego zaczynamy?

– Po bożemu – odpowiedział. – Od loda.

Roksana spojrzała na jego nabrzmiałego już penisa, zeszła niżej i zaczęła go na przemian pieścić językiem i zmysłowo ssać.

– A prezerwatywa? – zapytał Marek odruchowo.

– Boisz się, że umrzesz na AIDS? – Zaśmiała się głośno. – Po prostu się zrelaksuj. Będzie ci dobrze. Zobaczysz.

Gdy po prawie dwóch godzinach się żegnali, Marek odprowadził ją do drzwi i pocałował.

– Dżentelmen – powiedziała zalotnie.

– Tylko na pierwszej randce – zażartował. – Bardzo ci dziękuję. To było naprawdę wspaniałe przeżycie.

– Miło słyszeć – odparła Roksana. – Jeśli to nie kłopot, zaznacz to na moim profilu. Od opinii gości uzależniona jest moja pensja. Ale nie musisz tego robić, nie ma takiego obowiązku.

Gdy wyszła, Marek od razu zasiadł do komputera. Wystawił dziewczynie najwyższe noty w kategoriach: higiena, uprzejmość, ciało, usługa, zaangażowanie i punktualność. Jedynie w ostatniej rubryce – ogólne wrażenie – nie dał jej dziesiątki, lecz ósemkę. Sam nie wiedział dlaczego – po prostu tak czuł. Na koniec życia postanowił być szczery i sprawiedliwy.

Kiedy skończył, było po szóstej. Czuł się błogo utrudzony. Położył się do łóżka i bardzo szybko zasnął.

Obudził się po południu. Z przyjemnością wspomniał nocną wizytę Roksany i postanowił odtąd każdego dnia wykorzystywać przysługujący mu limit wizyt „asystentek socjalnych”. Jego pakiet nie był najbardziej luksusowy, więc ograniczał się do dwóch godzin na dobę. Pakiety VIP obejmowały całodniową i całonocną obecność wybranych dziewczyn i chłopców, ale takie mieli tylko ci, którzy postanowili przyjechać do ośrodka zaraz po przejściu na emeryturę.

Długość wizyty i rodzaj usług w ośrodkach „Great Final” uzależnione były od tego, w jakim wieku i z jakim kapitałem się do nich przyjeżdżało. Najdłużej, bo sześć miesięcy, mogli korzystać z nich ci, którzy właśnie skończyli pracować. Świeżo upieczeni emeryci zgromadzili na swoich kontach najwięcej środków i jeszcze nie zaczęli ich konsumować, więc w całości mogły być przeznaczone na opłacenie pobytu. Wszyscy na tym zyskiwali – budżety państw, bo wciąż dopłacały do systemów emerytalnych, towarzystwa ubezpieczeniowe, bo miały pewność, że klient nie będzie żył dziewięćdziesiąt lat i nie przeje zgromadzonych składek, i sieć „Great Final”, bo choć gościła takiego człowieka aż pół roku, dostawała część jego majątku od ubezpieczyciela.

Mimo wszystko jednak Marek miał wcale wypasiony pakiet. Nie, nie był stary – nie ukończył jeszcze przecież pięćdziesięciu lat – ale oddał ubezpieczycielowi część pokaźnego majątku, który zgromadził jako europoseł. W zamian za mieszkanie przepisane na firmę asekuracyjną wydłużył swój pobyt w ośrodku do miesiąca i zapewnił sobie korzystanie ze wszystkich prawie udogodnień. Stąd klasa biznes w samolocie, którym dotarł do Bandżulu, i dostęp do „usług towarzyskich”, choć ograniczony do dwóch godzin na dobę.

Ile można dziennie ruchać? – pytał sam siebie, gdy przed kilkunastoma dniami konfigurował swój pakiet. – Dwie godziny będą w sam raz. Poza tym nie wiem, czy w ogóle z tego skorzystam.

Wykąpał się i ubrał, po czym poszedł coś zjeść. Pora była już obiadowa, więc zdecydował się na restaurację fusion – cokolwiek to miało znaczyć. Na miejscu okazało się, że serwują w niej po prostu dania, które nie pochodzą z kuchni chińskiej, japońskiej lub europejskiej. Wybór był ogromny. Od razu wyeliminował kuchnię indyjską. Odkąd był w New Delhi i zatruł się tak, że przez tydzień nie wychodził z ubikacji, miał do niej awersję. Poza tym nie lubił Hindusów z ich podziałami kastowymi, gloryfikacją przemocy, akceptacją cierpienia i obcą estetyką. Przypominali mu Cyganów, co podobno dawało się nawet jakoś uzasadnić historycznie. Nie znosił ich jaskrawych strojów, ostrych przypraw i bezceremonialnego przepychania się – nawet na elitarnych rautach. Tylko Rosjanie potrafili być brutalniejsi i bardziej chamscy.

Postanowił, że zje coś meksykańskiego. Prostackie żarcie oparte na fasoli, cywilizacja pierdu. Był w nastroju, można by rzec, prostolinijnym, więc uznał, że danie meksykańskie, ze swoją wulgarnością i dosłownością, idealnie będzie do niego pasować. W myślach bawił się tą paralelą między jedzeniem a stanem duszy.

Kilku starożytnych filozofów byłoby zapewne ze mnie dumnych. Jednia – pomyślał.

Czekając na danie i popijając szczynowate meksykańskie piwo, obserwował gości. Kilkanaście osób w ciszy jadło lub po prostu siedziało przy stolikach, racząc się alkoholem. W pewnym momencie zatrzymał wzrok na śniadym, krępym, kruczowłosym mężczyźnie. Musiał być mniej więcej w jego wieku. Wyglądał na Hiszpana lub Włocha, a on miał wrażenie, że już go gdzieś widział. Był pewien, że zna tę twarz, choć nie wiedział, czy nie wyłącznie z telewizji.

Przecież nie podejdę do niego i nie zapytam, czy skądś się znamy – pomyślał. – To najgorszy sposób na zawarcie znajomości, zwłaszcza że nie wiem, czy mam ochotę na rozmowę z nim.

Gdy się nad tym zastanawiał, spostrzegł, że mężczyzna się do niego uśmiechnął, wstał, wziął swoje piwo i ruszył w jego kierunku.

– Przepraszam bardzo, ale my się chyba skądś znamy – zagaił południowiec, gdy dotarł do stolika Marka. – Tak, wiem, jak głupio to brzmi, zwłaszcza tutaj. – Facet rozejrzał się. – Nie przeszkadzam panu?

– Nie, nie, zapraszam – odparł pospiesznie Marek. – Też miałem wrażenie, że skądś pana kojarzę.

– Czy aby nie zajmował się pan kiedyś polityką?

– Owszem, byłem komentatorem politycznym. Pan pozwoli, że się przedstawię. Marek Kastor.

– Bardzo mi miło. Jorge Eskeriba – powiedział mężczyzna. – Już wiem, skąd pana znam. Parlament Europejski. Był pan posłem, prawda?

– Tak – potwierdził Marek. – W latach 2009–2014. Pan również?

– Przez dwie kadencje. Od 2009 do 2019 – odparł południowiec. – To stamtąd musimy się znać.

– Teraz już wszystko jasne – rzekł Marek z ulgą. – Bo pamiętałem pańską twarz, tylko nie wiedziałem skąd. Pochodzę z Polski. Pan musi być Hiszpanem.

– Katalończykiem – poprawił go ostro Jorge. – Nie Hiszpanem, lecz Katalończykiem.

– Przepraszam bardzo. – Marek był nieco skonfundowany. – Nie chciałem pana urazić.

– Nic nie szkodzi – odezwał się pojednawczo Jorge. – Ludzie często popełniają ten błąd. Nie wiedzą nawet, że istnieje Katalonia czy Kraj Basków. Dla nich wszyscy za Pirenejami to Hiszpanie. Smutne to, ale powszechne.

– Naprawdę robi to panu taką różnicę?

– Pan żartuje? A panu byłoby miło, gdyby ktoś nazywał go Rosjaninem czy Ukraińcem?

– Prawdę mówiąc, nie miałoby to dla mnie znaczenia.

– Pan wybaczy, ale jest pan idiotą – rzucił znowu ostro Eskeriba, po czym obrócił się w kierunku oceanu.

Marek nie bardzo wiedział, co zrobić. Nie chciało mu się reagować na obrazę po rycersku, dając Katalończykowi pięścią w nos, ale też nie chciało mu się wstać od stolika i odejść. Nic mu się nie chciało.

Chwilę milczeli.

– Dlaczego? – spytał Marek.

– Co dlaczego?

– Dlaczego uważasz, że jestem idiotą?

– Bo jesteś – odparł bez specjalnych już emocji Jorge. – Nie może być inaczej, skoro nie ma dla ciebie znaczenia, czy jesteś Polakiem czy Rosjaninem.

– Tego nie powiedziałem – zaprotestował Marek. – Powiedziałem, że nie miałoby dla mnie znaczenia, czy ktoś nazwałby mnie Polakiem czy Rosjaninem. To jednak co innego.

– Rozumiem – rzekł Jorge. – W takim razie przepraszam.

– Ale w sumie – ciągnął Kastor – nawet w tym drugim przypadku nie robiłoby mi różnicy, czy byłbym jednym czy drugim. Bo jakie to ma znaczenie?

– Prowokujesz mnie, prawda?

– Troszkę. Ale to z nudów. W końcu co lepszego można tu robić, niż rozmawiać bez celu i sensu?

– Może masz rację. – Eskeriba uśmiechnął się i zamówił kolejne piwo.

Znów chwilę milczeli. Wreszcie Katalończyk obrócił się do niego.

– Jeśli masz rację, to powinienem stąd spierdalać.

– Naprawdę? – rzekł Marek, zaciekawiony. – Dlaczego? Czyżby to, że jesteś Katalończykiem, miało jakiś związek z twoim pobytem tutaj?

– Może cię zdziwię, ale tak – odpowiedział Jorge. – Jednak nie chcę cię zanudzać.

– Nie zanudzasz. – Marek uśmiechnął się do niego. – Możesz spokojnie mi to wyjaśnić.

– Rzeczywiście trafiłem tu, bo jestem Katalończykiem. A mówiąc dokładniej, przegranym Katalończykiem. Możesz tego nie pamiętać, ale w europarlamencie zasiadałem z ramienia partii Erdevira, nacjonalistycznej formacji domagającej się niepodległości regionu. W 2020 roku zostałem jej przewodniczącym. Całe życie poświęciłem tej sprawie. Na początku rząd w Madrycie brutalnie nas zwalczał, nasyłał służby specjalne, inwigilował. Zdarzały się tajemnicze zgony działaczy Erdeviry, a sprawcy pozostawali nieznani. Nie mieliśmy dowodów na to, że Partia Ludowa morduje naszych towarzyszy, ale też nie mieliśmy wątpliwości, że to oni. Z czasem na szczęście represje osłabły, a gdy ja zostałem szefem partii, ustały. I wtedy właśnie wydarzyła się rzecz dziwna: ludzie stracili zainteresowanie sprawami Katalonii. Zaczęli odchodzić z naszego ruchu, dawali się kupować władzom centralnym, zadowalali się jakimiś formami autonomii. Nie myśleli już o niepodległości. Wyrzekli się jej.

Jorge przerwał na chwilę, by wziąć łyk piwa.

– To było straszne – kontynuował – gdy widziałem, jak starzy działacze spoczywają na laurach, jak zadowalają się stanowiskami, jak satysfakcjonuje ich częściowa realizacja naszego programu. Powoli nasz ruch stracił impet. W partii zwyciężyła frakcja umiarkowana, która latem tego roku przegłosowała na kongresie, że rezygnuje z niepodległości i zgadza się na autonomię w ramach państwa hiszpańskiego przy kontroli tej autonomii przez Brukselę. Wtedy złożyłem dymisję.

– I postanowiłeś przyjechać tutaj?

– A co mi pozostało? – odparł Jorge. – Gdyby nasz ruch spotykały represje, miałbym siłę to wszystko przetrwać. Byłem gotów oddać życie za swój kraj, i to odkąd jako szczeniak roznosiłem ulotki Erdeviry. Ale po tym, jak Katalończycy okazali się szczurami, które za kawałek sera zrezygnowały z wolności i marzeń, co mogłem zrobić? Patrzeć, jak karleją? Jak sprzedają Katalonię? Jak się kurwią za hiszpańskie i unijne pieniądze? To koniec. Koniec Katalonii i mój. Nie chcę dłużej żyć, skoro umarł mój kraj.

Przez chwilę obaj milczeli. A potem Marek, dusząc się i walcząc z sobą do ostatniego momentu, wybuchnął głośnym, niepohamowanym śmiechem. Jorge patrzył na niego zdumiony, ale nie odchodził od stolika.

– Z czego się, kurwa, śmiejesz?! – rzucił w końcu.

– Ja... no wiesz... z ciebie! – wykrztusił Kastor. Śmiał się tak głośno, że zaczęto się na nich oglądać. – Z ciebie się, kurwa, śmieję, słodki pojebańcu – powiedział, ocierając łzy. – Z ciebie.

– Niby dlaczego?

– Bo to strasznie głupie odebrać sobie życie tylko dlatego, że twoi rodacy wreszcie są szczęśliwi i zajmują się swoim życiem, a nie walką z Hiszpanami. – Marek łapał oddech i powoli się uspokajał. – Powinieneś być zadowolony, że Katalończycy czują się dobrze u siebie i wystarcza im to, co wywalczyliście przez te lata bojów z rządem w Madrycie.

– No tak, ale przez to oni całkiem zapomnieli o Katalonii. Porzucili marzenia o suwerennej ojczyźnie – zaoponował Jorge. – To zdrada.

– Gówno zdrada – mruknął Marek. – Zdradzić to można żonę albo przyjaciela, ale nie Katalonię czy Polskę. Zresztą nie ma Katalonii ani Polski, są co najwyżej Katalończycy i Polacy. A i to nie bardzo, bo to tylko symboliczne naklejki i produkt polityczny.

– Co masz na myśli? W jakim sensie nie ma Katalonii ani Polski? Przecież miliony ludzi w nie wierzą i miliony oddały za nie życie.

– Po pierwsze, nie zawsze coś istnieje tylko dlatego, że ktoś w to coś wierzy. Bóg nie istnieje, bo ludzie w niego wierzą, i nie przestanie istnieć tylko dlatego, że w jakimś momencie stracą wiarę. On istnieje lub nie istnieje bez względu na wiarę czy niewiarę ludzi. Tak samo nie można uważać, że Elvis Presley żyje, tylko dlatego, że ileś tysięcy durnych Amerykanów wciąż w to wierzy.

– A ofiary? – nie odpuszczał Jorge. – Czy ofiary nie dowodzą istnienia tego, w imię czego były składane? Chcesz powiedzieć, że miliony Polaków zginęły podczas drugiej wojny światowej za coś, co nie istnieje?

– To brednie. Polacy nie ginęli dlatego, że wierzyli w Polskę, ale dlatego, że byli Polakami – odparł Marek. – A to spora różnica. Większość nie umarła z imieniem Polski na ustach, tylko z krzykiem, grymasem bólu i chęcią przeżycia za wszelką cenę. Niemcy i Rosjanie nie dali im szansy, by powiedzieli, czy chcą umierać za Polskę, czy żyć, mając ją w dupie. Wierz mi, że jak większość normalnych ludzi wybraliby życie bez ojczyzny zamiast śmierci z jej imieniem na ustach. Miliony Polaków zginęły, bo były Polakami – to prawda. Ale ci ludzie nie ginęli za Polskę, a jedynie dlatego, że tak chcieli ich oprawcy. Liczba ofiar nie świadczy o istnieniu czegokolwiek.

– Nie sądzisz, że plujesz na groby tych wszystkich, którzy umarli za Polskę? – spytał Eskeriba. – Nie masz poczucia, że plugawisz ich imię? Bo nawet jeśli masz rację, mówiąc, że większość zginęła przypadkowo, uciekając od śmierci lub gotowa wyrzec się polskości, to jednak cała rzesza najlepszych synów twojego narodu oddała świadomie życie właśnie za twój kraj.

– Tych uważam za najgorszych. Fantom wzięli za rzeczywistość i poprowadzili innych na śmierć. W imię jakiejś Polski, jakiejś ojczyzny. Jakby miały one znaczenie. To nie najlepsi z najlepszych, ale najbardziej fanatyczni z fanatycznych. Brali udział w mordowaniu moich rodaków na równi z hitlerowcami czy komunistami.

– Co ty pieprzysz?! – warknął Jorge. – Jak możesz tak mówić?!

– Mówię tak, bo to prawda – odparł Marek. – Ci piękni młodzieńcy poprowadzili na rzeź setki tysięcy Polaków. Ze śpiewem na ustach i z radością w oczach szli prawie bezbronni na czołgi i armaty. Poświęcili realnych ludzi w imię idealistycznych mrzonek. W imię fantomów.

– Nazywasz Polskę fantomem?

– Oczywiście. I Polskę, i Katalonię, i Hiszpanię. Wszystko to są produkty politycznego marketingu, sztuczne twory, które zastąpiły inne formy pracy grupowej. Stworzono je tylko po to, by integrować wspólnotę i zwiększyć jej szanse na przeżycie. Bez oglądania się na dobro jednostek i z całą świadomością ich sztuczności.

– Co ty gadasz? Jakiej sztuczności? Przecież narody są naturalnymi tworami, odwiecznymi prawie. – Eskeriba reagował coraz gwałtowniej.

– Odwiecznymi? – Marek uśmiechnął się ironicznie. – Naprawdę? Wiesz, ile lat ma gatunek ludzki? Około dwóch i pół miliona. A od kiedy możemy mówić o homo sapiens? Od jakichś stu tysięcy lat. I nadal chcesz pieprzyć o odwieczności narodów? Gdyby historię ludzkości zamknąć w jednej dobie, narody pojawiłyby się na kilka sekund przed północą. Rozumiesz? Kilka sekund. Kiedy powstał naród hiszpański czy polski? Kilkaset lat temu, prawda? Chyba nie chcesz powiedzieć, że w czasach Chrystusa byli już Hiszpanie czy Polacy? Nasi przodkowie biegali sobie wówczas za zwierzyną, nie mając pojęcia, że są kimś więcej niż członkami swego niewielkiego plemienia. Pomyśl, jeszcze kilkaset lat temu nie istniały takie byty jak Polska czy Hiszpania.

– No i co z tego? Teraz są i można je kochać lub ginąć za nie – zaoponował Jorge. – To niczego nie zmienia w moich uczuciach do nich.

– Oczywiście – rzekł Kastor. – Możesz oddać za nie życie, ale pamiętaj, że to sztuczne twory i że powstały tylko po to, by jakoś zorganizować społeczeństwa i uzasadnić trzymanie ich w ryzach. Przecież musisz wiedzieć, że nowoczesne narody powstały w osiemnastym i dziewiętnastym wieku, gdy rozpoczęła się industrializacja, ludzie zaczęli się masowo przemieszczać i rozpadło się zachodnie chrześcijaństwo. Trzeba było wówczas dać ludziom jakąś tożsamość, bo ta dawna już nie wystarczała. Kiedy doszło do zjednoczenia Niemiec czy Włoch? W drugiej połowie dziewiętnastego wieku! Jeszcze trzysta lat temu w Europie było kilkaset bytów państwowych, a obecnie jest trzydzieści narodów. To niby naturalne formowanie się narodów było świadomą robotą polityczną.

– Czyli cała historia Europy to fikcja? – obruszył się Jorge. – Nie było tych wszystkich wojen, konfliktów, rozlewu krwi?

– Były, były. – Marek uśmiechnął się. – Ale to były wojny państw, nie narodów. Przez całe stulecia walczyli królowie i książęta, nie narody. A to dlatego, że narody nie istniały. Pod Grunwaldem w 1410 roku nie starli się Polacy i Niemcy, lecz czterdzieści tysięcy wojsk zakonnych wraz z sojusznikami i czterdzieści tysięcy wojsk polskiego króla. Większość ówczesnych „Polaków” i „Niemców” nigdy nie dowiedziała się nawet o tej bitwie. Wojna była wtedy sportem władców, a nie konfliktem narodów.

– Czyli uważasz, że narody niczym się nie różnią od plemienia lub szczepu? – zapytał Eskeriba. Wydawał się coraz bardziej zainteresowany.

– Niczym – potwierdził Marek i poprawił się na krześle. – No może tylko skalą. Przynależność do plemienia zwiększała szanse przeżycia i dlatego ludzie w nich tkwili. To było racjonalne i tylko idiota mógł uważać inaczej. Przeżywali jedynie ci, którzy byli lojalnymi członkami plemienia, a potomstwu przekazywali, że plemię jest najważniejsze, że trzeba go bronić, a czasami nawet umrzeć w jego imieniu. Powtarzam, to było racjonalne i mądre.

– A dzisiaj z narodami jest inaczej? Przecież dzisiaj naród też daje schronienie.

– Gówno prawda. Żydzi, którzy tak uważali w latach trzydziestych w Polsce czy w Niemczech, zginęli. Uratowali się tylko ci, którzy spieprzyli za ocean.

– Albo wyjechali do Palestyny. I wtedy przeżyli – nie dawał za wygraną Jorge.

– Tak, ale zrobili to, by zbudować państwo, a nie, by być wiernym narodowi – rzekł Marek. – Bo państwo coś ci daje, podczas gdy przynależność do narodu tylko cię coś kosztuje. Żeby to zrozumieć, trzeba przezwyciężyć wszystko, czym karmią nas przez całe życie w procesie edukacji i socjalizacji. Bo ideolodzy narodowi dobrze wiedzą, jak sztuczny jest to twór, i dbają o to, by od samego początku, od dziecka wbijać nam go do głów. Żeby nie zaświtało nam, że to oszustwo.

– Przesadzasz – powiedział cicho Katalończyk. – Naprawdę nie czujesz, że zostałeś ukształtowany przez to, że jesteś Polakiem, i że różnisz się od innych tym, co wiesz o świecie, w jakim języku myślisz, na jakich wychowałeś się lekturach? Przecież to odróżnia cię od, dajmy na to, Portugalczyka. Nie zaprzeczysz chyba?

– Oczywiście, że nie – przyznał Marek i jednym haustem dopił piwo. – To, w jakich warunkach wzrastałem i jakie czytałem książki, ma niebagatelne znaczenie dla tego, kim jestem. Ale tylko w taki sposób, w jaki różnią mnie od innych moje podwórko i życiowe doświadczenia. Więcej mnie łączy z tobą niż z bezrobotnym żulem z Radomia, małego miasta we wschodniej Polsce. Jasne, że Polacy różnią się od innych narodów. Taka była po prostu ewolucja naszego plemienia. Jesteśmy na przykład wyżsi od Portugalczyków, mamy od nich jaśniejsze włosy i oczy, częściej chorujemy na raka jąder i chętniej bijemy żony. Ale tak naprawdę niewiele z tego wynika. A już na pewno nie to, że w imię tej polskiej specyfiki mam prawo kogoś zabić czy mam obowiązek poświęcić swoje życie. Słowem, z tej odrębności nie wynika żadne zobowiązanie.

– Żadne? Naprawdę?

– Tylko takie, jakie wynika z przynależności do fanklubu Barcy. Miłość i lojalność wobec Polski niczym prócz skali nie różnią się od miłości i lojalności wobec klubu piłkarskiego. To to samo uczucie, ten sam mechanizm psychologiczny. Dają ci one poczucie akceptacji, komfort przynależności do grupy, wspólne sztandary i hymny. I są tak samo głupie i prymitywne. Dlatego i jednego, i drugiego możesz się wyrzec. A nawet powinieneś, jeśli widzisz, że to cię ogranicza lub czegoś od ciebie wymaga.

– Ale przecież nie możesz tego porównywać – rzekł gwałtownie Jorge. – Narody to nie twory całkiem sztuczne. Może nie odwieczne, ale wielowiekowe.

– Tak? – spytał zaczepnie Kastor. – A istniał sto lat temu naród indonezyjski lub palestyński? Powstały w drugiej połowie ubiegłego wieku, ale już mają cały entourage typowy dla narodów o dłuższej historii. By stworzyć naród, wystarczyły proces polityczny, kilku charyzmatycznych liderów i fala represji. A potem dodano tylko szybko całą tę kostiumologię: flagę, hymn, historię, mity. I wyskoczył nam nowy naród. Sztucznie utworzony, jak każdy z nich.

– To co, przynależność do narodu niczego nie daje?

– Przeciwnie – odparł Marek. – Gdyby niczego nie dawała, mało kto czułby się wobec niego lojalny. Narody to twory sztuczne, ale miłość do nich jest jak najbardziej naturalna. Przedwieczna rzekłbym. Historia podpowiada nam, że lepiej być częścią jakiejś grupy niż wyrzutkiem. Dlatego właśnie dzieci tak walczą o to, by nie wyautowano ich z grup rówieśniczych. Po prostu wiedzą, że warto być częścią większej całości, że to się opłaca. Stąd dostajemy gęsiej skórki, gdy grają nasz hymn i gdy nasza reprezentacja narodowa wygrywa. Ciepło, które się w nas rozchodzi, gdy czujemy się członkiem dużej grupy, to właśnie ta nagroda.

– A więc jednak są zalety przynależności do narodu! – niemal krzyknął Jorge. – Naród jest nam potrzebny, niezbędny do tego, byśmy przeżyli i byli szczęśliwi.

– Niezupełnie – zaoponował Marek. Dyskusja zaczęła go już nużyć i złapał się na tym, że Katalończyk go irytuje. – Do przeżycia absolutnie nie jest nam potrzebny. Co więcej, gdy tylko naród znajdzie się w niebezpieczeństwie, zwiększamy szanse przeżycia, uciekając gdzie pieprz rośnie. Każdy polski inteligent mógł to zrobić w 1939 roku, wyjeżdżając choćby do Stanów czy Argentyny. Naród nie jest nam też potrzebny do szczęścia. Kiedyś trudno było zrzec się obywatelstwa, dziś wystarczą pieniądze i można być szczęśliwym w każdym kraju. Bo szczęście nie jest już związane z przynależnością do jakiegoś plemienia.

Eskeriba wyglądał na zafrapowanego. Marek uśmiechnął się do niego i dokończył:

– Twoi ludzie znaleźli szczęście w Hiszpanii. Nie potrzebują do tego Katalonii, która zapewne gorzej radziłaby sobie z wszelkimi przyziemnymi problemami, z jakimi boryka się każde państwo. Bo, jestem pewien, w twojej partii pełno było historyków i ideologów, a mało inżynierów, którzy zajmowaliby się konkretnymi ludzkimi sprawami. A od tego właśnie powinni być politycy: od rozwiązywania małych ludzkich problemów, czynienia życia obywateli lżejszym i bezpieczniejszym. Dlatego ludzie mają w dupie twoją wyśnioną Katalonię, a szczęśliwi są w sprawnym państwie hiszpańskim. Rozumiesz?

Jorge milczał.

– Rozumiesz już – Kastor pochylił się ku swemu rozmówcy – dlaczego twoja śmierć będzie taka bezsensowna? Bo umrzesz w proteście wobec tego, że twój lud znalazł wreszcie szczęście. I że nie potrzebuje takich oszołomów jak ty.

Jorge popatrzył na niego błędnym wzrokiem, a potem wstał i ruszył do wyjścia. Nagle jednak zawrócił, podszedł do Marka i splunął mu w twarz.

– Jesteś śmieciem bez jakichkolwiek ideałów – syknął.

– Masz rację – wydobył z siebie Marek. – W obu kwestiach.

Marek został sam. Wytarł twarz papierową serwetką i przywołał kelnera.

– Poproszę lampkę wina – rzekł. – Hiszpańskiego.

Posiedział jeszcze dwie godziny w restauracji, wolno sącząc wino, które okazało się naprawdę niezłe. Gdy zaczął zapadać zmierzch, postanowił wrócić do apartamentu i zamówić jakąś dziewczynę. Był w doskonałym nastroju, ale lekko szumiało mu w głowie, więc poszedł na krótki spacer. Gdy przechodził koło ogrodzenia, usłyszał delikatne brzęczenie prądu w siatce okalającej ośrodek.

Pełne bezpieczeństwo – pomyślał. – Płot pod napięciem odgradza mnie od zła całego świata. Nic mi się tu nie może stać, ani fizycznie, ani psychicznie. Do końca mojego życia nikt mnie już nie skrzywdzi. I ja nikogo nie skrzywdzę. Ten stan mieli chyba na myśli buddyjscy mistrzowie, gdy zachwalali satori.

W pokoju od razu włączył komputer i wszedł w zakładkę „Girls & Boys”. Dostępne były Brazylijka, dwie Rosjanki oraz Niemka. Już chciał zdecydować się na tę ostatnią – w ramach małego rewanżu za 1939 rok – gdy okazało się, że wolne są też dwie Tajki, które pracują razem.

Trójkącik? – Uśmiechnął się do siebie. – Pewnie, że tak!

Zabukował Tajki i otrzymał wiadomość, że będą u niego za pół godziny.

Gdy był młodszy, marzył o trójkącie, ale nigdy nie udało mu się tego zrealizować. Zawsze coś stawało na przeszkodzie, choć kilka dziewczyn nie miało nic przeciwko takiemu eksperymentowi. Dopiął swego dopiero po czterdziestce, gdy zaczął korzystać z usług prostytutek, tylko po to jednak, by zrozumieć, że to nic nadzwyczajnego. Jak zwykle marzenie, gdy się spełniało, było lekko rozczarowujące. Ale i tak zamawiał od czasu do czasu dwie dziewczyny. Wszystko to skończyło się, gdy poznał Becię. Ustatkował się wówczas i przestał spotykać z kurwami.

Wszedł pod prysznic i szybko się odświeżył. Chwilę po tym, jak wyszedł z łazienki, usłyszał pukanie do drzwi.

Tajki były już gotowe. Poprosił o masaż z „happy endem”. Prawdę mówiąc, zawsze wolał to niż normalne pieprzenie. Trwało dłużej i dostarczało większych wrażeń, zwłaszcza gdy był w rękach prawdziwych masażystek, a nie dziwek, które tylko udawały, że znają sztukę masażu. Długotrwałe dotykanie, głaskanie i nacieranie olejkiem sprawiało mu wielką przyjemność, a końcowy spust był jedynie fajnym dodatkiem do godzinnej bliskości. W normalnym seksie tego nie było – musiał się zawsze nagimnastykować, bo ambicja nie pozwalała mu skończyć szybko, a poza tym miał idiotyczne przekonanie, że powinien sprawić także przyjemność prostytutce.

Masaż to co innego. Mógł po prostu przez kilkadziesiąt minut pozwalać, by dziewczyna zajmowała się nim, i nie musiał się odwzajemniać. Ona robiła swoje, myślami pewnie będąc przy dziecku lub mężu, na których zarabiała, a on mógł zamknąć oczy i cieszyć się rozkoszą. Dlatego poprosił o długi masaż z końcem na twarzach obu dziewczyn.

Tajki wydawały się lekko zawiedzione.

– You can fuck our asses – powiedziała jedna z nich.

– I don’t want. I want massage with cum shot – odparł.

– Okay, but will you be happy with this? – zapytała druga.

– Of course. This is what I want.

– But will you give us a good recommendations? – spytała jeszcze pierwsza.

Marek zrozumiał, że dziewczyny chcą mieć jak najlepsze oceny na swoich profilach, bo od tego – jak powiedziała mu Rosjanka – zależą ich zarobki. Bały się, że sam masaż nie poprawi ich notowań. Jednak gdy zapewnił je, że jeśli masaż będzie dobry, wysoko je oceni, z poświęceniem zabrały się do pracy.

Masując go, od czasu do czasu całowały się tak, by je widział i mógł się podniecić. Doceniał to i nie zamykał już oczu, tak jak miał w zwyczaju. Patrzył, jak uwijają się wokół jego niemłodego już ciała i robią wszystko, by sprawić mu rozkosz. Po prawie dwóch godzinach uklękły przed nim, żeby mógł skończyć na ich twarzach, a potem całowały się jeszcze chwilę, przekazując sobie z ust do ust jego spermę.