Wieczny buntownik - Witold Dworakowski - ebook + audiobook

Wieczny buntownik ebook i audiobook

Witold Dworakowski

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wieczny buntownik
Witold Dworakowski

Władcy Atlantydy w swojej arogancji rzucili wyzwanie samym bogom. Ich odpowiedź zmiotła wyspę z powierzchni Ziemi i rozpędziła ocalałych na cztery strony świata. Dzieje potoczyły się inaczej niż miały, a może tak jak powinny… któż to wie?

Milenia później Zakon Czcicieli przystępuje do realizacji Planu Zbawienia, którego cel i znaczenie nie są jasne nawet dla jego członków. Heks, Szósty Filar Zakonu, nie rozumie czemu służą zabójstwa, porwania i tajemnicze rytuały, w których uczestniczy. Buntuje się i ucieka do Urlandu, skrytej w sercu Alp krainy cieszącej się bogactwem i pokojem.

Młodzieniec nie podejrzewa, że wkracza na długą, krętą i szalenie niebezpieczną drogę. W pogoń ruszają dawni towarzysze. Urlandczycy starają się poznać tajemnice, które ich zdaniem posiada. A w cieniu czai się ktoś jeszcze…

Równowaga sił została zachwiana i wielu zginie. Już niedługo. Zbliża się bowiem finał Planu Zbawienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 647

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 51 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
3,8 (52 oceny)
17
13
15
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WolfElk

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję autorowi, że nie podzielił opowieści na tomy. POLECAM.
00

Popularność




Prolog

Wulkan eksplodował pod koniec rytuału.

Nikt nie przewidział aż tak gwałtownej reakcji: ani Mędrcy z pałacu na szczycie, ani mieszkańcy Stolicy w dole, ani ludność pozostałych miast wyspy. Zatrzęsła się ziemia, krater rzygnął płynnym ogniem, magma rozpłomieniła zbocza. Na Stolicę spływała zagłada zrodzona w jądrze świata.

Dym i pył przysłoniły słońce.

Huk i ryk wulkanu brzmiał jak walące się niebiosa.

Wszystko drżało. Z każdą chwilą coraz mocniej.

Stolica ginęła w lawie, w płomieniach, w gruzach walących się budynków. Mieszkańcy krzyczeli. Krzyczeli i uciekali co sił. Ludzkie rzeki rwały ku wybrzeżu, do portów, na stojące tam triery – popychając się, tratując, byle szybciej, byle dalej od tego piekła. Część statków zdołała wypłynąć. Rytmiczne ruchy wioseł, wiatr w żaglach i oddziaływania kinetyków pchały je na pełne morze.

Na pokładach wrzało. Jedni mówili, że wszystko przez rytuał. Mędrcy nie opanowali wyzwolonych mocy, co skończyło się kataklizmem. Inni zarzekali się, że to sam Zeus zesłał zniszczenie, rozgniewany ludzką butą i zarozumiałością. Reszta po prostu patrzyła i nie mogła uwierzyć. Ich ojczyzna, najpotężniejsze państwo świata, kraina dostatków, istny raj rządzony przez dziesięciu królów – wszystko znikało wśród ognia, dymu i gruzu.

Ci, którzy zostali – ochotnicy, maruderzy, zwykli pechowcy – nie poddawali się. Echa synchronizacji umysłów docierały aż na statki. Kinetycy, psychicy, allagici i mistrzowie wzięli w karby rzeczywistość, próbowali ją zmusić do wygaszenia wstrząsów, powstrzymywania lawy, uratowania Stolicy i całej wyspy. Musieli dać czas tym z pałacu. Gdy rytuał się dopełni, wszystkie zniszczenia, rany i śmierci nie będą miały znaczenia. Ba – wówczas wszystko da się bez trudu odwrócić.

Mędrcy. Najpotężniejsi z potężnych, którzy w grupie mogli wszystko.

Mędrcy. Pył wobec niebios, które właśnie postanowiły przemówić.

Pręga ognia rozcięła niebo wśród hipersonicznego łomotu. Coś wbiło się w rdzeń Stolicy z potworną siłą, wyrywając w powietrze gruz, lawę i ziemię, wysyłając w górę kłęby dymu. Uderzenie wzruszyło lądem, naznaczyło go siecią pęknięć. Te w mig rozstąpiły się w wąwozy. Magma i woda runęły do środka, ryknął chaos wzburzonych żywiołów. Wyspa się rozpadała. Tak po prostu. Jak kawałek gliny pod uderzeniem młota, na mniejsze i większe kawałki.

Jeszcze moment kolebały się na falach, gdy próbowano je ustabilizować. Bezskutecznie. Tonęły jedna po drugiej, zasysając za sobą ludzi, szczątki, statki. Jako ostatnie przepadło centrum wyspy. Wulkan z pałacem, fragment Stolicy i krater po uderzeniu – wszystko to znikło wśród kipieli, spowite mgłą z dymów i rozgrzanej do granic pary. Ryk i furia fal były jak wrzask rozpaczy wszystkich, którzy właśnie ginęli.

Na nic Mędrcy. Na nic wszystkie synchronizacje świata.

Gdy potworne fale już się przewaliły, a ocean ucichł, gdy wiatr rozegnał dym, pył i mgłę – wówczas ocalałe triery ruszyły na poszukiwania rozbitków z wyspy. Może niektórzy ocaleli dzięki kombinacji mocy. A może Mędrcy jakimś cudem doprowadzili rytuał do końca. Nadzieja od początku była jednak słaba. Niebawem zgasła zupełnie.

Ocaleńcy patrzyli na pustkę po wyspie. Patrzyli i milczeli. Przerażał ogrom zniszczenia i śmierć przytłaczającej większości pobratymców. Przerażał gniew Zeusa. To była kara za ich zbrodnię. Za to, że nie wystarczyły im własne zdolności i śmieli pożądać mocy bogów.

Ocalała ledwie garstka statków i kilka tysięcy dusz. Kinetycy, psychicy, allagici, uczeni, mistrzowie. W porównaniu z elitą, która przepadła wraz z wyspą, byli jak upośledzeni. Jednak na tle ludów z innych kontynentów jawili się niczym wysłańcy bogów.

Wyruszyli w cztery strony świata, daleko od miejsca będącego kiedyś ich domem. Minęły lata i dekady, całe tysiąclecia, w ciągu których zaginęli w mrokach dziejów. Ich dziedzictwo pozostało nietknięte.

Do czasu.

*

Chata płonęła.

Jęzory ognia tańczyły na wyrwanych okiennicach, w otworze po wyważonych drzwiach, po częściowo już zarwanym dachu. Żar był równie potężny jak nienawiść w sercach wieśniaków, którzy podpalili chałupę. Obstawili całą okolicę: polanę, sąsiadujący z nią trakt, a także spory obszar lasu. Ich broń lśniła złowrogo w blasku pożaru: kosy, topory, narzędzia rzeźnicze. Powietrze drżało od trzasków, od złowrogich śmiechów i przekleństw.

Komitet pożegnalny. Nawet deszcz ze śniegiem nie psuł im humoru.

– Czarownica! Precz! Precz! – ryczał przysadzisty mężczyzna, wymachując nad głową wielkimi widłami. Stał najbliżej ognia. Dzikim spojrzeniem wodził po swych towarzyszach, po ich twarzach wykrzywionych paskudnymi uśmiechami.

– Dobrze gadasz, Zbycho, ano!

– Plugastwo won! – krzyknął ktoś ochryple. – Won!

– Na stos grzeszników! – wrzasnęła jakaś kobieta. – Spalić ją i czarci pomiot!

– Bóg ich ukarze!

– Pierwej my!

– Pokażcie się, do czarta!

– Patrzcie, tam są! – ryknął nagle ktoś spod lasu. – Ona i syn diabła!

Wieśniacy odwrócili się w tamtą stronę. Ujrzeli dwie postacie w czarnych płaszczach, wiedźmę i jej towarzysza, którzy wypadli z zarośli i pobiegli traktem. Grupa mężczyzn z pochodniami była tuż za nimi.

Jeden z wieśniaków wysforował się na czoło pościgu. Przypadł do czarownicy. Zamachnął się siekierą i byłby odrąbał jej bark, gdyby nagle nie zesztywniał. Runął twarzą w błoto z gracją trupa.

Pozostali stanęli jak wryci, a Zbycho przeklął ich w duchu. Tchórze! Puścił się biegiem w stronę wiedźmy.

– Sczeźniesz, Rozalio przeklęta! – ryknął. – Ty i syn diabła! Czary już wam nie pomogą! Pożałujecie!

Stanęła na dźwięk tych słów. Obróciła się ku przywódcy chłopów i krzyknęła z nienawiścią:

– Nie! To wy będziecie żałować! Wy! Wasze dzieci! Wasze wnuki! Wszyscy!

Skierowała koślawy palec w stronę Zbycha. Ten, mimo odległości, niemal poczuł na sobie jej świdrujące spojrzenie. Prawie widział wściekłość wymalowaną na twarzy czarownicy, prawie spalała go nienawiść, jaka od niej promieniowała.

Fakt, potrafiła sparaliżować i powalić przeciwnika, po prostu spoglądając mu w oczy, zresztą przed chwilą to udowodniła. Ale Zbycho był inny. Bardziej odporny niż pozostali. Właśnie ta cecha pozwoliła mu stanąć na czele ludzi, którzy z całego serca pragnęli zniszczyć tę kobietę.

– Na psa urok, ona czaruje! – wykrzyknął. – Brać ją!

Tłum z polany ryknął i ruszył na wiedźmę. Rozalia nie traciła czasu. Pociągnęła swego towarzysza za ramię i rzuciła się do ucieczki.

Młodzieniec wnet się wyszarpnął z uścisku kobiety. Zaklął. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął tego wieczoru, była rejterada przed rozjuszonymi wieśniakami. Wiedział jednak, że prędzej czy później ta chwila musi nastąpić. I to nie tylko z powodu rytuału, jaki jego babka zorganizowała w lesie.

– Prze… Przesadziłaś tym razem – wysapał, oglądając się przez ramię. Tłum miał lepsze tempo, niż oczekiwał. – Jak cholera przesadziłaś.

– Heks! – syknęła Rozalia. – Potem!

– Podziękuj chociaż.

– Milcz! Milcz i biegnij!

Coraz bardziej żałował tego, że jej pomógł. Nie zasługiwała na to. Nie zasługiwała na cokolwiek. Ale na tamtą chwilę nie potrafił rozumować inaczej. Zbycho nadchodził, wiodąc rozwścieczoną tłuszczę, a Heks był całkiem sam. Nie miał z nimi szans. Nie w pojedynkę.

Wśród drzew po bokach traktu dostrzegł światła. Były blisko. Za blisko.

– Szlag! – syknął. – Szybciej! Zaraz tu będą!

Chyba krzyczał coś podobnego, gdy przedarł się przez uczestników rytuału i przypadł do Rozalii. Potem zewsząd runęła nawała napastników. Jemu i babce udało się uciec. Reszta nie miała tyle szczęścia: zginęła przebita na wylot, porąbana bądź po prostu zatłuczona na śmierć. Uczestnicy byli wieśniakami zniewolonymi przez Rozalię. Heks uważał, że taki los jest dla nich najlepszy.

Zniewolenia były pierwszym z powodów ataku Zbycha. Drugim byli werbownicy. Notorycznie pojawiali się w okolicy i rozsiewali atmosferę terroru. Wcielali do Zakonu Czcicieli za pomocą wszelkich metod. Podlegali bezpośrednio Rozalii, przywódczyni organizacji, która w pewnych kręgach uchodziła za sektę czarowników.

W końcu przebrała się miarka. Zbycho z kompanami urządził polowanie na wiedźmę i jej popleczników. Heks jęknął na myśl o ostatnich poczynaniach babki: zgromadzeniach o północy w centrum lasu, złowrogich przemówieniach i rytuałach na cześć zmarłych. Zwłaszcza o tym sprzed godziny.

Śnieg z deszczem przerodził się w ulewę. Na drodze powstały strumyki i miniatury jezior, błoto kleiło się do butów. Łuna pożaru powoli ciemniała. Nie było już widać blasku pochodni. Nocy nie wypełniały już krzyki – tylko szum deszczu wśród pierwszych w tym roku liści. Wyglądało na to, że Zbycho zrezygnował z pościgu. Osiągnął swój cel.

Heks upadł na kolana, w błoto rozmokłego jak bagno traktu. Nie mógł złapać oddechu. Miał wrażenie, że zaraz się porzyga. Na razie nie odczuwał uderzeń lodowatego wiatru, ale jeszcze moment i zacznie drżeć z zimna. Zaklął w duchu. Do czego to, cholera, doszło?!

Rozalia przykucnęła obok. Zacisnęła dłoń na ramieniu młodzieńca, by siłą dźwignąć go na nogi, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.

– Ruszaj się, bo zmarzniesz – powiedziała tylko.

Heks dyszał jeszcze chwilę, nim odpowiedział. Z ust buchała mu para.

– Dokąd?

– Północ. Dwa miasta stąd.

– Kamenhof? Idziesz… Idziesz wyżebrać wsparcie? Ty? Primera Zakonu, wszechwładna pani?

– Złośliwy jak matka – syknęła kobieta, wstając. – Tak, idziemy do Kamenhofu i Duera.

– Do ojca? To on jeszcze żyje? Miałem nadzieję, że roznieśli go miastowi.

– Ktoś tu zaraz rozniesie ciebie! Stul pysk! – wycedziła Rozalia. – Cholerni wieśniacy! Muszę ukierunkować ich strach tak, żeby odechciało im się pościgu, a ty mi nie pomagasz. Ani trochę. Musimy ruszać, zanim…

Nie potrzebowała kończyć.

Zapadło milczenie. Znów słychać było tylko deszcz.

Primera. Duer. Heks. Imiona-tytuły noszone przez najważniejsze osoby Zakonu Czcicieli. Heks był numerem sześć, jednakże w praktyce nie mieszano go do spraw organizacji. Cieszył się z tego. Działalność werbowników, Plan Zbawienia i splamione krwią ręce babki jednoznacznie wskazywały, że najlepszym wyjściem jest trzymanie się z dala od tego bagna.

Teraz nadchodziła okazja, jakiej nie miał od bardzo dawna. Ucieknie. Już niedługo, w Kamenhofie. Wywinie się niewidzialnym mackom, jakimi Rozalia skrępowała jego umysł. Nie tyle wiedział, co po prostu czuł, że w końcu do tego dojrzał.

Musi się udać, pomyślał. Po prostu musi.

Rozdział 1

Zamieszanie w wielkim mieście

Kamenhof już z daleka robił wrażenie, a to za sprawą masywnego muru obronnego. Minąwszy bramę, wchodziło się między szare domy i kamienice. W wąskie uliczki pełne cienia i nieczystości. W tłumy mieszczan. Kobiety i mężczyźni, młodzież i starcy, wszyscy zajmowali się swoimi sprawami. Ci z głową na karku nie szczędzili wysiłku, by unikać dwojga zmęczonych wędrowców, którzy właśnie przybyli traktem.

Oboje podróżni byli wysocy, ale młodzieniec nieznacznie górował. Rysy twarzy miał ostre, usta zaciskał w wąską kreskę jak w grymasie irytacji. Do tego dochodziło spojrzenie szarych oczu: chłodne, taksujące, analizujące. Czarne włosy opadały mu na ramiona i czoło. Odgarniał je co chwila. Każdy zastanowiłby się dwukrotnie, czy powierzyć mu sakiewkę. Najwyżej coś do wytarcia nosa.

Jego towarzyszka wyglądała na starą. Pomarszczona cera, ciemne włosy z siwymi pasmami i żylaste dłonie stanowiły jednak tylko fasadę, gdyż w rzeczywistości Rozalia miała w sobie więcej sił niż niejeden dwudziestolatek.

Przedzierali się przez szary tłum, kierując kroki do rynku.

Heks pluł sobie w brodę, że jednak nie spróbował uciec podczas nocy Zbycha. Może w końcu odciąłby się od cywilizacji, zaszył w jakiejś głuszy na wschodzie, jak najdalej od Zakonu. Może tym razem… A może jednak nie. Zdecydowanie nie. Z pogonią wieśniaków na karku czy bez, Rozalia jak zwykle by go dopadła.

Mógł się oddalić jedynie na taki dystans, na jaki mu pozwalała. Nie dalej. W przeciwnym razie wdzierała się do jego umysłu, pętała i napełniała strachem tak wielkim, że ledwo mógł się ruszyć. Najgorszy był jednak fakt, że przez cały czas zachowywał świadomość… a przynajmniej do chwili, gdy kobieta przystępowała do wymierzania mu kary.

Skrzywił się na widok jegomościa w łachmanach. Załatwiał się na mur obdrapanego budynku.

– Nie wygląda to zbyt porządnie – stwierdził Heks. – Po Centrali Rejonu Siódmego spodziewałem się marmurów i złota.

– Marmury i złoto nie są naszym celem – odparowała Rozalia. – Nigdy nie były.

– Estetyka chyba też.

– Podziękuj za to miejscowym. Zakon nie wtrąca się w architekturę.

– Naprawdę? Żadnych mrocznych gmaszysk i murów z powywieszanymitrupami?

Rozalia parsknęła śmiechem.

– Nie poprawiłoby to nam wizerunku, nie sądzisz?

– Nie wiem. Możemy zapytać.

Heks powiódł wzrokiem po przechodniach. Ich obojętne, a miejscami wręcz otępiałe wyrazy twarzy nie zachęcały do jakiegokolwiek kontaktu.

– Na Nowej Arce też tak jest? – zapytał.

– Sam zobaczysz. Już niedługo.

– Nie mogę się doczekać. Oczywiście wcześniej nie dostanę żadnych szczegółów?

Nowa Arka. Baza ukryta hen za górami i lasami, podobno aż na oceanie. Rozalia opisywała ją jako ruchomy ląd przecięty podziemnymi korytarzami, centrum administracyjne organizacji i jedno z głównych ogniw złożonej operacji. Zbudowana dawno temu, od lat służyła Czcicielom i właśnie na niej miał się odbyć finał Planu Zbawienia. Heks czuł przez skórę, że babka pakuje go w nielichą aferę. Ale za każdym razem, gdy starał się dowiedzieć czegoś jeszcze, bombardowała go nie informacjami, a ideologią.

Tak jak w tej chwili.

– Szczegóły są takie, że Nowa Arka ochroni Zakon przed zepsuciem otaczającego nas świata, pozwoli w spokoju medytować w ubóstwie i ciszy – rzekła niedbale Rozalia, robiąc teatralny gest. – Dzieło mojego życia. Szkoda, że tak niewielu się do nas przyłącza.

– Fakt – odparł młodzieniec. Przepchnął się między dwójką wyjątkowo otyłych mężczyzn; obaj cuchnęli piwem i kiełbasą. – Może ma to jakiś związek z arsenałem na pasach werbowników, co? Wiesz, noże, sztylety…

– Gdyby nie zabezpieczenia, ciemnota by ich po prostu zaszlachtowała.

– Też bym tak zrobił.

– Tak, oczywiście. A teraz milcz.

Tłum gęstniał. Powietrze było ciężkie od woni trunków, przypraw, potu i zawartości rynsztoków. Zewsząd dochodziły rozmowy, kłótnie, przekleństwa, szczekanie psów. Gdzieniegdzie ludzie wybuchali śmiechem. Heks zmarszczył brwi. Przypuszczał, że jeśli tak jest tu na co dzień, nigdy – przenigdy! – nie osiądzie na stałe w podobnym kotle harmidru, tłoku i smrodu. Za dużo tu wszystkiego.

W końcu dotarli do rynku: małego, brukowanego placu, otoczonego szarymi kamienicami. Tętnił życiem, i to dużo żywszym i weselszym niż na ulicach. Większość miejsca zajmowały kramy, w których handlarze wychwalali swoje towary. Zewsząd dobiegały strzępy rozmów i pokrzykiwania, zagłuszane raz po raz eksplozjami śmiechu. Ktoś klął na złodziei, ktoś inny się targował lub wrzaskami torował przejście przez ciżbę. Heks pomyślał, że byłoby to dobre miejsce, żeby zniknąć Primerze z oczu.

Kombinował, odkąd tylko pamiętał. Rozalia nie miała oporów, by wysyłać go po sprawunki do okolicznych wsi. Próby podejmował zatem wielokrotnie. Tyleż razy dosięgał go psychokinetyczny paraliż, zwieńczony przybyciem werbowników. Na przykład wtedy, gdy zaszedł do pewnej wioski na północnym wschodzie i, przygarnięty przez gospodarza, przez pewien czas pracował w polu.

Albo puścił się na ślepo przez las.

Albo zaciągnął się do wojska jakiegoś lokalnego władyki.

Albo ruszył po pijanemu w losowym kierunku, gdyż to, co wypił na pewnym wiejskim weselu, totalnie go zamroczyło. Po każdym takim ekscesie psychokinetyczna smycz była mocniejsza – no może poza weselnym epizodem. Tortury zaś się nasilały. Skutki uboczne w postaci potwornych migren potrafiły trwać całymi tygodniami. Czasem zastanawiał się, czy Rozalia po prostu nie sprawdza, ile może wytrzymać.

Kiedyś zwierzył się pewnemu starcowi z wioski na wschodzie. Ten zasugerował samobójstwo. Heks go wyśmiał. Chichotał jeszcze długo w drodze powrotnej. Podciąć sobie żyły? Powiesić się? Tak postępują słabeusze. Więc Heks ciągle próbował uwolnić się po swojemu. Tylko głupiec albo skończony optymista siedzi na tyłku, czekając, aż szczęście się o niego potknie.

Mogłabyś w końcu zemrzeć, wiedźmo, pomyślał. Nienawidził jej. Nienawidził ich wszystkich. Zakonu za to, że był zbieraniną morderców i niewolników na usługach Primery. Primery za to, że sterczała nad nim jak topór kata. Poddawała go swoim psychicznym oddziaływaniom, często wypełniając mu umysł piekielnym bólem. Wygłaszała wówczas kazania na temat „świetlanej przyszłości”, „raju na ziemi”, „nadziei pokładanej w Zakonie”. Fundowała mu mordercze ćwiczenia. Nieraz odnosił wrażenie, że sądy boże są dużo lżejsze niż to, przez co przechodził.

Pewnej nocy wisiał do góry nogami na linie przymocowanej do sufitu sieni. Obok krzątała się Rozalia. Dolewała wody do wiader, które trzymał w wyprostowanych ramionach, i mruczała pod nosem dziwaczne formuły. Heks drżał na całym ciele i przeklinał tę kobietę, ale nie miał sił ani woli, by się jej przeciwstawić. By rzucić obciążniki w diabły, odciąć sznur, uciec… Zamiast tego miał wrażenie, że oplatają go macki jakiegoś potwora, owijają się wokół piersi i szyi, wsuwają w kręgosłup i czaszkę.

Wpatrywał się w płomyk świecy stojącej tuż przed jego twarzą.

– Dlaczego każesz mi to robić? – wyszeptał. Kręciło mu się w głowie.

Primera Zakonu Czcicieli zatrzymała się. Obrzuciła go spojrzeniem, które potem śniło mu się po nocach.

– Dobry trening nie jest zły. Doceń to.

– Mam zostać twoim rycerzem?

– Poniekąd. Niedługo każda umiejętność ci się przyda. Każda: wytrzymałość, siła, zręczność, władanie bronią. Wszędzie wokół czają się wrogowie. Musisz być silny. Musisz umieć walczyć, by przeżyć… i pokonać tych, od których pochodzę. No, poziomo ramiona! Poziomo, mówię!

„Pokonać tych, od których pochodzę…” A może przyłączyć się do nich, żeby cię ubić? – pomyślał. Nie wiedział nic o rodzinnych stronach Rozalii, ale mimo to czuł, że chciałby się tam dostać. Ewentualnie zemścić się na sukinsynach, którzy wydali tę wiedźmę na świat.

Syknął i rozluźnił chwyt, gdy ból przeszył mu mięśnie. Zawartość wiader chlusnęła na podłogę. Heks ciężko dyszał, jego czerwoną od wysiłku twarz rosił pot. Był wykończony. I wściekły, że jeszcze nie plunął tej jędzy w twarz. Nie mógł. Psychokinetyczna smycz uwzględniała również to.

Sklęty przez jakąś rosłą babę, momentalnie wrócił do rzeczywistości. Wpadł na gęste zbiegowisko, okrążające centralny punkt rynku. Ludzie rozmawiali, wyraźnie podekscytowani, a ze środka kręgu płynęło coś w rodzaju przemówienia. Nie zastanawiając się długo, młodzieniec przebił się do pierwszego rzędu.

Wszyscy gapili się na czterokołowy wóz z nadbudowanym namiotem. Do dyszla przypięto dwa konie. Zwierzęta machały ogonami, rżały i nerwowo strzygły uszami, jakby denerwowały się przed jakimś bardzo ważnym zadaniem. Obok nich dwójka mężczyzn w brązowych płaszczach odpowiadała na pytania. Posługiwali się mową właściwą dla mieszkańców okolicznych wiosek i miast, nie zaś łaciną, czyli językiem najważniejszych Czcicieli.

Heks biegle znał oba. Wytężył słuch. Zobaczmy, o co tu chodzi, pomyślał.

– …prawdą jest, że wyruszamy na wyprawę niebezpieczną i daleką, na sam kraniec świata – mówił przygarbiony, ale krzepki staruszek, wspierając się na lasce. Siwa broda sięgała mu do piersi. – Czekają nas wszakże skarby niepojęte i światłość, bijące stamtąd niczym wodospad. Tako rzekę ja, Joachim von Bernstein, podróżnik i odkrywca!

– I dokąd to, mości panowie, zmierzacie na tym wozie drabiniastym? – krzyknął z rozbawieniem jakiś wyrostek. Zaniósł się śmiechem, a kilka osób mu zawtórowało.

Staruszek nawet nie mrugnął. W przeciwieństwie do swego towarzysza: mężczyzny z dwiema szablami w pochwach u pasa. Wyglądał na zbója, który przeciął już niejedno gardło i rozpruł niejednego przeciwnika, a jego potężne ramiona zdawały się potwierdzać te domysły. Podrapał się po szczecinie i uśmiechnął nieprzyjemnie.

– Wierzcie lub nie – powiedział niskim głosem – ale na końcu naszej ścieżki znajdziemy niewyobrażalne skarby. Wtedy będziecie bić pokłony, gówniarze. Ukorzycie się przed zdobywcami bogactw Urland!

Na dźwięk ostatniego zdania Heks wytężył słuch.

O Urland słyszał kilkukrotnie. Po raz pierwszy, gdy podróżując do Rejonu Czwartego, on i Rozalia zatrzymali się na noc w karczmie – jakiś wędrowiec wypowiadał się o tej krainie w podobnym tonie. Kolejny raz miał miejsce wówczas, gdy zasuszony starzec bajał grupce dzieci – każdy podróżny miał znaleźć w Urland schronienie i zostać tam już na zawsze, otoczony wspaniałościami i dziwami niepojętymi. Kiedy indziej ktoś wspomniał o Urland jako siedlisku wszelakich bestyj żelazowych, od których już się nie wraca. Na pewno było jedno napomknięcie w jakiejś wiosce, gdzie za pozwoleniem babki Heks poszedł się wyszaleć. Historia o rzezi, w której wieśniacy stanęli naprzeciw mieczom i miotaczom noży, dawno, dawno temu…

Mity. Heksa nie obchodziły mity.

W przeciwieństwie do poszukiwaczy przygód.

Skoro wyruszali na daleką wyprawę, stanowili idealny sposób na wyrwanie się ze szponów Primery. Dołączy do nich i zniknie. Może nawet wyruszy na własną wyprawę? Wszak Europa to jednak kawał lądu, a Zakon nie sięgał przecież wszędzie. Heks uśmiechnął się w duchu na myśl o olbrzymich możliwościach. Żegnajcie przeklęte treningi i rytuały. Po dwudziestu latach więzienia wreszcie zmieni swoje życie!

Nagle jego mózg przeszyła szpila bólu, a ciało odmówiło posłuszeństwa. Poczuł szarpnięcie za kaptur i w mig stanął przed groźnym obliczem babki. Zmarszczyła brwi. Po czym z całej siły zdzieliła go w policzek.

Zmiana życia poczeka, pomyślał. Przynajmniej dopóki ta suka jest w stanie mnie znaleźć.

– W Urland wierzą tylko głupcy – syknęła Rozalia. – To tylko lokalny symbol. Tak naprawdę odzwierciedla chciwość, pychę i przemoc, wszystko to, czemu przeciwstawia się Zakon. Pamiętaj: wszędzie czają się wrogowie, którym nie masz prawa ulec. Ani im, ani ich fałszywym twierdzeniom.

– Tak, Primero – wycedził Heks i kichnął. Kobieta w porę zrobiła unik.

Nieopodal stała karczma. Weszli do środka.

Wewnątrz panowały niemal całkowite pustki. Przy ławach siedziało kilku podejrzanych osobników, popijając z kufli piwo. Co kilka chwil czujnie się rozglądali, a następnie sprawdzali, czy ich sztylety są wystarczająco ostre. Sądząc po ubiorze, mogli mieć wiele wspólnego ze zbójcami, którzy od lat panoszyli się po okolicy. Był jednak ktoś, komu woleli się nie narażać. Gdy tylko dostrzegli przybyszów w czarnych płaszczach, jeden po drugim opuścili izbę.

Heks odprowadził ich wzrokiem, zapamiętując twarze. Może się przydadzą, może nie, nie miało to znaczenia. Każda chwila była dobra, by ćwiczyć mnemotechnikę. Jeszcze jedna rzecz, którą wpoiła mu babka. Tymczasem Rozalia podeszła do kontuaru, gdzie dyżurował łysy karczmarz. Ten skłonił się, potem zniknął na zapleczu. Wkrótce jednak pojawił się znowu.

W towarzystwie Duera Zakonu Czcicieli.

Ojciec Heksa zarządzał werbownikami w Kamenhofie i całym Rejonie Siódmym. Określenia „rosły” i „potężnie zbudowany” stanowiły w jego przypadku niedopowiedzenie. Gdy wkroczył do pomieszczenia, jego obecności po prostu nie dało się przeoczyć.

Rozalia wykreśliła w powietrzu Powitańczy Znak – trójkąt wpisany w okrąg – na co tamten skinął głową.

– Josefie – powiedziała.

Duer wydął policzki, pogładził się po wąsiskach i obrzucił Heksa lodowatym spojrzeniem. Skrzywił się. Nie cieszył się z przybycia pierworodnego. Być może przeczuwał, na jaki temat zejdzie rozmowa.

– Patrzcie, kto się zjawił – mruknął.

Heks skrzyżował ręce na piersi.

– Nie mój pomysł.

– Prawda. Ty miałbyś zgoła inny. Wciąż pamiętam ostatni.

Młodzieniec zachichotał w duchu. Kiedyś Rozalia umyśliła sobie, że wnuk podziała w terenie. Dokooptowała go więc do jednego z lepszych oddziałów werbowników, by pomagał w misjach. Ot, porwania, wymuszenia, terroryzowanie wiosek.

Heks nawet cieszył się na to. Miał wówczas piętnaście, może szesnaście lat. Perspektywa robienia czegoś innego niż treningi, sesje i bieganie po sprawunki wprost zagrzała go do boju. Problem pojawił się, gdy już przyszło co do czego.

Wytrzymał dwie akcje. Pierwsza polegała na spacyfikowaniu pewnej wsi na północy – typowe zlecenie lokalnego możnowładcy, który był z Czcicielami w dobrej komitywie. Heks nie miał pojęcia, jak jego nowi opiekunowie wytrzymują te wrzaski, te błagania, ten kwik zarzynanych ludzi. Wiedział jednak, że sam tego nie zdzierży. Dlatego postarał się, by kolejna operacja skończyła się totalną katastrofą, a on już nigdy nie wyruszył w teren.

Ostatniego werbownika dobił sam.

– Hańba – dodał Duer. – Przynosisz Zakonowi hańbę.

– Ty przynosisz hańbę całemu rodzajowi ludzkiemu.

– Śmiesz mnieoceniać?!

– Śmiem. I dobrze wieszdlaczego.

– Cały ty – prychnął Josef. – Ciągle o tym samym.

– Tak. Ciągle. Bo wiem, w jaki sposób głupi wieśniacy przeżywają śmierć swoich kobiet, a w jaki sposób ty. – Heks urwał, spojrzał ojcu prosto w oczy. – Pozwoliłeś, żeby zginęła. Nie żałujesz tego. Nigdy nie żałowałeś.

Josef zaśmiał się pogardliwie.

– Bywa, że nie ma innego wyjścia.

– Nawet mimo zdolności przepotężnego Duera?

– Mimo. Czasem trzeba po prostu odpuścić. Dla dobra Zakonu.

Młodzieniec trzasnął pięścią w blat kontuaru.

– Gdyby żyła, to by ci pokazała, co myśli o tobie i gównianym Zakonie!

– Na szczęście już nie pokaże – odparł zimno Josef.

Heks zacisnął zęby. Zofia, jego matka, zginęła, gdy miał dwa lata. Jego wspomnienia nie powinny sięgać aż tak daleko w przeszłość. Mimo to bardzo dobrze pamiętał strzechę blond włosów, oczy jak wrześniowe niebo, głos dający obietnicę bezpieczeństwa.

Bardzo rzadko wracał do tych wspomnień. Reprezentowały stratę czegoś, czego nie zdążył nawet dobrze poznać.

– Skoro już wymieniliście uprzejmości, pozwólcie, że zmienię temat – powiedziała Rozalia z naciskiem. – Przypominam, że mamy ważniejsze sprawy.

– Mianowicie? – spytał Josef, przenosząc na nią wzrok. Heks dostrzegł, że na jego twarz znów wstępuje nuta niepokoju.

– Zakon, a nie bezcelowe wspominki.

Mężczyzna pokiwał głową.

– Słucham więc, Primero Zakonu Czcicieli.

Niech ich wszystkich diabli porwą! – warknął w duchu Heks. Nie mógł zrozumieć obojętności, z jaką ojciec mówił o Zofii… a właściwie nie mówił, tylko wspominał. Wolał Zakon i plany Rozalii, jakby żył dla tych dwóch rzeczy. Nieczuły, zimny sukinsyn, który miał żonę za nic. Jeszcze jedna marionetka Primery.

Karczmarz zniknął na zapleczu. Rozalia, Josef i Heks usiedli przy ławie w głębi sali. Nachylili się nad blatem.

– Jeśli gońcy dotarli, to naszą sytuację już znasz – rzekła Primera Zakonu Czcicieli. – Najwyraźniej nasze ostatnie działania okazały się zbyt intensywne. Rejon Pierwszy upadł. Trudno. Nie pierwsza i nie ostatnia przeszkoda na ścieżce ku chwale.

Wpatrzyła się w oblicze Duera.

– Jak tam wieści z twojego Rejonu? – podjęła po chwili. – Status, statystyki, przewidywania. Mów.

– W tym miesiącu jedenaście – powiedział Josef. – To daje nam w sumie czterdzieści dziewięć w tym kwartale, o dziewiętnaście więcej niż wymagane minimum. Nawet wliczając twoje straty, już teraz możemy finalizować Plan Zbawienia.

Dziewiętnaście osób powyżej minimum, pomyślał Heks. Pewnikiem miastowi i co bardziej światli wieśniacy, kolejni straceńcy pozyskani przez Zakon. Werbownicy zajmowali się uprowadzeniami i przekonywaniem nieprzekonywalnych. Tak zdobyty materiał ludzki przechodził następnie selekcję. Tym zajmował się już przywódca danego Rejonu.

Ci, którzy odpadli i wrócili do domów, nie mówili dobrze o Zakonie. O ile w ogóle przemówili.

Primera kiwała głową w zamyśleniu. Heks dostrzegł na jej twarzy uśmiech satysfakcji. Rachowała, może szacowała szanse – w końcu finalna koncentracja sił Zakonu na Nowej Arce wymagała dobrego rozplanowania i logistyki. Rzadko widywał ją tak zadowoloną, wręcz szczęśliwą. I to go najbardziej niepokoiło.

Nie mniej martwił los wszystkich jednostek wyselekcjonowanych do Planu Zbawienia. Widział sporo takich, gdy Primera wracała z łowów. Zdezorientowani, bezwolni, o całkowicie podporządkowanych umysłach, stanowili ostrzeżenie dla niepokornych. To ostrzeżenie śniło mu się często po nocach.

– Plan Zbawienia – rzekła w końcu Primera. Zmrużyła oczy i zatarła ręce. – Finał. Wiecie, ile na to czekałam? Dwadzieścia trzy cholerne lata. W końcu wszystko będzie takie, jakie być powinno!

– Przybędziemy. Zobaczymy. Zwyciężymy – stwierdził pompatycznie Duer. – Jakie są dalsze instrukcje? Dla mnie i darmozjada?

Heks zmełł w ustach przekleństwo. Mimo że miał chęć przywalić ojcu w szczękę, nie mógł. Wpływ Rozalii był jak trucizna, paraliżował i otępiał. Siedział więc nieruchomo i słuchał.

– Wyruszamy na Nową Arkę – rzekła Rozalia, wstając. – Ja, ty, Heks, werbownicy i wszyscy, których pozyskałeś. Likwidujemy Rejon Siódmy.

– A pozostałe?

– To samo. Kto się nada, ten jedzie z nami na Nową Arkę. Przygotujesz zapasy i wozy. Ja muszę zasięgnąć języka. Ciekawa jestem, jak stoją sprawy w obozie badawczym Czerwonych. Wyruszamy rano, więc racz się pospieszyć.

– Tak, matko. – Josef skłonił się z szacunkiem.

Wstał, łypnął na syna złowrogo. Heks mimowolnie dźwignął się znad ławy i w ślad za ojcem wyszedł na rynek.

Początkowo Heks odczuwał tylko odrętwienie, które później zaczęło ustępować depresyjnemu wrażeniu bezsilności. Bo prawda była taka, że cel jego życia został określony przez Rozalię dawno temu: służyć jej i strukturom Zakonu Czcicieli w niewiadomy sposób, w niewiadomym celu. Nigdy nie miał wyboru. „Rób to!” – krzyczała, smagając go psychicznymi mackami. „Ćwicz!” „Atakuj!” „Wokół są wrogowie, dobry jest tylko Zakon! Walcz dla naszego wspólnego dobra!” Doskonale pamiętał pojedynki na drągi, dzięki którym zyskiwał niezliczone siniaki. I wiszenie na belkach, i medytacje – wszystko w celu zrobienia z niego wojownika.

Dlaczego? Za mało mieli zabijaków o znacznie większych umiejętnościach?

Tajemnice. Na każdym kroku chędożone tajemnice.

Szli przez zatłoczony rynek.

– Wspólna wyprawa po sprawunki? – skrzywił się Heks. – Dlaczego nie wyślesz kogoś ze swoich morderców?

– Może dlatego, że to właśnie mordercy? – Duer wzruszył ramionami. – Zgoda, z werbowaniem do Zakonu radzą sobie względnie dobrze. Niestety w negocjacjach z handlowcami brakuje im pewnej subtelności i finezji.

– A tobie niby nie brakuje? I czemu ze mną? Dlaczego nie zamkniesz mnie w celi pod strażą werbowników?

Żebyś nie zwiał, pomyślał Josef. Matka powinna była cię bardziej utemperować, a tak wijesz się nam niczym żmija. Nie, musimy cię mieć pod obserwacją. Nieustanną, ścisłą obserwacją. Ale o tym też nie możesz wiedzieć.

– Żebyś przypomniał sobie, z kim masz do czynienia – rzekł z naciskiemJosef.

Ten nacisk nie krył się jedynie w słowach. Heks już w karczmie zarejestrował zmianę, ale teraz nadszedł czas na potwierdzenie. Charakter emanacji zmienił się. Macki Rozalii znikły, zastąpione niedźwiedzimi szczękami, które wgryzły mu się w umysł. Po raz ostatni odczuł je, gdy miał piętnaście lat. Ojciec odchodził wtedy do Kamenhofu, a Heks sądził, że już go nie zobaczy.

No cóż, pomylił się. Nie pierwszy i nie ostatni raz.

– Bez zbędnych ruchów, psie – syknął Josef, zwiększając uścisk na przegubie syna.

Szkoda, że wtedy nie byłeś taki mocny, pomyślał Heks. Gdybyś takim ruchem obezwładnił zbójców, matka by przeżyła. A tak…

Zaklął w duchu. Rósł w nim żal i wściekłość, a gorycz ściskała mu gardło. Więzienie. Dożywocie beznadziei na Nowej Arce. Ale nie miał zamiaru płakać nad losem.

Wolał go zmienić.

Heks już dawno rozgryzł ojca. Choć niewątpliwie groźny, jego oddziaływania były daleko słabsze od Rozalii. Atakował punktowo. Intensywnie. Był jak niedźwiedź rzucający się ofierze do gardła. Cel w postaci zwykłego człowieka uginał się pod ciosem. Cel w postaci Heksa planował wybić mu zęby.

Młodzieniec walczył z emanacjami Czcicieli, odkąd pamiętał. Rozalii nigdy nie dał rady, choć tym razem wierzył w inny rozwój wypadków. Za to Josef – o, tu już wchodziły dużo pewniejsze czynniki niż wiara. Zaprawa po Rozalii powinna wystarczyć, by wyrwać się spod jego wpływu. Musiał tylko wybrać odpowiedni moment.

Rozejrzał się. Tłum wyraźnie się przerzedził. Wóz von Bernsteina zniknął, zatem podróżnicy musieli wyruszyć i zapewne znajdowali się już za miastem. Heks też musiał się stąd wyrwać, najszybciej jak to możliwe. Tymczasem niechętnie kroczył za Josefem, który odganiał co bardziej zawadzających przechodniów ręką podobną do niedźwiedziej. Siłę zapewne miał zbliżoną. Walka z nim zakrawała na szaleństwo. Zarówno fizyczna, jak i psychiczna.

Stoisko z jadłem podróżnym było największe z wszystkich na rynku. Wyglądało jak szałas, który przykryto brudną tkaniną. Z haków zwieszała się kiełbasa i pasy wędzonego mięsa, na półkach leżały sery i warzywa, wszędzie wokół snuł się dym. Josef zlustrował stoisko krytycznym spojrzeniem.

– Oddasz mi wszystko, co masz. Wszystko, co posiada twoja gildia. Dostarczą mi to natychmiast.

Sprzedawca spojrzał na niego jedynym okiem.

– Panie! Ja…

Nie zdołał dokończyć. Nagle zbladł, głos uwiązł mu w gardle, a na jego oblicze wpełzło przerażenie. Już, już otwierał usta, by prosić o wybaczenie, ukorzyć się, oddać wszystko, co ma, a nawet więcej – ale zdołał wydać z siebie jedynie żałosny jęk. Cofnął się; jego twarz wykrzywił grymas bólu. Padł na kolana. A potem skulił się na ziemi, drżąc jak w gorączce.

Josef uśmiechnął się. Ten uśmiech mówił wszystko o tym, jak wiele radości sprawiają mu mentalne tortury.

Kochał to uczucie, gdy szczęki jego umysłu rozrywały umysły słabeuszy, zabierały rozum, dawały szaleństwo i ból, gwarantując całkowite posłuszeństwo wobec Czcicieli. Metoda nie była może tak subtelna jak techniki Primery, ale działała. Właśnie dzięki niej sprawił, że rada miejska jadła mu z ręki, a Zakon był bezkarny w promieniu dziesiątków kilometrów. Josef nie musiał odbierać nikomu wolnej woli. Wystarczył sam strach przed kolejnym spotkaniem z psychokinetyczną paszczą niedźwiedzia.

Nagle zdarzyło się jednak coś tak niespodziewanego, że Duer wrzasnął.

Wpływy Rozalii były jak zimne źródło w porównaniu z tym. Heks miał wrażenie, że psychiczne kły rozedrą mu umysł jak starą szmatę. Ból rósł, rósł w zawrotnym tempie – od eksplozji w czaszce, przez łupanie w całym mózgu, aż po ogień spalający go po koniuszki nerwów w zębach. Kolorowe plamy przysłoniły wszystko, młodzieniec zatoczył się jak pijany. Jeszcze moment i się podda.

Nagle wszystko uległo zmianie. Oddziaływania znikły, ustępując miejsca mentalnej uldze. Była tak wspaniale orzeźwiająca, że Heksowi zakręciło się w głowie.

Teraz uciekał. Prześlizgiwał się między ludźmi, wozami, straganami. Musiał uciec z miasta i dogonić von Bernsteina. Tak, zrobi to. I zniknie z widoku Josefa, Rozalii i Zakonu Czcicieli na zawsze.

Na zawsze!

Usłyszał za sobą wściekły ryk, a potem przekleństwa i krzyki roztrącanych ludzi. Masywna sylwetka ojca zbliżała się, a wraz z nią rozedrgany chaos jego psitroniki. Nie powinien był skupiać się tak bardzo na straganiarzu. Teraz było już za późno.

Heks przyspieszył. Skręcił w wąską, ciemną dróżkę wciśniętą między obdrapane ściany. Nie oglądał się za siebie. Starał się nie wąchać ani nie patrzeć na breję, która chlupotała mu pod nogami. Tymczasem Josef się zbliżał, potężnymi susami zmniejszał odległość. Jego aura kąsała coraz bliżej.

Na wprost Heks dostrzegł lichy stragan z owocami. Przebiegając obok, szarpnął za kij podtrzymujący ściany. Towar sprzedawcy z rumorem wysypał się na ziemię. Josef nie wyhamował, poślizgnął się i przełykając przekleństwo, zarył cielskiem w grunt. A potem zerwał się i rozejrzał za człowiekiem, który śmiał się mu sprzeciwić.

Heks wziął zakręt. I następny. Lewo, prosto, lewo, prawo, prosto – nogi same niosły go przez szachownicę kramów i jadłodajni, przez tłum. Wpadł na skrzyżowanie; o włos uniknął stratowania przez konie jakiegoś wytwornego zaprzęgu. Puścił się przed siebie, mijając dziesiątki budynków, stoisk, wozów. Na tyle, na ile potrafił wtopił się w tłum umysłów mieszczan.

Zwolnił kroku. Nigdzie nie widział Duera. Dobry znak czy cisza przed burzą? Nie miał czasu do stracenia. Musiał się pospieszyć, gdyż niebawem – może już? – Zakon podejdzie do poszukiwań w sposób klasyczny. Heks narzucił na głowę kaptur i zanurkował w rzekę przechodniów.

Zastanawiał się, ilu Czcicieli zamieszkuje to przeklęte miasto. Dziesiątka? Setka? Tysiąc? Jak wielu mieszkańców podporządkowało się im z obawy przed bólem, prześladowaniami, grabieżą majątku? Ilu z nich zostało porwanych przez werbowników, a ilu zginęło z ich ręki?

Dotychczas Heks nie dostrzegł w Kamenhofie ani jednego wojownika Zakonu. Uznał, że formowanie grupy pościgowej dopiero trwa. Uda się, pomyślał. Zanim ruszy polowanie, będę już daleko stąd.

W chwili, gdy dotarł do muru obronnego, pojął, jak bardzo się pomylił.

Polowanie nie ruszyło. Ono już trwało.

Tknięty przeczuciem, Heks zerknął przez ramię. I zesztywniał, zaskoczony widokiem wojownika Zakonu. Wysoki i łysy, na czole miał bliznę w kształcie trójkąta wpisanego w okrąg. Powitańczy Znak. Płynnym ruchem odrzucił poły swego czarnego płaszcza, zza pasa dobył sztylet werbowników. Raz i drugi przerzucił go z ręki do ręki. Uśmiechnął się szelmowsko, odsłaniając dwa rzędy białych zębów.

Heks zaklął – dopiero teraz uprzytomnił sobie, że nie ma broni. Pożałował, że nie ukradł z jakiegoś stoiska choćby tasaka. Nie stracił wszakże nadziei. Fakt, werbownicy nieźle radzili sobie z walką i zastraszaniem. Nie mogli za to się pochwalić nawet ułamkiem zdolności Primery czy Duera.

Rzucił się wzdłuż muru, rozchlapując nogami cuchnącą breję. Przeciwnik pomknął za nim, jak naganiacz, który ma zepchnąć uciekiniera w pułapkę. Zmniejszał dystans bez trudu. Heks zastanawiał się nad taktyką. Walczyć i uciec – podpowiedział mu instynkt. Tylko jak, do diabła?

Minął pokaźną stertę śmieci, niemal stracił równowagę na czymś śliskim i rozlazłym. Nagle skoczył w boczną uliczkę. Przywarł plecami do oblazłej grzybem ściany. Postarał się uspokoić oddech i rozedrgane ręce. Nie zdołał.

Otoczenie nie nakłaniało do pozytywnego myślenia. Wszystko śmierdziało, wszędzie walały się resztki szczurów, jedzenia i butwiejące drewno. Możliwe, że gdzieś leżał trup.

Młodzieniec nie wierzył w Boga. Zbyt długo żył w Zakonie, by wierzyć w cokolwiek, i jedynym, co mu zostało, była nadzieja. Miał nadzieję, że wojownik jakimś cudem go przeoczy.

I właśnie wtedy go olśniło.

Wróg wpadł do zaułka. I zaklął, kiedy czarny płaszcz runął mu na twarz. Podcięcie nóg – i zwalił się plecami na chodnik. Poczuł, jak ktoś przydeptuje mu gardło i wyrywa broń. Chwilę się miotał, usiłował krzyczeć, ale zwiększony nacisk buciora i ostrze na szyi w końcu go uciszyły.

Koniec walki.

Heks nadal dyszał po ucieczce. Chyba tylko zmęczenie powstrzymywało go przed ukatrupieniem ścigającego. Odsłonił mu twarz. Przywodziła na myśl szczurzą – była wąska, wydłużona, o oczach drobnych jak guziki. Z tej odległości Powitalny Znak wyglądał jak niestarannie wydziergana kombinacja blizn.

– Ilu jeszcze? – sapnął Heks. Szeroki uśmiech mężczyzny wystarczył za odpowiedź.

Heks ogłuszył go kopniakiem.

Rozebrał Czciciela i związał sznurem, który przy nim znalazł. Założył jego pas z bronią i płaszcz, narzucił kaptur na głowę. Szybkim krokiem ruszył w stronę śródmieścia i szarego tłumu. Czy Rozalia rozesłała już gońców z jego rysopisem? Czy uda się wymknąć z Kamenhofu w przebraniu werbownika? Zacisnął mocniej dłoń na sztylecie ukrytym w rękawie. Zabije każdego, kto mu stanie na drodze. I będzie zabijać, aż dopnie swego!

Strażnicy głównej bramy przepuścili go bez mrugnięcia okiem. Nie przyglądali się, o nic nie pytali. Pozdrowili i nawet dali konia. Heks błysnął im sztyletem; uśmiechnął się tak straszliwie i obłąkańczo, jak tylko potrafił. Tak jest! Niech utwierdzają się w przekonaniu, że cudem uniknęli śmierci z ręki szalonego Szóstego Filaru!

Wskoczył na wierzchowca i ruszył traktem.

*

Nurt strumienia niósł obcięte włosy. Heks odłożył nożyce i rozejrzał się po lesie, wypatrując pościgu. Pusto. Nie usłyszał żadnych krzyków, szczęku broni, choćby jednego trzasku gałązki. W głowie za to wciąż hulały mu wrzaski i przekleństwa szwaczki, do której wparował tuż przed opuszczeniem Kamenhofu. Za mało czasu. Porwał nożyce i ubranie szykowane dla jakiegoś mieszczanina. Miał nadzieję, że będzie pasować.

Teraz, stojąc w nadrzecznych krzakach, Heks popatrzył po sobie krytycznie. Ciemnozielone spodnie z roślinnym motywem, szara koszula z lilią, na to podbita futrem kurta. Strój na tyle skromny, że nie będzie rzucać się w oczy. Przynajmniej nie tak jak czcicielskie szaty. Ścięte prawie na zero włosy też nie ułatwią identyfikacji. Zaś sztylet u werbowniczego pasa mógłby pochodzić skądkolwiek.

Wiatr zaszumiał wśród drzew, a Heks zadrżał z zimna. Zaklął w duchu. Mógł ukraść jeszcze czapkę.

Narzucił na głowę kaptur. Wskoczył na konia. Nożyce wsunął do skrytki w kulbace, obok tobołka zrobionego z werbowniczego płaszcza. Rozejrzał się po raz ostatni i ledwie widoczną ścieżynką ruszył w stronę traktu.

Teraz najważniejszą kwestią było dotrzeć do von Bernsteina. Rozważał przez moment, jak bardzo by się zdradził, gdyby wypytał wartę o podróżników. Doszedł do wniosku, że za bardzo. Wolał nie ułatwiać Rozalii poszukiwań. Z drugiej strony, wyjąwszy oddziaływania Primery i Duera, nie potrafił wyczuwać aur. Namierzenie w ten sposób podróżników również nie wchodziło w grę.

Góry na południowym zachodzie, pomyślał. Tam według starego bajarza miało znajdować się Urland.

Heks wzruszył ramionami. Kierunek jak każdy inny. Najwyżej będzie musiał sobie radzić samemu. Wyjechał na trakt. Spojrzał przez ramię na ponure murzyska Kamenhofu, potoczył wzrokiem po trakcie między dwiema ścianami drzew – a potem zerwał konia do galopu.

Nagle skręcił w lewo, w las, ku drodze na południowy zachód. By dogonić podróżników, musiał najpierw objechać to cholerne miasto.

Nie wierzył własnemu szczęściu. Nie po tym, jak błąkał się godzinami wśród drzew, poszukując wyjścia z tej gęstwy. Nie wypadało jednak kłócić się z losem. Ruszył galopem w jedyną słuszną stronę.

Dziwaczny wóz, teraz ze złożonym namiotem, kolebał się na trakcie. Rozłożony z tyłu von Bernstein nucił pod nosem pieśń religijną. Jego barczysty towarzysz siedział na koźle. Wyglądało na to, że liczy przyszłe zyski, gdyż kiwał głową z zadowoleniem. Heks zrównał się z wozem.

– Jeśli będziesz namawiał do wstąpienia do Zakonu Czcicieli, utniemy ci głowę – powiedział sucho staruszek, patrząc na niego z ukosa. Dał ręką znak, by kompan zatrzymał wóz, i zacisnął sękate dłonie na lasce. Konie parsknęły. Rozległ się syk dobywanej szabli. – Bo widzisz, werbowniku, są jeszcze na świecie ludzie, którzy się tego podejmą. Nie wszyscy uważają, że godzi się robić ludziom łajno z mózgu. Odejdź, bo Meier zacznie ci rachować kości. A jak zacznie, będziesz się modlił do swojego boga o rychłą śmierć.

Młodzieniec uśmiechnął się i ściągnął kaptur.

– Nie jestem Czcicielem.

– Skąd więc ten sztylet i pas? Twój tobołek też wygląda znajomo.

Czyli płaszcz do wyrzucenia, pomyślał Heks. Głośno zaś rzekł:

– Musiałem uciekać z miasta. Zdaje się, że Zakon ma tam pewne przywileje, więc nie mogłem z nich nie skorzystać.

– Zabiłeś? – odezwał się Meier. Refleksy tworzone przez klingę prześlizgiwały się mu po twarzy.

Młodzieniec pokręcił głową.

– Związałem i wykąpałem w ścieku. Zanim go znajdą… – urwał. Coraz bardziej żałował, że nie zabił Szczurzego Ryja. Kolejna skaza dzięki uprzejmości Rozalii? A może zwykłe ludzkie skrupuły?

– Ha! – zaśmiał się von Bernstein. – Masz tupet, młodzieńcze, oby więcej takich. Jednak duch rycerski jeszcze nie umarł, zadziobany przez te zakonne kruki. Powiedz, jak cię zwą?

– Henryk Zapfen. Z Zapfendorfu.

Henryk. Imię, które nadała mu matka. Germańskie jak te ziemie, oznaczające ponoć dom i potęgę. Rozalia zrobiła wszystko, by mu je obrzydzić, głównie stosując ohydne zdrobnienia. Z dwojga złego Heks został przy swoim zakonnym pseudonimie. Z czasem nawet przypadł mu do gustu. Zwłaszcza że wieśniacy okazywali respekt, gdy tylko je słyszeli. Plotki i niedopowiedzenia stanowiły potężną siłę, a Rozalia wiedziała, jak je wykorzystać.

Heks Zakonu Czcicieli. Człowiek-widmo, który wysysa dusze, ciska klątwy i porywa dziewice. Taka reputacja nie zwiększy przychylności podróżników.

– Słyszałem, że szukacie czegoś – dodał młodzieniec. – Krainy zwanej jakoby Urland. Prawda to?

– Wieści szybko się rozchodzą, Henryku. Ja, sławny podróżnik Joachim von Bernstein, zamierzam udać się do mitycznego kraju Urland, kraju wiecznej szczęśliwości, by studiować złotą wiedzę przodków.

– A on?

– Obiecał solidny grosz, to jadę – odparł szybko Meier. Zmierzył Heksa wzrokiem pełnym nieufności. – Bardzo solidny grosz, jeśli liczyć i skarby tamtejsze. Zabiję każdego Czciciela, który spróbuje mnie ubiec.

Młodzieniec zmarszczył brwi. Miał nadzieję, że uda mu się wkraść w łaski von Bernsteina. Wówczas jedynym problemem będzie Meier. W ostateczności pojedzie śladem podróżników.

A może jednak ruszyć własną ścieżką? Samotnie, w świat? Nie, niedobry pomysł. Póki przebywał na czcicielskich terytoriach, potrzebował towarzyszy. W kupie raźniej, jak mawiali wieśniacy. A poza tym przedsięwzięcie podróżników miało w sobie jakiś szczególny magnetyzm. Poszukiwania legendy… Tak, to było coś nowego.

– Mówicie tak, jakby Urland było czymś pewnym – powiedział ostrożnie Heks.

– Bo jest. – Staruszek wpatrzył się w zakręt nieopodal. – Jeśli gdzieś istnieje dziedzic starożytności, to właśnie w miejscu, do którego zmierzamy. Leży w Alpach i skupia najtęższe umysły w dziejach. Bo właśnie tym jest Urland: wiedzą o tym, co było i co będzie.

– Brzmi jak jakaś głupia legenda. Nie wierzę w legendy.

Podróżnik westchnął i splótł dłonie na karku. Popatrzył po drzewach, częściowo już zazielenionych, i po startujących z gałęzi ptakach. Wiatr pędził chmury na północ. Przyjemna, sielankowa atmosfera. Całkowite przeciwieństwo tortur u Rozalii.

– Czcicielski jad jako żywo – podjął staruszek. – Opowiem ci historię. Lata temu odwiedziłem pewien klasztor, gdzie przepisywano manuskrypty tak stare, że nie pamiętano, z jakiego czasu pochodzą. Traktaty te zawierały wiedzę i wskazówki, które skłoniły mnie do poszukiwań. Posłuchaj, młodzieńcze: dawno temu świat oplatało państwo-kolos zwane Imperium Romanum, które po wielu wiekach rozpadło się w pył. Lecz najznamienitsza część jego ludności nie pogodziła się z tym i wyruszyła w podróż na północ. W końcu założyli państwo Urland, spadkobiercę tradycji ich ojczyzny. Mam potrzebne wskazówki. Jestem w stanie ich odnaleźć. – Wzruszył ramionami. – Ja nie pragnę bogactw i władzy, jeno wiedzy o tym, co było i będzie.

– Mędrcy ukrywający się w górach, którzy natchną cię mądrością – westchnął Heks. – Brzmi jak piękny sen, za którym człowiek biegnie aż do świtu.

– Nie chciałbyś więc pobiec razem z nami, przez noc niewiedzy, na jego spotkanie?

– Właśnie nad tym się zastanawiałem.

Heks zeskoczył z konia i uścisnął silną dłoń staruszka, który nagle otaksował go wzrokiem. Czuł na sobie również spojrzenie Meiera. Oczywiście, że mu nie ufali. Na zmianę podejścia musiał dopiero zapracować.

– Dwa oddziały? – zdumiała się Rozalia. – Wywiódł w pole dwa oddziały?!

– Wybacz. Nie podejrzewałem go o takie zuchwalstwo – wyszeptał Josef, gapiąc się w podłogę karczmy. Był czerwony na twarzy, a ręce drżały mu szaleńczo – wszystko przez negatywne emanacje, jakimi promieniowała Primera Zakonu. Otarł pot z czoła i ostrożnie spojrzał na jej oblicze, spodziewając się pogardy i nienawiści. Dostrzegł jednak tylko stężałe rysy maskujące wszelkie emocje.

Rozalia usiadła na krawędzi ławy.

– Przewidywałam, że coś takiego może się stać. Ale żeby tak szybko? Tak gwałtownie? – Westchnęła ciężko, przykładając dłoń do czoła. – Myślałam, że modyfikacje w jego umyśle są wystarczające. Bariery, ograniczniki, mentalna smycz… Ech, nie doceniłam jego adaptywności.

– Pozbawił mnie zdolności – powiedział Josef po raz kolejny tej nocy. – W jednej chwili prawie miałem jego umysł, ale w następnej…

– Wyrzucił cię z synchro. Rozpieprzył psitronikę. Jak się teraz czujesz?

Mężczyzna powoli podniósł głowę.

– Zdolności mi powróciły. Gildia handlarzy już się o tym przekonała.

Zamilkli na chwilę, zatopieni w ponurych myślach. Raptem odezwał się Josef:

– Znałaś ryzyko, matko. Zawsze powtarzałem, że ucieczka w cień i kształtowanie Heksa to nie były dobre posunięcia. Decentralizacja osłabiła Zakon. A teraz nie dość, że chłopi się wkurwili, to jeszcze straciliśmy Szósty Filar. Co za sukinsyn… Rzeczywiście wyszedł poza twój zasięg?

– Tak – odparła niechętnie Rozalia. – Czułam go jeszcze przy bramie. Może gdyby nie ci wszyscy barbarzyńcy, te prymitywy z niezsynchronizowaną psitroniką… Nie, ja muszę się dostać na Nową Arkę! Natychmiast! Bo oszaleję! Co z werbownikiem?

– Zabił go. Najwyraźniej dzięki twoim lekcjom. Szczerze mówiąc, myślałem, że nigdy ich nie przyswo…

Trzasnęła pięścią w blat.

– Szkoliłam go tylko po to, żeby jakiś wieśniak nie nadział go na widły! Bo diabli wiedzą, co się może stać w drodze na Nową Arkę! Heks to psychokinetyk, ale pasywny. Nie ma naszych zdolności. Strach pomyśleć, co by zrobił, gdyby miał choć ułamek. Ale walka wręcz, władanie orężem, koncentracja, siła… Uczyłam go wszystkiego, żeby mnie obronił, gdyby sprawy przybrały zły obrót. – Wciągnęła i wypuściła powietrze. Powoli. – Nie doceniłam go. Nie sądziłam, że zdoła się wyśliznąć spod twoich oddziaływań, ale to ostatni błąd z mojej strony.

– Dopadniemy go. Zajmie się tym mój najlepszy człowiek.

To mówiąc, wskazał wejście na zaplecze. Stanął w nim łysy mężczyzna o szczurzej twarzy. Na jego czole widniała blizna w kształcie Powitalnego Znaku.

– Ksawery Tibero? – bardziej stwierdziła niż spytała Rozalia. W jej głosie pobrzmiewała nuta zaskoczenia.

Skinął głową.

– Do usług, Primero. Pomszczę śmierć mojego człowieka.

Nie ma innej opcji, pomyślał z wściekłością. Wrócił pamięcią do chwili, gdy odzyskał przytomność w cuchnącym zaułku. Wzywał pomoc tak długo, aż uwolnił go jeden z jego podwładnych. Tibero zabił go natychmiast. Nie mógł pozwolić, by Primera dowiedziała się o tym, że dał się podejść podrzędnemu szczylowi, jakim był Heks.

– Pozwoliłem sobie rozesłać gońców do wszystkich Rejonów – dodał. – Jeśli pozwolisz, ja również wyruszę na polowanie.

– Zatem idź – rzekła Rozalia. – Nie pokazuj mi się z pustymi rękami.

Ksawery Tibero skłonił się lekko i zniknął na zapleczu. Primera odczekała chwilę. Następnie przeniosła wzrok na Josefa.

– Mam nadzieję, że oprócz kwestii Heksa wszystko idzie zgodnie z planem. Jak wygląda status wyprawy na Arkę?

– Oficjalnie będzie to pielgrzymka do Hiszpanii, do Santiago de Compostela. Ciemny lud niczego się nie domyśli.

– Oby. Szykuj się, niedługo wyruszamy. Czas osobiście dopilnować spraw na Arce. Zaś jeśli chodzi o Heksa… – Wzruszyła ramionami. – No cóż. Nie ma rzeczy niezastąpionych.

Josef zmarszczył brwi.

– Chodzi ci o…

– Tak. Artefakt z Podwójnego Kontynentu.

– Nie sądziłem, że to możliwe.

– Możliwe, ale cholernie ciężkie i skomplikowane. Jeśli nie dostanę z powrotem Heksa, to najlepsze rozwiązanie.

– Herakliusz będzie doprawdy zachwycony, matko.

– Tak – Rozalia uśmiechnęła się kwaśno. – Z pewnością nie on jeden. Ale nie tu widzę podstawowy problem.

– Urland. – Josef zmarszczył brwi i pogładził swoje gęste, czarne wąsy. – Wszystkie problemy prowadzą do Urland. Do tej zimnej, cuchnącej…

– Bez przesady. – Kobieta machnęła niedbale ręką. – Nie pamiętam, żebyś narzekał, kiedy byłeś na miejscu.

– Upływ czasu otwiera oczy, matko.

– Zaiste – westchnęła. – Ponoć już wiesz, co mówią nasze źródła.

– Wiem. Urland chce podbić Podwójny Kontynent. Teraz osiągnęło dostateczny poziom techniczny, by tego dokonać.

– Dokładnie tak. Musimy ich powstrzymać. Nie mogą dotrzeć do Czerwonych i artefaktu. Musimy użyć ostrzejszych środków niż dotychczas. Czas na Plan Dwa.

– Zajmę się wszystkim, matko – rzekł Duer. Skłonił się, odwrócił i wyszedł z budynku, pozostawiając Rozalię zatopioną w rozmyślaniach i planującą następne ruchy Zakonu Czcicieli.

Sytuacja i rozkład sił na świecie nie są takie, za jakie się je powszechnie uważa, zachichotała w duchu. Potem wybiegła myślami w przyszłość, ku finałowi Planu Zbawienia.

Tak. Zdecydowanie było na co czekać.

Rozdział 2

Osada Sennej Triangulacji

Heks żałował, że nie zabił go w Kamenhofie. Teraz wrócił. Na dodatek z piątką innych Czcicieli.

Ze szczurzej twarzy Tibero nie schodził wyraz triumfu. Dokonał zemsty. Wypełnił rozkazy. Teraz nie pozostało mu nic innego, jak doprowadzić zbiega przed oblicze Primery Zakonu.

*

Zerwał się z posłania tak gwałtownie, że zbudził leżącego obok von Bernsteina.

– Co… Co się dzieje? – wyszeptał staruszek. – Czciciele?

Heks nie był pewien, co wyrwało go ze snu. Brak oddziaływań Rozalii, do którego wciąż się przyzwyczajał? Złe przeczucia, jakie go gnębiły od ucieczki z Kamenhofu? Był pewien, że pościg się zbliża i lada moment zaciśnie na nim mentalne szczęki. Szmat pokonanej drogi nie miał tu najmniejszego znaczenia.

– Pęcherz – mruknął. – Zaraz wracam.

Za pas wsunął werbowniczy sztylet. Narzucił na siebie kurtę. Wyszedł z namiotu, po czym zeskoczył z wozu na leśną polanę, gdzie o zmroku rozbili obóz. Ognisko wciąż płonęło, budząc fantastyczne cienie na sprzętach, trójce śpiących koni, drzewach. Pomijając jego trzaski i pohukiwania sów, noc była całkowicie cicha. Zdaniem Heksa – zbyt cicha. Do tego dochodziła jeszcze mgła, która nadpłynęła, gdy spał. Właśnie wśród takiej scenerii jego matka poniosła śmierć.

To, jak zginęła, znał wyłącznie z opowieści, ale wyobraźnia zawsze podsuwała mu odpowiednie obrazy. Pewnego jesiennego poranka Zofia pojechała do jednej z okolicznych wsi, gdzie miała się spotkać z grupką przyjaciół. Znała ich od bardzo dawna, razem przybyli aż z północy. Postanowili powspominać dawne czasy.

W okolicy roiło się od zbójców, więc Zofia poprosiła Josefa, by jej towarzyszył. Chętnie na to przystał. Zostawili małego Henryka pod okiem Rozalii, załadowali się na wóz i pół dnia później zajechali na miejsce przeznaczenia. Heks nie wiedział, jak spędzili czas. W każdym razie w pewnej chwili padła propozycja, by pochwalić się dzieciakiem. Wobec tego towarzystwo wyruszyło z powrotem do chaty Rozalii – wóz zanurzył się w jesienną szarugę, otulony mgłą, która wypełzła z lasu.

I właśnie wtedy zaatakowali ich zbójcy.

Wypadli z lasu z łopotem brudnych płaszczy, wywijając mieczami, nożami, sztyletami. Josef nie podjął walki z napastnikami. Uciekł przy pierwszej sposobności, pozwalając, by bandyci zabili jego żonę wraz z przyjaciółmi.

Teraz, w środku przesyconej mgłą nocy, Heks miał wrażenie, że z lasu wysypie się nagle horda morderców, że runą na niego z wrzaskiem, wyciem, świstem broni. Że zabiją mu towarzyszy, a on sam zostanie okaleczony i zaprowadzony do Rozalii, by służyć jej do końca życia.

– Kłopoty ze spaniem? – dobiegł go głos Meiera. Mężczyzna wyłonił się z mgły jak upiór. Świetlne refleksy ślizgały się po klindze jego szabli.

– Powiedzmy – odparł Heks. Odszedł na skraj polany i rozsznurował rozporek. – To przez Czcicieli. Te ich rytuały, czarne msze, składanie ofiar… Mam dreszcze na samą myśl. Nie będę spokojny, dopóki nie wyniesiemy się z ich terytorium.

– E tam. To zwykłe oprychy. Ostatnią watahę skosiliśmy bardzo ładnie.

Heks zasznurował rozporek i kucnął przy ognisku. Zapatrzony w płomienie, przypomniał sobie pożar chaty i widoczne w jego blasku, wykrzywione gniewem twarze chłopów. Potem przed oczyma stanęły mu ostatnie potyczki.

Nie sądził, by w tych rejonach czaiło się wielu zbójców, tymczasem trafiali się co i rusz. Pierwsza banda – właściwie trójka obdartusów z wyszczerbionymi nożami – napatoczyła się trzy dni po opuszczeniu Kamenhofu. Meier miał na takich specjalny przepis: roznieść bez litości. Heks nie zdążył nawet włączyć się do walki. Przy okazji kolejnych zrobił już użytek ze swojego sztyletu. No i raz popsuł rytuał jakimś podrzędnym Czcicielom.

Im większy dystans dzielił go od ojca i babki, tym na większy optymizm mógł sobie pozwolić – oczywiście w rozsądnych granicach. Miał świadomość, że jego treningi to wciąż za mało. Musiał stać się silniejszy. Szybszy. Bardziej zdecydowany. Nie dla Czcicieli, nie dla Rozalii – ale dla siebie, by przynajmniej nie dać się pochwycić. Tak wyglądał wariant pesymistyczny. Wariant optymistyczny zaś…

Mściciel działający pod osłoną nocy. Bohater przebrany za jakąś budzącą grozę istotę, na przykład wilka albo nietoperza. Przeciwnik Zakonu, zbójców i zła wszelakiego. Mroczny. Sprawiedliwy. Rycerski. On i dowodzona przez niego drużyna. Meier jako główna siła zbrojna, von Bernstein w roli dobrotliwego mentora.

Heks uśmiechnął się, rozmarzony. Jeśli Rozalia mogła zmieniać rzeczywistość, to on też. Złamie wiedźmę. Złamie i pokona. Kto powiedział, że należy się wyłącznie bronić?

– Ale tu cicho – mruknął Meier. – Za cicho.

Heks podniósł na niego wzrok.

– Ćwierkania ptaszków posłuchasz sobie wdzień.

– Jak ci zaraz ćwierknę w łeb, to się do rana nie obudzisz – rzucił brodacz, a Heks uśmiechnął się krzywo.

– Od jak dawna tak ćwierkasz?

– Odkąd tylko pamiętam. Jeden Bóg wie, ilu już do piachu posłałem.

– A ja? Mnie też poślesz?

Meier wzruszył ramionami i wbił spojrzenie w rozmówcę. Heks czuł, jakby to spojrzenie przeszywało go na wylot. Wytrzymał je chyba tylko dzięki temu, że wcześniej miał kontakt z Rozalią.

– Tak, poślę. Jeśli będę musiał albo jeśli tak rozkaże Joachim. Przecież mi płaci, nie?

– Tylko czy ta zapłata warta jest podróży przez pół świata i tereny Czcicieli? – zapytał Heks, wstając. Zaczął powoli krążyć wokół ogniska.

Von Bernstein opowiedział mu o sobie w kilka dni po opuszczeniu Kamenhofu. Przybywał aż z Lublinum, miasta daleko na wschodzie. Od lat wędrował po Europie, kolekcjonując i składając w całość wszelkie mity, pogłoski, wzmianki i legendy na temat Urland. Przełom nastąpił przed rokiem. Ustalił wówczas miejsce, gdzie dziedzice Rzymu założyli jeden ze swych przedalpejskich posterunków. To właśnie wtedy jego los splótł się z losem Abelarda Meiera, znanego awanturnika i zabijaki.

„Obiecał solidny grosz, to jadę” – powiedział pod Kamenhofem brodacz. Ale czy to był jedyny powód?

– Nie twój zasrany interes – warknął Meier. Świsnął szablą, wycelował ją w rozmówcę. – A teraz jazda spać, bo stracę cierpliwość. Jutro ty trzymasz wartę i masz być wypoczęty. Jasne?

Heks uśmiechnął się przebiegle.

– A może mały pojedynek? Ten, kto pierwszy draśnie przeciwnika, pozna jakiś jego sekret. Co ty na to? Nigdy nie łamałeś sobie głowy nad tym, co robiłem w poprzednim życiu?

Aby stać się silnym, musiał lepiej walczyć. Wiedział, że lekcje Rozalii to za mało, więc zaczął namawiać Meiera, by go trenował. W końcu brodacz się zgodził.

A potem utwierdził młodzieńca w przekonaniu, że treningi u Primery dały mu jedynie siłę w rękach i najbardziej podstawowe umiejętności. Że miał być jedynie lalką w jej rękach, lalką silną i szybką. Lalką mającą wypełnić Plan Zbawienia.

– Pojedynek? Nie chce mi się o tej porze – odparł Meier, uśmiechając się rozbrajająco. Irytacja w jego głosie znikła, zastąpiona czystą kpiną. – Może jutro. Jazda spać.

Rozmowa z tym człowiekiem zawsze była trudna. Aż dziw brał, że Joachim potrafił się z nim dogadać.

Heks wzruszył ramionami. Odwrócił się na pięcie, zrobił krok w stronę wozu – i właśnie wtedy zamarł w bezruchu.

Atmosfera zgęstniała w mgnieniu oka, a jego umysł przeszyły wibrujące szpile. Już raz doznał czegoś podobnego: tamtej nocy, gdy Rozalia rozpoczęła rytuał i rozpięła nad swymi owieczkami mentalne macki. Wyglądało na to, że gdzieś w okolicy jakiś Czciciel rozszerza sobie zdolności. Ale o ile rytuały Rozalii potrafiły trwać po kilka godzin, ten skończył się równie gwałtownie jak zaczął. Mimo to Heks poczuł niepokój. Przeświadczenie, że pościg nadchodzi, jeszcze się pogłębiło.

Może w pobliżu znajduje się centrala jakiegoś Rejonu, pomyślał. Wspomniał wszystkie wsie i miasteczka, jakie do tej pory odwiedził. Na pierwszy rzut oka nie budziły podejrzeń. W każdej dało się wszakże wyczuć tę specyficzną nutę otępienia i beznadziei, tę samą, jaka swego czasu unosiła się we wsi Zbycha. Im głębiej podróżnicy zapuszczali się na terytorium Czcicieli, tym ta nuta była silniejsza.

Czciciele nie narzucali się politycznie. Utrzymując religijną fasadę, działali z cienia, bo tak było wygodniej. Zakon składał się co prawda z Rejonów, tak jak Kościół z parafii, ale owe Rejony nie miały ściśle określonych granic. Ba – nawet Centrala mogła przeskoczyć z jednego miasta do drugiego. Wpływy Czcicieli były jak wykwity pleśni na starym chlebie. Jak mgła, której zasięg i gęstość wyznaczała obecność werbowników. Wszędzie tam, gdzie się pojawili, ludność łagodniała i stawała się bezwzględnie posłuszna. Lokalnym władykom było to bardzo na rękę. Dopóki Czciciele nie palili, nie gwałcili i nie okradali im poddanych, dopóki omijali szlacheckie włości – dopóty mogli sobie robić, co chcieli.

„Terytorium” stanowiło w tych warunkach bardzo pojemne określenie.

Heks nie powiedział towarzyszom o swoich przeczuciach. Miał zbyt wiele do stracenia.

Ksawery Tibero uśmiechnął się w ciemności. Chłopak zmierzał prosto w jego sidła.

– Urland założyło wiele posterunków – powiedział von Bernstein, poprawiając się na koźle. Heks siedział obok niego i słuchał uważnie, ale równocześnie wodził wzrokiem po okolicy. Wóz wspinał się po stromiźnie leśnego traktu; para koni parskała co chwila, a trzeci szedł przywiązany do tylnej burty. Popołudniowe słońce przedzierało się smugami przez gałęzie. Od czasu do czasu wśród igliwia szumiał wiatr.

– A jeden z tych posterunków jest tuż przed nami? – spytał Heks.

– Dalej niż „tuż”, ale gdzieś w tej okolicy.

– Po co w ogóle te posterunki? Przecież Urland jest bezpieczne w górach.

Staruszek zaśmiał się krótko. Zawtórowało mu chrapnięcie Meiera rozwalonego na posłaniu w miejscu złożonego namiotu.

– Ukryty w górach, nie posiejesz ni owsa, ni żyta – rzekł von Bernstein z pobłażaniem w głosie. – Krowa ani świnia nie pożyje zbyt długo wśród nagich skał. Urland potrzebuje strawy i właśnie dlatego zbudowano posterunki. Odnajdując jeden z nich, odnajdziemy Urland.

– O ile wciąż istnieje – westchnął Heks.

I o ile nie opanowali go Czciciele, dodał w duchu. Budowle i broń dziedzica Rzymu byłyby dla nich łakomym kąskiem.

Nagle las się skończył. Podjazd też. Heks rozejrzał się z nieskrywaną fascynacją. Rozciągał się stąd najpiękniejszy widok, jaki w życiu widział.

Masywne, przyprószone śniegiem szczyty, górujące nad wszystkim. U ich stóp – dolina zielona od traw i barwna od wiosennych kwiatów. Poletka uprawne. Miasteczko z budynkami o białych ścianach. Powyżej niego zaś drugie, rozłożone tarasami na łagodnym zboczu: urlandzki posterunek.

Alpy sprawiały wrażenie niewzruszonych i wiecznych. Gdy ludzie wymrą, one pozostaną jedynymi świadkami ich upadku.

– Tam się zatrzymamy – rzekł von Bernstein, wskazując na bliższą z mieścin. – Sprzedamy wóz i kupimy zapasy. Dalej pojedziemy konno.

Heks nie odpowiedział. Znów doznał uczucia, jakby gdzieś w pobliżu odbywał się czcicielski rytuał.

Pierwszą rzeczą, jaka uderzyła ich przy wjeździe, była cisza: brak gwaru, śmiechów, nawoływań, nawet szczekania psów… Nie kojarzyło się to z sielskością podgórskiego miasteczka. Raczej z zawieszoną w powietrzu groźbą, jakiej nie było w stanie odegnać świecące z czystego nieba słońce. Thull – bo taką nosiło nazwę – sprawiało wrażenie przesiąkniętego czymś tajemniczym i niepokojącym.

Czcicielskim.

– Pomarli wszyscy czy co? – mruknął Meier znad juka, który pakował. Wóz jechał wąską, brukowaną uliczką wzdłuż białych ścian domów. Nigdzie nie było śladu ludzi: ani na zewnątrz, ani w pootwieranych oknach budynków. Wewnątrz nich zapewne też.

– Masowy pomór? – zastanawiał się Heks. – Ucieczka przez zbójcami?

– Albo Czcicielami. – Meier splunął za burtę. – Co zdecydowałeś, Joachimie?

– Na razie poszukajmy gospody – odparł staruszek.

Znalazł ją po kilku chwilach w małym kwadratowym rynku. Zatrzymał wóz przed wrotami stajni, a Heks zeskoczył z kozła. Powiedział, że zaraz wraca, po czym pchnął drzwi do izby karczemnej.

Cisza, półmrok i brak ludzi wcale go nie zaskoczyły. Minął kilka idealnie czystych ław i kontuar, po czym wszedł do ciasnego korytarzyka. Prowadził chyba do izb gościnnych. Drzwi do pokoi były uchylone. Niewiele się zastanawiając, Heks wszedł do najbliższego.

Okno było odsłonięte. Promienie słońca padały na łóżko, w którym leżała pomarszczona starością kobieta. Heks pomyślał, że nie żyje, ale wtedy usłyszał ciche, płytkie oddechy. Wycofał się do korytarza i zbadał sąsiednie pomieszczenie. A potem kolejne i następne, aż odwiedził je wszystkie.

Szybkim krokiem wycofał się do jadalni. Miał złe przeczucia.

We wszystkich izbach spali starzy ludzie, zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Heks spróbował zbudzić kilkoro, ale nie dał rady. Sprawiali wrażenie, jakby byli w śpiączce, jednak zważywszy na okoliczności, bardziej prawdopodobny był trans. Ich umysły oddziaływały właśnie z jakimś silnym Czcicielem przebywającym w okolicy. Kto wie, może z samym Triosem, Quadrenem czy Pentarem Zakonu.

– Jakieś wieści? – spytał von Bernstein, gdy młodzieniec opuścił gospodę.

– Wszyscy śpią, a szefa nie widać. To mi się nie podoba.

– Tu na stajanie śmierdzi Czcicielami! – krzyknął Meier z wejścia do oberży naprzeciwko. – Znalazłem dwóch staruchów, ale byli martwi… No co się tak patrzysz, Joachimie? Staruch to staruch i nic tego nie zmieni!

Heks parsknął śmiechem, zaraz jednak spoważniał. Złe przeczucia kłębiły mu się w piersi jak ciężki dym.

– Weźmy co trzeba i wynośmy się stąd jak najszybciej – powiedział.

– Mi pasuje – rzucił Meier.

– Mnie również – zawtórował Joachim. – Nieprzyjemnie tu. Jest wszakże jedna zaleta.

– To znaczy? – zapytał brodacz.

Staruszek uśmiechnął się niewesoło.

– Wszystko jest za darmo.

Nikt im nie przeszkadzał. Ani wtedy, gdy odstawili wóz do stajni, ani gdy jeden po drugim brali kąpiel w karczemnej łaźni. Nawet wówczas, gdy zabierali z okolicznych szynków i spiżarń wszystko, czego było im potrzeba. Wyglądało na to, że Thull opuścili wszyscy młodsi mieszkańcy, wywożąc jedynie trochę ubrań i żywności. Zaglądając do kolejnych budynków i pokoi, widząc śpiących starców i półki uginające się pod ciężarem zapasów, Heks utwierdzał się w przekonaniu, że ewakuacja miała miejsce niedawno. Co więcej, musiała być sterowana odgórnie i niemal na pewno miała ścisły związek z finałem Planu Zbawienia.

W końcu podróżnicy wypełnili juki po brzegi. Wsiedli na konie, splunęli za siebie, po czym ruszyli w stronę traktu w góry. Słońce chyliło się już ku zachodowi i po miasteczku snuły się coraz dłuższe cienie, wypełzając z każdego zaułka, bramy, załomu muru. Heks jednakże miał wrażenie, że wraz z nocą nadchodzi coś jeszcze.

Znów odebrał impuls czcicielskich emanacji. Choć przyzwyczaił się już do nich, poczuł dreszcz niepokoju.

Budynki stawały się coraz niższe i niższe, zabudowa rzedła. Ulica przeszła w kamienisty trakt. W końcu zostały tylko dwa parterowe domki po bokach ulicy. Dalej były tylko wzgórza i góry.

Podróżnicy wjechali między budynki.

– Joachimie?

– Tak, młodzieńcze?

– Jak myślisz, co tam znajdziemy?

Staruszek już otwierał usta, by mu odpowiedzieć. Wtedy jednak odezwał się Meier.

– Nie wiem, czy znajdziemy, ale nas już znaleźli! – rzucił, wskazując szablą na dach budynku z prawej.

A konkretnie na czcicielskiego łucznika przy kominie – właśnie zakładał strzałę. Na przeciwległym dachu pojawił się drugi. Z domów wysypała się czwórka mężczyzn w czarnych płaszczach. Dwóch zagrodziło drogę w stronę gór, dwóch zablokowało odwrót do miasta. Promienie słońca ślizgały się po ostrzach ich szabel i sztyletów.

Von Bernstein zmełł w ustach przekleństwo. Nakazał towarzyszom zatrzymać konie, sam zrobił to samo. Wbił wzrok w Czcicieli, zmarszczył brwi. Złe przeczucia, jakie rosły w nim od czasu przygarnięcia Henryka, właśnie sięgnęły apogeum.

– Czego chcecie? – krzyknął.