Wiatr - Igor Brejdygant - ebook + książka

Wiatr ebook

Igor Brejdygant

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2021
Opis

Wczesna wiosna. W Tatrach leży jeszcze sporo śniegu, wieje halny. Dwójka ludzi wyrusza z Morskiego Oka na przełęcz Szpiglasową. Nagle spod grani Miedzianego schodzi lawina. Akcja ratunkowa TOPR nie przynosi rezultatu. Ciała tych dwojga zostały najprawdopodobniej z potężną siłą wtłoczone pod lód stawu. Świadkiem tragedii był Wawrzyniec, który jest przekonany, że chwilę przed zejściem lawiny, usłyszał głuchy dźwięk eksplozji. To punkt wyjścia historii, w której surowa przyroda Tatr, mroczny góralski folklor i środowisko TOPRowców są zaledwie tłem dla śniegiem i wiatrem osnutej, tajemniczej historii, w której mistrz kryminału brawurowo przekracza gatunkowe granice.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 448

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




IGOR

BREJDYGANT

WIATR

Copyright © by Igor Brejdygant, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

(…) Jeśli patrzeć na liście drzew, widać.

Jest jasne, że czas nie mija, jest okrągły i jest tutaj. Bóg.

Triin Soomets

I

1.

Zaczęło wiać chyba około północy. Trudno powiedzieć dokładnie, ale też nie ma to już w tej chwili większego znaczenia. Może o tyle tylko, że jeśli zaczęło o północy, a oni o tym wiedzieli, to rzeczywiście nie powinni byli iść. Rano śnieg był już zbyt ciężki.

Tak czy inaczej, teraz duło już fest, a on razem z pierwszym toprowcem, który zjawił się na miejscu, stał zakopany w śniegu po kolana, z tyczką do przeszukiwania lawiniska, tuż nad krawędzią złowieszczo ciemnej toni Morskiego Oka. Jeszcze wczoraj o tej porze nic nie było wiadomo na temat złowieszczej toni, gdyż staw pomimo marcowych roztopów wciąż pokrywała gruba na blisko metr pokrywa lodowa. Teraz woda gdzieniegdzie się ujawniła, bo mniej więcej godzinę temu białą płaszczyznę lodu zmasakrowały tysiące ton śniegu z lawiny, która zeszła gdzieś od strony przełęczy między szczytami Opalonego Wierchu i Miedzianego. Dokładnie rzecz ujmując, śnieżna nawałnica od Kieszonkowych Turni stoczyła się z głuchym łoskotem Szerokim Żlebem, który niestety sto metrów od lodowej płaszczyzny stawu przecinał żółty szlak wiodący na Szpiglasową Przełęcz. Niestety, bo zły los chciał, że w tym właśnie momencie na tym właśnie szlaku skrzyżowały się drogi lawiny i dwójki turystów zmierzających w stronę przełęczy.

Pół godziny później na jęzorze bieli zanurzonym do połowy w mrocznej głębinie jeziora pracowało w pocie czoła dwadzieścia osób. Niestety, szanse na odnalezienie kogoś z tamtej dwójki malały z każdą chwilą. Niestety, niestety, niestety, coś za dużo tych złych zrządzeń losu, pomyślał.

– Po co szli? – zapytał nagle retorycznie ów toprowiec, który zjawił się tutaj kwadrans po wypadku. Reszta doszlusowała później, desantowali się trzykrotnie ze śmigłowca kołującego nad lawiniskiem. – Przecież wiadomo, że jak wieje, to może ruszyć – dodał po chwili coś, co dla nich wszystkich było oczywiste, ale może dla tamtych aż tak oczywiste nie było.

Tym dziwniejsze, że kiedy ich widywał, sprawiali wrażenie raczej obeznanych z regułami gry, pomyślał. Nie skomentował tego jednak głośno, bo po co zastanawiać się nad winą tych, którzy ponieśli już karę, i to prawdopodobnie w najwyższym wymiarze.

Ogorzały od słońca, wiatru i alkoholu, którego nigdy przesadnie nie unikał, mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, czyli zdaje się on, czyli Wawrzyniec Wiślicki, wzruszył tylko ramionami. Skąd miał wiedzieć, po co szli? Może szli, bo ich naszło, a może po prostu lubili, kiedy nie było do końca wiadomo, czy się uda. Znał takich ludzi. Tutaj, w górach, było ich sporo. Część już zginęła, inni żyli pełną piersią. Znacznie jednak bardziej od tego, po co szli, ciekawiło go coś zupełnie innego. Pół godziny temu był jedynym naocznym świadkiem tego, co się stało. To on wszczął alarm, on był na tej ogromnej połaci śnieżnego gruzu jako pierwszy. Wszystko to jednak nastąpiło później. A wcześniej? No właśnie, co stało się wcześniej?

Po raz pierwszy tego ranka zobaczył ich w ostrych promieniach słońca, kiedy ruszył spod schroniska w lewo w kierunku Czarnego Stawu. Mógł właściwie iść po lodzie drogą wytyczoną przez środek jeziora, ale od kilku dni było już powyżej zera, a strzeżonego Pan Bóg strzeże. Właśnie. Żeby dotrzeć nad Czarny Staw, bezpieczniej było iść lewym brzegiem. Po prawej stronie były aż cztery miejsca, w których szlak przecinały trasy potencjalnej lawiny – a był to szlak czerwony, położony znacznie niżej od żółtego, wiodącego na Szpiglasową. Położony niżej, co oznaczało dodatkowe kilkanaście sekund na to, żeby próbować uciec z toru lawiny. Kiedy się zaczęło, dwójka na żółtym miała tego czasu zdecydowanie za mało.

Był chyba mniej więcej w połowie stawu, kiedy usłyszał najpierw ten huk, jakby tąpnięcie albo salwę z jakiejś przytłumionej haubicy. Kiedy sekundę później spojrzał na drugą stronę stawu i w górę, pod grań Miedzianego, zobaczył, jak ogromna połać bieli oderwała się od zbocza i ruszyła w dół. Z tej odległości wszystko wydawało się dziać wolno, ospale, ale kiedy ujrzał dwie maleńkie czarne figurki znajdujące się trzysta metrów poniżej miejsca obrywu lawiny, wiedział od razu, że ogrom powolnie zsuwającej się w dół śnieżnej toni musi je pochłonąć. Musi pochłonąć, ta myśl dzwoniła mu w głowie, odbijała się echem; jak łoskot lawiny, kiedy ta nabrała już pełnej mocy i rozpędu. Nie było właściwie śnieżnej kurzawy, którą widywał wcześniej przy tego typu okazjach. Nie było, bo od północy wiał halny i wszystko powoli nasiąkało mokrą breją topniejącego w przyspieszonym tempie, jak pod działaniem jakiejś monstrualnej suszarki do włosów, śniegu.

Mimo że dopiero kończył się marzec i góry wokoło wciąż pokrywała nieskazitelna biel, temperatura była tak wysoka, że wszyscy, nie wyłączając jego, pracowali teraz w koszulkach z krótkim rękawem. Pracowali w koszulkach, mimo że wiatr wiał z siłą odcinającą oddech i zwalającą z nóg. To cud, że śmigłowiec zdecydował się lecieć i że utrzymał się w prawie nieruchomym zawisie, gdy z kilkudziesięciu metrów wyskakiwali z niego chłopaki w czerwonych kurtkach. To dlatego, że wiało już wcześniej, zanim to wszystko się stało, nie zdecydował się ani na przejście środkiem jeziora, ani na spacer prawą, bardziej niebezpieczną stroną. Każdy, kto choć raz był tu w zimie, wiedział, że kiedy zaczyna wiać ten cholerny ciepły wiatr, lawiny schodzą najchętniej. Tyle że tej chyba nie byłoby, gdyby nie dziwny stłumiony huk, który ją poprzedził. Tak mu się przynajmniej wydawało teraz i później – przez cały ten czas, gdy próbował coś z tego wszystkiego zrozumieć.

– Ile upłynęło, odkąd ich nakryło? – Siwy mężczyzna, Witek o poszarzałej twarzy i kilkudniowym zaroście białym jak śnieg, na którym stał, patrzył na niego pytająco.

Wawrzyniec wyciągnął z kieszeni telefon. Była dziesiąta dwanaście. Kiedy dzwonił do TOPR-u, wybiła dziewiąta piętnaście. Numer wybrał, jeszcze zanim lawina sięgnęła brzegu stawu. Czyli oni byli wtedy pod śniegiem już około trzydziestu sekund, może minutę, skalkulował.

– Pięćdziesiąt siedem, może osiem minut – popatrzył na tamtego i obaj wiedzieli, co to mniej więcej oznacza.

Człowiek pod śniegiem mógł przeciętnie wytrzymać do dwudziestu minut, czasem pół godziny, potem organizm się wychładzał. Żeby się dogrzać, potrzebował coraz więcej powietrza, a powietrza ubywało z każdym oddechem, więc…

– W siedemdziesiątym czwartym… – zaczął Wawrzyniec.

– Wiem, wiem: zeszła z Grani Baszt na słowacką stronę. – Witek wskazał głową mniej więcej w stronę górującego nad doliną potężnego masywu Mięguszowieckich. – A chłopaka wyciągnęli po pięciu godzinach.

– Spod czterech metrów śniegu – dodał z nadzieją w głosie Wawrzyniec.

– Będziemy kopać, aż znajdziemy. – Tamten się zamyślił. – Albo aż przekopiemy całość, bo tam – wskazał w kierunku ciemnej czeluści stawu – do lata nikt nie zajrzy.

– Był ten huk. Zanim się zaczęło, najpierw coś gruchnęło. – Wawrzyniec po raz setny wbił tyczkę pomiędzy stopy, po czym delikatnie wepchnął ją w zbity śnieg prawie na całą długość.

Nie patrzył na tamtego, bo nawet mówienie o tym na razie wydawało mu się w jakimś sensie niestosowne.

– Co gruchnęło? – zapytał Witek, rozglądając się jednocześnie po ogromnej połaci bieli w poszukiwaniu czegoś, co miałoby jakkolwiek inny kolor.

– Nie wiem co, właśnie o to chodzi. – Wawrzyniec przeniósł tyczkę metr dalej i razem zrobili kolejne dwa kroki.

– Jak lawina rusza, pęka pokrywa lodowa i bywa, że idzie huk. – Tamten pokiwał głową, po czym po chwili zapytał z innej beczki, bo to, że był huk, najwyraźniej nie zainteresowało go przesadnie: – Wiemy, co to za ludzie?

Wawrzyniec widział ich, ale niewiele o nich wiedział. Był w nowym schronisku od kilku dni, oni spali w starym. Spotykali się co rano w dużej sali jadalnej. Widział tych dwoje, ale nie wiedział, kim byli. Nie miał pojęcia, skąd się tu wzięli, co ich łączyło, od kiedy tu nocowali ani do kiedy mieli pozostać. Ot, dwójka wpatrzonych w siebie ludzi. Ona ładna, na tyle, że przyglądał jej się nawet raz czy dwa chwilę dłużej. On? Chyba w miarę przystojny, twarz ogorzała, ale nie aż tak jak jego własna. Wstyd przyznać, ale kobiety od dawien dawna były głównie wyznacznikiem jego własnej wartości. To, jak były według niego atrakcyjne, łączył za pomocą sobie tylko znanego algorytmu z tym, jak duże zainteresowanie w nich wzbudzał. W ten sposób otrzymywał współczynnik, który czasem go zadowalał, a czasem – niekoniecznie. Ta kobieta nie dawała mu powodów do zadowolenia, gdyż była bardzo pociągająca, a jednocześnie zupełnie nie zwracała na niego uwagi. W każdym razie jej przynajmniej przyjrzał się dość dokładnie. Facet natomiast interesował go jedynie dlatego, że Wawrzyniec próbował w nim wypatrzeć coś, co czyniło nieznajomego lepszym od niego samego i co sprawiało, że ta kobieta przyglądała się swojemu towarzyszowi, wprawdzie nienatarczywie, przelotnie i ukradkowo, ale niewątpliwie z czymś, czego chyba Wawrzyniec mu zazdrościł, czyli z miłością. Nie odkrył wiele. Jedyne, co zapamiętał, to to, że tamten był mniej ogorzały, co potęgowało jeszcze jego zaskoczenie. Wawrzyniec pomyślał, że tak naprawdę nie jest w gruncie rzeczy aż tak narcystycznym kretynem. Teraz go tak naszło ze złości, że przez kilka dni tylko im się biernie przyglądał, przez co nic o nich nie wiedział. No ale nie można już było tego zmienić. Dwójka ludzi, których nie poznał i których teraz próbował odnaleźć za pomocą wbijanej metodycznie w śnieg stalowej składanej tyczki.

– Mieli te trackery czy nie? – Siwobrody mężczyzna w czerwonym wiatrołapie, dowodzący akcją Bohdan Masterak, ze zniecierpliwieniem krzyknął w stronę nadchodzącego z dołu od strony schroniska młodego chłopaka. Dobry kwadrans temu wysłał go, żeby ten spróbował się dowiedzieć, czy dwójka wypożyczała lokalizatory lawinowe.

– Nie wiem, czy mieli. Ze schroniska nie brali – odkrzyknął chłopak.

– A dowiedziałeś się już, kto to w ogóle…? – Mężczyzna zawahał się przez moment. – Co to za ludzie, wiemy już?!

Młodszy znacznie od dowodzącego i od większości tu obecnych chłopak doszedł do nich w końcu, zasapany, i rozejrzał się po lawinisku.

– Agnieszka i Piotr Markowscy – odpowiedział po chwili.

– Niemożliwe. – Pokręcił głową dowodzący akcją.

– Tak napisali w książce meldunkowej. – Wzruszył ramionami młody.

Następnie przejął tyczkę od kolegi i włączył się w tyralierę ratowników zbliżającą się wolno, lecz nieuchronnie do krawędzi stawu.

– Markowscy w życiu nie wyszliby pod lawinę. – Siwobrody pokręcił głową.

– W życiu by nie wyszli, dlatego już nie żyją – szepnął w stronę Wawrzyńca mężczyzna o popielatej twarzy.

– Kim są Markowscy? – zapytał Wiślicki.

– Ona malarka, on… – Witek zamyślił się na moment. – Czy ja wiem, chyba można powiedzieć, że biznesmen, ale też, z tego, co wiem, wykształcony na artystę. Nie wiem, jak mogłeś ich nie znać. Chyba najbardziej znana zakopiańska para. Od dwudziestu pięciu lat, czyli od zawsze, próbowali się rozstać i nigdy im się nie udało – dodał, uśmiechając się.

Przez chwilę szli w rzędzie z innymi poszukiwaczami, rytmicznie wbijając tyczki w coraz bardziej mokry i coraz mocniej zbity śnieg. W końcu Witek zerknął na Wawrzyńca.

– Tyle lat tu przyjeżdżasz i ich nie poznałeś? – Zwerbalizował wątpliwość, która nurtowała go przez ostatnie dwie minuty.

– Właśnie ich poznałem, przez trzy dni gotowaliśmy razem wrzątek – odpowiedział Wawrzyniec.

– Wrzątek ważna rzecz. A coś poza tym? Gadaliście? – dopytywał.

– Nie, nie było jak, wyglądali jak zamknięci w jakimś wspólnym kokonie, do którego nikt nie miał dostępu. – Wawrzyniec pokręcił głową.

Trochę skłamał, bo przecież tak naprawdę nie podjął przesadnie intensywnej próby przebicia się do ich kokonu. Jemu nie chciało się gadać, oni byli w swoim świecie. Spotykali się rano, potem czasem jeszcze wieczorami, po powrocie z gór. On mieszkał tutaj, w nowym schronisku, w którym wynajął sobie cały trzyosobowy pokój, głównie po to właśnie, żeby być samemu i żeby z nikim nie musieć rozmawiać. Oni mieszkali w starym schronisku.

– Monada – powiedział tamten.

– Co? – zapytał wyrwany z zamyślenia Wawrzyniec.

– Monada – powtórzył toprowiec. – Taką mieli ksywkę, dwuosobową. Jak byli razem, wszyscy zastanawiali się, kiedy się rozstaną. Jak byli osobno, czekaliśmy tylko, kiedy się zejdą. Czyli monada.

Chwilę szli obok siebie, dalej wbijając sztyce, ale Wawrzyniec czuł, że Witek ma do powiedzenia coś jeszcze. Wahał się chyba, a gdy się ktoś wahał, to Wiślicki nigdy nie pchał go w żadną stronę. Może był tak delikatny, a może po prostu nie chciał brać odpowiedzialności.

– Mówiło się też ostatnio o jeszcze jednej sprawie – powiedział w końcu.

– O? – Teraz Wawrzyniec nie miał już wyjścia. Niezadanie pytania zachęcającego do dalszej opowieści byłoby uznane za nietakt.

– Ona chyba była w ciąży…

– O kurwa. – Wawrzyniec aż przystanął.

Dotarło do niego, że w tej sytuacji pod zwałami śniegu być może szukali nie dwóch, ale trzech osób.

Poszukiwania trwały do zmroku. Na chwilę przed końcem dnia, kiedy nikt już nie łudził się, że znajdą ich żywych, na miejscu zjawił się prokurator przysłany z Krakowa. Dowodzący akcją Masterak, zdając mu relację, wspomniał o tym, że świadkowie słyszeli przed zejściem lawiny dziwny huk czy może odgłos wybuchu. Tak naprawdę jedynym świadkiem, który słyszał odgłos, był Wawrzyniec, ale tego już prokuratorowi nie powiedział. Może przemilczał to, żeby być w pełni uczciwym; nie chciał obniżać rangi tego spostrzeżenia, które skądinąd dla niego było mało istotne. Prokurator pokiwał wprawdzie głową, ale sprawiał wrażenie, jakby w ogóle tego nie dosłyszał.

– Jakie są szanse na znalezienie ich żywych? – zapytał.

– Raczej już zerowe – odpowiedział Masterak zgodnie ze swoją wiedzą, doświadczeniem i zgodnie z prawdą.

– Ciała? – dopytał tamten.

– Będziemy jeszcze szukali jutro, może pojutrze. – Mocno zmęczony już ratownik spojrzał na ogrom zbitego lawiniska pod nimi. – Jak nie znajdziemy, to jeśli są pod śniegiem, to może maj… jeśli pod wodą, trzeba będzie nurków, i myślę, że wtedy nie wcześniej niż w lipcu.

– A co z tym hukiem? – Przypomniał sobie prokurator.

– Z hukiem? – zdziwił się jeden z toprowców.

To chyba ten, który pojawił się wtedy jako pierwszy, pomyślał Wawrzyniec. Facet zachowywał się, jakby zapomniał o tym, o czym przed chwilą Masterak mówił łysiejącemu prokuratorowi w popielatym płaszczu, który kompletnie nie pasował do śniegu, do wiatru i do wału burzowego wiszącego złowrogo nad granią za ich plecami.

– No ktoś chyba mówił, że ludzie słyszeli, że tąpnięcie było – przypomniał mu prokurator.

– Coś może było – odpowiedział Masterak i spojrzał w górę na ledwie już widoczny w zapadającym mroku szczyt Miedzianego. – Kiedy się wypogodzi, pójdziemy sprawdzić, jak się zerwała ta lawina.

– I? – Prokurator próbował utrzymać poły płaszcza w jednej dłoni, z drugiej ręki wiatr wyrywał mu przez cały czas skórzaną teczkę.

– I jak była pokrywa lodowa, która pękła, to poszedł łoskot, huk, zwał jak zwał. – Toprowiec, który wcześniej się włączył, dokończył wyjaśnianie.

Wszyscy tu chcieli już, żeby prokurator wrócił na kolację do domu. Byli zmęczeni tym zmęczeniem szczególnym, które pogłębiała dodatkowo świadomość, że nie udało im się uratować dwójki ludzi. Ludzi, których znali, którzy stanowili nieodrodny element zakopiańskiego krajobrazu przez ostatnie dwadzieścia pięć lat. Ratownicy bardzo nie lubili, kiedy ginęli ludzie.

– A jak nie było? – Prokurator walczył z przekorą w samym sobie.

– Była – zamknął dyskusję dowodzący Masterak.

Po chwili zaczął składać tyczkę sondującą, co dla prokuratora i dla uczestników oznaczało dwie rzeczy. Po pierwsze, akcja na dziś została zakończona, a po drugie, tamta dwójka ludzi nie żyje.

Noc w schronisku po tym wszystkim była dla Wawrzyńca zupełnie inna od poprzednich. Na miejscu została cześć ratowników, którzy nie mieli już jak wrócić do domów. Zostali też inni, którzy wprawdzie mieli jak wrócić, ale nie chcieli. Kiedy się nie udaje, lepiej zostać wśród tych, którzy współdzielą to samo poczucie klęski. Wracać na dół do ludzi nieświadomych czegokolwiek jest trudno, zresztą wracać na dół w ogóle jest trudno, szczególnie kiedy wieje. A podmuchy cały czas jeszcze się wzmagały, więźby dachowe skrzypiały, jakby ktoś obdzierał je ze skóry, szyby drżały w tremorze. Wódka. Tak, ona zawsze pomaga w takich chwilach, zespala, wygładza kanty w głowie, ucisza, w końcu po prostu ogłupia – a w takich momentach ogłupienie jest błogosławieństwem.

– Jak wpadali do wody, to już nie żyli? – zapytał nagle ten najmłodszy, który wcześniej biegał sprawdzać.

Do TOPR-u przyjęli go niedawno, był na dotarciu, młody. Jego wódka najwyraźniej ogłupiła najszybciej, bo tego pytania, choć nasuwało się wszystkim, nie zadałby nikt inny.

Wawrzyniec siedział z Witkiem w rogu sali. Z jednej strony byli częścią tego, co się tu działo, ale z drugiej – pozostawiali cały czas trochę jakby poza nawiasem sytuacji. On od lat nie był już ratownikiem i choć w górach bywał często i miał tu niemało znajomych, to nie czuł się do końca członkiem zakopiańskiej socjety. Witek, jego przyjaciel, z którym znali się jeszcze ze spotkań w jednej z warszawskich redakcji, był w znacznie większym stopniu członkiem tejże socjety, ale pewnie przez solidarność z nim teraz sam trochę wyprowadził się poza nawias. Pili kilka godzin. Za oknem szalała wichura, ale na niebie chwilami przez chmury przebijały się już gwiazdozbiory; a że noc była księżycowa, to co jakiś czas ukazywały się, przez kontekst sytuacji szczególnie złowróżbnie wyglądające, szczyty: Mnich, Opalony, Kazalnica, Mięguszowieckie, chmury nad ostro zakończonymi wierzchołkami. Gwar rozmów, w końcu nawet czyjś śmiech, ale stonowany raczej, komentujący niż gromki. Cisza.

Dlaczego poszedł tam, do ich sali? Może po części przez alkohol albo przez wiatr, może chodziło o ten głuchy odgłos, tam wtedy, na chwilę przed. W każdym razie chyba od tej wizyty bardziej nawet niż od stłumionego tąpnięcia zaczęło się to wszystko. Rzeczy w pokoju pozornie leżały tak, jakby zostawił je ktoś, kto spieszył się, żeby zdążyć na Szpiglasową i potem może dalej, w dół do Pięciu albo na Wrota Chałubińskiego, albo diabli wiedzą gdzie jeszcze. Wycieczka w tych warunkach to jakieś trzy i pół godziny marszu w każdą stronę. Jeśli do Pięciu, to tam obiad, fasolka po bretońsku i powrót jeszcze przed zmrokiem. Jeszcze przed lawiną.

Rzeczy leżały pozornie właśnie tak, ale słowo „pozornie” było w tym wszystkim kluczowe. Nieład. To zdarza się często, bo różni są ludzie. Z tego, co już wiedział bardzo pobieżnie, ona była artystką, on właściwie też, przynajmniej z wykształcenia i zainteresowań, a to, że miał biznes, nie zmieniało wiele. Artyści, nieład, wszystko więc w zasadzie po bożemu. Ubrania leżały porozrzucane na łóżku, na stoliku dokumenty, jakieś papiery, notatki, jej rysunki, jego rachunki. W szufladzie, do której zajrzał, choć miał już poczucie lekkiej niestosowności, notes, w nim ślady po wyrwanych kartkach. To jeszcze samo w sobie nic dziwnego, ale… Kartki były wyrwane zbyt starannie, rzeczy na łóżku były rozrzucone, ale ułożone, rysunki i rachunki na stoliku leżały w geometrii tak idealnie przypadkowej, że aż niemożliwej. To było wrażenie, ale czy nie od wrażenia wszystko się zaczyna? Czy intuicja, czyli ten rodzaj spostrzegawczości i inteligencji, który wyprzedza zazwyczaj wolno meandrującą racjonalność myśli, nie jest zarzewiem wszystkiego, co ma w życiu jakiekolwiek znaczenie? Wawrzyniec wyciągnął telefon z kieszeni. Zaczął robić zdjęcia. Na początek szerokie plany, które najmocniej uświadamiały patrzącemu, że coś tu jest nie tak, potem detale. Każda kartka i rysunek ze stolika osobno, każda strona z notesu.

– Wawrzek, co ty robisz? – Dobiegł go zza pleców głos kolegi z TOPR-u, z którym przed chwilą jeszcze siedział w sali jadalnej.

Wawrzyniec odwrócił się i przez moment trochę się wystraszył. Witold stał w smudze światła wpadającej z korytarza, bladość jego wątrobowej cery przydawała jeszcze grozy całej sytuacji. Poza tym Wawrzyniec robił coś rzeczywiście nie do końca zrozumiałego nawet dla niego samego.

– Patrzę w te rzeczy – odpowiedział dość idiotycznie.

– To widzę, ale po co? – Witold wyszedł w końcu ze smugi i teraz był już znów jedynie trupio blady. – Czemu?

– Nie wiem do końca właściwie – odpowiedział szczerze Wawrzyniec, bo rzeczywiście tak naprawdę nie miał pojęcia, co i w jakim celu to robi. – Spotykałem ich na śniadaniu, czasem na kolacji, tylko „dzień dobry” i „do widzenia”. Widzę ich twarze, a nie mam pojęcia, kim byli.

– Mogę ci trochę opowiedzieć, nie będziesz musiał nocą grzebać w czyichś rzeczach. – Witek się uśmiechnął.

– Poza tym tam się coś stało, w sensie… To nie był odgłos lawiny, w każdym razie nie tylko, było coś jeszcze. – Wawrzyniec wskazał na sposób, w jaki ułożone były rzeczy, i dodał: – I mi tu coś nie pasuje.

– Nie pasuje? – zdziwił się toprowiec, który patrzył na rozrzucone na łóżku rzeczy, na rysunki na stoliku i zdawał się nie dostrzegać w sposobie ich ułożenia nic szczególnego.

Może nie miał intuicji, pomyślał Wiślicki.

– Z notesu ktoś wyrwał kartki, ogólnie niby wszystko gra, ale jest jakieś zbyt ułożone. Moim zdaniem ktoś w tym grzebał. – Wawrzyniec pokazał zdjęcia w telefonie, które przedstawiały z grubsza dokładnie to, co Witek miał teraz przed sobą w realu.

Witek pokiwał głową, chyba bardziej po to, żeby nie robić Wawrzyńcowi przykrości, niż żeby się z nim zgodzić.

– Poza tym… – zaczął Wawrzyniec i utknął, bo doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że tamten raczej kiwał głową, żeby nie robić mu przykrości.

– Poza tym? – Niezbyt szczerze zaciekawił się Witek.

– Poza tym sam mi mówiłeś, że się zeszli po kilku latach, że byli ze sobą z przerwami bardzo długo… – kontynuował Wawrzyniec.

– Od zawsze. – Teraz Witek uśmiechnął się już trochę szczerzej.

– To po cholerę poszliby na śmierć? – zapytał Wawrzyniec, wciąż trzymając przed sobą telefon, tak jakby miał w nim jednak coś, co ponad wszelką wątpliwość wskazywało na udział osób trzecich.

– Zamroczeni miłością – spróbował odpowiedzieć Witek, ale widać było, że akurat to pytanie dręczyło go, podobnie zresztą jak wszystkich tych, którzy znali tę parę i którzy przez wiele godzin próbowali ją dzisiaj odkopać. – Nie wiem, Wawrzek, trzeba się zdrzemnąć. To był długi dzień.

Usnąć po tym, jak przez cały dzień kopało się bezskutecznie w białej, zbitej, śnieżnej masie w nadziei najpierw na uratowanie życia, a później chociaż licząc na odnalezienie ciał, nie jest łatwo. Marzyć po tym, jak najpierw usłyszało się głuche tąpnięcie, później widziało się, jak śnieżna masa pochłania ludzi, to już gruba przesada. Oderwać się od świadomości, która wciąż odtwarza na nowo to wszystko, kiedy do tego za oknami przetacza się huraganowa nawałnica, jest nieomal niemożliwością.

Mrocznie i zimno, tyle z tego snu udało mu się zapamiętać, ale zdaje się, że było w nim znacznie więcej. Przede wszystkim była w nim woda, a on zanurzał się w niej, otaczała go zewsząd, oblepiała, wchodziła do ust i nosa, a potem tężała, coraz bardziej ograniczając mu ruchy. A on chciał się ruszać, bo cały czas czuł, że zanim w końcu woda dostanie się do płuc i zmieni go w rybę, musi kogoś koniecznie znaleźć. Jeśli mu się to nie uda, na zawsze już pozostanie w tym mroku i chłodzie, które były jedynymi rzeczami, jakie z tego snu zapamiętał. Sen sam w sobie nie był koszmarem, towarzyszył mu w nim pewien niepokój, ale okoliczności nakazywały bać się chyba znacznie mocniej. Ten brak lęku w samym śnie dziwił go najbardziej, ale kiedy się obudził, nic z tego i tak nie pamiętał. Za oknem świtało, czyli spał krótko, może zaledwie chwilę, ale od razu wiedział, że dłużej i tak już się nie da. Wstał, żeby zejść do sali, w której wcześniej przez kilka dni spotykał się z nimi i nigdy ich o nic nie zapytał, a oni nie zapytali o nic jego, bo byli zbyt zajęci sobą i swoją miłością.

Mętna, fusiasta kawa z przewagą gorzkiej jak piołun robusty wypłukała z niego resztki snu. Wciąż wiało, ale teraz już bardziej równomiernie, tak jakby wiatr, który najpierw usiłował zniszczyć świat swoją gwałtownością, teraz zmienił taktykę i wybrał monotonną uporczywość. Sen odszedł, ale rzeczywistość, która go zastąpiła, nie wydawała się wcale bardziej realna. Na zewnątrz przesuwały się co chwila połacie mgły albo raczej chmur zgonionych wiatrem w dół, przez granie i turnie. Widok za oknem to znikał, to znów pojawiał się w całej krasie. Zbocza otulone wczoraj jeszcze nieskazitelną bielą z wolna zaczynały wyglądać jak pomalowane białą olejną farbą, która odprysnęła już gdzieniegdzie, zmęczona upływem czasu, i ukazała wcześniejszą warstwę ciemnych, ostrych kształtów skał i łagodniejszych nieco połaci kosówki. Halny odzierał świat z pozornej dziewiczości, przywracając mu znacznie trudniejszą do zaakceptowania realność. W oddali Wawrzyniec zobaczył zmierzających już w stronę lawiniska ratowników ubranych w czerwień. Zaczynał się kolejny dzień akcji, której nazywanie ratunkową nie bardzo miało już sens.

– Myślisz, że są pod śniegiem czy zepchnęło ich pod wodę? – Od strony schodów prowadzących do sali na górze pojawił się barczysty mężczyzna o zapuszczonej brodzie. Wieloletni przyjaciel Wawrzyńca i Witka, Roman, który w sezonie zimowym pracował jako kierownik schroniska i z tego powodu spędzał tu przynajmniej cztery miesiące w roku. Gdy się zjawiał w listopadzie, był gładko ogolonym mężczyzną w średnim wieku, przypominającym może menadżera, a może pracownika bankowości. Wawrzyniec nigdy o to nie zapytał. Kiedy zima schodziła z gór, Roman miał już wygląd starego pustelnika, toczka w toczkę przypominał Chrystusa przedstawianego na starocerkiewnych ikonach.

– I tobie dzień dobry. – Uśmiechnął się Wawrzyniec. – Byli wysoko, więc teoretycznie nie powinno ich dopchnąć taki kawał, ale impet był tak duży, że jakoś przeczuwam, że poszli pod lód. Skoro już zapytałeś.

– Słaba śmierć – zafrasował się Roman i sięgnął po ustawiony na spirytusowej maszynce kociołek, w którym wciąż jeszcze bulgotała kawa.

– Może lepsza niż pod śniegiem, przynajmniej szybciej masz to za sobą. – Wawrzyniec próbował odnaleźć skrawek optymizmu.

– Może lepsza. Idziesz? – Roman wskazał głową w kierunku lawiniska.

– Idę, a co mam robić?

Poszukiwania trwały jeszcze dwa dni. W końcu całe pole lawiniska było podziurawione tyczkami jak szwajcarski ser. Wyjścia były dwa. Albo tamta dwójka została przysypana warstwą grubszą, niż wynosił trzymetrowy zasięg tyczek, co było raczej mało prawdopodobne, albo lawina zepchnęła ich jednak rzeczywiście do Morskiego Oka.

Wciąż wiało, a ostatnie dwa dni zlały się Wawrzyńcowi właściwie w jedną śnieżną biel rozdzielaną czernią nocy. Wieczorami cały, uszczuplający się z dnia na dzień o kolejne kilka osób, zespół spotykał się w sali schroniska, żeby w milczeniu pić coraz mniejsze ilości okowity. Później Wawrzyniec szedł do pokoju tamtych i przeglądał ich rzeczy w poszukiwaniu czegoś, co potwierdziłoby jego obiektywnie raczej wątłą hipotezę o zabójstwie. Trzeciego dnia poszukiwania zostały zakończone, przybyła rodzina w osobach matki Agnieszki i brata Piotra otrzymała informację, że ich bliscy zostają uznani za zmarłych, a poszukiwania ciał zostaną wznowione, kiedy z gór zejdzie śnieg, a ze stawu zniknie pokrywa lodowa. Matka Agnieszki i brat Piotra podzielili między siebie rzeczy pozostawione przez tamtych dwoje w sali na piętrze starego schroniska.

Wawrzyniec wahał się przez chwilę, czy swoimi podejrzeniami nie podzielić się z bratem Piotra, ale w końcu dotarło do niego, że jego dedukcja opierała się, przynajmniej na razie, bardziej na wrażeniach niż na faktach; poza tym obciążanie w ten sposób rodziny pogrążonej w smutku, właściwie bez żadnego dowodu, byłoby w tym momencie co najmniej niefrasobliwością. Oprócz tego zarówno brat Piotra, jak i matka Agnieszki zdawali się go nie zauważać, zresztą nie zauważali prawie nikogo ani niczego; nieszczęście zwalnia z przestrzegania norm społecznych, więc Wawrzyniec nie wziął tego przesadnie do siebie. Kiedy rankiem czwartego dnia odjechali toprowcy, a wraz z nimi rodzina, zdecydował, że musi zobaczyć miejsce, z którego oberwała się lawina. Jeśli słyszał huk i jeśli ów huk był wywołany czymś innym niż siłami natury, to tam na górze, gdzieś pod granią Miedzianego i Opalonego, być może znajdzie ślady tego czegoś.

Kiedy ruszał o ósmej rano, wiatr akurat zelżał, chmury zeszły znad grani i wiele wskazywało na to, że po trzech dniach w końcu halny odpuszcza. Wawrzyniec, wyruszając, nie wpisał się do książki wyjść. Nie zrobił tego głównie dlatego, że wiedział, jaki stosunek do jego dziwnych podejrzeń mają zarówno Witek, jak i Roman, którzy po opuszczeniu schroniska przez pozostałych toprowców pozostali na miejscu w roli dyżurnych ratowników. Mało prawdopodobne było, żeby nie domyślili się, że wyszedł w góry. Ze schroniska można było iść tylko albo w górę, albo w dół. Gdyby szedł w dół, nie zostawiłby rzeczy w pokoju, zabrałby wszystko, bo w dół idzie się na długo, do następnego razu, może za rok, może za kilka lat. Poza tym kwadrans po wyjściu byłoby go już i tak widać jak na dłoni, przemierzającego śnieżny sarkofag, który skrywał tamtych dwoje. Idąc, zastanawiał się, czy zdołali chociaż złapać się za ręce. Wiedział, że to nie miało znaczenia, bo potworna siła, z jaką tony śniegu mieliły w sobie wszystko, co spotkały na drodze, na pewno i tak ten uścisk rozerwała. A może nie?

Minął lawinisko i ‒ chyba po raz pierwszy odkąd zeszła lawina – przestał o nich myśleć. Wiatr ucichł, ale śnieg wciąż był nasiąknięty wodą, a w czymś takim nie idzie się łatwo. Po dwustu metrach doszedł do zakrętu na szlaku. Po lewej, ponad nim, pięły się nieomal pionowo w górę ściany Mnicha. Patron umarłych w swoim spiczastym kapturze spoglądał na niego, a pewno bardziej niż na niego na tamtą dwójkę, która Bóg raczy wiedzieć, gdzie teraz była. Najbardziej prawdopodobne wydawało mu się, że raczej nigdzie, bo od zawsze uważał, że po tamtej stronie ciemności nie ma nic, ale teraz, brodząc w rozmokniętej śnieżnej brei ze spiczastym Mnichem nad głową, w totalnej ciszy i samotności, nie był już tego tak do końca pewien. Gdzieś w oddali ponad granią Mięguszowieckich szybował ptak tak duży, że mógł być tylko orłem bielikiem.

Pogoda tymczasem znów zaczęła się psuć. Na razie jeszcze nie wiało, ale nad szczyty znów nadciągnęły chmury i zaczęło padać. Najpierw kapuśniak, który był jedynie nieprzyjemny, bo wchodził we wszystko, wciskał się nawet między zaciśnięte powieki. Wraz ze wzrostem wysokości, a może też za sprawą zmiany temperatury, która sukcesywnie spadała, deszcz zmieniał się w śnieg, najpierw drobny śnieżny odpowiednik kapuśniaku, ale z chwili na chwilę płatki stawały się coraz większe, i kiedy Wawrzyniec doszedł do kolejnego skrętu na szlaku, kapuśniak był już śnieżycą. Tymczasem to był ten moment, gdy musiał zejść ze szlaku i ruszyć mocno pod górę do miejsca, z którego oberwała się lawina. Wracać czy iść dalej? Ciekawe, czy oni też mieli taki dylemat, pomyślał.

Warunki pogarszały się w bardzo szybkim tempie. Jeśli jednak miał się rzeczywiście czegokolwiek jeszcze dowiedzieć, dotrzeć do jakichś śladów, zbadać przyczynę oberwania się lawiny, to musiał to zrobić teraz. Opad śniegu, który po halnym może być nawet bardzo długi i intensywny, zatrze wszystkie ślady, wtedy obryw lawiny zniknie, znikną ślady ludzkiej obecności, o ile tam były. Po chwili namysłu ruszył w górę. Widoczność malała, a do tego znów zerwał się wiatr. Tym razem nie były to już jednak podmuchy halnego, ogrzewające się wraz ze spadkiem wysokości, teraz wiatr był mniej porywisty, ale za to zimny, jakby wiał w połowie grudnia, a nie w marcu. Wawrzyniec, mimo że ledwie już panował nad rytmicznością oddechu, a łydki twardniały mu z minuty na minutę coraz bardziej, zwiększył tempo marszu. Śnieg, mocno już wytopiony przez cztery dni ciepłego wiatru, wciąż jednak był jeszcze głęboki i miejscami Wawrzyniec zapadał się powyżej kolan. Pluł sobie teraz w brodę, że spiesząc się rano, żeby zniknąć ze schroniska, zanim obudzą się tamci, nie wziął ze sobą rakiet śnieżnych. Kiedy nogi wpadają w mokry śnieg powyżej kolan, marsz przy takim nachyleniu stoku staje się mordęgą. Każdy krok to osobny wielki wysiłek. Normalnie marsz w górach może być trudny, ale nikt nie zastanawia się nad tym, czy uda mu się zrobić kolejny krok. Natomiast w takich warunkach przejście nawet pięćdziesięciu metrów to wyzwanie niemal ponad ludzkie siły, szczególnie kiedy dodatkowo w twarz zawiewa zimnym wiatrem, który niesie za sobą tysiące lodowych igieł. Na szczęście do miejsca, z którego ruszyła śnieżna masa, nie było już daleko.

Po kolejnych dwudziestu minutach walki Wawrzyniec dotarł do długiego na kilkadziesiąt metrów i głębokiego na metr uskoku w śnieżnolodowej pokrywie. Tutaj się zaczęło, pomyślał. Na moment przestało wiać i opad lekko zelżał. Śnieżna wyrwa wyglądała straszliwie, a on zastanawiał się, czy grozy dodawała jej sytuacja, czy też sam jej wygląd, bez tragicznego kontekstu, mógł aż tak przerażać. Każdy rodzaj zagrożenia miał na pewno przypisany w ludzkim mózgu atawistyczny wzorzec reakcji, gdzieś w instynktach, głęboko w pniu mózgu, pomyślał Wawrzyniec, a ten obryw wyglądał, zdaje się, jak zarzewie kataklizmu.

Wawrzyniec przeszedł czujnie powyżej obrywu, rozglądając się wokoło w poszukiwaniu czegoś, nie bardzo nawet wiedząc czego. Tym, co zastanowiło go od razu, była zbyt równa linia, wzdłuż której uruchomiła się lawina. Widział już obrywy śnieżne na zdjęciach, a nawet raz czy dwa na żywo – ich linie były poszarpane, na całej długości przemieszczały się w jedną i w drugą stronę o co najmniej kilka metrów. Tutaj linia szła jak odrysowana od linijki. To jednak samo w sobie nie byłoby może aż tak niepokojące, gdyby nie fakt, że wzdłuż drogi, którą sam pokonywał, było widać zapadane już nieco, ale jednak wciąż wyraźne ślady nart. Czyżby był tu już wcześniej któryś z chłopaków biorących udział w akcji na dole? To wydało mu się mało prawdopodobne, bo sam w niej uczestniczył właściwie przez cały czas, więc o takiej inicjatywie na pewno coś by wiedział. Poza tym ślady po tym, jak oczyścił je ze świeżo napadanego śniegu, okazały się mocno przytopione, czyli jeśli miałyby należeć do któregoś z ratowników, to ten musiałby tu przywędrować na samym początku akcji, zanim halny przytopił śnieg, a to nie było już kompletnie możliwe, bo na początku, czyli przez cały pierwszy dzień, na sto procent wszyscy szukali w lawinisku tamtej dwójki. Nikt nie odrywałby się na wycieczkę w górę, która zajęłaby minimum godzinę, nawet gdyby poszedł centralnie przez lawinisko, co zresztą byłoby czystą głupotą. Zatem to żaden z ratowników, a jednak ktoś tu był, i to minimum kilka dni temu, kiedy zaczynało wiać. Przez moment przyszło mu jeszcze do głowy, że to w ogóle było inaczej, że to tamtych dwoje nie wiadomo po co poszło do góry aż prawie pod szczyt Miedzianego. Zaraz jednak się skorygował. Kiedy schodziła lawina, widział ich idących w stronę Szpiglasowej Przełęczy. Niemożliwym było, żeby wcześniej wspinali się do góry, a potem zeszli po zboczu z powrotem na szlak i dopiero stamtąd ruszyli dalej w kierunku Pięciu Stawów. Poza tym nad obrywem widać było ślady nart, a oni nie mieli ich ze sobą. Dodatkowo w jednym miejscu w śniegu Wawrzyniec dostrzegł jakieś ciemne ślady ziemi, a może opalenia, ale nie był pewien, bo po pierwsze czuł, że jego postrzeganie jest już mocno tendencyjne, a po drugie widoczność znów malała, wróciły wiatr i zamieć, teraz jeszcze silniejsze niż wcześniej. Ślady nart prowadziły dalej w bok, w stronę szlaku na Szpiglasową, tak jakby ten, kto był tu owe kilka dni wcześniej, ruszył następnie ku przełęczy i może dalej do Pięciu Stawów. Skoro dysponował nartami, to gdyby chciał znaleźć się w Morskim Oku, mógł po prostu zjechać po zboczu i chwilę później być w schronisku. Wawrzyniec wahał się przez moment. Mógł spróbować zejść w dół po torze lawiny, ale stromizna tutaj była nieco zbyt duża na marsz w dół bez zabezpieczenia linami, bez czekana i bez kogoś, kto zapewniłby asekurację, a poza tym ślady nart, które interesowały go teraz najbardziej, i tak odchodziły w stronę przełęczy.

Po chwili ruszył w stronę szlaku, trawersując zbocze w kierunku południowo-zachodnim. Warunki pogarszały się coraz bardziej, choć cały czas wydawało mu się, że pogorszyć się już bardziej nie mogą. Wawrzyniec stracił jakąkolwiek widoczność i nie wiedział, czy idzie w górę, czy w dół, czy idzie w lewo, czy w prawo. Stan, w którym się znalazł, mógłby chyba przyrównać do stanu mentalnej nieważkości, w którym siła ciążenia wprawdzie działa nadal, ale głowa kompletnie nie wie, w którym kierunku. Dodatkowo przemoczone wcześniej deszczem ubranie zaczynało teraz zmieniać się w lodową skorupę. Było mu zimno i coraz zimniej, właściwie czuł się trochę jak w tym śnie, którego nie pamiętał, a z którego jedyną reminiscencją były właśnie chłód i mrok. Była może dziesiąta, a może jedenasta przed południem, a wkoło zrobiło się już tak gęsto od padającego śniegu, i być może od mgły, ale tego Wawrzyniec nie był nawet w stanie stwierdzić, że prawie całkowicie zniknęło światło dnia. Jak przy zaćmieniu, pomyślał, próbując rozeznać kierunki. Wydawało mu się, że idzie pod górę, ale nagle potknął się o coś i upadł twarzą prosto w zlodowaciały śnieg, lekko tylko pokryty puchem, po czym zjechał kilkanaście metrów przed siebie, czyli pewno w dół, bo ciężko jest zjeżdżać w górę, pomyślał. Nie było dobrze, tym bardziej że zimno zaczynało mu doskwierać na tyle, że poczuł niemożliwe do opanowania drżenie całego ciała. Wawrzyniec nerwowo przeszukał kieszenie. Doskonale wiedział, że nie ma przy sobie telefonu, a nawet gdyby aparat zawieruszył się gdzieś w kieszeni tej akurat kurtki, to nie było najmniejszych szans na to, by był naładowany. Swoim zwyczajem, przyjeżdżając tutaj, kompletnie odciął się od świata zewnętrznego, a przede wszystkim od komunikacji elektronicznej. Miesiąc, który tu spędzał każdego roku, był miesiącem jego nieistnienia dla tej części świata, w której spędzał resztę życia, czyli dla znajomych, sąsiadów, przyjaciół, pracodawców i… Znakomita większość tych ludzi była umiejscowiona w Warszawie, więc od niej Wawrzyniec odcinał się w pierwszym rzędzie. Tutaj miał kilkoro znajomych, może przyjaciół, tak mu się przynajmniej wydawało. Zaletą ich wszystkich było to, że mało mówili i nie narzucali się nadmiernie swoją obecnością. Co by dał w tej chwili, żeby ktoś narzucił mu się swoją obecnością…

– Śnieżna jama – powiedział tymczasem sam do siebie, żeby usłyszeć swój głos i upewnić się, czy w ogóle jeszcze jest. – Muszę wykopać śnieżną jamę.

Tylko gdzie kopać, jeśli nic kompletnie się nie widzi, bo śnieg, mgła, chmury i wiatr przysłaniają wszystko? Wawrzyniec, który zdążył już pozbierać się po upadku, ukląkł teraz i posuwając się wolno, na czworakach, zaczął szukać czegokolwiek, co mogłoby mu dać schronienie. Po chwili znalazł głaz, otoczak przysypany śniegiem. Zgrabiałymi rękami zaczął podkopywać pod nim stwardniały śnieg. Tracił czucie, nie tylko w niezdarnych rękach, ale dalej, w ramionach, w nogach. Nie wiedział już, gdzie są poszczególne części ciała, gdzie jest on. W końcu wkopał się w śnieg na tyle, że mógł, prawie cały skulony, wejść do jamy pod kamieniem. Wgramolił się do niej i wtedy stracił kontakt z rzeczywistością.

Potem widział dziwne rzeczy. Znów wydawało mu się, że jest pod lodem i znów szukał kogoś, tyle że tym razem zobaczył ją, jak oddalała się spokojnym krokiem po ukwieconym dnie stawu. Przebudził się chwilę później – albo może mu się zdawało, bo przez moment odniósł wrażenie, że słyszy czyjeś głosy. Otaczali go ludzie, mówili coś do niego, ale on nic nie mógł zrozumieć. Wiatr zagłuszał słowa… a może to była woda. Potem jedna z tych osób pochyliła się nad nim, poczuł ukłucie i wtedy obudził się nagle i do końca.

– Kurwa! – Romek stał nad nim, a jego twarz zamiast brody okalały teraz lodowe sople. – Czyś ty ochujał?!

– Bo? – Wawrzyniec próbował sobie na szybko przypomnieć wypadki ostatnich godzin, a właściwie na razie usiłował sobie przypomnieć cokolwiek.

– Wylazłeś w górę bez wpisania do książki? Prosto w załamanie pogody? Na lawinisko? – Romek wymieniał oskarżenia rytmicznie, a przy każdym rzeczowniku stawiał znak zapytania.

– Myślałem, że szybko obrócę. – Wawrzyniec na wymienianych przez Romana rzeczownikach oplatał teraz cienką siatkę swojej pamięci. Wiedział już, że wyszedł do góry, nie zgłaszając tego, bo nie chciał, żeby go powstrzymywali, ale nie wiedział jeszcze, po co to zrobił.

– Bo ci się ubrdało, że ktoś ich zaciukał lawiną?! – Spomiędzy sopli na brodzie wyzierało szczere zdumienie Romana. – Możesz wstać czy mam po chłopaków dzwonić?

Gdy po zastrzyku z adrenaliny do ciała powoli zaczynało wracać czucie, Wawrzyniec spróbował poruszyć nogą. Wciąż była lekko zdrewniała, ale czuł, że kończyna się poruszyła.

– Spróbuję. – Pokiwał głową.

Teraz nad śnieżną jamą pojawiła się twarz Witka, który z plecaka wyciągnął ściśnięte w kulkę dużą puchową kurtkę i bluzkę termiczną.

– Ściągaj górę i zakładaj. – Witek rzucił wyciągnięte rzeczy w stronę Wawrzyńca. Witek nie pytał, po co ani dlaczego przyjaciel to zrobił. Wawrzyniec uznał, że pewno Witek wyszedł z założenia, iż słuchanie tłumaczenia głupich zachowań i tak w żaden sposób go nie ubogaci, a może jedynie doprowadzić do szewskiej pasji. Zresztą poza tym prawdopodobnie po prostu się domyślił.

Ciężko było ściągnąć z siebie lodowy szyszak, w który zmieniły się ubrania Wawrzyńca. To ciekawe, że można się poranić, zdejmując z siebie własne rzeczy, pomyślał. Przemoczona i zlodowaciała puchowa kurtka jeszcze jakoś zeszła, ale to, co było pod nią, trzeba było rozciąć nożem. Trochę szkoda, bo bluzka termiczna kosztowała kilkaset złotych, a kupiła mu ją kilka lat temu jedna z kobiet, z którymi spędził kawałek życia. Tym bardziej szkoda, że akurat do tej kobiety czuł spory sentyment. Kurwa, o czym ja myślę, zganił się w duchu Wawrzyniec. Zerwał z siebie rozciętą bluzkę, a sekundę później założył tę rzuconą mu przez Witka. Nieco niepokojące było to, że po zdjęciu ubrań nie poczuł właściwie żadnej różnicy temperatury. Romek zrobił mu kolejny zastrzyk. Potem ściągnęli w ten sam sposób spodnie, rozcinając je od góry do dołu. Kiedy był przebrany, koledzy wyszarpnęli go ze śnieżnej jamy i ruszyli w dół.

– Masz szczęście, że widzieliśmy cię, jak szedłeś do góry – powiedział jeszcze Romek.

– Wiedziałem, że mnie zobaczycie – odpowiedział Wawrzyniec, próbując stawiać w śniegu swoje zdrewniałe nogi.

– Nie wkurwiaj mnie – odparł Romek, a potem wszystko zagłuszył już wiatr.

2.

Zakopane to dziwne miasto. Już sama nazwa nie wróży zbyt dobrze, bo jak wiadomo ani rzeczy, ani ludzie, ani miasta nie powinny być zakopane, gdyż wtedy mają nikły kontakt ze światłem, a światło jest dla życia kluczowe. Zakopany jest podziemny Hades, zakopani są ludzie, gdy światło i tak nie jest im już do niczego potrzebne, bo wedle różnych koncepcji albo ich nie ma, albo obsługuje ich już wówczas zupełnie inna świetlistość. Wawrzyniec przyjeżdżał do Zakopanego, odkąd sięgał pamięcią, czyli od głębokiego dzieciństwa, którego zresztą nie miał zbyt dobrze wrytego w struktury hipokampu. Wspomnienia zaczynały się później i ‒ przynajmniej te wczesne – nie były zbyt dobre.

Z reguły zaraz po tym, kiedy – jak sam lubił to nazywać z pewnym, nie do końca szczerym, dystansem – schodził z gór, szedł na dworzec i bez wchodzenia za bardzo w kontakt z miastem zakopanym w niepamięci dzieciństwa odjeżdżał z powrotem do Warszawy. Tam zaś czekało puste mieszkanie, w którym nie było nikogo, kto obligowałby go do czegokolwiek. Była praca, czyli redakcja, i była książka, którą miał oddać, ale na razie nie myślał nawet o tym, na kiedy ma to zrobić. Z reguły tak było, ale tym razem stało się zupełnie inaczej, a on z perspektywy dni, które miały nadejść, nie potrafiłby nawet odpowiedzieć do końca na pytanie, dlaczego tak zadecydował. Po prostu zamiast na dworzec tym razem pojechał do Halamy, do której zaglądał czasami, zjeżdżając do miasta po zapasy jedzenia, ale ani razu od kilkudziesięciu lat, czyli od owego dzieciństwa, którego nie pamiętał, nie zatrzymywał się tu na dłużej. No, powiedzmy: prawie nigdy, bo od każdego „nigdy”, podobnie jak od każdego „zawsze”, były jednak pewne odstępstwa, pomyślał. Dlaczego nie chciał pamiętać Zakopanego? Co było nie tak z jego dzieciństwem? Zbytnio zdominował go ojciec, zbyt mało otrzymał ciepła. Przypomniał sobie drobny incydent, który zdarzył się tutaj bardzo dawno temu, w erze, której zasadniczo przecież nie pamiętał. Podczas zabawy z chłopakami, którzy nie za bardzo chcieli go przyjąć do swojej grupy, zranił się w rękę. A konkretnie ścigając się z tamtymi, którzy zresztą niecnie oszukiwali. Na korytarzu na pierwszym piętrze willi rozpędził się tak bardzo, że jedyną opcją, by się zatrzymać, pozostało wyciągnięcie rąk przed siebie, gdy wpadał na szklane szyby w drzwiach i rozbijał je z impetem. Rana nie była głęboka, ale krwawiła obficie. Kiedy wpadł do pokoju do zajętego czymś swojego ojca, ten tylko wściekł się niemiłosiernie na jego nieodpowiedzialność. Drobiazg, potem wielokrotnie wyjaśniany i usprawiedliwiany, ale może to w tym momencie skupiła się esencja tego, czego nie lubił pamiętać z dzieciństwa.

– Dobry, panie Władku. Znajdzie się pokój? – zapytał od wejścia portiera, chudego jak szczapa i wysokiego jak maszt radiowy w Raszynie, który siedział w swojej kanciapie i, jak to przeważnie miał w zwyczaju, oglądał telewizję.

– A ja wim? Znajdzie si abo si ni znajdzie – odpowiedział tamten, nie odrywając oczu od meczu albo może serialu, który w stu procentach pochłaniał jego uwagę. – Zwonili do wos z Warszawy, kierowniczka powie – dodał jeszcze po chwili.

Czyli podzielność uwagi jednak i skupienie wielowątkowe, właściwy człowiek na właściwym miejscu, pomyślał Wawrzyniec i ruszył w stronę biura Domu Pracy Twórczej „Halama”, w którym w godzinach pracy urzędowała osławiona i wciąż ta sama pani Basia. Była kierowniczką i opoką tego miejsca, odkąd sięgał pamięcią. Tą pamięcią, która jednak, jak się okazuje, przechowywała w mrocznych zakątkach synaps i neuronów strzępy zamierzchłych reminiscencji z jego życia.

– Dzień dobry. – Uśmiechnął się od wejścia trochę dwuznacznie.

– A dobry, dobry, wszelki duch Pana Boga chwali! – Kierowniczka odpowiedziała uśmiechem bardziej jednoznacznym. – Przyjeżdżasz, przychodzisz, ale poza Władka prawie nigdy się nie przebijasz.

– Czasem się przebijam… – Spróbował się usprawiedliwić, choć nie było nawet takiej potrzeby.

– Tylko jak ci powie, że telefon był. – Pani Basia nie przestawała się uśmiechać. – No był, był, redaktor Walusiak z wydawnictwa…

– Optima, wiem – pomógł jej nieco Wawrzyniec. – Że nie wiedzą, co się ze mną dzieje, i nie mają pojęcia, czy oddam na czas, i żebym się pilnie skontaktował.

– Jakoś tak. – Pokiwała głową.

– No to, jak pani widzi, nie musiałem tu przychodzić, bo i tak wiedziałem. A jednak przyszedłem. – Wawrzyniec popatrzył na nią przekornie.

– Czyli jakiś interes… – Kierowniczka znała go zbyt dobrze, żeby dać się zwieść.

– Czyli… – Spojrzał na nią pokonany. – Chciałbym pokój, jeśli jest.

Pani Basia zmierzyła go wzrokiem. Wciąż nie przestawała się uśmiechać, ale teraz uśmiech z zawadiackiego, nieco serdecznie kumpelskiego, zmienił się w uśmiech kobiety. Różnica wieku między nimi była zbyt duża, pani Basia mogła przy dobrych chęciach być nawet jego mamą, więc nie był to ten rodzaj uśmiechu, ale nieco go przypominał. Lubił, kiedy kobiety tak się uśmiechały, i to bez względu na to, w jakim były wieku. Urok. Czegoż więcej można chcieć od życia, oprócz tego, by niosło w sobie urok?

Chwilę milczała.

– Jest – odpowiedziała w końcu krótko. – Na jak długo?

– Jeszcze nie wiem. – Wawrzyniec poczuł się odrobinę skrępowany sytuacją, ale nie przeszkadzało mu to przesadnie. Lubił być czasami odrobinę skrępowany sytuacją. To też był urok życia. – Na razie, powiedzmy, na trzy dni.

– A czemu? – zapytała, nie owijając w bawełnę.

– W górach pod lawiną zginęli ludzie – zaczął, po czym się zatrzymał, bo tak naprawdę nie miał pojęcia, jak spuentować.

– Wiem, czytam gazety. – Pani Basia przyglądała mu się znów czujnie. – Poza tym z Masterakiem się widziałam, mówił mi – dodała, po czym zamilkła w oczekiwaniu na ową puentę, której Wawrzyniec nie był w stanie sformułować.

– Masterak? – uciekł tymczasem w bok.

– Bohdan Masterak, dyrektor TOPR-u, nie znasz? – Kierowniczka zdziwiła się tym razem nie na żarty. – Pracowałeś tam, a nie znasz Masteraka?

– A, Bohdan– przypomniał sobie Wawrzyniec, po czym dodał szybko: – Byłem tam, kiedy to się stało. Widziałem, jak ruszyła lawina i jak ich zdjęła.

– Przykre. – Skrzywiła się lekko kierowniczka. – I dlatego chcesz pokój?

– Chcę pokój, bo moim zdaniem ta lawina… Całe to zdarzenie to nie był przypadek. – Wawrzyniec w końcu sformułował coś, co z grubsza, przy odrobinie dobrej woli ze strony pani Basi, mogło tłumaczyć, dlaczego po raz pierwszy od lat postanowił zostać na kilka dni w Zakopanem.

– Nie przypadek? – drążyła nie dlatego, że nie wykonała wysiłku umysłowego albo że nie rozumiała związku przyczynowo-skutkowego. Drążyła, bo była ciekawa, co z tego wyniknie.

– Najpierw był dziwny strzał, tak jakby ktoś odpalił czymś tę cholerną lawinę. Potem, wydaje mi się, że już po wszystkim, w ich pokoju ktoś przeszukiwał rzeczy. Ja też przeszukiwałem, ale później. Byłem też tam na górze, w miejscu, z którego ruszył śnieg. Dziwnie tam, no i też ktoś był tam chyba, zanim to poszło – mówiąc, przy okazji sam układał sobie rzeczy w głowie.

Próbował przekonać się bardziej o słuszności tego, co tak naprawdę było na razie głównie jego intuicją, a ją trudno obronić nawet przed sobą, szczególnie facetowi, który jest zwolennikiem racjonalności.

– Masz intuicję. – Pani Basia uśmiechnęła się znowu, jakby słyszała jego skrywane myśli. – Może być siedemnastka, tam na górze?

– Tam, gdzie umarł Tuwim? – zapytał, chociaż wiedział doskonale. W ogóle sporo wiedział o tym miejscu, a mało było na świecie takich, o których wiedziałby tak wiele.

Kierowniczka pokiwała głową, sięgnęła do szuflady i podała mu klucz.

– Ale wpadniesz jeszcze pogadać czy zaszyjesz się tam, a potem po prostu wyjedziesz? – Znów popatrzyła na niego przeciągle.

– Wpadnę, wpadnę. – Wawrzyniec ostanie zdanie rzucił już od drzwi. – Nie zaszyję się, bo nie rozpracuję tej sprawy, siedząc w pokoju.

3.

Dwudniowe kopanie w zwałach ciężkiego śniegu, a potem wyprawa, która omal nie zakończyła się dla niego śmiercią, zmęczyły go na tyle, że teraz zrzucił tylko kurtkę i spodnie, położył się na wznak na łóżku i po minucie wpatrywania się w sufit i niemyślenia o niczym zapadł w sen, jakby go wciągnęło w kosmiczną czarną dziurę. Spał niespokojnie, parokrotnie budził się, nie wiedząc, gdzie jest. Pił wodę, palił nawet przy otwartym oknie, co było surowo zabronione w pokoju. Większy spokój przyszedł nad ranem, kiedy za oknami już szarzało. We śnie znalazł się nagle w śnieżnej jamie, chyba tej samej, z której kilkanaście godzin wcześniej wyciągnęli go Witek z Romanem. Tym razem nie było jednak ani Witka, ani Romana, on sam musiał się z niej wygramolić, co nie było łatwe, bo ręce i nogi miał związane czymś, a może raczej przygniecione, może zbitą śnieżną masą. Pamięta, że dziwiło go to bardzo, bo przecież kiedy się zakopywał w jamie, na wierzch nawiało tylko trochę świeżego puchu. W końcu uwolnił jedną rękę i zaczął drążyć nią śnieg przed twarzą, po chwili – która trwała całą wieczność – wykopał otwór w jamie. Bardzo chciał się dowiedzieć, czy na zewnątrz świeci już słońce. Wtedy się obudził. Na zewnątrz świeciło już słońce, a do pokoju ktoś pukał.

Śniadanie, pomyślał. Wstał, podszedł do drzwi i uchylił je lekko. Za nimi stała dziewczyna, ładna młoda góralka z kruczoczarnymi włosami zaplecionymi w warkocz. Znał ją, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć skąd. Ona jednak pamiętała, bo uśmiechnęła się porozumiewawczo.

– Cześć – powiedziała.

Cześć? Dziwne, pomyślał. Ona ma góra dwadzieścia pięć lat, on dwa razy tyle. To, że powiedziała „cześć”, właściwie nie pozostawiało wątpliwości co do charakteru ich znajomości. Ale kiedy, jak? Kogoś takiego powinien chyba pamiętać, zważywszy na jej bezapelacyjne urodę i wdzięk. Wawrzyniec wyciągnął rękę, żeby przejąć od niej tacę ze śniadaniem, a ona lekko się cofnęła. Chwilę stali naprzeciwko siebie. On, świadomy tego, że oprócz bokserek i T-shirtu nie miał nic na sobie, nie bardzo wiedział, co dalej zrobić. W końcu to ona przejęła inicjatywę. Nogą popchnęła drzwi i wciąż z tacą w rękach weszła do środka. Bywa tak czasem, że jakaś kobieta działa na faceta bardziej niż inne. Zawsze zastanawiało go, czy taka kobieta działa w ten sposób na wszystkich facetów, których napotka na swojej drodze, czy może ma w tym wszystkim jednak jakieś znaczenie tak zwany dobór naturalny. Feromony, kształt ust, tonacja głosu, może jakieś jeszcze elementy, o których na razie nauka nie ma nawet pojęcia, powodują, że jedno łączy się z drugim, zachodzi proces i nagle w zupełnie niespodziewanym momencie bokserki wybrzuszają się bez udziału myśli, nawet bez emocji.

Odstawiła tacę i złapała go delikatnie za owo wybrzuszenie. Wydawała się przy tym jakby zdzwiona. On przyciągnął ją bliżej do siebie, teraz poczuł już nie feromony, a po prostu zapach jej ciepłej, młodej skóry. Ona wsunęła rękę od góry, teraz już bezpośrednio, nie przez bokserki, ujęła w dłoń wciąż jeszcze pęczniejące przyrodzenie. On, sunąc po jej udzie, podciągnął sukienkę. Nie miała bielizny. Nagie pośladki były jędrne i ciepłe, jakby rozgrzane zawczasu pożądaniem. Włożyła jego przyrodzenie między swoje uda, jednocześnie rozszerzając je delikatnie. Poczuł, że są wilgotne, i wtedy wszedł w nią, tak jak stał.

– Nie pamiętasz mnie – powiedziała bez nuty żalu w głosie.

Leżała na łóżku i patrzyła na jego umięśnione plecy. On stał nagi przy uchylonym oknie i spoglądał na pokrytą śniegiem ulicę Piłsudskiego. Padało już od kilku godzin. Po halnym zawsze coś pada, ale o tej porze roku na dole powinien to już raczej być deszcz, myślał.

– Pamiętam – odpowiedział, po czym strzepnął papierosa do pustej już paczki, odwrócił się, popatrzył na nią i się przyznał: – Ale nie wiem skąd.

Zaśmiała się żywo i szczerze, tak jak mogą się śmiać tylko młodzi ludzie, którzy nic jeszcze nie muszą, a on pomyślał, że chyba go lubi. Za co? Nie miał pojęcia, gdyż sam za sobą przeważnie nie przepadał.

– Może ci się po prostu nałożyło. – Wstała, podeszła do niego i wyciągnęła rękę po papierosa.

– Nałożyło? – Wawrzyniec popatrzył na jej ciało i, co zaskoczyło go niepomiernie, poczuł, że z jego ciałem znów coś zaczęło się dziać.

– Okoliczności były dość zbliżone, tyle że byłeś wtedy raczej niezbyt trzeźwy i znacznie mniej… – Ona też poczuła, że z jego ciałem znów zaczęło się coś dziać, i delikatnie ujęła je w dłoń, w której nie miała papierosa. – …intensywny?

– Jak masz na imię? – zapytał, zastanawiając się nad tym, jak bardzo musiał być wtedy niezbyt trzeźwy, żeby tego nie zapamiętać.

– Anna. – Popatrzyła na to, co trzymała w dłoni. – Mam na imię Anna, a ty Wawrzyniec.

Dziewczyna oddała mu papierosa, on zdusił go w paczce, którą wystawił na parapet, i zamknął okno.

– Podobno byłeś tam, gdy to się stało – stwierdziła bardziej, niż zapytała, po czym pociągnęła go lekko z powrotem w stronę łóżka, wciąż nie wypuszczając go ze swojej drobnej dłoni.

– Skąd wiesz? – Niespecjalnie się zdziwił, bo jego myśli i tak znów zaprzątało coś innego, albo raczej znów nie myślał właściwie o niczym, bo kierował nim już teraz wyłącznie instynkt zachowania gatunku.

– To nie jest duże miasto – ucięła temat.

Potem nie mówili już nic aż do momentu, kiedy zaczęli krzyczeć – w pokoju, w którym zmarł Tuwim.

Kiedy znów się obudził, w pomieszczeniu jedynym śladem po niej była taca z nietkniętym śniadaniem. Spojrzał na zegarek. Dochodziła pierwsza po południu. Za godzinę zaczną dzwonić na obiad, a on ma przed sobą jeszcze śniadanie. Anna, pomyślał, i delikatnie powąchał skórę na swoim przedramieniu. Anny jednak na nim nie wyczuł. Nie było jej tutaj, przyśniła mu się? Wawrzyniec zerknął na łóżko. Jeśli tak było w istocie, to musiał to być sen dosyć burzliwy. Myśl skomentowała zbarłożoną pościel i prześcieradło.