Weteran - Dominik Popek - ebook

Weteran ebook

Dominik Popek

3,0

Opis

Kiedy Lorenzo Leone powraca z misji w Iraku, wszyscy bliscy patrzą z podziwem, jak wojsko „zrobiło prawdziwego mężczyznę” z leniwego niegdyś nastolatka. Nie zdają sobie sprawy, że wojna zmieniła go nie w gorliwego patriotę, lecz człowieka cynicznego i bezwzględnego. Lorenzo, choć mógłby spędzić resztę życia na ciepłej posadce w jednej z legalnych spółek nieżyjącego ojca, decyduje się na wejście w świat mafii. Bez żadnych skrupułów podejmuje się zemsty na zdrajcy Rodziny, ukrywającym się gdzieś w Belgradzie tajniaku „Enrique”. Ten z pewnością się nie spodziewa, że macki Rodziny Leone sięgają środowiska, którego kompletnie nie skojarzyłby z mafią – subkultury serbskich kibiców.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 192

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dominik Popek
Weteran
© Copyright by Dominik Popek 2022Projekt okładki: Dominik PopekAutor zdjęcia: Paulina Kolwicz
ISBN 978-83-7564-657-3
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Dziadkowi Feliksowi

(1928-2013)

Weteran(łac. veteranus– wysłużony)

1. żołnierz, uczestniczący w dawnych, minionych wojnach lub powstaniach;

2. człowiek, który przepracował w określonym miejscu wiele lat.

(Słownik wyrazów obcych)

Trwożliwy stokroć umiera przed śmiercią;

Mężny raz tylko czuje śmierci gorycz.

(William Shakespeare)

Rozdział 1

Nie jesteś Escobarem, a Poznań to nie Miami

Wiem że łatwy hajs łatwo wyobraźnie mami,

Luksus i dobrobyt twoją czujność już osłabił

Zgarniasz całą pulę, łatwo przy kolejnej partii

Ale tylko ty nie wiesz że grasz znaczonymi kartami

– Słyszałeś nowy kawałek TDF-a? – rzucił nagle kierowca, zagłuszając rap Palucha.

– No, jak chuj, że to włączę. Zresztą Rychu już go dawno wyjaśnił.

– Pojechał po Penerze – dodał z lekkim uśmiechem kierowca.

– Ostatnio widziałem, jak ten twój Tede prosił od fanów o fucki i sobie robił foty. Żenujący typ. – Kończąc zdanie, siedzący obok kierowcy chłopak spojrzał na niego bardzo wymownie.

– Co jak co, ale fakt jest taki, że płyta z dissami Tedego to była bardzo dobra płyta i bardzo dobry, stary Tede.

– Beefów było już trochę w Polsce i co wszyscy pamiętają? Anty Liroya.

– Chyba żartujesz, wszyscy pamiętają beef Płomień – Tede. To był największy beef polskiego rapu. Anty Liroy to było dno.

– To był zajebisty diss, jeszcze na podkładzie ze Snoopa. To przeszło do historii. Zresztą Rychu to legenda, nikt nie ma do niego pojazdu. I kropka.

– Przecież Liroy w ogóle na to nie odpowiedział nawet.

– Odpowiedział, odpowiedział.

W czarnym bmw jadącym po ulicach Piątkowa, w północnej części Poznania, rozbrzmiewał agresywny rap lokalnych raperów – Peji i Palucha, który zagłuszała wymiana zdań fana Peji z fanem Tedego. Przez okno na blokowiska i dwie wieże RTV, które widoczne były niemal z każdego miejsca dzielnicy, niepewnym wzrokiem z tylnego siedzenia samochodu spoglądał Vladan. Od kilku lat ukrywał się w Polsce. Był potrzebny Calogero i dzięki jego znajomościom znalazł kryjówkę w nadbałtyckim kraju. Najpierw nad Wisłą, w Krakowie, a od kilkunastu miesięcy nad Wartą, w Poznaniu.

Vladan dzielił mieszkanie w blokowisku na poznańskich Ratajach wspólnie z włoskim mafiosem, który ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości. Wspólnie na przestrzelonych papierach oficjalnie zatrudnieni byli w pizzerii, gdzie raczyli gości prawdziwie neapolitańską pizzą. Prawdziwą margheritą, bez śmiesznych dodatków jak salami, kukurydza, ananasy czy kebab. Vladan widząc determinację swojego współlokatora w walce o prawdziwą pizzę, śmiał się, że w Neapolu na wieść o „hawajskiej” czy „chłopskiej” miejscowi kucharze popełniają seppuku.

Bmw przecinało Poznań w kierunku południowo-wschodnim. Za kierownicą siedział lokalny chłopak. Bardzo dobrze zbudowany, obcięty na trzy milimetry. To jego auto, a więc on był „didżejem”. Vladan jeździł z Pawłem nie raz i już bardzo dobrze poznał poznańską scenę muzyki rap. W głośnikach samochodu Wielkopolanina rozbrzmiewały głównie ksywy jak Peja, Paluch czy Gural. Od kilkunastu minut Paweł toczył ze swoim kolegą dyskusję na temat historii beefów w polskim rapie.

– Sprzedali przecież w cholerę kaset z tym singlem. Sam chyba masz jedną – wbił Paweł szpilkę pasażerowi.

– Ta… – odpowiedział zniesmaczony, jakby jego kumpel znalazł na niego haka.

– Jesteśmy na miejscu – rzucił ucieszony Paweł, jakby wygrał właśnie bardzo ważną dyskusję.

Po kilkudziesięciu minutach przemierzania korków miasta oraz wystarczająco długim czasie, by Paweł zaczął rzucać mięsem w trakcie poszukiwań miejsca do zaparkowania, w końcu stanęli na ratajskim blokowisku. Tutejsze osiedla mogły wydawać się labiryntem dla obcych – identyczne bloki przecięte chodnikami. Na pobliskiej ławeczce siedzieli osiedlowi menele rozprawiający o nagłym wzroście cen ulubionych trunków. Vladan i Paweł ruszyli ku mieszkaniu tego drugiego. Dzielił je wespół ze swoim bratem, który tego wieczoru wyprawiał imprezę. Muzykę słyszeli, zanim zdążyli jeszcze dojść do bloku. Będąc już pod nim, usłyszeli głośne „Siema” z balkonu, z którego unosił się również zapach palonej marihuany.

Vladan miał okazję być na różnych imprezach, ale na taką domówkę trafił pierwszy raz. Nie miał pojęcia, ile osób zgromadziło się w tym stosunkowo niedużym mieszkaniu. Przywitał się z większością, chociaż z imienia pamiętał jedynie braci, których już znał. Pomimo braku znajomości, szybko je nawiązał, wkręcając się do ekipy balkonowej i powiększając krąg palaczy konopi. Paradoksalnie w używki skierował się bardziej w dorosłym życiu, właśnie na polskiej ziemi. Tutejsze zwyczaje nie odbiegały daleko od tych znanych mu z Serbii. Tutaj jednak jedynie w tej drodze szukał uspokojenia od stresu, jaki towarzyszył mu szczególnie na początku ucieczki od Nikoli. Jeszcze w drodze do mieszkania, czując już charakterystyczny zapach, wiedział, że będzie chciał zapalić. W ostatnich dniach nie mógł skontaktować się z Calogero. Fakt ten nie pozostawiał go w spokoju.

– Trzymaj – usłyszał, kolejny raz zastanawiając się nad ciszą Calogera.

Spojrzał na nieznajomego kolegę po swojej prawej stronie, który wysunął w jego kierunku rękę z jointem. Spod rękawa jego koszulki polo wystawała końcówka tatuażu, który miał na ramieniu. Był to herb Kolejorza.

– Dzięki – odpowiedział zadowolony i zaciągnął się dymem. Poczuł odprężenie.

Po pierwszym blancie udał się do środka, gdzie szybko w rękę wpadło mu piwo. Zimna puszka przyjemnie chłodziła ciało w ten ciepły wieczór, a płyn chmielowy wspaniale gasił pragnienie. Część gości – głównie damska – śpiewała teraz karaoke. Cały blok prawdopodobnie słyszał „Kryzysową narzeczoną” Lady Pank. Dołączył do nich jeden imprezowicz, już dobrze zrobiony alkoholem, wciąż dzielnie dzierżąc w ręce kolejne z pewnością piwo. Przy stole Paweł z bratem rozkręcali tempo polewania wódki, dostrzegając rozglądającego się po mieszkaniu Vladana.

– Vladan! Pokaż moim ziomom, jak się pije na Bałkanach – krzyknął do niego Paweł.

– U nas pije się „na eks” – powiedział Vladan jakby profesorskim tonem, podchodząc do stolika. – Dajcie literatki.

Kiedy Paweł przyniósł szklaneczki, Vladan polał każdemu, niemal do pełna, na co uwagę zwrócili nawet ci, którzy nie pili.

– Wiecie, jak się pije „na eks”?

– Nie – odpowiedzieli pozostali, niemal chórem.

– Musicie to wypić jednym łykiem.

– Nie ma problemu! – prawie wykrzyknął Paweł. Dla niego było to jak wyzwanie.

– No, to nazdrawje – rzucił Vladan łamanym polskim.

– Na zdrowie! – zawtórował głośno Paweł i wszyscy wypili swoje trunki naraz.

Vladan wrócił na balkon. Usiadł lekko już zakręcony na fotelu, stojącym na końcu.

– Chcesz? – Nagle w jego stronę znów powędrował joint.

– Jasne – odpowiedział, chociaż głowa była pewna, że chciał powiedzieć zdecydowane „nie”. – Daj jeszcze zapałki, zgasł.

Vladan dostał zapałki i próbował zapalić, ale będąc już lekko zrobiony, nie trafił i… podpalił sobie nieznacznie brwi. Nikt tego nie zauważył, a sam Vladan zaczął się zastanawiać, jak głupio teraz wygląda. Prawdopodobnie jednak nie tylko on był nietrzeźwy. W końcu udanie odpalił i zaciągnął się, kiedy na balkon nieomal wbiegł jeden z palących wcześniej ziomków, krzycząc:

– Nie umiem sikać! Poszedłem do kibla, wyciągnąłem go i… no nie potrafię. Nie umiem już sikać! – krzyczał, przykuwając uwagę wszystkich.

Dziewczyny przerwały karaoke i zaczęły się śmiać, a zjarany chłopak patrzył przestraszony dookoła. Ludzie na balkonie śmiali się, Vladan przekazał jointa dalej i sam udał się do toalety. Otworzył niedomknięte drzwi, kiedy w środku zobaczył wymiotującego kolegę. To był jeden z chłopaków, którego jakiś czas temu uczył pić „na eks”. Teraz stał zgięty niczym skoczek spuszczający się z belki startowej na rozbieg, z głową w zlewie. Nagle zdezorientowanego Vladana wypchnął z wejścia zjarany typ, który nie umiał sikać. Wszedł i odlał się z zadowoleniem, mówiąc do samego siebie: „O, już działa”, kiedy rzygający dalej rzygał do zlewu.

Rozdział 2

– Halo? – telefon odebrał zmęczony Paweł. Przez okno dobijały się promienie słońca, które świeciło w najlepsze. Paweł leżał na swoim nierozłożonym, niechlujnie pościelonym łóżku, z jedną nogą na ziemi, a resztą ciała pod kołdrą. Był w swoim pokoju. Woda, którą postawił sobie idąc spać, nie była mu jeszcze potrzebna. W tej chwili nie miał kaca. On jeszcze był najebany.

– Paweł? Jesteś pijany?

Calogero jakby miał alkomat w telefonie albo przez niego wyczuwał alkohol, jakim zionął teraz Paweł. Gdyby chciał zdmuchnąć teraz świeczkę, prawdopodobnie spowodowałby pożar.

– A kto jest trzeźwy w sobotę rano?

– Rano? – Przez sekundę Calogero zaczął myśleć, czy Polska jest w innej strefie czasowej niż Włochy. – Jest już południe.

– No właśnie.

– Nieważne. Wieczorem do Poznania przyjadą chłopaki z Belgradu. Będą się z tobą kontaktować co do miejsca, gdzie się spotkacie.

– Chodzi o Vladana?

– Tak, już nie jest potrzebny.

– Jasne. – Paweł przerwał na chwilę. Czuł, że Calogero ewidentnie chce coś jeszcze dodać.

– Czuję się, jakbym zabijał własnego psa. Naprawdę go lubiłem.

Po chwili niezręcznej ciszy Paweł rozłączył się i spojrzał na zegarek. Faktycznie, było już po dwunastej. Usiadł na skraju łóżka. Wyraźnie czuł trudy minionej nocy. Zaczął zastanawiać się, czy wyrzyganie się nie jest dobrym pomysłem, ale zrezygnował z wymuszania wymiotów. Na śniadanie również nie miał ochoty, ale zdecydował się zjeść chociaż kanapkę. Niestarannie posmarował kromkę chleba, na którą nałożył żółty ser, po czym z trudem przełknął ją po kilku gryzach.

W salonie zastał mnóstwo pustych butelek, brudne szklanki i kieliszki oraz opakowania po pizzy. Balkon pozostał otwarty, i jak się okazało, na nim, w fotelu, zasnął młodszy brat Pawła. Kiedy tak patrzył na burdel w pokoju, usłyszał dzwonek telefonu, który zostawił w pokoju. Szybko wrócił i odebrał go.

– Cześć. Dzwonię w sprawie spotkania – usłyszał w słuchawce Paweł. Zdziwił się, bo osoba, która dzwoniła, mówiła po polsku.

– Cześć.

– Jestem polskim pośrednikiem. Powiedz, gdzie się spotkamy. Znam Poznań.

– Może pod mostem Przemysła?

– Dziewiętnasta?

– Może być.

*

O godzinie dziewiętnastej Paweł ze swoimi kilkoma kolegami udał się pod most Przemysła, krocząc nad Wartą po ratajskiej stronie. Z daleka dostrzegli już czekających pod mostem mężczyzn, którzy przyszli z kierunku Starołęki. Z każdym krokiem widzieli ich twarze coraz wyraźniej. W pewnym momencie Paweł zatrzymał swoich kolegów i wyszedł sam do wychodzących naprzeciw niego dwóch osób. Pozostali przybysze zatrzymali się obok filaru podtrzymującego most. Wszystkie ściany pomalowane były w różne graffiti. Kilka metrów obok spokojnym nurtem płynęła rzeka Warta.

– Cześć – pierwszy odezwał się Paweł.

– Cześć.

Polski pośrednik był bardzo podejrzliwy. Zamiast patrzeć w oczy swojego rozmówcy, cały czas zaglądał za ramię Pawła, zerkając na jego kolegów. Wyglądał na pewnego siebie, był wysoki i nawet trochę umięśniony, ale daleko było mu do chłopaków z bandy Pawła. Miał okulary oraz charakterystyczny, duży zegarek na lewej ręce.

– Nie przeciągajmy, bo patrząc, ilu nas tu jest, łatwo możemy przykuć uwagę.

Paweł odpowiedział lekkim uśmiechem i skinieniem głowy.

– Jutro wieczorem przyprowadź go nad rzekę. Masz go tylko wystawić, resztą zajmiemy się my.

Paweł, nim potwierdził, spojrzał na Serbów, którzy stali kilka metrów dalej i z wręcz walecznym spojrzeniem obserwowali sytuację.

– Oczywiście – odpowiedział w końcu. – Będziemy tutaj o dwudziestej.

Rozdział 3

When I was seventeen

It was a very good year

It was a very good year for small town girls

And soft summer nights

We’d hide from the lights

On the village green

When I was seventeen

Z bezcelowego patrzenia przez zaparowaną szybę samochodu, którą co kilka minut przecierał czarną, skórzaną rękawiczką, wysuwającą się z rękawa brązowego płaszcza, wyrwał go zgrzyt zmienianej stacji radia.

– Nie przełączaj – niemal krzyknął do kierowcy, który posłusznie powrócił do przeboju Franka Sinatry.

– Szykujcie się – powiedział bez przekonania prowadzący po chwili niezręcznej ciszy. – Wjeżdżamy na czterdziestą szóstą.

W kalendarzach roku 1983 do wyrwania była ostatnia kartka, z miesiącem grudzień. Do świąt Bożego Narodzenia pozostawał zaledwie tydzień. Ulice Nowego Jorku były śliskie, toteż bmw, którym jechało czterech Amerykanów włoskiego pochodzenia, toczyło się bardzo powoli. Chodniki pokrywał śnieg, który właśnie przed chwilą po raz kolejny zaczynał coraz mocniej padać. Twarze przechodniów były praktycznie niewidoczne, wszyscy skrywali się przed zimnym powietrzem za wysoko zawiązanymi szalikami i mocno naciągniętymi czapkami.

Siedzący na tylnych siedzeniach dwaj żołnierze Rodziny Leone lekko trzęśli nogami. Byli to cieszący się w środowisku opinią bezwzględnych morderców bracia Imperioli: Gabriel i Rafael. Imiona dostali na cześć biblijnych archaniołów. Oba imiona zawierają zresztą cząstkę „el” oznaczającą „Bóg”, co ma wyrażać, że to właśnie Bóg jest centrum ich życia. Jak na ironię, filarem życia tej dwójki był ołów. Nie byli jak Pablo Escobar, nie słyszeli o srebrze. Nie dawali wyboru. Usadowiony za fotelem kierowcy młodszy z nich, Rafael, co chwilę pociągał nosem i lekko kaszlał. Słysząc, że zbliżają się do celu, postawił kołnierz płaszcza i ostatni raz poprawił rękawiczki na dłoniach, zanim złapał za rękojeść colta.

– Widzę ich lincolna – powiedział stanowczym tonem, lekko podekscytowany, siedzący z przodu po prawej stronie Michele Leone. Do tej pory wydawał się wyraźnie zobojętniały, jakby nieobecny, dopiero widok restauracji i samochodu, którego szukali, obudził go w jakimś stopniu. I faktycznie, kilkanaście metrów dalej, przed włoską restauracją widoczny był model town car, w którym kierowca właśnie gasił światła.

Ta popołudniowa wizyta na Manhattanie zupełnie nie odpowiadała Michele. Najważniejszym tego powodem był fakt, że jego żona Adriana była w dziewiątym miesiącu ciąży i w każdej chwili mogła urodzić jego, ich pierwsze dziecko. Michele Leone był tym faktem mocno przejęty i już nie mógł się doczekać, kiedy wróci do domu. Adriana czekała tam pod opieką siostry i najbardziej zaufanego człowieka, a zarazem kuzyna jej męża, który z niemal odpalonym silnikiem samochodu był gotowy na interwencję w przypadku nagłego i jednocześnie spodziewanego porodu.

Wiceszef Rodziny Leone miał jednak do wykonania bardzo ważne zadanie, które w hierarchii priorytetów – z czego nie był dumny – wyprzedzało nawet przyjście na świat jego pierworodnego syna. Tym zadaniem był nadzór zamachu na bossa klanu, wuja Gaetano Leone.

Pozycja siedemdziesięcioletniego bossa w strukturach nowojorskiej mafii drastycznie spadła na przestrzeni ostatnich miesięcy. Wszystko zaczęło się na początku roku, kiedy dobrze znani mu agenci FBI, nękający go przez wiele lat, zapukali do jego drzwi, przychodząc z regularną wizytą. Tym razem ich najście nie było jednak groteskowe jak zazwyczaj, na co wskazywał już ton głosu, jaki rozbrzmiewał w głośnikach domofonu. Na wypowiedziane twardo słowa: „mamy nakaz aresztowania pana” Gaetano Leone odpowiedział jedynie zbywające i jednocześnie zrezygnowane „OK”. Po czym wpuścił gości do środka.

To, co jednak najbardziej rozzłościło Michele oraz cały klan, wydarzyło się dopiero później. Pomimo trwającej sprawy, po której zakończeniu Gateano miał pójść siedzieć do końca swojego życia; pomimo faktu, że głównymi dowodami były nagrania z podsłuchu w jego domu, szef Rodziny Leone widywany był w towarzystwie agentów federalnego biura śledczego w nowojorskich restauracjach. Elita klanu zaczęła się zgadzać co do jednego – Gaetano może chcieć pociągnąć na dno i pogrążyć za sobą kilka osób. Martwić miał się o co przede wszystkim nielubiany przez niego Michele. Chociaż był jego zastępcą, wuj nigdy nie żywił sympatii do swojego bratanka. Poróżnili się wielokrotnie, ich trudne relacje były często tematem nieoficjalnych rozmów kapitanów klanu. Trzydziestojednoletni Michele, którego „druga” rodzina właśnie miała się powiększyć, nie mógł pozwolić sobie na jakiekolwiek ryzyko odsiadki. Wręcz przeciwnie – miał zamiar przejąć biznes. Zagarnąć władzę i będąc nowym wodzem, wskrzesić przygasłą potęgę Rodziny Leone. Tylko stanowcze ruchy kształtują nowych przywódców. Paradoksalnie – także wielkich przegranych.

Bracia Imperioli przeładowali broń, kierowca nieco przyspieszył. Gaetano i jego ochroniarz właśnie zamknęli drzwi samochodu, zmierzając w stronę restauracji. Zimne powietrze nadawało pędu opadającym płatkom śniegu, niebo ciemniało – światło miastu dawały jedynie uliczne latarnie. Bmw zatrzymało się na środku ulicy, prostopadle do stojącego na chodniku lincolna. W sekundę z auta wybiegli żołnierze, pewnie zmierzając ku odwracającemu głowę Gaetano i sięgającemu po broń ochroniarzowi, który dostrzegł ich chwilę wcześniej. Ulica jakoby zamarła. Słychać było jedynie szybkie, twarde kroki braci Imperioli, a chwilę później wystrzały z coltów, które trzymali wysoko wyciągnięte od momentu opuszczenia samochodu. Upadając na ziemię, Gaetano zdążył jeszcze spojrzeć w stronę samochodu napastników. Nie dostrzegł jednak w nim jakichkolwiek twarzy, bo widok ten w sekundę zasłonił mu rozmazany obraz brązowego płaszcza, czarnej rękawiczki i srebrnej broni, której lufa spoglądała prosto w jego oczy. Oddał ostatni ciężki oddech, tuż nad jego ustami uniósł się kłąb pary. Padł strzał. Gaetano dostał w okolice mostka, pośrodku klatki piersiowej. W ostatniej chwili zabójca opuścił nieznacznie pistolet.

Bez specjalnego pośpiechu, ale raczej szybkim krokiem zabójcy wrócili do samochodu, który od razu opuścił miejsce zbrodni. Chwilę później z restauracji wybiegło kilka osób, zaciekawionych źródłem strzałów, słyszanych w środku.

W uciekającym bmw panowała cisza. Bracia Imperioli nie byli specjalnie przejęci samym zabójstwem, raczej rangą i pozycją zabitego mafiosa. Rafael coraz bardziej kaszlał, czym irytował siedzącego z przodu Michele. Wiceszef, który właśnie mianował się bossem Rodziny, miał zamiar pochwalić swoich żołnierzy, kiedy dostał sygnał na pager.

– Zatrzymaj się przy najbliższej budce telefonicznej – rozkazał kierowcy po tym, jak zobaczył numer telefonu w wiadomości.

Gdy samochód się zatrzymał, Michele Leone niemal wybiegł, spiesząc się do wolnego automatu. Kierowca oraz bracia Imperioli spoglądali nerwowo przez szyby. Nie na rękę było im zatrzymanie się na ulicy podczas ucieczki z miejsca morderstwa, dwie przecznice dalej.

Michele trzymając już słuchawkę przy uchu, szybko oddychał, przestępując z nogi na nogę. Wreszcie głos w telefonie przerwał sygnał.

– Halo? Tu Michele.

– Cześć, gratulacje! Zostałeś ojcem – oznajmił wesoły głos Ala, kuzyna Michele.

*

Otworzył oczy. W uszach wciąż brzmiała mu melodia „It was a very good year” w wykonaniu jego ulubionego piosenkarza, z którym łączyło Michele, że ojciec Franka, podobnie jak jego, urodził się w Lercara Friddi na Sycylii.

Pot lał się po dokładnie ogolonej twarzy Michele Leone. Lekko poprawił ostatnie włosy, jakie pozostały mu jeszcze na górze głowy. Oddychając również ustami, czuł się lekko zdyszany, jakby właśnie wrócił z biegania. Położył ręce i splótł palce na brzuchu, który wyraźnie wypychał ciemnozieloną polówkę Tommy’ego Hilfigera.

Od zawsze grał bezkompromisowego, twardego gangstera, z którym każdy, absolutnie każdy musiał się liczyć. Wydawało mu się, że takim człowiekiem jest – odpornym na wzruszenie. Dopiero teraz, mając przed oczami widmo śmierci, dojrzał u siebie zalążek wrażliwości. Musiał mieć go całe swoje życie, ale dopiero w chwili gdy pogodził się z jego końcem, zdał sobie z tego sprawę. Uświadomił sobie, że tak naprawdę najważniejsze momenty jego egzystencji były związane z jego najbliższymi i że reagował wówczas tak jak każdy.

Kilka minut temu czterdziestodziewięcioletni Michele Leone oraz blisko czterdziestu innych pasażerów boeinga lecącego z Newark do San Francisco dowiedziało się o katastrofie, jaka miała miejsce w Nowym Jorku, i rozbiciu symboli miasta. To nie „był dobry rok” dla Ameryki, obecna sytuacja w „Wielkim Jabłku” przypominała raczej obrazek płonących bliźniaczych wież World Trade Center z okładki debiutanckiej płyty Jeru The Damaja. Podróżujący wespół z bossem jednej z nowojorskich Rodzin ludzie szybko domyślili się, że przejęcie ich samolotu, mające miejsce chwilę wcześniej, musi być z tym faktem powiązane. Podróżni przenieśli się na tył stalowego ptaka, gdzie najodważniejsi wyszli z inicjatywą odbicia sterów. Okazało się, że wśród nich jest były kontroler lotów, który w przypadku przejęcia samolotu będzie mógł spróbować nawiązać kontakt z wieżą i bezpiecznie usadzić samolot. We współpracy ze stewardessami zaczęto gromadzić wszystko, co mogłoby posłużyć jako broń – głównie były to sztućce oraz wrzątek, który przygotowały zapłakane dziewczyny z obsługi samolotu.

Podczas gdy grupa ludzi szykowała atak, pozostała część pasażerów powoli godziła się z najgorszym. Niektórzy płakali, pary padały sobie w ramiona. Inni odmawiali różaniec, starsi trzymali się za ręce i smutnymi oczami, wypełnionymi łzami, spoglądali bez wyrazu przed siebie. Prawie każdy dzwonił do najbliższych, by powiedzieć po raz ostatni, jak bardzo ich kocha.

Michele Leone, który nie brał udziału w próbie odbicia sterów boeinga, usiadł na swoim miejscu. Nie miał już ochoty na śniadanie, zaserwowane mu tuż przed rozpętaniem przez terrorystów zamieszania na pokładzie. Z miną, która była mieszanką smutku i złości, wspominał swoje dojście na szczyt w strukturach nowojorskiej mafii i narodziny swojego syna, który dziś nie potrzebował już o nic się martwić. Wiele interesów Rodziny Leone było legalnych i osiemnastoletni Lorenzo nigdy nie będzie musiał babrać się we krwi jak on. Michele był pewny, że jego consigliere, Al Valco, umiejętnie i z zimną krwią pokieruje tasowaniami w hierarchii Rodziny, dbając również o przyszłość najbliższych swojego kuzyna. Michele nie chciał, by Lorenzo musiał iść w ślady ojca, po ścieżce kariery usłanej nielegalnymi działaniami.

Na pokładzie zapanowało poruszenie. Kilku pasażerów uzbrojonych w części serwisu obiadowego z gniewem ruszyło na wyznaczonego do ich zastraszania terrorystę z, jak się okazało, atrapą bomby przywiązaną do pasa. Dwóch pierwszych pasażerów obezwładniło go, kiedy pozostali rozpoczęli taranowanie drzwi kabiny pilota. Gdy w końcu do niej wtargnęli, zobaczyli przed sobą kolejnych dwóch porywaczy. Jednego, który stanął przed nimi gotowy do walki, oraz drugiego odmawiającego salat. Obaj mieli przerażone twarze, w których dostrzec można było jakąś szaloną dumę. Wszystkie osoby lecące tym samolotem łączyło jedno. Strach. Tymczasem pikowali z coraz bardziej zwariowaną prędkością i byli coraz niżej. Kiedy pasażerowie rzucili się na terrorystów z kokpitu, maszyna haczyła już o drzewa, spadając ku ziemi.

*

Było kilkanaście minut po dziesiątej. Adriana Leone szybko wróciła do domu z zakupów, parkując swojego srebrnego mercedesa tuż przed wejściem. Zapomniała torebki. Weszła do kuchni, w której właśnie sprzątała gospodyni państwa Leone, imigrantka z Ukrainy. W tle grał telewizor. Stacja CNN prowadziła relację na żywo, na bieżąco informując na temat wydarzeń okraszonych tytułem „ataku na Stany Zjednoczone”. Reporter telewizji był już w miejscu, w którym rozbił się boeing z Michele na pokładzie. Adriana spojrzała na ekran tylko przez chwilę, bardziej nieświadomie niż celowo, po czym złapała za torebkę leżącą na stole i pojechała.

– Otwórzcie bramę – rozkazał Anthony Leone dwóm żołnierzom, przezornie strzegącym wjazdu na teren posiadłości jego kuzyna i zarazem szefa.

Długim, szerokim podjazdem wjechał na plac przed domem, w końcu którego znajdował się wielki garaż, mogący pomieścić kilka samochodów. Tony swojego range rovera zostawił jednak na podjeździe, który już teraz był zastawiony samochodami – same najnowsze modele ekskluzywnych aut, głównie pochodzenia niemieckiego, jak mercedes, bmw czy audi.

Po bokach drogi oraz dalej, na trawie, aż do płotu, wyrastały różnego rodzaju krzewy oraz drzewa, będące teraz, w pierwszej części września, w kulminacyjnej sile intensywnej zieleni. Do drzwi ogromnego białego domu z szarym dachem prowadziła równo ułożona kostka. Mały lasek z drugiej strony willi zamykał teren posiadłości. Przed nim, za sporym tarasem był jeszcze basen, a tuż przy nim altanka.

Anthony przed naciśnięciem klamki drzwi wejściowych przystanął jeszcze na chwilę i wziął głęboki oddech. W końcu wszedł. Przeszedłszy korytarz, skręcił w prawo. Wchodząc do kuchni połączonej z salonem, słyszał już telewizor i komentarze braci Imperioli. Mówili, a właściwie krzyczeli coś o „konieczności zajebania wszystkich Arabów”. Nie prowadzili między sobą dialogu, wygłaszali krótkie, często powtarzające się monologi na temat terrorystów Al-Kaidy, w głównej mierze wykorzystując słowa ze słownika wyrazów wulgarnych.

– Rozpierdolimy tych muzułmanów. – Tonu dotrzymywał starszy gość, którego zbliżając się do zgromadzonych, zobaczył właśnie Anthony. Prawdopodobnie był to ojciec Adriany.

– Moje kondolencje. Michele był mi jak starszy brat – powiedział Anthony, podchodząc do zapłakanej Adriany, siedzącej z dwójką młodszych dzieci przy stole w kuchni. Miejsce, na którym zwyczajowo siadał Michele, pozostało jakby symbolicznie wolne – lub po prostu każdy bał się na nim usiąść. Kilka metrów dalej stała kanapa, o którą opierali się bracia Imperioli oraz ojciec Adriany. Naprzeciwko niej grał telewizor, w którym trwała relacja z tragicznych wydarzeń.

– On też cię bardzo kochał – odpowiedziała Adriana, wycierając łzy chusteczkami i próbując mimo wszystko nie rozkleić się doszczętnie przy przygnębionych dzieciach.

Kapitan Rodziny Anthony dyskretnie przywitał się z pozostałymi obecnymi w domu tragicznie zmarłego Michele Leone. Po pokoju chodził w kółko starający się pocieszać rodzinę consigliere, Al Valco. Jako jedyny w milczeniu tragedię przeżywał jego chrześniak, najstarsze dziecko Michele – Lorenzo Leone, który z bezwzględnym, ostrym spojrzeniem spoglądał na obrazki, którymi żył tego wrześniowego dnia niemal cały świat. Stał z boku, na przywitanie Tony’ego i jego wyrazy współczucia odpowiedział jedynie uściśnięciem ręki.

Al dyskretnie zawołał Tony’ego ruchem głowy, wychodząc wspólnie z nim na zewnątrz. Wyciągnął paczkę czerwonych marlboro i poczęstował młodszego kuzyna. Spalili w ciszy, w chwili gdy dolny Manhattan paląc się, płakał dymem i dźwiękiem syren.

Gdy wrócili do środka, na ekranie telewizora pojawiła się twarz prezydenta Stanów Zjednoczonych, który wygłaszał orędzie. „Żaden z nas nigdy nie zapomni tego dnia. Będziemy bronić wolności i wszystkiego, co dobre”.

– Cholera. Czuję, że będzie wojna – powiedział przejęty młodszy z braci Imperioli, co starszy Gabriel podsumował krótko:

– Z całą pewnością.

– Prezydent wyśle naszych marines, chłopaki rozpierdolą tych skurwieli w dwa tygodnie! – rzucił entuzjastycznie Anthony, krocząc pewnie w kierunku telewizora.

– Zaciągam się do wojska. – Lorenzo odezwał się po raz pierwszy tego wieczora.

Jego słowa spotkały się z martwą ciszą w pokoju i wystraszonymi spojrzeniami wszystkich osób znajdujących się w willi świętej pamięci Michele Leone.