Weronika zmienia zdanie - Małgorzata Maj - ebook

Weronika zmienia zdanie ebook

Małgorzata Maj

4,3

Opis

Pełna humoru, zazdrości, przedziwnych smaków i odrobinki czarów książka przeznaczona raczej dla kobiet. Przeczytanie jej nie przyniesie jednak ujmy mężczyznom. Przeciwnie, pomoże zrozumieć to, co niezrozumiałe: kobiety.

Weronika to bohaterka, która mówi językiem polskich singielek. Marzących jak ona o wielkiej miłości i barwnym, pełnym przygód życiu. Złoszczących się na nadopiekuńczą matkę i wypijających hektolitry czerwonego wina z przyjaciółką.

Powieść Małgorzaty Maj przeczytałam w dwa deszczowe listopadowe wieczory.

To idealne czytadło na poprawę nastroju. Lekkie, smaczne i dowcipne.

Polecam!

Magda Kuydowicz, dziennikarka TVN Style

Długo czekałyśmy na polską Bridget Jones. Jeśli lubiłyście angielską singielkę z Londynu z dziennikiem pod pachą, pokochacie też Weronikę z Kołobrzegu, która waży przynajmniej tyle samo co Jones, ale jest jeszcze beznadziejniej niż ona zakochana, ma gorszego szefa-tyrana i bardziej zwariowaną przyjaciółkę wróżącą z fusów oraz wścibską matkę próbującą

sterować jej życiem za pomocą tarota... Wciągająca historia miłosna, smakowita intryga i dramat, a wszystko podszyte pokaźną dawką subtelnej erotyki.

Gabriela Rapiej, redaktor prowadząca ofeminin.pl

Weronika, dziennikarka lokalnej gazety, ma skłonności do tycia, puchatych kapci w kształcie kotów i związków ze zdrajcami bez serca i honoru. Liżąc rany po wyjątkowym draniu, podejmuje decyzję, by raz na zawsze skończyć z facetami. W tym samym dniu spotyka na ulicy niebieskookiego mężczyznę.

Jej serce i wola zostaną wystawione na ciężką próbę.

Żorż, Feliks, Ewa oraz Marta – grupa wsparcia, złożona z najbliższych członków rodziny i przyjaciół, sekunduje Weronice. Jednak stawianie tarota, odczytywanie aury, dobre rady i jedzenie gołąbków to za mało, kiedy trzeba stanąć oko w oko z chorobą.

Siedziała z podkulonymi nogami w kącie kanapy i jadła surowe ciasto w nadziei, że wraz z zaklejonymi ustami sklei złamane serce. W parę minut opróżniła miskę. Oblizała palce i sięgnęła po telefon.

— Córuś?

— To już koniec — chlipnęła.

— Pozwól, że ja to ocenię — opanowanym tonem sapera nad niewypałem odpowiedziała matka.

— No jak mówię, że koniec, to koniec. Byliśmy w Błędnej Owcy.

— Błąd, cholera, mogliście do Królika, ładnie ci w niebieskim, chociaż w Owcy jest dobre światło. (…)

— To bez sensu, on mnie nie chce i już — krótko zrelacjonowała spotkanie. Kiedy doszła do sceny pożegnania, rozbeczała się w głos.

— To, że nie wsunął ci języka do ucha na pierwszej randce, o niczym nie świadczy.

— Mamuś, to nie była randka, tylko jakieś pieprzone służbowe spotkanie!

— Jak ma na imię, co robi, jak się nazywa? — Ewa Sasińska była w swoim żywiole.

— Niczego mi nie wsuwał i nie wsunie nigdy w nic! Mamuś… — szlochała.

— Imię, nazwisko, zawód. — Inspektor Ewa na tropie.

— Jeerzyyy jest ortopedą, od kolan najbardziej, i jest cudowny. (…)

Weronika właśnie przeglądała pudełka ze świątecznymi ozdobami i odgryzła głowę cukrowemu barankowi. Smakował kurzem.

— Wychowałam rozwielitkę. A teraz dokładnie, po kolei i z podziałem na role.

(fragment powieści)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 564

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jr6470

Dobrze spędzony czas

Pokręcona i dowcipna, ale wątek ciężkiej choroby i przeszczepu nerki zupełnie nie pasuje do nastroju książki. Szczególnie, że w kolejnej książce bohaterka pije bimber, jakby świat miał się skończyć.
00

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Przy pisaniu tej książki nie ucierpiał żaden gołąb.

Podobieństwa do osób istniejących w rzeczywistości są przypadkowe. Raczej.

Rozdział pierwszy Kwestia temperatur

Co byś chciała, żebym teraz zrobił?

Ciepły strumień oddechu delikatnie otula płatek ucha. Wędruje do zatoki, miękkiego wgłębienia i osadza się mgiełką. Zachęca, kusi. Jest na każde skinienie, muśnięcie myślą. Piersi znikają pod kloszami dłoni. Rozrastają się i kurczą. Drżą. Wibracje jak kamień rzucony w głębinę rozchodzą się kręgami, równomiernie masując każdą cząstkę ciała. Co dziwne, nie ma barw ani zapachu. Tylko gorące przepływy. Do samego centrum. I z powrotem.

— Jestem twoją myślą, pragnieniem i spełnieniem. Czego się obawiasz?

Westchnienia nie płoszą doznań, oczy zamknięte. Przez powieki przedziera się skrzekliwe światło. Kręgi znikają bezpowrotnie. Źrenice jak ziarenka, słońce jak świat.

— Szkoda — powiedziała do obrazków w sypialni. Nawet nie była specjalnie zła, że piękny sen się skończył. Intensywne odczucia jeszcze przez chwilę trzymały jej się w pamięci. Tak czy inaczej musi sprawić sobie ciemną roletę z prawdziwego zdarzenia. I sztucer na mewy. Nie lubiła tak porażających przebudzeń. Leżała sobie spokojnie i myślała o czekającym ją dniu. Nie zapowiadał się ani szczególnie dobrze, ani specjalnie ekscytująco. Nic nie zapowiadało też tragedii.

Wysunęła się spod puchowej kołdry. Nalała wody na kawę i zaciskając nogi, pokicała do łazienki. Zdążyła w ostatniej chwili. Pęcherz każde poranne odkręcenie wody w kranie traktował jak sygnał do opuszczenia zapory. Zawsze o tym zapominała. Będzie musiała zrobić z tym porządek.

Szybko się umyła. Zalała kawę i z filiżanką w dłoni pędem wróciła do sypialni. Wsunęła się pod ciągle ciepłą kołdrę. Wygrzebała spod poduszki pilota i włączyła radio. Półleżąc, powoli opróżniała filiżankę. Picie kawy w łóżku traktowała jak poranną gimnastykę. Po tak rozpoczętym dniu mogła przystąpić do dalszych obowiązków.

Ubrała się i spacerkiem poszła do pracy. Z mostu z niezmiennym zachwytem patrzyła na dzikie brzegi Kanału Drzewnego, a potem kamienne mury wzdłuż Parsęty. Przystanęła w połowie niebiesko-białych barierek i po raz nie wiadomo który próbowała zapamiętać wykutą tam datę rozdzieloną kotwicą. Nienawidziła się śpieszyć ani spóźniać. Fatalnie znosiła, jak ktoś ją poganiał. Bo zazwyczaj była punktualna.

Pokój redakcji wkrótce zaczął się wypełniać. Kiwała głową na powitanie i wykręcała numer w telefonie. To nie mogła być miła pogawędka.

— Dzień dobry, mówi Weronika Sasińska, dziennik „Zdarzenia" — zaczęła z krzywym uśmiechem na ustach i anielskim głosem.

— A, to znowu wy. Słomianka. No, słucham. — Zdjął okulary i chuchnął rozeźlony w szkła.

Nic nowego, rzecznik słynął z gburowatości, a od czasu afery z dyrektorem szpitala nie silił się na wersal. Weronika uodporniła się na ten ton. Ale dzisiaj brzmiał wyjątkowo złowrogo. Nie była nawet pewna, czy coś jej powie. Słomianka, jak prawie każdy rzecznik, miał za złe dziennikarzom, że zamiast drukować komunikaty o sukcesach czy relacjonować przecinanie wstęg, zadają durnowate pytania.

— Panie doktorze, chciałabym zapytać o stan zdrowia pacjenta wyłowionego spod lodu wczoraj wieczorem na stawku kaczorków — wyrecytowała cicho.

— Interesują was takie rzeczy? Mało wam, że szpital szkalujecie?

Nie pierwszy raz tak ją traktują, uodporniła się. Najgorszy sort rzeczników mających wszystkich dziennikarzy za odpady niewarte nawet sortowania. Słomianka dałby się pociąć na małe gaziki dla swojego dyrektora i oddałby mu wszystkie parzyste części ciała, a nawet płaty wątroby, gdyby się tylko nadała. Wierny sługa i przyjaciel.

— Nie wiem, o kim pan mówi i o jakie szkalowanie panu chodzi, ale ja teraz piszę o bezpieczeństwie miejskich oczek wodnych i ta informacja jest mi po prostu niezbędna — wytłumaczyła grzecznie, rysując na kartce papieru penisa w okularach. — Poza tym pisanie prawdy o jednej osobie ze szpitala to nie szkalowanie całej placówki, proszę pana. — Panowała nad głosem, żeby nie warczeć.

— Dobrze, postaram się dowiedzieć — burczał.

— O której mogę liczyć na informację?

— Co, wierszóweczka się grzeje, pani redaktor?

Poczuła, jak narasta w niej gniew.

— A panu pacjent stygnie, panie doktorze?

— Pani redaktor, tak nie można! — obruszył się i poczuł dotknięty do żywego.

— To proszę szanować moją pracę, tak jak ja szanuję pańską. Ja piszę, pan doktor leczy i informuje. Takie mamy zawody i ja swój staram się wykonać rzetelnie.

— Dobrze, zadzwonię za godzinę — Słomianka odrobinkę spuścił z tonu. Nie pamiętał, kiedy ktoś mu się tak postawił. Musi sobie ją zapamiętać.

Delikatnie odłożyła słuchawkę i dokończyła rysunek. Penis otrzymał lekarskie słuchawki. Tekst był już gotowy, brakowało tylko wypowiedzi bubka w kitlu. Z szuflady biurka wyciągnęła krem do rąk i błyszczyk. Drobne czynności kosmetyczne ją uspokajały. Na monitorze zamigotała ikonka komunikatora. Otworzyła okienko. To naczelny domagał się gotowego artykułu, który miał mieć na biurku i w redakcyjnym folderze w samo południe. Było pięć po dwunastej, bomba została odpalona. Teraz tylko czekać, aż zasypie Weronikę radioaktywny pył chorego zniecierpliwienia. Duży materiał miał iść do numeru w przyszły weekend, a tydzień na dobre się jeszcze nie zaczął. Naczelny siedział za ścianą. Komunikator, poza zebraniami, był praktycznie jedyną formą rozmowy z pracownikami, jaką tolerował. Absurdalne wymagania chorego na władzę zwierzchnika śmieszyły, częściej jednak upokarzały.

Józef Bajeczny przyjął za punkt honoru, by z redakcji zrobić kolonię karną, a ze spotkań redakcyjnych apele na placu przed barakami. Z żalem odstąpił od zasady, by zebrania te odbywały się na stojąco, w postawie zasadniczej. Na zebraniach panowały grobowa cisza, powaga i zniechęcenie, które naczelny brał za oczywisty respekt i niezrozumiałą apatię. Z powodzeniem zmieniał życie redakcyjne w piekło, w którym nikt nie mógł być pewny swojego losu. Z tego też powodu nazywany był Stalinem. Do szału doprowadzał go dobry humor innych. Wybuchy śmiechu, które z rzadka dobiegały do jego wieżyczki strażniczej, powodowały niższą wycenę materiałów, która wbrew zwyczajom panującym w innych redakcjach tu była uznaniowa i objęta tajemnicą tak głęboką i szczurzą, że nie znali jej nawet autorzy tekstów. Ewidentne kompleksy i braki w wychowaniu nadrabiał burkliwą arogancją wobec każdego, kto przekroczył próg redakcji i odważył się nieproszony wejść do gabinetu naczelnego. Przy czym nie był nawet drobnym udziałowcem wydawnictwa.

Każdego traktował jak wroga, intruza i kogoś, kto źle mówi, mówił albo będzie o nim mówić. Był przekonany, że każdy o nim źle myśli, wszyscy są do niego uprzedzeni, wrogo nastawieni i przede wszystkim niesprawiedliwi. To powodowało, że zionął nienawiścią do większości napotkanych ludzi. Nawet ekspedientki w osiedlowym sklepie spożywczo-warzywnym, gdzie zwykł robić zakupy, codziennie ciągnęły losy, która ma go obsługiwać.

Weronika odpisała, że czeka na telefon od rzecznika, który zdobędzie pełną informację. Takiej odpowiedzi naczelny jednak nie przyjął do wiadomości: „Pa, pa, premia :)" — odpisał.

Roześmiała się do monitora na tyle głośno, żeby usłyszał to przez korytarz. „Pożegnanie nieobecnej?" — odklikała błyskawicznie.

Odpisanie na takie coś wymagało jako takiego refleksu, a tego, podobnie jak i samodzielnego poczucia humoru, naczelny był pozbawiony.

Na premie mogły liczyć tylko punktualne redakcyjne pieski, które kosztem jakości i rzetelności artykułu oddawały swoje gnioty tuż po jedenastej. Redakcja Weroniki liczyła kilkanaście osób. Naczelny dbał, żeby rotacja była częsta i niespodziewana. Wykorzystując pęd młodych ludzi do pisania w gazecie, ze swobodą pozbywał się doświadczonych dziennikarzy. Wystarczyło, że ktoś miał inne zdanie i podzielił się nim z naczelnym. Stalin tępił zdolnych, błyskotliwych, mądrzejszych i najzwyczajniej lepszych od siebie. Z przyjemnością wywalał na bruk matki samotnie wychowujące dzieci czy młodych ojców, którzy musieli utrzymywać swoje rodziny. Liczyło się tylko jego poczucie władzy. Po każdej likwidacji pracownika popadał w euforię, którą natychmiast rozładowywał w redakcyjnej toalecie. W tych dniach zdarzało mu się nawet uśmiechać.

Weronika rozglądała się za inną pracą, ale polubiła pisanie w dzienniku i niektóre osoby z redakcji. Poza tym czerpała jakąś dziwną przyjemność ze świadomości, że naczelny zdaje sobie sprawę, że niektórym, tym jeszcze pracującym i tym już zwolnionym, dziennikarzom nigdy nie dorośnie do pięt. Śmieszyło ją, że przed wejściem do gabinetu zdejmuje buty i wsuwa skórzane góralskie sandałki. Bawiło używanie przez niego tych samych wyświechtanych cytatów z Misia i Rejsu.

— Długo mam jeszcze czekać? — zasyczał Weronice nad ramieniem.

Naczelny w pokoju redakcyjnym to rzadkie zdarzenie. Zerknęła na zegarek — piętnaście po dwunastej.

— Aż zadzwoni rzecznik. Pisałam panu — odrzekła, nie ruszając się z miejsca. Naczelny był przed pięćdziesiątką, a Weronika młodsza, ale nie uznała za stosowne wstawać przed gburem w kapciach.

— Jak będzie gotowe, to proszę dać mi znać, a w przyszłości proszę mnie powiadamiać także i o tym, że nie ma pani zamiaru oddać tekstu w wyznaczonym terminie.

— Ale przecież skoro tekstu nie ma na czas, to pan już i tak o tym wie… — zauważyła zdumiona i uśmiechnęła się dobrotliwie.

— Nie szkodzi. Ja muszę to wiedzieć — wymiędlił.

— A jak się sprzęt zawiesi? — teraz już się z nim bawiła.

— Tylko pani ma tak kiepską wymówkę.

Naczelny był kompletnym ignorantem w sprawach technicznych, komputerowych, sieciowych i informatycznych. Ale przenigdy się do tego nie przyznawał.

— Na pewno pan nie przeoczy — uśmiechnęła się uprzejmie.

— O co pani chodzi? — spytał podejrzliwie.

— Że będzie w folderze i w pana drukarce.

— I w komunikatorze — przypomniał zimno.

— Myślałam, że to byłaby złośliwość, ale oczywiście, z komunikatora też się pan o tym dowie. Jaką zatem mam zachować kolejność czynności podczas informowania o nadejściu artykułu? — była pewna, że nie puści jej płazem tych uszczypliwości.

— Pierw proszę na komunikator, potem do folderu i wydruk. Oczywiście zadiustowany. Nie ma wydruku, nie ma tekstu. To chyba pani zapamiętała?

— Tak jest, panie redaktorze naczelny. — Przyłożyła palce do czoła. — Aha, a wydruk ze swojej drukarki wyciągnie pan sam czy mam zrobić to osobiście? — spytała słodziutko.

— Sam — warknął.

Bajeczny znikł. Dopiero teraz zza przepierzenia wychyliła się wielka czarna głowa Angeli.

— Ty, Werka, lubisz go, co? — spytała, przegryzając słone paluszki w kolorze pudru, jakim smarowała twarz z wyjątkiem warg, które okładała szarobeżowym korektorem na wypryski.

— Jak psy dziada w ciasnym kącie. — Weronika nie ukrywała niechęci do Bajecznego.

— Ale chciałabyś się z nim bzyknąć, co? — Angela przewracała brązowymi jak emenemsy oczkami.

— Obrzydlistwo — wzdrygnęła się Weronika.

— No co? Przecież nie masz faceta.

— To nie ma nic wspólnego.

— A tam, Werka, nie mów, że ci się nie chce.

— Na urlop mi się chce — zmieniła temat Weronika.

— Werka, to do Egiptu se pojedź, no wiesz, jakiś Bambo się znajdzie i ci wygodzi. Ty, Werka — zapalała się — a jak byś wolała, od przodu czy od tyłu?

— Mróz ci się rzuca na głowę, bo raczej nie dieta — nie wytrzymała Weronika.

Strzał był celny. Angela była przy kości, przypominała raczej ciosaną wiejską rzeźbę, niż eteryczną zjawę, za którą się uważała.

— Wiesz co, Werka? Pędź się — zakończyła pogawędkę Angela i zniknęła za ścianką.

Weronika żałowała, że Krystyna była na bezpłatnym urlopie i zanurzała się w samotniach tybetańskich mnichów. Edytę, flagową dziennikarkę „Zdarzeń", kobietę z największą klasą i umiejętnościami parę tygodni temu Bajeczny wyrzucił na zbity pysk. Po latach bycia nękaną absurdem punktualności i ciągłego wysługiwania się jej kontaktami i niespotykaną pracowitością miała czelność zwrócić mu uwagę, że jego wymagania są niegodziwe i zwyczajnie nieludzkie, nieostrożnie wspomniała też coś o niedziennikarskim podejściu do gazety. Tego rozdęte ego naczelnego wytrzymać nie mogło. I dla dobra gazety, jak tłumaczył wydawcy, wydalił kobietę z pracy. Edyta została wywalona pod koniec zbierania materiału do artykułu, który za parę dni stał się numerem jeden w stacjach telewizyjnych i gazetach w Polsce i Europie. Jednak to nie Edyta sprzedała temat innym redakcjom, jak sądził naczelny, ale po prostu informator stracił zaufanie do Bajecznego, a chciał nagłośnienia sprawy. Zorientowany w umiejętnościach innych dziennikarzy informator nie zdecydował się powierzyć tematu ani Angeli, ani Karolinie, ani komu innemu. Edyta chciała, żeby temat, dla dobra sprawy, przejęła ona, Weronika, ale odmówiła.

Weronika została sama na placu boju. Znoszenie wulgarnej Angeli z deficytami inteligencji bywało trudne i na dłuższą metę męczące. Weronika wiedziała, że Angela zaraz pójdzie do naczelnego ze skargą albo na najbliższej planówce podbierze jej temat, co naczelny w pełni zaakceptuje. Wszyscy w redakcji wiedzieli, że Angela trzyma sztamę z naczelnym. To znaczy Bajeczny pozwalał jej tak myśleć. Bez zastrzeżeń i poprawek puszczał jej teksty, w których powtórzeń było więcej niż serii brzuszków na siłowni. W gruncie rzeczy gardził Angelą, a trzymał ją w redakcji, bo w niczym nie była lepsza od niego, nawet piersi miała mniejsze niż on.

Za dziesięć pierwsza zadzwonił rzecznik. Był miły i grzeczny. Udzielił wszystkich informacji o stanie pacjenta, sposobie jego leczenia, rokowaniu i przybliżonym terminie opuszczenia szpitala. Weronika nie miała złudzeń, że ta uprzejmość nie powtórzy się przy następnej rozmowie. Wyczerpujące wiadomości skrzętnie notowała.

— Czy sympatyczna pani redaktor jest usatysfakcjonowana?

— Dzisiaj tak.

— Gdyby miła pani redaktor miała jeszcze jakieś pytania, proszę dzwonić bez względu na porę — zaproponował obrzydliwie uprzejmie.

— Może się tak zdarzyć.

— Będzie mi bardzo miło — kontynuował rzecznik. Był pewny, że ją zdetonował.

— To będzie zależało od tego, w jakiej sprawie zadzwonię — zaznaczyła. Niech mu się nie zdaje, że ma ją w garści. — Dziękuję, do widzenia.

— Do widzenia, pani redaktor, miłego dnia. — Odłożył słuchawkę. Wielka mi redaktor. Głupie babsko, pomyślał. Zapalił papierosa i wklepał w wyszukiwarkę: „zdarzenia, sasinska".

Skończyła materiał o cudem uratowanym topielcu. Powiadomiła naczelnego, że tekst jest już w folderze, a to, co właśnie się drukuje, niechybnie jest wyczekiwanym tekstem. Słyszała stukanie drukarki, skrzypnięcie fotela, potem jęk zbolałego naczelnego sięgającego do maszyny. Komunikator nie wyświetlał żadnej wiadomości, Bajeczny nigdy nie miał w zwyczaju powiadamiać, że wszytko doszło i jest w porządku. W ogóle powiedzenie czegoś pozytywnego przychodziło mu z trudem. Odczekała kwadrans i zaczęła pakować się do wyjścia.

— Już idziesz, Sasiniaczka? — spytała jak gdyby nigdy nic Angela.

— Tak, na wywiad, a potem na konferencję.

— Jaką? — spytała przebiegle i zerknęła za okno.

Angela nie miała oporów, żeby się pojawiać, uprzedzając konkurencję. Głosiła przy tym zasadę naczelnego — kto pierwszy, ten lepszy.

— „Antropologia, osteoporoza a ortopedia psycholaryngologiczna w farmakologii i profilaktyce" — wymyśliła Weronika.

— Aha — Angela nie zrozumiała nic oprócz „laryngologiczna". Poza tym nie chciało jej się wychodzić na zewnątrz i brudzić zamszowych kozaczków na tortowych platformach.

— Jak coś będzie o zatokach, to się dowiedz. Alanek znowu ma coś z uchem, byłam z nim na kroplówce całą noc. Dzisiaj pewnie z Grackiem pójdę.

— Na ucho? — zdziwiła się Weronika.

— Gdybyś miała dzieci, tobyś wiedziała. Weź jakieś psiuki do nosa, jak będą za darmo.

— Dobra. Spadam.

— Cześć, Werka — pożegnała się rozkojarzona, wlepiając wzrok w stronę internetowego sklepu z podróbkami perfum.

— Do jutra. — Weronika z ulgą opuściła duszną redakcję.

Wyszła przed budynek, zamknęła oczy i pozwoliła, by mroźne powietrze niemal samo weszło do jej płuc. Czuła, jak chłodzą się jej policzki. Stygnę, uśmiechnęła się zadowolona z przytarcia nosa rzecznikowi.

Śnieg padał leciutki jak cukier puder. Miasto w białej posypce wydało się ciche i lepsze. Jakby szło do pierwszej komunii albo do ślubu. W chodzeniu do ślubu nie miała nawet małej wprawki. Niech szlag jasny trafi Rafała! Na samo wspomnienie niemiły dreszcz przeszedł jej po plecach. Sięgnęła po papierosa i zaciągnęła się z przyjemnością, skróciła go prawie o połowę. Mach na głodniaka dał potężnego kopa, aż zatoczyła się oszołomiona dawką nikotyny. Tego by brakowało, żeby ją ktoś teraz zobaczył. Bez żalu wyrzuciła niedopałek i wsypując do ust parę pastylek gumy do żucia, ruszyła w stronę centrum. Dzielnie oparła się pomysłowi wezwania taksówki i skorzystania z komunikacji miejskiej. Na samochód ciągle nie mogła odłożyć, a kredytów się bała.

Po raz któryś wprowadzała w życie plan ruchu na świeżym powietrzu. Naprawdę szła na otwarcie targów sprzętu rehabilitacyjnego z wydzieloną częścią przeznaczoną na ekspozycję urządzeń kosmetycznych. Umówiła się tam z mamą, która była rehabilitantką, terapeutką i przy okazji obeznaną w kartach tarota wróżką. Miała też przyjść najbliższa przyjaciółka Weroniki, Marta, właścicielka dobrze prosperującej jadłodajni, szczęśliwa mężatka, matka bliźniaków i przy okazji dobrze zapowiadająca się interpretatorka kawowych fusów i herbacianych listków oraz niezrównana mistrzyni w odczytywaniu aury człowieka, a jak się dobrze skupiła, to i zwierzęcej. Marta, rówieśniczka Weroniki, była na ty z jej matką Ewą, co rodzicielka uznała za naturalne. Przecież wróżki, mimo relacji mistrzyni–uczennica, nie muszą być na pani. W stosunku do innych koleżanek Weroniki matka utrzymała właściwy dystans, nie kreując się na przyjaciółkę młodzieży.

Weroniki, która nawet intuicję posiadała w śladowej ilości, nie mówiąc o innych zdolnościach dywinacyjnych, nie dziwiła ich zażyłość, a zazdrosna była tylko czasami. Głównie wtedy, kiedy obie z rewelacyjnymi figurami żartowały sobie z jej nieidealnych kształtów i bezczelnie zajadały się bezowymi tortami, opijały smakowymi kawami i futrowały makarony pływające w basenach śmietanowych sosów. Żadnej z tych pyszności Weronika raczej sobie nie odmawiała, ale zawsze po takiej uczcie wstawała od stołu z niejasnym, ciążącym w żołądku i biodrach, poczuciem winy.

— Przyjdź, może zrobisz z tego jakiś materiał. Tak rzadko się ostatnio widujemy — namawiała matka. — Może kogoś w końcu poznasz, kogoś normalnego, tam bywają fantastyczni masażyści — rajfurzyła bez skrępowania.

— Przy okazji przekonamy się, ile są warte te zabiegi na cellulit. Mają być pokazy. Ja chętnie popatrzę — dokładała Marta.

— Patrz lepiej w swoje fusy — broniła się Weronika — a i mamuni serdecznie dziękuję, masażer już mam.

— Co?! — Ewa i Marta nie mogły ukryć ekscytacji.

— Zdecydowałaś się jednak? Bardzo bzyka, znaczy się bzyczy? — dopytywała matka.

— Ile kosztował? Na ile baterii? — Marta była konkretniejsza.

— Stałe źródło zasilania, na kabelek — wyjaśniła z uśmieszkiem Weronika.

— Aż tak? — niedowierzała matka. — No, córuś, masz temperament!

— To masażer do stóp, wy rozbuchane wrózie — powiedziała z politowaniem Weronika.

— To co nic nie mówisz? — Ewa była wyraźnie zawiedziona.

— Lipa — Marta też nie kryła rozczarowania.

Brnęła przez beżową śniegowo-solną breję i wymyślała ewentualne pytania do organizatorów, wystawców i odwiedzających. Zasygnalizowała wprawdzie temat, ale Bajeczny uznał, że darmowej reklamy nikomu robić nie będzie. Skoro organizatorzy nie zwrócili się o patronat medialny, sami są sobie winni.

Często bywało tak, że po przeczytaniu u konkurencji lub obejrzeniu w głównym wydaniu wiadomości tego, co z pogardą odrzucił, zlecał zrobienie tematu do wydania weekendowego. W ten sposób próbował ratować twarz i pokrywać brak dziennikarskiego nosa. Kiedy było już zupełnie po czasie i temat zaczynał śmierdzieć, naczelny wyśmiewał konkurencyjne gazety i portale, że piszą to samo i w dodatku o niczym. Weronika nie liczyła na informacyjną petardę, ale zawsze może coś ciekawe go wypatrzyć, z kimś porozmawiać. Dojście do hal targowych zajęło jej pół godziny. W biurze obsługi targów pokazała legitymację prasową, odebrała naprędce sporządzony identyfikator i weszła do środka. Stanęła na progu i ogarnęła teren. W jednej chwili zapomniała o bożym świecie. Na wielkiej przestrzeni roiło się od wszelkiego rodzaju urządzeń, sprzętów, machin, pojazdów, gablot i gablotek. Pachniało wykładziną, kawą, wodami kolońskimi i perfumami. Klasycznymi i nowiutkimi. Wielojęzyczny gwar niewidzialną mgłą unosił się nad obecnymi. Weronika lubiła takie miejsca. Im większe, tym lepsze. Bez względu na tematykę targów z uśmiechem, pewna siebie przechadzała się alejkami i udając żywe zainteresowanie, brała, jakie się dało, gadżety. Nie zwracała uwagi na obrażone miny wychudzonych hostess i pełne dezaprobaty kręcenia głową merketingowców opiekujących się stoiskami. Nie mogła się powstrzymać, by nie wziąć sobie kolorowego folderu z obrabiarkami, dojarkami czy słupkami wzrostu sprzedaży pasz treściwych, do których doczepiane były długopisy w kształcie takich na przykład wymion. Zgarniała odblaskowe światełka z logotypami firm, dmuchane piłki, breloczki koszmarki, magnesy, ołówki, zakładki do książek, naklejki, żetony do wózków w supermarketach, lniane torby, smycze, pendrive'y, kubki, kalendarze, notesy, odświeżające chusteczki, plany miast, a nawet płyty CD z prezentacjami nie wiadomo czego, bo nigdy ich nie włączała. Nie mogła przejść koło szklanych mis wypełnionych firmowymi krówkami, tac z krakersami, desek z serami i chlebem ze smalcem, by czegoś nie skubnąć. Kiedy nie było żadnych giftów, zadowalała się owocowymi biedacukierkami wielkości nosa królika.

Targi były też doskonałym miejscem, żeby powiększyć kolekcję konfekcjonowanego cukru. Saszetkowy mol zaczął ją podgryzać, kiedy tylko kolorowe torebeczki z cukrem stały się powszechne w kawiarniach. Przestała słodzić herbatę i kawę, ale brała niezużyte pakieciki i lokowała w przepastnych, dwudziestolitrowych słojach, których przez dziesięć lat uzbierała osiem. Kolekcję uzupełniali także jej znajomi i przyjaciele oraz ich znajomi i przyjaciele. Dzięki temu miała saszetki z całego świata. W przeróżnych kształtach, barwach, gramaturach i z napisami w najdziwniejszych językach. Każda torebeczka była w jednym egzemplarzu. Powtarzające się polskie modele upychała w babcinych puszkach po mleku marki Lido, które dostała w kościele z darów. Wykorzystywała je bez żalu, dosypując do żółtek, z których w chwilach słabości kręciła kogle-mogle.

Zawsze też w każdej ze swoich torebek, nie wyłączając tych wieczorowych, miała po kilka awaryjnych pakuneczków cukru. Dzięki nim któregoś dnia miała uratować życie diabetykowi z nagłym i niespodziewanym niedocukrzeniem. Dobrze byłoby, gdyby to był fantastyczny facet albo ostatecznie jego matka staruszka. Weronika sypie w gasnące, senne usta słodką konfekcję, kobieta odzyskuje przytomność i dziękuje Weronice stokrotnie. Potem Weronika odprowadza uratowaną do domu, gdzie czeka stroskany syn. A dalej wiadomo.

Z teorią ratownictwa przez cukier zapoznała też wszystkich pokpiwających z jej słabości bliskich i znajomych.

Zanim zdążyła wejść w alejkę z jakoby odchudzającymi kapsułami, przy których do zdobycia była tylko niegazowana woda w maciupkich, lalczynych kubeczkach, przechwyciła ją Marta.

— Co już upolowałaś, Harpio?

— Dopiero weszłam i wcale nie poluję.

Ucałowały się.

— Nie kituj — Marta nie miała zrozumienia dla skłonności przyjaciółki. Uznawała rzeczy praktyczne. Do wykorzystania w domu, kuchni albo przy wróżeniu. A z długopisów i toreb przyszłości się nie przepowiada. — Założę się, że nie wytrzymasz i już zrobiłaś Rumunię.

— I wcale nie mam zamiaru — rzekła rozkojarzona Weronika. Jej uwagę zwróciło zamieszanie przy torze przeszkód dla wózków inwalidzkich, gdzie rozdawali wielkie jak pudła z pizzą kartony. Marta podążyła za wzrokiem przyjaciółki.

— Opony też będziesz brać?

— Głupia jesteś. Misio za ladą. Fajny jest.

— Łysy jakiś.

— Ale jakie oczy — zachwycała się Weronika.

— Przecież stąd nie widać.

— No właśnie, więc pewnie są jasne. Idziemy.

— Może się najpierw z Ewą przywitaj, już się nie może doczekać — odparowała szybko Marta.

— Chyba nie chce mnie z kimś znowu poznać? — Weronikę coś tknęło. — Mów natychmiast.

— Nic mi o tym nie wiadomo, ale ma jakiś biznes do ciebie. Żebyś coś napisała, oj, nie męcz mnie.

— To gdzie przebywa obecnie? — spytała z kpiną.

— Na Dymexie, u znajomej, ma tam swój kącik.

Stoisko Dymexu było całkiem blisko, ale zdążyła zdobyć sześć różnych długopisów, torbę, kalendarz, zapałki i formularz na grupę inwalidzką w kredowej teczce na klips. Schrupała garść orzeszków i dwie krówki, w tym jedną light.

— Że też ty wstydu nie masz, naprawdę — utyskiwała matka, widząc zdobycze Weroniki.

— Oj, mamuś, wszystko się kiedyś przyda, poza tym to jest takie ładne — przekonywała z autentycznym zachwytem.

— Jakbyś mogła, tobyś mnie przehandlowała za długopisy jak Indianie mustangi za paciorki.

— No taką Kasztankę, mamuś, to tylko za watermany i montblanki.

— Dasz mi ten brązowy? Pasuje mi do torebki — zaproponowała Ewa Sasińska, która sama nie splamiłaby się wzięciem ze stoiska reklamowego długopisu.

— Brązowy zawsze.

— Z Genewy — przeczytała niechętnie — trudno.

Skrobała paznokciem złoty napis i spoglądała na resztę trzymanych w garści długopisów.

— Z Wałbrzycha nie dam! — zaparła się Weronika, wrzucając resztę długopisów do torby i dla pewności zasuwając zamek.

— A mnie? — pisnęła Marta.

— Uciekaj — opędziła się Weronika. — Dobra, mamuś, idę sobie pooglądać, idziesz ze mną?

— Żebym się ze wstydu zapadła za twoje sępienie? — starsza Sasińska nie oszczędzała córki.

— Oddawaj długopis!

— Nie ma głupich. Poczekaj jeszcze chwilę, chcę, żebyś kogoś poznała.

Matka rozglądała się po hali, zerkała na zegarek, główne wejście i zaplecze stoiska. Marta gdzieś zniknęła. Zdrajczyni. Weronika wściekle zmrużyła oczy.

— Obiecałaś, że nie będziesz się wtrącać — mówiła, nie uchylając szczęk.

— Bez histerii — uspokoiła ją matka. — To kobieta, moja była pacjentka, ma do ciebie sprawę. Powiedziałam, że możesz jej pomóc — tłumaczyła już łagodnie.

— A dokładniej?

— Mobbing.

— Ale dlaczego tu się chce spotkać?

— Bo tu nie wzbudzi podejrzeń, że się spotyka z prasą.

— A to ona też z branży? — dopytywała Weronika.

— Kosmetyczka.

Weronika nie bała się takich tematów. Pisała już o maltretowaniu, molestowaniu, oszustwach matrymonialnych, wyłudzeniach, łapówkach, a nawet o znęcaniu się nad zwierzętami. Kiedy tylko widziała szansę nagłośnienia sprawy i pomocy poszkodowanym, nie szczędziła czasu, wykorzystywała swoje kontakty w przeróżnych instytucjach, dziwne znajomości i szpiegów rozsianych po całym mieście.

— Mamuś, jak sobie pooglądam, może znajdę coś do gazety. Jak przyjdzie, to zadzwoń.

— Jeszcze chwilę. Może krówkę? — podsunęła jej miskę z cukierkami.

— Na razie mam dosyć słodyczy — odsunęła zdecydowanie pokusę.

Matka, która najchętniej zakazałaby wszystkim cukiernikom w mieście wpuszczania i obsługiwania Weroniki, a teraz sama wtykała jej do ust krówki, wydawała się podejrzana. Bardzo podejrzana.

— Masz dobry dzień czy jednak coś knujesz?

— Wam dziennikarzom wszystko wydaje się podejrzane. A właśnie, zrobiłaś w końcu te badania?

— Oj, mamuś.

Ewa dostrzegła kogoś w tłumie zwiedzających i wspinając się na palce, zaczęła energicznie machać ręką.

— Feliks, Żorż! Tutaj, tutaj, chodźcie, chodźcie — powtarzała słowa, żeby każdy z nich miał po jednym.

Weronika zdrętwiała. A więc tak to sobie wykombinowali. Rozkoszne combo. Feliks był jej wujem, ciotecznym bratem matki, a Żorż jego partnerem. Właściwie to miał na imię Jerzy, ale ze względu na słabość do francuskiej kuchni i literatury od wczesnej młodości nazywany był z francuska. Wszyscy przyjaźnili się, zanim Weronika przyszła na świat, a Żorż rozwiódł się z żoną. I zanim urodził się jego syn, z którym to koniecznie chcieli teraz poznać Weronikę, wyswatać, odziecić i się ownuczyć. Weronika jak ognia unikała spotkania zapoznawczego i z tego, co wiedziała, mężczyzna też nie miał ochoty na poznanie jej skromnej, chociaż wyjątkowej osoby. Ale tym razem mogło być inaczej. Weronika lubiła Feliksa Kruczyńskiego i Żorża Króla, kochała matkę, ale w tej chwili miała jeden cel: zniszczyć całą trójkę równocześnie. Wyobrażała sobie, jak zza ich pleców wysuwa się jakiś pipciuś w martensach, beżowo-czarnym polo i odprasowanych czarnych dżinsach. Z brzuchem jak lekarska piłka, czarnym wąsem i oczami jak skrzydełka karaluchów. Wyciąga do niej wilgotną rękę i całuje w dłoń czerwoniutkimi, błyszczącymi antymrozową made in Swiss pomadką ustami. Głos, oczywiście, skrzekliwy, może nawet piskliwy. W niczym taki ktoś nie był podobny do Żorża, ale taki obraz sobie stworzyła i tego się trzymała.

— Cześć, Weroniczko, śliczna jak zawsze — uściskał ją Feliks.

— Ja też chcę — przepychał się Żorż. — Ładnie ci w tych kolczykach — pochwalił srebrne trąbki.

— Dzień dobry, dzień dobry — odruchowo dublowała słowa po matce.

— Jest coś ciekawego? Fajne próbki albo torby? Pendrive by mi się przydał — pytał Feliks.

— Nie myśl, że oddam ci kolejną szufladę na te twoje śmiecie — rzucił od niechcenia Żorż.

— Nie wiem, dopiero co przyszłam. Są jednak tacy, którym to jakoby bardzo przeszkadza, prawda, mamuś?

Odzyskała humor. Niebezpieczeństwo zapoznania się z synalkiem nie nadciągnęło. Matka wspominała wprawdzie, że już się widzieli we wczesnym dzieciństwie, i twierdziła, że Weronika powinna pamiętać, jak młody Król pilnował, żeby nie spadła z hamaka, ale nie pamiętała. Potem on gdzieś wyjechał czy się ukrywał, w każdym razie do spotkania nie doszło.

— Och, nie przejmuj się tym, moja droga — uśmiechał się wyrozumiale Feliks. — Jeszcze się będą prosić o prezenty. Chodźmy, a wy tu sobie poczekajcie. — Objął szerokim ramieniem Weronikę i turystycznym krokiem ruszyli w głąb hali.

— I się zesrało — skwitowała Ewa, odprowadziwszy wzrokiem córkę.

— Musiał zostać w Genewie. Obowiązki końcowe, później przyjedzie — tłumaczył Żorż.

— Do wiosny mamy czekać czy jak? Sam jedzie? — spytała podejrzliwie Ewa i przeszyła go wzrokiem jak bagnetem.

— Nie jest z nikim związany, od czasów Juliette nie ma żadnej kobiety. A tu?

— Zero, null i tendencje ujemne. Po tym zerze Rafale nie chce słuchać nawet Stinga.

— Przejdzie jej. W sumie dla nas to lepiej — rozmyślał Żorż.

— Przecież oni są dla siebie stworzeni. A zapierają się jak diabeł skrzydeł — wywodziła.

— Mają po kim być tacy uparci. — Pogładził ją po ręce.

— Mój drogi, ja akurat jestem tylko stanowcza, i zawsze mam rację. To wszystko.

Podsunęła misę z krówkami.

— Właśnie to miałem na myśli, Ewuś. Nie macie kabanosów? Tylko słodkie i słodkie.

Żorż wziął do ręki katalog Dymexu.

— Tobie dogodzić. Na Mięsotur sobie przyjdź.

— Ty jak coś wymyślisz… Pamiętasz o dzisiejszym spotkaniu? Czekamy o ósmej.

— Jak Michała nic nie zatrzyma, to będziemy punktualnie.

Rozdział drugi Nocna przemiana

Wyciągała drugą pizzę z pieca na doświadczalnym, kruchym, owsianym spodzie, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Zostawiła wysuniętą blachę w otwartym piekarniku. Otworzyła drzwi. Błąd.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Przyjmuje pani księdza?

— Szlag! Zapomniałam.

— To co? Przyjmuje pani? — ministranci patrzyli wyczekująco.

Weronika niepewnie obejrzała się za siebie i uznała, że stan dużego pokoju jest wystarczająco dobry, by wpuścić tam osobę duchowną. Zresztą Pan Jezusek narodził się w lichej stajence i nie narzekał. Ale nie miała ani słomianego kropidła, ani wody święconej, ani stelaża na Pismo Święte, ani lichtarzyków w aniołki, ani krzyża na postumencie. W sumie w stajence też tego nie było.

— A fajny jakiś?

— Fajny — orzekli ministranci bez zastanowienia.

— A gdzie teraz jest?

— Pod ósemką.

— O, to jeszcze trochę. Stamtąd tak szybko go nie wypuszczą.

— Noo — ministranci z trudem hamowali śmiech.

— Głodni jesteście?

— Niee, nieee — zaprzeczali nieśmiało.

— Mam ciepłą pizzę, może jednak?

— No dobrze, pani da.

Zaprosiła ministrantów do kuchni, posadziła przy stole i odkroiła po wielkim kwadracie pizzy. Spojrzeli na siebie lekko speszeni i w parę chwil spałaszowali, co mieli na talerzach.

— Jeszcze kawałek?

Weronice było bardzo miło, że jej dzieło spotkało się z takim uznaniem. Jak opowie Marcie, to przyjaciółka nie uwierzy.

— Nieee, nieee, dziękujemy — stara śpiewka.

— Nie krępujcie się, jest dużo czasu i pizzy. Ja też się przyłączę.

Wyciągnęła trzeci talerz. Ktoś zapukał do drzwi. Chłopcy zerwali się na równe nogi. Weronika zatrzymała ich ruchem ręki. Otworzyła.

— Dzień dobry, sąsiadeczko. Gdzie jest? — wyszeptał sąsiad z piętra.

— Pod ósemką — wyszeptała. — Ale od kwadransa.

— O, to do północy mu zejdzie. A pani przyjmuje? — pytał ściszonym głosem.

— Tak, panie Kwiecień, a pan? — niemal bezgłośnie spytała Weronika.

— A, daj pani spokój! Czarnego mam wpuszczać do chałupy? — obruszył się mężczyzna, a echo zadudniło na drewnianych schodach.

— To dlaczego pan pyta, gdzie jest? — spytała normalnym głosem.

— Ćśśś — skulił się. — Chcę się przemknąć.

— A to szybko, bo zaraz chłopaki zapukają.

— A gdzie są? — wyjrzał przez poręcz.

— U mnie.

— Jasna cholera! To ja lecę.

— Do widzenia — zamknęła drzwi.

Zanim wróciła do kuchni, pukanie powtórzyło się w tej samej rytmicznej, zdecydowanej sekwencji.

— A może jednak przyjąć, sąsiadeczko?

— A ma pan taką potrzebę?

— Iii, niespecjalnie — skrzywił się.

— To niech się pan wymyka, a pomodli się pan najwyżej w kościele czy gdzieś tam. Nic na siłę, panie Kwiecień.

— Wiedziałem, że równa z pani kobitka. — Cmoknął ją w rękę i pobiegł do swojego mieszkania.

Nie zdążyła przekręcić zamka, kiedy palce Kwietnia wybiły charakterystyczny rytm.

— A jak będę miał grzech?

— Grzech to ja będę miała, jak pana grzmotnę. Zrobi pan dobry uczynek bliźniej sąsiadce swojej i będzie po grzechu.

— Tak pani mówi?

— Zaprawdę powiadam, że tak właśnie się stanie. — Uniosła wskazujący palec prawej ręki do góry i prawie go pobłogosławiła.

— No to znikam.

W korytarzu stali ministranci.

— To my teraz pójdziemy, bo tam chyba się zaraz skończy — powiedział starszy.

— Dziękujemy, do widzenia — mówił i poprawiał komżę drugi.

— Ej, zaczekajcie — Weronika sięgnęła do torebki.

— Niee, niee, dziękujemy — bronili się jeszcze słabiej niż przed pizzą.

— Na colę i frytki.

— Dobrze. Dziękujemy pani bardzo.

— To do zobaczenia.

— No! — uśmiechnęli się.

W pokoju zapaliła świece, podgrzewacze, domki dla świeczek i kominek na zapach. Włączyła choinkowe lampki owinięte wokół karnisza. Na stole położyła Biblię po babci. Znad progu zdjęła zabytkowy krzyż, także po babci. Obrus czysty. Paznokcie zrobione. Nastrój jest. Włączyła cichutko fado. Na chwałę Pana. Usiadła w fotelu i przypomniała sobie coroczne, histeryczne, na ostatnią chwilę przepisywanie zeszytu do religii pożyczanego od Marty. Przyjaciółka zawsze prowadziła go wzorowo. Na każdej stronie miała święty obrazek, szlaczek i mnóstwo pieczątek z gorejącym sercem, które Marta starannie malowała enerdowskimi flamastrami jeszcze po starszym bracie.

Pamiętała, jak ksiądz nie mógł się nachwalić, że zeszyt Weroniki jest taki czyściutki, pewnie jak jej dusza. Ani jednego rożka diabełek nie zagiął. A babcia puchła z dumy.

Teraz w duszy miała zamęt i nie była już tak czysta, jak by to mogło wynikać z parafialnych kronik.

Wzięła do ręki Biblię i zaczęła przerzucać kartki. Spomiędzy niektórych wysypywał się popiół, którym babcia, po powrocie z nabożeństwa popielcowego posypywała głowę córce, a potem i wnuczce. „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Zamknijcie oczy, żeby wam nie wpadło" — mówiła troskliwie. Weronika już w dorosłym życiu i bez babci w każdy pierwszy czwartek wielkiego postu obiecywała sobie, że za rok nie przegapi Popielca i w domu posypie głowę grzesznej matce. Sztuka ta udała się jej tylko raz, dobrych dziesięć lat temu. Uśmiechała się do wspomnień i oglądała wpisy na obrazkach, które były prawie za każdą cieniutką bibułkową stroną. Pamiątki niezliczonych wizyt duszpasterskich, jakie przyjmowała babcia, jeszcze ze swoją mamą, przed wojną. Akcesoria do wizyty seniorka zwyczajowo pożyczała sąsiadce z klatki obok, która wkrótce potem zmarła, a spadkobiercy — nastawieni na metraż — zaliczywszy lichtarze i krucyfiks do rupieci, wyrzucili je.

Ktoś zapukał. Delikatnie.

— Pokój temu domowi!

W drzwiach stał wysoki, czarnowłosy ksiądz. Spod krzywych czarnych brwi patrzyły inteligentne szarawe oczy. Chłopcy szurnęli nogami, podali kropidło jak grzechotkę, odklepali pacierz i wyszli na klatkę.

— Zapraszam.

Przepuściła go w drzwiach. Zapachniało burzą, arbuzem i papierosami. Cool Water, klasyka.

— Może ksiądz usiądzie sobie w fotelu?

— Chętnie — odparł i zapadł się w poduchy. Oparł głowę. — Ładna muzyka, też lubię fado. Nawet pani nie wie, jaka to miła odmiana po tych wszystkich kolędach przeróżnej maści.

Weronika milczała.

— O, przepraszam panią — zreflektował się duchowny, że tak się obija, zamiast czynić posługę i pasać jej duszę.

— Nie ma za co. Może się ksiądz czegoś napije? Kawy?

— Nie! — zasłonił twarz rękami. — Dziękuję, kawy mam dosyć do Wielkanocy, i szarlotki, i makowca, i odsmażanych uszek też.

— To może kompotu i pizzy? Wina?

— Nie, dziękuję — zabrał się do przeglądania kartoteki Weronikowego domostwa i aż westchnął jak przed wykopaniem chodnika na przodku. — I tak sama pani tu mieszka?

— Tak. Wie ksiądz co? Proszę sobie po prostu posiedzieć, pomilczeć i się zresetować. Może ksiądz sobie zapali w spokoju?

Podsunęła mu popielniczkę i sama także zapaliła.

— Bardzo chętnie. — Zamknął oczy, zaciągnął się mentolowym slimem i słuchał muzyki.

Weronika podparła głowę na rękach i patrzyła na drzemiącego mężczyznę. Miał koło trzydziestki i ani jednej zmarszczki na łagodnej twarzy. Kąciki ust uniesione do góry. Uśmiechnięta mina brytyjskiego kota.

— Ja tylko tak wyglądam, niestety, przez to nie biorą mnie poważnie i nawet probostwa na uzdrowiskach nie dają — powiedział, nie otwierając oczu.

— Skąd ksiądz wiedział?

— Trzecie oko nigdy nie śpi. No ale czas już na mnie. — Zerwał się z fotela. — Tego mi było trzeba. Niech będzie pochwalony…

— A ten… no… dostanę obrazek? — zrobiła smutną minkę.

— Nie mogę, nie pokazała pani zeszytu.

— Bo pożyczyłam koleżance, a ona jest chora i wyjechała — zaśmiała się Weronika.

— Taka ruda? Znam — sięgnął do teczki. — Z aniołkiem? Z Jezuskiem czy Rodziną?

— Oczywiście, że z aniołkiem.

— Wiedziałem! Jakby pani miała ochotę pogadać czy coś, proszę dzwonić.

— Dziękuję bardzo.

— I wcale nie jest z pani duszą tak źle — puścił oko i ścisnął ramię. — Bóg z tobą.

— Bóg zapłać, ale jak… — osłupiała odprowadzała księdza do drzwi.

— Ba! — rozłożył ręce.

Weronika wróciła do salonu, odwiesiła krucyfiks i dolała bergamotkowego olejku do kominka. Wizyta wprawiła ją w dobry nastrój. Duchowny w przedziwny sposób wyciszył Weronikę i natchnął nadzieją, że będzie dobrze. Emocjonalna czarna dziura, w której tkwiła od miesięcy, przestanie być stałym miejscem pobytu. Patrzyła na obrazek, na którym czarnowłosa dziewczynka ze skrzydełkami bawi się ze skrzydlatą blondyneczką. Na pamiątkę wizyty duszpasterskiej…

— Pukam i pukam, cholerka. Co jest?

W drzwiach stała Marta i patrzyła zdumiona na Weronikę.

— Zagapiłam się. Wchodź — Weronika szukała wolnych kartek w Biblii.

— Ależ tu jasno, aż iskrzy — zachwycona Marta stanęła nieśmiało w progu pokoju.

— Jak zawsze o tej porze — wzruszyła ramionami Weronika.

— Nie chodzi mi o świece, ziemski człowieczku — prychnęła Marta. — Ktoś fajny był u ciebie. Ja cię sunę, ale aura — wpatrywała się to w fotel, to w Weronikę.

— Dobra? — spytała niczego nieświadoma.

— Prima sort! Masz szczęście, poza tym, że jesteś wiśnia.

— Nic z tych rzeczy. To ksiądz, głupia.

— Akurat.

Marta wyciągnęła ręce w stronę fotela jak do rozpalonego kominka i przebierała palcami. Uśmiechała się błogo, oczy się jej śmiały.

— To sama zobacz. — Weronika podała jej obrazek i dokończyła czytać napis: — Ksiądz Tomasz.

— Ty to masz szczęście, do nas ciągle nudny Eustachiusz z aurą jak pałatka myśliwego.

— Nie mów, że tego mojego znasz.

— Wyczuwam, moja droga, on jest z naszych.

— Tak myślałam! — zakrzyknęła Weronika. — W myślach mi czytał.

— W twoim przypadku to nie jest akurat wielka sztuka. PIT dla księgowego.

— Zazdrościsz mi i tyle — odcięła się Weronika.

— Oj, dobrze, opowiedz, kochana. — Marta usiadła w fotelu. — Pachnie całkiem ładnie — niuchnęła oparcie.

Weronika z satysfakcją poinformowała Martę, jaki to zapach. Pod tym względem przewyższała przyjaciółkę. Miała pamięć do wszelkich woni, ich nośników, nosicieli i właścicieli. Bez trudu zapamiętywała nazwy perfum, wód i odróżniała wszystkie wersje. Po zapachu rozpoznawała też bez pudła gotujące się potrawy.

— Zadzwonisz do niego? — spytała, wysłuchawszy opowiadania.

— Po co?

— Żeby się ogrzać.

— Ty jesteś moim piecykiem. Chcesz pizzy?

— Mogłabyś mnie z nim poznać — nie ustępowała Marta.

— Księżom chyba nie wolno przyjaźnić się z wróżkami.

— Myślisz, że spaliłby mnie na stosie ze starych choinek, z taką aurą? — droczyła się. — Gdzie masz tę pizzę, amore?

Poszły do kuchni i Marta spojrzała na pustawą blachę.

— A podobno muszą się umartwiać.

— Ksiądz Tomasz niczego nie chciał, to ministranci.

— No tak, narybek nie musi — Marta westchnęła głęboko.

— Co się dzieje? — Weronika usiadła za stołem i jak matka rozpoczęła przesłuchanie. Znały się tak dobrze, że podchody i wyciąganie nie miały sensu.

— Piotr.

— Nie mów, że kogoś ma — wystrzeliła Weronika.

Marta nie odpowiedziała.

— Chyba nie, ale…

— Mów, nie denerwuj mnie — była pewna, że to kolejna jazda Marty. Raz na pół roku wynajdowała sobie jakieś problemy, które naprawdę nie istniały. Zdrady męża dawno nie było na tapecie.

— Wiesz, co mi kupił na gwiazdkę?

— Wiertarkę.

— Właśnie — sapnęła oburzona.

— Przecież marzyłaś o takiej — nie rozumiała Weronika.

— Ale wolałabym perfumy.

— Akurat, gdyby kupił te, które masz, tobyś narzekała, że idzie schematem, jak nowe, to że…

— Że mu jakaś panienka zza lady doradziła, bez gustu oczywiście.

— Właśnie, więc nie narzekaj. Ciesz się.

— No cieszę się, cieszę — marudziła bez przekonania Marta. — On ją kupił, żeby uśpić moją czujność, bo wiedział, jak mi na niej zależy.

— Marta, strasznie cię przepraszam, pieprzysz głupoty, zastanawiam się tylko dlaczego — zafrasowała się. No tak, wszystko jasne, znowu się nad nią lituje. Kiedy Marta zauważała, że Weronika długo dołkuje, dla towarzystwa wymyślała problemy, żeby jej w tym dołku było raźniej.

— Możliwe, ale będę mieć na niego szczególne oko.

— Zresztą, co tam wiertarka — uśmiechała się Weronika. — Mój znajomy…

— Który? — spytała od razu Marta.

— Dobra, matka, ale posłuchaj, bo to fajne.

— Już nic nie mówię.

— Otóż, moja osobista mamunia kupiła pod choinkę swojej koleżance rękawice z jednym palcem.

— Wielkie mi co.

— Nic, poza tym, że Mania i większość jej rodziny i znajomych jest głuchoniema.

— Ale co to ma wspólnego?

— To spróbuj migać na dworze z jednym palcem.

— Faktycznie, ale numer. Nie pomyślałabym. Biedna Ewa, pewnie jej było głupio?

— Mania na szczęście ma poczucie humoru. Powiedziała, że będzie miała do machania i wygrażania.

— Ale zaraz, jak to „powiedziała"? — dziwiła się Marta.

— Bo mówi i czyta z ust, ale nie słyszy. A z głuchymi miga.

— Może to podłe, ale teraz naprawdę cieszę się z wiertarki.

— A widzisz. Dobra pizza?

— Ujdzie. Wolę na grubym.

— Bardzo proszę — Weronika otworzyła drzwiczki piekarnika.

— Miałaś napad czy jak?

— A tak mnie jakoś naszło. Chcesz czy nie?

— Się pytasz — Marta podstawiła talerz z owsianymi okruszkami.

Siedziały w kuchni, jadły i cieszyły się ze swojego towarzystwa. Nawet nie musiały rozmawiać. Najwyższy stopień przyjaźni. Po ósmej Marta poszła do domu. Weronika wrzuciła talerze i kubki do zlewu. Wyciągnęła granatową filiżankę, zaparzyła afrykańską kawę w złotym dzbanku i zerkając na swoje odbicie w lustrze, poszła do pachnącego bergamotką dużego pokoju. Był piątkowy wieczór. Zaraz z mieszkania na parterze zacznie dobiegać umcy-umcy, klatka zapachnie tanimi wodami kolońskimi, potem przez balkon doleci nuta trawki, a nad ranem ostra woń wymiocin. Młodociani sąsiedzi mieli przynajmniej jakiś rytm tygodnia. A ona co? Ni do rytmu, ni do taktu. Włączyła DVD i zestaw kina 3D, wygrane na loterii fantowej z okazji rozdania Złotych Mew — nagród prezydenta za zasługi na niwach działalności ludzkiej, czyli „w zakresie kultury i społeczeństwa", jak głosiło magistrackie uzasadnienie. Nowomowa ciągle miała się doskonale.

Mało kto uwierzył, że losowanie było uczciwe, a przegrani lokalni politycy i działacze uznali, że to było czyste przekupstwo. Naczelny kazał Weronice zrzec się nagrody na rzecz domu pomocy społecznej i zrobić z tego materiał, ale Weronika się nie zgodziła. Zapłaciła za los uczciwą podwójną sumę, poza tym fundowanie staruszkom jednego zestawu byłoby okrucieństwem. Włożyła płytę z koncertem Simply Red, założyła okulary. Zanim pokój wypełnił się publicznością, zmieniła zdanie. Wyłączyła DVD, uruchomiła wieżę i wróciło fado. Nie miała pomysłu na wieczór. Nie żeby się nudziła, ale była zmęczona tym, że nic się nie działo. Nie tęskniła, nie płakała, nie była nawet zła. Włączyła laptopa, może w końcu uda jej się ułożyć puzzle z kilkuset maciupkich kwadracików? Obrazek przedstawiał stragan z warzywami i owocami. Niby nic takiego, ale zawsze wykładała się na ostatnich czterdziestu kawałkach z liśćmi szpinaku. Zanim się zalogowała, zrobiła szybki przegląd informacji lokalnych i ogólnopolskich. Oczywiście, wszyscy rozpisywali się o wizycie światowej sławy onkologa genetyka, który wypowiadał się na temat badań genetycznych, profilaktyki, zasadności rehabilitacji i innowacyjnego sprzętu pomocnego w rekonwalescencji pooperacyjnej, który pierwszy raz pokazali w Kołobrzegu.

Uśmiechnęła się zadowolona — nos znowu jej nie zwiódł. Wywiad z profesorem Szczecińskim, który zaczął się od zwykłej pogawędki, wypadł doskonale. Doktor był ujmujący, ciepły i ludzki. Z przyjemnością odsłuchiwała nagranie z dyktafonu.

Ciekawiło ją, kiedy naczelny beknie coś o targach i każe jej zrobić wywiad z profesorem przez telefon. Nawet jeżeli nie, to i tak była bogatsza o rozmowę z ciekawym człowiekiem i parę informacji na temat samokontroli piersi oraz konieczności badań przesiewowych i kontrolnych.

Podczas logowania w głowie zaczął jej się wykluwać pomysł. Malutki, raczkujący wśród gmatwaniny myśli. Zamknęła laptopa. Postukała palcami w obudowę. Przecież jest piątek, nie ma sobie co żałować. Nalała wina i zaczęła się przeglądać w maleńkim lusterku, po czym uznała, że ma zbyt dużą twarz na puderniczkowe zwierciadełko, więc stanęła przed wielkim tremem w granatowo-złotych ramach, które jakiś chłop z fantazją pomalował olejnicą. Złoto ramy na dole było oryginalne, najwyraźniej zabrakło granatowej farby. Weronika nie chciała, mimo złośliwych uwag matki, reanimować ramy i przywracać jej arystokratycznego blasku.

Lustro było jedną z niewielu zdobyczy z rynku, na którym gratów pozbywali się mieszkańcy okolicznych wsi i pojedynczych mieszkań w starym budownictwie. Były to z reguły nowobogackie dzieci, w czyich domach nie zostało miejsca dla starych mebli i rodziców. Podobnie jak w mieście brakowało miejsca dla secesyjnych kamienic, którym władze bezwstydnie dawały popadać w ruinę lub sprzedawały za nic mającym ich historyczną wartość właścicielom. Ci w krótkim czasie zastępowali je pudłami apartamentowców spod sztancy.

Pomysł dojrzał: fantastycznie wyglądałaby w grzywce. Prostej, geometrycznej i wyraźniej jak asfalt pośród śniegu. Jak Jaga Hupało. Koniec z topielicą. Grzywka musiała powstać natychmiast, a z braku nocnych fryzjerów postanowiła przemiany dokonać sama. To był imperatyw, któremu nie mogła się oprzeć. Czuła, że kiedy zetnie grzywkę, wszystko się zmieni. Życie nabierze sensu, blasku i stanie się diametralnie lepsze. Zaczną się dziać rzeczy, o których nawet matka nie czytała. Zacznie się prawdziwa magia.

Przygotowała grzebień, nożyce do cięcia drobiu, mniejsze do skórek i odżywkę w sprayu do zwilżenia włosów. Sczesała wszystkie na twarz i przestała cokolwiek widzieć. Niczym wścibska sąsiadka obserwująca z kuchni otoczenie przez uchylone zazdrostki rozsunęła pasemko przed okiem. Jednym ruchem nożyc ciachnęła na wysokości grzbietu nosa. Opadły na piersi czarny spłachetek zsuwał się na podłogę. Spryskała rodzącą się grzywkę i znowu ulizała. Przystąpiła do drugiego etapu strzyżenia. Grzywka, owszem, zachwyciłaby Picassa czy kubistów, ale nie Weronikę. Miało być równo jak u architektów. Kombinowała, żeby przed lustrem wykonać ruchy precyzyjne i proste. Po kilku bezskutecznych próbach wyrównania grzywka wyglądała jak koszmar angielskiego ogrodnika. Aż ją olśniło. Apaszka! Jeżeli równo przywiąże włosy do czoła i będzie cięła to, co spod niej wystaje, to grzywka będzie jak z żurnala. Zrobiła opaskę z jedwabnego szaliczka i znowu przystąpiła do dzieła. Skupiła się i zaczęła ciąć. Nożyczki chrzęściły całkiem zawodowo. Wkrótce jej twarz obsypana była czarnym pyłem ścinanych końcóweczek. Spod materiału nie wystawał ani milimetr. Zadowolona zdjęła apaszkę. Ciszę mieszkania rozdarł przerażający zwierzęcy ryk.

Rozdział trzeci Upadłe róże

Matka Jerzego nie dopuszczała myśli, że jej jedyny syn mógłby wrócić do Polski. Próbowała przeróżnych przekupstw. Mamiła domkiem w Alpach, udziałami w fabryce farmaceutyków, posadą w klinice chirurgii plastycznej, walizkami pieniędzy, które mógł dostać bez podatku, i dostępem do jej konta. Podsuwała mu nawet kobiety, dla których miał stracić głowę i serce. Na próżno. Czas wyjazdu zbliżał się nieubłaganie. Mimo to nie ustawała w wysiłkach. Aż wreszcie postanowiła zagrać na lekarskiej nucie synowskiej miłości. Zaprosiła go na obiad i sernik wiedeński, który wprost uwielbiał. Sernik zawsze dobrze komponował się z różanymi talerzykami i w ogóle był elegancki. Maria Król miała specyficzne poczucie gustu i smaku. Nie wyobrażała sobie na przykład, by w jej szwajcarskim domu podawany był bigos. Jakkolwiek dobry, to tak nieestetyczny, że aż niedobry. Maria, po zamieszkaniu w Genewie Marie, była tuż po sześćdziesiątce. Średniego wzrostu, średniej budowy, przeciętnej urody i nieprzeciętnej inteligencji ekonomiczno-matematycznej. Od kiedy trzydzieści lat temu rozstała się z mężem i wyjechała z Kołobrzegu, jej noga tam nie postała. Nienawidziła tego miasteczka i chciała uchronić syna przed największym błędem życiowym, który właśnie zamierzał popełnić. Chcąc uśpić jego czujność, okazywała wyjątkowo dobry nastrój. Miała w tym swój cel.

Żeby ostatecznie zatrzymać syna, udała, że mdleje, i by dodać dramatyzmu, potłukła przy tym szkło. To miało uzmysłowić Jerzemu, jak jest z nią źle i jakim okropnym jest synem, że ją zostawia. Niech sobie zda sprawę, iż jej zdrowy, młody wygląd — nieznacznie wspomagany medycyną inwazyjną — to tylko fasada, za którą drży śmiertelnie chora kobieta. Matka! Wyciągnęła zza szafki karton ze starymi, przywiezionymi jeszcze z Polski, szklankami, talerzykami, kieliszkami i rupieciami, które trzymała na wszelki wypadek. Taki jak ten. Zsunęła jeden pantofelek z nogi. Walnęła filiżanką z różami, model Iwona, o posadzkę, położyła się na podłodze i uderzyła piętami o panele. Zadudniło całkiem naturalnie.

— O Jezusie… — wyjęczała.

Nic.

— Po… pomocy… aide! Hilfeee! Na pomoc! — charczała i jęczała na zmianę.

Przerwała koncert i nadstawiła ucha. W domu panowała cisza jak w prosektorium po zmroku. Niech to szlag jasny trafi. Nie zdążyła przed wyjściem Jerzego. Wstała z podłogi, otrzepała różaną garsonkę, włożyła złote szpileczki, pozamiatała skorupy i rozczarowana weszła do salonu.

— Za głośno szurałaś kartonem, mamo. — Jerzy nie odrywał wzroku od gazety.

— Wykończysz mnie, synu. Nie wracaj tam, do tego kraju karaluchów i talkowanych rękawiczek, sterylizowanych po sto razy.

— Mamo, ten kraj to Polska, rękawiczki od dawna są jednorazowe. Moja decyzja jest nieodwołalna.

— I zostawisz mnie tu samą? Jesteś taki sam jak twój ojciec. Sczeźniesz w tej swojej rybackiej wiosce!

— Nawet nie zauważysz, że mnie nie ma — nie dawał się sprowokować. — Przecież lubiłaś Kołobrzeg.

— Jak owsik swoją ojczyznę.

— Mamo, przesadzasz, jak zawsze. Tam się bardzo dużo zmieniło, nie poznałabyś miasta.

— Wioski rybackiej — upierała się. — Jesteś niewdzięczny. Wszystko dla ciebie poświęciłam. A ty tak mi się odpłacasz? Przecież ja w każdej chwili mogę umrzeć na obcej ziemi.

— I na egzotycznym parkiecie pośród polskich skorup. Tak mi cię żal, matko moja — dokończył wzniośle. Patrzył rozbawiony na matkę i pozwalał jej odgrywać swój teatrzyk. Marie była zdrowa jak koń wyścigowy i miała młodszego o dziesięć lat męża, który świata poza nią nie widział. Z Kurtem była szczęśliwa, co nie przeszkadzało jej po dwudziestu latach od rozwodu ciągle rywalizować z Żorżem Królem o względy syna.

— Błagam cię, zostań. Tu możesz zrobić karierę, nawet przejąć klinikę! Umrę.

— Nigdy nie mówiłem, że przyjeżdżam tu na stałe. Moje miejsce jest w Polsce. Brakuje mi Kołobrzegu. Jestem stamtąd.

— Dałbyś spokój z tymi heimatowymi bzdurami.

— Nigdy się tu nie zaaklimatyzowałem. Wyjeżdżam. Kropka.

— To może chociaż Norwegia?

— Mój brzeg morza jest w Kołobrzegu. Zrozum to.

Odłożył gazetę na kwiecistą kanapę. W wielkim salonie był jedynym elementem bez deseniu. Biała koszula i ciemne dżinsy odcinały się od wylewających się ze ścian, obić mebli i kotar kwiatów. Bukiety pyszniły się w obrazach między złotymi, rzeźbionymi w róże ramami. W ozdobionych kwiatami wazonach stały kompozycje z róż, gerber i storczyków. Grubo tkane dywany ścieliły do stóp różane labirynty. W domu Marii Król panował nieustający Festiwal Róż.

— No dobrze, ale chcę, żebyś wiedział, że nie pochwalam tej decyzji — rzekła surowo.

— Jakoś to przeboleję, mamo.

— A co na to Juliette? Zabierzesz ją do tej przejodowanej dziury? Już sobie wyobrażam, jak jecie rybę w drewnianej smażalni aluminiowymi wyszczerbionymi widelcami. Bardzo eleganckie.

— Mamo, to śmieszne, smażalnie typu Prosto z kutra to dawne czasy.

— No, no, nie wypominaj mi lat.

Marie nie zapomniała wspaniałej chrupkiej skórki na filetach z dorsza czy śledziach, zawsze świeżego chleba i solniczek ze słoików z podziurawionymi zakrętkami. W smażalniach bliżej morza, ze względu na dużą wilgotność powietrza, w słoiczkach znajdował się ryż. Czasy młodości kojarzyły się jej z wytłuszczonymi tackami, zapachem oleju rzepakowego i smakiem słonawej Perły Bałtyku. Do smażalni chodziła na wagary, na randkowe obiady albo po prostu poprzyglądać się ludziom. Z niecierpliwością czekała na czerwiec, kiedy to kończył się rok szkolny, a na drugi dzień spokojny Kołobrzeg zmieniał się w mrowisko. W jedną noc przybywało mu kilka tysięcy mieszkańców. Potem znowu przychodziła jesień, a plażę wydeptywali tylko kuracjusze. Dziura i tyle. Marie pamiętała o młodości, ale nie wiązała jej z Kołobrzegiem. Gdzieś trzeba było żyć i dokądś się wyrwać. Los zrządził, że do Genewy. I bardzo dobrze.

— A z Juliette to już skończone — wyrwał ją z zamyślenia.

— Jak to?! Dlaczego mi to robisz, synku…

Opadła na różaną otomanę i wsparła czoło na dłoni.

— Czym ja sobie na to zasłużyłam? Co ja ci zrobiłam, że tak mnie ranisz?

— Mamo, ja jej nie kocham. Poza tym ona mnie zdradzała.

— Zaraz zdradzała. Jeden skok w bok, wielkie mi co. Księżniczkom wybacza się takie drobiazgi.

— Pochodzenie to nie wszystko. Nie była też zbyt lotna.

— Bien sûr, lepsza jakaś rybaczka czy inna patroszarka? — sarkała. — O tak, z taką to sobie podyskutujesz, że ho, ho. A może ty już masz tam jakąś lafiryndę? — spojrzała podejrzliwie na syna. — Przyznaj się. I masz z nią dziecko, ot co! Przejrzałam cię. Uknułeś to sobie wszystko z tatusiem i Feliksem. Kim ona jest? Mów zaraz!

— Mamo, musisz odpocząć, wymyślasz takie farmazony, że naprawdę zaczynam się o ciebie martwić.

— To zostań ze mną, syneczku — uczepiła się desperacko.

Jerzy westchnął. Parę razy uległ matce, zdał się na jej radę i nie wyszedł na tym dobrze. Jego związki się rozpadały, uchodził za snoba i karierowicza. Tygodniami odkręcał interwencje Marie u właścicieli ekskluzywnych klubów fitness, u rodziców jego dziewczyn, dyrektorów szpitali, u jego przyjaciół. Odmawiał dekoratorów i architektów wnętrz.

Matka kierowała się tylko jego dobrem i nic więcej się nie liczyło. Wdzierała się w jego życie i demolowała je według własnego widzimisię. Nie uznawała sprzeciwu, bo przecież kto jak nie matka wie, co jest najlepsze dla własnego syna, do cholery!

Miał dość. Zauważył, że wraz z rosnącym standardem życia staje się coraz bardziej wyjałowiony. Doktorek w koszuli w paski i bordowym krawacie. Jeszcze rok, dwa, a na poważnie zacznie grać w golfa i polo.

Faktycznie, było do kogo wracać. W Kołobrzegu miał ojca i Feliksa, przyjaciela jeszcze z czasów szkolnych, i paru znajomych. W klinice czekał na niego etat na ortopedii. Idealne warunki do powrotu. Gdyby jeszcze nie zobowiązanie, które na nim ciążyło…

Rozdział czwarty Szarlotka w rowie

— Córuś!

— Mamuś?

— Co tak długo? Chyba cię nie obudziłam?

— Wyobraź sobie, że w sobotę o siódmej rano porządni ludzie jeszcze śpią — wymamrotała sennie Weronika.

— Wolałabym słuchać kwilenia ptasząt w plenerze niż twojego kwękania.

— Proszę cię.

Weronika nałożyła poduszkę na głowę i ze złością skopała kołdrę.

— Obiecałaś, że zaczniesz od soboty.

— Ale nie mówiłam od której, mamuś.

— To prawda, ale uznałam, że właśnie od tej. No już, wstawaj. Zadbaj w końcu o kondycję. Przydałoby się trochę zrzucić, bo jak tak dalej pójdzie, to własne stawy cię zrzucą.

— Przesadzasz, mamuś. — Weronika się prawie obraziła.

— Otóż nie! Chciałabym ci nadal kupować fajne buciki, a nie opony do wózka albo kolorowe gumki do kul — strzelała z grubej rury.

— Mamuś!

— Ja wiem, jak to się zaczyna, dosyć się napatrzyłam.

— Ale już mnie nie boli — Weronika próbowała jakoś rozmontować entuzjazm porannej oprawczyni.

— To tym bardziej wsiadaj na rower i zaczynaj.

— A skąd ja ci teraz rower wezmę?

— No przecież masz rower.

— A, ten…

Weronikę ścisnęło w dołku i zrobiło się jej niedobrze. Prawie do mdłości.

— A który niby? Sentymentalne wymówki i tyle.

— Ale muszę właśnie dziś?

— Tak, bo dziś jest właśnie ten dzień. Jak ci mówię, to się mnie słuchaj.

— To bestialstwo! — Weronika przeszła do ataku. — Najpierw dajesz mi gołąbki, a potem wyganiasz w środku nocy na trasę! Tego się córkom nie robi! Poza tym jest jeszcze zima.

— Końcówka. I do tego wyjątkowo ciepła. Gołąbki są fit, zero tłuszczu, same witaminy i proteiny, bez obaw.

— Dobrze, że jeszcze mi nie zmiksowałaś.

— Badania zrobiłaś? Na bilansie byłaś?

Matka nic sobie nie robiła z jęków, obrony i ataków córki.

— Tak, mamuś, z litr krwi mi odessali.

— Czyli kilogram mniej. Zawsze coś.

— Mamuś!

— Kocham cię nad życie i po prostu się o ciebie troszczę, córuś.

— I dlatego mi dokuczasz, tak? Miłość przez upokorzenie, bardzo dziękuję. Wcale mnie nie kochasz, nikt mnie nie kocha.

Postanowiła zagrać na litość. Bez rezultatu.

— Dołeczki cellulitu nie są ani trochę mniej urocze od tych w policzkach, zapamiętaj to sobie. Pa, kocham cię.

— A tam. Pa.

Weronika była zła na matkę, bo przerwała dobrze zapowiadający się sen, w którym z nieznajomym, długowłosym, cudownie zbudowanym, nagim blondynem miała zamiar kochać się na niedźwiedziej skórze przed kominkiem, ale zdążył tylko polać jej nagie piersi szampanem. Mimo telefonu mamy, wyrywającego ze snu, Weronika zapamiętała te mocne uda i doskonale wysklepione pośladki. W jakiś cudowny senny sposób wizerunek cudnego elfa zmiksował jej się ze słynną rzeźbą Michała Anioła. Weronika należała do tych kobiet, które w pewnym momencie życia obiecują sobie, że jak tylko będą miały okazję zobaczyć słynny posąg Dawida w rzeczywistości, a nie w Internecie czy albumach, to z wielką rozkoszą dotkną marmurowych pośladów. Nawet jeśli miałyby spędzić jedną noc w celi włoskiej policji. Teraz wiedziała, że sen nie powróci, a jej elf z dawidowymi udami polewa pewnie jakiegoś awatara w innym śnie. Odkąd postanowiła skończyć z facetami, erotyczne sny pojawiały się bardzo często. Jej oniryczni kochankowie byli zupełnie anonimowi. Czasem zdarzało się, że kilku z nich widywała potem na jawie, ale oprócz chwilowego zakłopotania nie robiło to na niej większego wrażenia. Raz tylko kochała się z obłędnookim Benem Whishawem, odtwórcą odrażającego Grenouille'a z Pachnidła. Wsunęła rękę między nogi. Faktycznie, była blisko. Zatoczyła biodrami szerokie koło, pozwoliła napłynąć fali i poczuła się lepiej. Nie widziała w tym nic złego.

Spojrzała na zegarek, dochodziła ósma. I tak już nie zaśnie. Poszurała do łazienki. Piętami dotknęła posadzki. Akurat dziś przetarła puchate kapcie, które dostała od przyjaciółki na trzydzieste urodziny. Papucie w kształcie kotów miały służyć do spania i leżenia bykiem w łóżku, ale używała ich jak normalnych kapci. W korytarzu potknęła się o oparty o wieszak rower. Po chwili leżała pod stertą płaszczy i kurtek. Nad jej głową kręciło się koło. Wygrzebała się z pobojowiska, po raz setny obiecała sobie, że pochowa zimowe ciuchy. Wyjrzała przez otwarte okno. Umiarkowanie słoneczny sobotni poranek, mimo porannej pobudki, nastroił ją pozytywnie do życia, ale nie do realnych facetów. Zastanawiała się, jakim cudem senne widziadło miało długie włosy i oczy w kolorze, za którym nie przepadała. Uznała, że po prostu musi kupić odżywkę do włosów, o której zapominała od paru dni. W interpretację całej reszty snu, jak zawsze zresztą, nie miała zamiaru się zagłębiać. Coś się jednak zmieniło, bo tego przedwiosennego dnia Weronika zmieniła postanowienie o umieraniu. Posłucha matki i zajmie się sportem. Przy jej kiepskiej kondycji zejście z tego pełnego fałszywych świń i mężczyzn świata mogło być kwestią paru kilometrów. Z kierownicy roweru — który był prezentem od Rafała, jej byłego faceta — zdjęła bombkę i świętego Mikołaja i krytycznie przyjrzała się jednośladowi. Mimo rany w sercu nie wyrzuciła podarunku, nie oddała go biednym i nie porąbała tasakiem do mięsa, zachęcająco wiszącym na ścianie w jej kuchni. W końcu stylizowana na retro romantic biała gazella była bardzo ładna. Do tego miała mnóstwo przerzutek i licznik, który mierzył równocześnie przejechane kilometry, tętno oraz wagę kierującego i ilość spalanych kalorii. Tym wypasionym gadżetem Rafał z wdziękiem koreańskiego dyplomaty dawał jej do zrozumienia, że jest po prostu za gruba. Rower to był jedyny materialny ślad po Rafale. Na całe szczęście. Nie zniosłaby niczego więcej. Wszystkie wspólne zdjęcia wyrzuciła, dwa pierścionki oddała Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, a maskotkami, którymi ją obdarowywał, zasypała dzieci przyjaciółki. Ze śliczną gazellą jakoś trudno było się rozstać.

Ostatni raz na rozklekotanym rowerze marki Wigry 2, udającym oldskul składaku, była dwa lata temu. Pod kwitnącymi jabłoniami, w zdziczałym sadzie, przy opuszczonym radzieckim lotnisku ona i Rafał pocałunkiem przypieczętowali bycie razem. Wtedy nie wyobrażała sobie, że kiedykolwiek się rozstaną. Zresztą, po co miała sobie wyobrażać taki absurd, skoro Rafał codziennie zapewniał ją o swojej miłości, co prawda często tylko puszczanymi strzałkami albo wysyłanymi SMS-ami, ale liczył się przekaz. Teraz nie zamierzała dzielić życia z żadnym facetem. Nigdy więcej żadnych samców, nawet zwierzęcych. Planowała wziąć ze schroniska kotkę i suczkę. Może nawet przestanie tępić biedne komarzyce?

Miała trzydzieści lat, zupełnie niezłą, proporcjonalną sylwetkę, ciekawą pracę, fatalnego szefa i mocne postanowienie, że musi coś zmienić w swoim życiu. Zaczęła ekologicznie, papierosa przypaliła zapałką i zrezygnowała ze słodzika do kawy, której rozpuszczalne bobki zastąpiła zmielonymi ziarnami. Wypiła gorzką ohydę. Ubrała się w dres i przybrudzone adidasy. Wytrzepała kurz z daszka czapki. Zaaplikowała dodatkowe porcje dezodorantu pod pachy i piersi. Psiknęła perfumami za uszami i przeczesała tuszem rzęsy. Zrobiła ryjek do odbicia w lusterku, ale poranny entuzjazm gdzieś się ulotnił. Wyprowadziła rower na podwórze. Okazało się, że powietrze uszło z kół. Z bagażnika wydłubała stylizowaną srebrną pompeczkę i zaczęła wtłaczać powietrze w wielkie koła. Po dwóch minutach nie czuła rąk. Zasapana sięgnęła po bidon, zdjęła fantazyjną zatyczkę i wypiła płyn znajdujący się tam od Wigilii. Po godzinie była gotowa do drogi. Miała ochotę wracać, ale pompowanie kół dzielnie i zupełnie wbrew sobie potraktowała jako aerobową rozgrzewkę. Już z tego matka powinna być zadowolona. W liczniku wyłączyła funkcję mierzenia wagi i spalanych kalorii. Wsiadła, siodełko cicho zgrzytnęło, głośno westchnęła i chodnikiem wyruszyła na spotkanie z nowym życiem. Mieszkała prawie w centrum miasta, na szczęście zarówno główne ulice, jak i te boczne były puste i w miarę bezpieczne. W obawie przed spotkaniem kogokolwiek, czyli tak naprawdę Rafała, zapalonego cyklisty z certyfikatem, zrezygnowała ze ścieżki rowerowej i wytyczyła okrężną trasę nad morze. Przejechała jakieś trzysta metrów do pierwszego skrzyżowania i zatrzymała się na pasach, niby żeby przepuścić samochody, ale faktycznie brakowało jej tchu. Zipała jak bernardyn na plaży z furą dzieciaków na grzbiecie pozujących do pamiątkowego zdjęcia. Już chciała zawrócić, przestać się wygłupiać z tym całym sportem, odgrzać gołąbki od mamy i urządzić piknik na balkonie, kiedy tuż przy krawężniku zatrzymała się czerwona corsa. Kierowca przełożył się przez siedzenie pasażera, uchylił szybę, uśmiechnął się i krzyknął:

— Jest tu gdzieś jakaś cukiernia?

Ciąg dalszy w wersji pełnej.