Wejar - Banaszyńska Monika - ebook

Wejar ebook

Banaszyńska Monika

0,0
49,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy przyjaciele mogą się stać wrogami, a wróg - przyjacielem?

Dobrawa wraca do domu, ale to wcale nie oznacza końca niebezpiecznej przygody. Ciężar ostatnich tygodni przygniata dziewczynę niczym legendarny dusioł, nad jej bliskimi zbierają się ciemne chmury. Jednak teraz nie wolno jej się zatrzymać. Ukradła tajemniczy klucz, który może być rozwiązaniem wszystkich problemów... lub ich początkiem. Znów wyrusza w drogę - w towarzystwie Jana, jedynej osoby, która rozumie, co się dzieje, i której może zaufać. To ma być ostatnia wspólna wyprawa, która, jak sądzi Dobrawa, tym razem przywróci dawny porządek świata.

Nawiedzające dziewczynę realistyczne sny, nakazujące jej uwolnić Marzannę, przeplatają się z przekonywaniem tajemniczego głosu, który próbuje ją od tego odwieść. Konsekwencje mogą być niewyobrażalne, a Dobrawie nie pozostało wiele czasu na dokonanie wyboru. Czy uda jej się wybrać mądrze?

Czasami tylko to, czego najbardziej się lękamy, może nam zapewnić bezpieczeństwo.

Przyjaciele mogą zdradzić, a wrogowie - ocalić.

Wciągające fantasy inspirowane mitologią słowiańską!

Drugi tom Dylogii Złotej Tarczy

Książka dla czytelników powyżej szesnastego roku życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 367

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Monika Banaszyńska

Wejar

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli. Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Opieka redakcyjna: Barbara Lepionka

Redakcja: Dominika Bronk Polonistyczna Krucjata

Korekta: Anna Smutkiewicz

Projekt okładki: Wioletta Rybak

Ilustracje wewnątrz wykorzystano za zgodą Shutterstock.

Helion S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: beya.pl

Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres:beya.pl/user/opinie/wejarb_ebook Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-289-3347-7

Copyright © Helion S.A. 2025

Kup w wersji papierowejPoleć książkę na Facebook.comOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » Nasza społeczność
Spis treści
Od Autorki
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Epilog
Bestiariusz
Dodatkowe opowiadanie
Krępcewo, 1576
Stargard, 1582
Resko, 1593
Chociwle, 1599
Lublino, 1601
Marianowo, 1612
Szczecin, Brama Młyńska, 19 sierpnia 1620 r.
Szczecin, 10 marca 1637
Podziękowania
Playlista

Na pewne sytuacje w życiu, choć bardzo byście chcieli, nie macie wpływu.

Macie za to wpływ na to, jakimi ludźmi się otaczacie.

Wybierajcie mądrze.

Drogie Czytelniczki, drodzy Czytelnicy!

W trosce o Was informujemy, że w książce pojawiają się wątki takie jak: pozbawienie życia, sceny intymne, wykorzystywanie seksualne, przemoc psychiczną, niecenzuralne słownictwo, które mogą być nieodpowiednie dla osób wrażliwych bądź tych, które przeżyły traumę. Zalecamy ostrożność przy lekturze.

Pamiętajcie – jeśli zmagacie się z problemami, trudnym czasem, smutkiem, porozmawiajcie o tym z kimś bliskim lub zgłoście się po pomoc do specjalistów.

WEJAR

Słowo przeznaczone dla młodych, zagubionych ludzi. Pomaga im zajrzeć w głąb duszy i odnaleźć siebie.

Zatrząsł się Perkun, zagrzmiały niebiosa,

I góry wschodnie zadrżały w posadach,

Czarne się chmury na wiatrach podniosły,

I warcząc, burze i zniszczenie niosły.

Józef Ignacy Kraszewski, Anafielas. Pieśń I. Witolrauda

Od Autorki

W trosce o swój komfort psychiczny zapoznaj się, proszę, z poniższymi ostrzeżeniami. Sytuacje te mogą być jedynie wspomniane, co nie znaczy, że nie możesz odebrać tego intensywnie. Pamiętaj, by przerwać czytanie, gdy poczujesz się źle.

Uważaj na:

• wulgaryzmy;

• brutalne i krwawe sceny morderstw;

• próbę złamania psychicznego;

• sceny intymne, wykorzystywanie seksualne;

• wątki mogące obrażać uczucia religijne.

To nie jest bajeczka o słowiańskich demonach. To historia o ich prawdziwej naturze.

Rozdział pierwszy

Huczał wiatr.

A może to fale?

Zapach słonej wody uderzył w jej nozdrza. Postąpiła jeszcze kilka kroków i zbliżyła się do klifu. Doskonale widziała miejsce, w którym krawędź skały styka się z morzem i niebem. Zaciskała z całej siły pięść, nie chcąc zgubić zamkniętego w niej klucza. Żołądek skręcał się jej z nerwów.

Nie rób tego, proszę, zabrzmiał męski głos w jej głowie.

Machnęła dłonią, jakby odganiała natrętną muchę. Podjęła już decyzję i choć się bała, nie zamierzała jej zmienić. Musi go powstrzymać.

Zastanów się! Nie jestem twoim wrogiem.

Bardzo chciała, by zamilkł. Już prawie była na klifie. Tam miała czekać na kogoś, kto zabierze ją we właściwe miejsce. Jej krew wrzała niecierpliwie, reagując na puls bijący pod jej stopami. Jakby ziemia oddychała.

To miejsce było starożytne, zaklęte i magiczne. Oczyma duszy widziała drzewa, które już od lat nie ukorzeniały się w tej ziemi, spadały z klifu, gdy ten był podmywany. Czuła się związana z naturą. Od zawsze.

Proszę.

Dotarła.

Wciągnęła powietrze głęboko do płuc, poddała się morskiej bryzie. Dom. Prawie znalazła się w domu. Jeszcze tylko wypełni swoje zadanie i wszystko wróci do normy.

Jesteś naiwna.

Zacisnęła zęby. Jak ten głos ją irytował! Niech wreszcie się uciszy.

Potem wielkie łapy porwały ją w powietrze i już nie było odwrotu.

Dusioł siedział jej na piersi. Nie naprawdę, ale tak się jej wydawało. Jakby ten okropny, bezwzględny stwór znów się na niej rozłożył, wbijał w nią czerwone ślepia, owijał szyję długimi paluchami. Śmierdział czymś, co od dawna już nie żyło. Mdliło ją od tego.

Z każdą chwilą był cięższy, zapadała się pod nim. Swoją ohydną egzystencją urągał światu, lecz wcale nie musiał rzeczywiście siedzieć na jej piersi, by wyduszać z niej życie.

Musiało minąć kilka tygodni, by potrafiła przyznać, że to za dużo, że więcej nie zniesie. Dlatego się dusiła. Wczoraj, gdy wróciła do domu i znalazła się w ramionach ojca, wreszcie zrozumiała, że to, co jej się przydarzyło, nie było snem, nieprzyjemnym wrażeniem. Tama tłumionych uczuć pękła jak długo hodowany czyrak i teraz emocje rozlewały się w Dobrawie, wypełniając ją całą po koniuszki palców i cebulki włosów. Bolało.

Wstydziła się siebie. Swojego zachowania, swoich decyzji. Po co wzięła ten klucz? Dlaczego po prostu nie oddała mu tej tarczy, a potem nie spróbowała biegiem dogonić Jana i wrócić do „względnie normalnego” życia? Pozwoliła, by sny przejęły nad nią kontrolę, czuła, że musi uwolnić Marzannę. Czy chciała być bohaterką? Na pewno nie.

Spokój. Szukała spokoju.

Nieznośny upał na dworze nie pozwolił Dobrawie długo leżeć w łóżku. Poza tym musiała odzyskać telefon od Jana. Wyszła z domu w zwiewnej sukience w kwiatki. Wyglądała jak zwyczajna nastolatka, a nie dziewczyna, która ma na pieńku z niebezpiecznym bogiem; jakby wcale nie czuła, że zaraz pęknie od środka.

Jaryło. Jaryło. Jaryło.

Bała się. Na myśl o tym, że bóg mógł zauważyć brak klucza i teraz próbuje ją dopaść, żołądek dziewczyny zwinął się w supeł. Nerwowo zaczęła zaplatać włosy w warkocz z nadzieją, że niedaleka droga do domu Jana i liczenie pokruszonych kostek brukowych pomoże jej się na chwilę uspokoić.

Zatrzymała się przy sklepie. Spojrzała na drzwi prowadzące do blaszaka, który funkcjonował we wsi jako dumny przedstawiciel jednej z sieci spożywczych. Niewielki obiekt cieszył się popularnością – na drewnianych ławeczkach wygodnie rozpierali się panowie, pijąc orzeźwiające piwo. Zimą z kolei pili rozgrzewającą wódkę. Ale byli tu zawsze, stali i niezmienni jak te cholerne bloki z płyty, pofalowani i brudni jak ten sklep.

Uznała, że kupi ciastka. Nie powinna zjawiać się w domu Jana z pustymi rękami, tym bardziej że będzie tam jego babcia. Może i nie miała najlepszych rodziców, ale wychowali ją na tyle, by czuła się głupio, idąc w gościnę bez chociaż czegoś słodkiego.

Dobrze wiedziała, gdzie mieszka Jan. Niewielka wieś, niby wszyscy się znali, ale wcześniej nigdy go nie odwiedzała. Budynek wyróżniał się w miejscu, w którym prócz kilku bloków pozostałych po kombinatach i paru starych domów nie było wielu zabudowań. No, blaszany sklep. Ale mały, świeżo wyremontowany domek nie przystawał swoją czystością do krajobrazu.

Rodzice Jana inwestowali w nieruchomość – ładnie otynkowana, z plastikowymi oknami i czerwoną dachówką, jeszcze niepozaciekaną, a do tego kute przęsła w nowym płocie. Jakby ktoś wyciął ten mały budyneczek z okładki czasopism typu „Domy Polskie” czy „Moje Mieszkanie” i wkleił błyszczący, gruby papier ze zdjęciem w tę szarą wiochę.

Zapukała w drzwi z przodu i zadzwoniła dzwonkiem, ale bez rezultatu. Ponieważ furtka była uchylona, postanowiła wejść i zajrzeć za dom, gdzie prawdopodobnie znajdowało się podwórze. Ostrożnie stawiała stopy na ścieżce z cegieł ułożonych w jodełkę. Obeszła budynek dookoła. Ku swojemu zaskoczeniu ujrzała pracującą w ogrodzie szczupłą starszą panią.

– Dzień dobry! – zawołała Dobrawa.

Staruszka wyprostowała się, a kosmyk siwych włosów opadł jej na spocone czoło. Zmarszczyła brwi, przyglądając się stojącej w jej ogrodzie dziewczynie. Uśmiechnęła się.

– Dzień dobry! – odpowiedziała z podlaskim zaśpiewem. – Dobrusia?

Dziewczyna pokiwała głową.

– Czy jest Janek? – zapytała, podchodząc bliżej.

– A nie, nie ma, wysłałam go do sklepu przed chwilą. Chodź, chodź!

Do sklepu? Była tam przed chwilą i go nie widziała. Może udał się do tego większego, do wsi obok? Tam przynajmniej był jakiś wybór produktów, także dla tych, co przed nim wysiadywali.

Dobrawa zbliżyła się i spojrzała na starszą panią. Miała na sobie bawełnianą sukienkę, która pewnie była ostatnim krzykiem mody domowej gdzieś w latach sześćdziesiątych. W talii przewiązała roboczy fartuszek, ubrudzony od ziemi równie mocno co robocze rękawiczki na dłoniach.

– Pielę te grządki i pielę, zimy nie ma, to robota się nie kończy – wyjaśniła kobiecina, wskazując ręką na piękny warzywnik. Dziewczyna zwróciła uwagę na jej elegancki kok i subtelny makijaż. – Co roku powtarzam, że zlikwiduję ten ogródek, ale co ja bym robiła sama całymi dniami?

Pytanie wydawało się retoryczne, więc taktownie nie odpowiedziała. Babcia Jana, mimo że pewnie dawno przekroczyła siedemdziesiątkę, była kobietą elegancką i zadbaną. Nawet podczas pracy w ogrodzie wyglądała wspaniale.

– Pani… – Nie wiedziała, jak się do niej zwrócić.

– Kania, jak Janek.

– Pani Kanio, przyniosłam ciasteczka. Nie lubię pić kawy bez słodyczy.

– Och, moja droga, ja też! – zaśmiała się kobieta. – Chodź, zrobimy sobie coś do picia i poczekamy na Jana, a potem zagonię go do roboty w ogródku!

Pani Kania zdjęła rękawiczki i gestem zaprosiła dziewczynę do środka. Dobrawę zaskoczyło, że ten mały, wiejski domek miał klimatyzację. Powiew nowoczesności nie przysłonił jednak rządów babci w kuchni.

Pomieszczenie okazało się prawdziwie wiejskie, rodem z Podlasia. Ewentualne nowoczesne sprzęty zostały doskonale ukryte. W pomieszczeniu stał stary piec kaflowy służący jednocześnie do pieczenia, gotowania i ogrzewania domu. Co prawda już dawno nie przyrządzano na nim posiłków, gdyż żeliwne obręcze zastąpiła płyta indukcyjna, ale piec był sprawny, odnowiony, ze zdobionych kafli i prezentował się wspaniale. Okrągły stolik z rzeźbionymi nogami był przykryty pięknym szydełkowym obrusem, a na środku stał wazon pełen kwiatów. Drewniane, frezowane meble wyglądały jak sprzed stu lat, a różnorodne ceramiczne uchwyty i kolorowe dodatki dodawały przytulności. Aż chciało się w tej kuchni przebywać.

– Piękna kuchnia, proszę pani! – zawołała z podziwem.

– Ach, moja droga, te meble pamiętają jeszcze moich rodziców! – Kobieta poklepała dumnie blat kuchenny. – Tata zrobił je dla mamy z okazji ich dziesiątej rocznicy ślubu! Porządnie wykonane meble z drewna nigdy się nie starzeją.

Jej uśmiech sprawił, że na chwilę nieprzyjemny ucisk w piersi dziewczyny zelżał. Już rozumiała, dlaczego Jan tak za babcią tęsknił.

Kobieta postawiła czajnik na płytę. Dobrawa poczuła się w obowiązku pomóc pani Kani w przygotowaniu kawy i poczęstunku. Nuciły przy tym jedną z popularnych radiowych piosenek.

Babcia Jana uśmiechnęła się szeroko i zaczęła jej opowiadać różne ciekawostki o chłopaku i jego dzieciństwie, o tym, jaki był dobry i uczynny. Dziewczyna częściowo domyśliła się tego już w lesie. Pewne jego zachowania, jak choćby pomaganie Mirze przy świętach czy pocieszanie jej po pożarze, jasno wskazywały, że Jan ciepło odnosi się do starszych osób i że jest dobrze wychowany. Dobrawa nie miała wątpliwości co do tego, komu zawdzięczał tak wspaniałe dorastanie. Pozazdrościła mu trochę takiej rodziny.

Woda się zagotowała i starsza pani zaserwowała kawę. Mleko miało lekko żółty kolor. Było tłuste i pełne, prosto od krowy.

– Janek mi wiele o tobie mówił – powiedziała kobieta.

– On o pani również opowiadał – zrewanżowała się. – Bardzo panią kocha.

Starsza pani uśmiechnęła się i maleńką łyżeczką wsypała cukru do swojej kawy. Zamieszała ją i westchnęła.

– Wiesz, to dobry chłopak. Opiekuńczy.

– Zgadzam się – potwierdziła. – Może nawet za bardzo.

– Zależy mu na tobie, tak myślę. – Pani Kania utkwiła wzrok w Dobrawie. – Miał już różne dziewczyny, przyprowadzał je tutaj, ale nigdy nie wracały. Nie mówił o nich. Ale od czasu waszego powrotu ciągle o tobie mówi.

Dobrawę zaskoczyło to wyznanie. Owszem, zależało jej na Janie, ale nie była to miłość. Zauroczenie, fascynacja – tak. Wiedziała, że jest dobrym chłopakiem, choć zagubionym i nieco niedojrzałym, podobnym w tym do niej samej. Chciała, by został jej przyjacielem.

Nie miała doświadczenia w sprawach sercowych. W kontaktach z chłopakami jej wszystkie „pierwsze razy” jak dotąd miały miejsce z Janem. Pierwsze przytulenie, wspólna noc, wspólna kąpiel, pocałunek. Bliskość. Wszystko pierwsze wiązało się właśnie z nim.

Myśli w jej głowie kłębiły się jak burzowe chmury, strumień emocji spływał do przeciążonej doznaniami piersi. Zdecydowanie opcja przyjaźni z chłopakiem była jej sercu najbliższa, choć wcześniej myślała inaczej. Wydarzenia w lesie zbliżyły ich do siebie, ale jednocześnie sprawiły, że Dobrawa zrozumiała wiele rzeczy. Ta ich intymność sprzed paru dni też sporo jej uświadomiła.

– Jan jest wspaniały – powiedziała szczerze.

Oblicze starszej pani nieco się zasępiło, co zaskoczyło dziewczynę. Przecież potwierdziła, że myśli o nim dobrze, ale chyba nie przekonała tym pani Kani.

– Babciu, nie było tej konfitury, co chciałaś, więc…

Jan wszedł do maleńkiego domku, pochylając się nieco, gdy przechodził przez drzwi. Dopiero teraz Dobrawa zrozumiała, jak wysoki był w stosunku do niewielkiego budynku. Gdy się wyprostował, jego kręcona czupryna niemal sięgała sufitu. Zdziwiony spojrzał na Dobrusię i odłożył zakupy na blat stołu.

– Babciu, czy…

– Tak, tak, idźcie do ciebie – powiedziała, machając ręką. – Jeszcze się nagadamy przy innej okazji.

Pani Kania mrugnęła do dziewczyny i łyknęła kawy z filiżanki. Jan złapał Dobrawę za rękę i poprowadził do swojego pokoju. Zaciągnął ją tam właściwie, zamknął drzwi, a potem objął i mocno przytulił. Ona również otoczyła go ramionami i wciągnęła w nozdrza tak lubiany przez siebie zapach jego skóry. Przyciskał ją mocno.

– Martwiłem się – wyszeptał. – Bałem się, że coś ci zrobił.

– Jesteś cały? – zapytała, unosząc głowę, by na niego spojrzeć. – Wyprowadzili cię tak gwałtownie…

– Nic mi nie jest. – Przestał ją obejmować i zrobił krok w tył. – Jak wróciłaś i kiedy?

– Wczoraj, po południu.

To, że Jan się oddalił, sprawiło jej trochę przykrości. Kiedy tak ją do siebie przyciskał, dusioł ustępował, oddychała lżej. Teraz znów dopadł ją ciężar przeszłości.

To minie, Bursztynku.

Nie chciała poświęcić nawet chwili na to, by zastanowić się nad pochodzeniem tych dziwnych, natrętnych myśli. Miała podejrzenia, skąd się biorą, ale w świetle tego, jak się czuła, nie poświęcała im zbyt wiele uwagi.

– Gdyby coś ci zrobił… – wyszeptał.

– Nic mi nie zrobił – zapewniła szybko. – Ale… ja coś zrobiłam.

– Ech, no jasne, że tak. Musiałbym cię nie znać.

Uniosła kącik ust w nieznacznym uśmiechu, choć sytuacja wcale nie była zabawna. Wciąż stali pośrodku pokoju, a Dobrawa nie do końca wiedziała, jak mu wytłumaczyć, co ją męczy. Obróciła głowę w stronę okna, które wychodziło na główną, a właściwie jedyną ulicę we wsi. Nie powinna ukrywać prawdy.

– Ukradłam mu klucz do więzienia Marzanny.

Jan przyjrzał się jej badawczo. Zastanawiało ją, czy to niedowierzanie, czy powątpiewanie, ale chłopak z pewnością był oszołomiony informacją. Pokręcił głową.

– Jak?

Opowiedziała mu o całym zajściu, a także o tym, jak użyła mocy, o której istnieniu nie miała pojęcia. Przez całą opowieść chłopak wydawał się poważny i nieco zdenerwowany. Dopiero wzmianka o łysym dresie próbującym wyciągnąć Dobrawę na piwo go rozbawiła. Usiadł na łóżku i śmiał się szczerze i dźwięcznie.

– Chciałbym widzieć, jak pijesz z łysym ten browar, serio. – Otarł łzy.

– Uspokój się! – rzuciła, unosząc kącik ust w uśmiechu. Fakt, że jego zachowanie ją rozbawiło, dało jej nadzieję, że nie zaprzepaściła jeszcze swojej duszy. Usiadła obok bruneta na łóżku. – Jak na dresa zachował się niczym dżentelmen!

– Fakt – zgodził się Jan. – Chyba wiszę mu czteropak za pomoc.

Pacnęła bruneta w ramię, co znowu wzbudziło w nim śmiech. Wcale nie miała mu tego za złe. Ostatnie dni, nawet wspólna podróż, były napięte i stresujące. Chwila, gdy mogli być po prostu dwójką młodych ludzi, licealistów, wydawała się powrotem do normalności, nawet jeśli wewnętrznie Dobrawa nadal czuła się rozbita. Wyjęła z torebki skradziony klucz i pokazała go chłopakowi. Obejrzał go dokładnie, z każdej strony.

– Skąd wiesz, że to ten klucz? – zapytał.

– Śniłam o nim – wyjaśniła. – W swoich snach otwieram jakąś kłódkę pod wodą. Właśnie tym kluczem. Sądzę, że to znak. Powinnam sama ją uwolnić.

Chłopak podrapał się po brodzie, a potem przeczesał dłonią włosy jak zawsze, gdy się denerwował albo czuł się niezręcznie. Westchnął ciężko, nie wiedząc za bardzo, co powinien odpowiedzieć Dobrawie.

– Czuję, że muszę porozmawiać z Wszeborą, ale nie mogę wejść do lasu teraz, gdy ukradłam ten cholerny klucz. On po niego przyjdzie i to nie będzie miłe spotkanie.

– Ja też chyba nie powinienem wchodzić do lasu – oznajmił Jan, nie patrząc na Dobrawę. – Masz jeszcze ten kamień od Wszebory?

Potaknęła. Oczywiście, że go miała, leżał na szafce nocnej. Wolała go nie zakładać po tym, jak utknęła we śnie, ale przeważnie trzymała go blisko siebie.

– Może powinnaś spróbować ją jakoś przywołać? No nie wiem, we śnie lub… w wannie?

Dobrawa popatrzyła na bruneta z nieukrywanym podziwem. Sama nie wpadła na pomysł, że przecież mogłaby spróbować ściągnąć topielicę tutaj, zamiast szlajać się po lesie, gdzie pachołki Jaryły bez trudu by ją dopadły. Zrzuciła sandałki i podciągnęła się wyżej na łóżku Jana, aż oparła się wygodnie o zagłówek. Jan zwrócił jej klucz, a ona obracała go w dłoniach.

– Masz rację – potwierdziła. – Spróbuję ją przywołać i z nią pogadać. Może będzie wiedziała, do czego jest ten klucz i jak go użyć. Obejrzymy film?

Nagła zmiana tematu zaskoczyła chłopaka. Uśmiechnął się szeroko i usiadł ramię w ramię z Dobrawą. Przymknęła na chwilę oczy i oparła głowę na jego ramieniu. Bliskość przyjaciela ją koiła.

– Dobrusiu… – wyszeptał, naciskając guziki na pilocie, aby uruchomić serwis streamingowy. – Kiedy to wszystko się skończy, tak naprawdę się skończy, to… pójdziesz ze mną na randkę?

Rozchyliła powieki i spojrzała na Jana. Jeszcze kilka tygodni temu, gdyby ją o to zapytał na przykład w szkole albo w autobusie, zgodziłaby się. Przecież wciąż uważała, że egzotyczne, polsko-arabskie rysy chłopaka ją hipnotyzują, a choć zachowywał się czasem jak dzieciak, był dobrym człowiekiem. Czemu więc poczuła się źle, gdy zapytał?

Bursztynku, zapomnij o nim.

Olała natrętny głos. Jeszcze przedwczoraj Jan dotykał jej tak jak żaden inny chłopak wcześniej, całował jak szalony, a ona oddawała te pieszczoty. Na to wspomnienie zrobiło jej się gorąco, ale podjęła już decyzję. Zbyt wiele złego przeszli, by to się udało.

Nie odpowiedziała, ale Jan nie sprawiał wrażenia, jakby na to czekał. Wspólnie wybrali film, komedię, przy której mieli na chwilę zapomnieć o ostatnich wydarzeniach, a także odciągnąć myśli od kolejnych kroków, które należy podjąć. Przez moment chcieli być po prostu Janem i Dobrawą, zwyczajnymi licealistami. Przez te dziewięćdziesiąt minut filmu nie było żadnego wodnika w lesie, żadnego pogrzebu, żadnych gróźb, stworów i walki. Nie było podróży, zagadek, tortur. Byli tylko dwójką młodych, pięknych ludzi.

Do czasu, Bursztynku.

Rozdział drugi

Siedem tysięcy dwieście sekund.

Sto dwadzieścia minut.

Tyle trwał jej spokój tego dnia. Dwie godziny spędzone u Jana, obejrzany wspólnie film. Odprowadzenie jej pod blok i rozmowa o niczym. Jak zwyczajny chłopak i dziewczyna.

Nie jesteś zwyczajna.

Pod blokiem pocałował ją delikatnie w policzek i wrócił do babci. Patrzyła na jego oddalającą się sylwetkę, którą minęli idący w jej stronę żołnierze. Zbliżała się godzina policyjna, służby patrolowały ulice. Mężczyźni zawiesili na niej wzrok, gdy przechodzili obok.

Powinna wrócić do domu. Tata też niedługo będzie, a ona miała coś jeszcze do załatwienia. Czas zapomnienia minął, a jeśli miała zrobić to, co ją dręczyło, musiała wziąć się do roboty.

Zamknęła drzwi do łazienki i zaczęła nalewać wody do wanny. Wisiorek od Wszebory spoczywał na pralce, przyniesiony z jej pokoju. Rozebrała się i przyjrzała sobie w lustrze.

Widziała zmianę. Nie była już „tyczką”, jej skóra stała się lekko złocista, biodra i ramiona nabrały kształtów, piersi zrobiły się cięższe. Zastanawiała się, czy to właśnie przez tę przemianę, przez jej syrenią krew Jan był nią zainteresowany. Skrzywiła się na myśl, że może go pociągać tylko fizycznie, że nic innego nie okazałoby się warte jego uwagi.

Gdy wanna wypełniła się wodą, weszła do niej i usiadła podobnie jak w strumieniu, w którym po raz pierwszy spotkała się z Wszeborą. Złapała wisiorek z kamienia i zamknęła oczy.

– Wszeboro, muszę z tobą porozmawiać. Proszę, skontaktuj się ze mną.

Powtarzała po cichu te słowa, ściskając kamyczek w palcach. Gładziła jego powierzchnię. Myślała o topielicy i o ich pierwszym spotkaniu. Miała nadzieję, że sposób wymyślony przez Jana będzie skuteczny.

– Eże, w takij małej bani bedziem gaworzyć?

– Wszebora!

Dobrawa rzuciła się w ramiona topielicy, nie zważając na jej lodowatą skórę. Cieszyła się, że wreszcie ją widzi, że będą mogły pogadać. Oczy demonicy rozbłysły radością.

– Aleś krasna! Łacno się zakochać!

– Oj, Wszeboro! Dużo się zmieniło. Ale nie możemy zbyt długo rozmawiać, zaraz wróci mój ojciec. Muszę cię o coś zapytać.

– Powiadaj.

– Wiesz pewnie, że Jaryło ma tarczę. – Dobrawa spojrzała w oczy topielicy. – Ale i ja mam coś, czego nie powinnam mieć. Zabrałam mu klucz.

Niemal przezroczyste brwi topielicy uniosły się w niemym pytaniu.

– Wydaje mi się, że… mogę nim otworzyć więzienie Marzanny.

Wszebora zachłysnęła się powietrzem, woda zawirowała wokół niej. Złapała dziewczynę za nogę. Dobrawa delikatnie się wzdrygnęła, gdy śliska dłoń musnęła jej skórę.

– Przecie… to mors dla ciebie! Niebaczne! An bestliwy jest, pokara cię!

– Nie, jeśli uwolnię ją, zanim mnie znajdzie.

Topielica pokręciła głową. Była wystraszona, tak prawdziwie wystraszona. Dobrawa nie spodziewała się takiej reakcji. Chwyciła jej nadgarstek.

– Dam radę. Wyjadę w nocy.

– Gorze, Dobrawa, gorze ci! A jestli nie powiedzie się?

O tym nie pomyślała. Co się stanie, jeśli nie da rady uwolnić Marzanny, a Jaryło ją dopadnie? Zadrżała na samo wspomnienie tego, do czego był zdolny. Nie chciała tak skończyć, ale nie mogła też tak tego zostawić.

– Uda się. Dość przypadkowych śmierci, dość upałów. Świat musi wrócić do swojego dawnego biegu. Tylko muszę jakoś się stąd wydostać, ominąć wojsko.

Wodna demonica splotła dłonie i oparłszy je na kolanach, ułożyła pod brodą. Zdawało się, że intensywnie myśli. Marszczyła swoje białe czoło w wyrazie najwyższego skupienia.

– Czekaj.

Zniknęła tak gwałtownie, jak się pojawiła. Woda w wannie była lodowata, co przy upale tego dnia mogłoby okazać się nawet przyjemne.

Dobrawę przeszedł dreszcz.

Wbiła spojrzenie w korek zatykający odpływ. Chętnie pozbyłaby się zimnej kąpieli i już wyszła, ale miała poczekać. Niecierpliwiła się i drżała ze strachu przed tym, że tata zaraz wróci.

Nie wiedziała, ile czasu minęło, nim połyskujące włosy na czubku bladej głowy wyłoniły się naprzeciw niej.

– Wnijdź w nocy na strzechę – powiedziała Wszebora. – Tęgomir cię zarwie. Lubi amarykować, tedy nie gaworz z nim, aleć chytry. Zaniesie cię.

– Kim on jest?

– To stolem. Wielgi, ale niedotkliwy.

Dobrawa pokiwała głową. To już był jakiś plan. Tylko czy wojskowi nie zauważą giganta? Jak przejdą niezauważeni?

– Gdzie muszę się udać? Wiesz, gdzie Jaryło ją więzi?

Wszebora potaknęła. Zakręciła palcem wir na wodzie, a wtedy na powierzchni ukazał się obraz przedstawiający białe klify. Widziała to miejsce w snach.

– Tamój. Arkona. Nuże cię zarwie Wojmir. – Dostrzegłszy pytające spojrzenie dziewczyny, topielica dodała: – Świstun.

Później uniosła się i ją przytuliła. Pogładziła jasne włosy i ujęła jej twarz w dłonie. Jak przyjaciółka.

– Poćpieć się.

A potem zanurzyła się i zniknęła, wzburzając lodowatą wodę. Dobrawa zadrżała. Wyskoczyła i owinęła się grubym ręcznikiem. Usłyszała trzask drzwi i zrozumiała, że wrócił ojciec. Znowu będzie musiała go zostawić. Teraz naraża go jeszcze bardziej na gniew Jaryły.

Wzbierały w niej wszystkie emocje ostatnich tygodni. Ubierając się, walczyła z rosnącą gulą zdenerwowania. Musiała jakoś poinformować Jana, a wiedziała, że nie puści jej samej.

Sięgnęła po telefon i szybko napisała do niego SMS-a, w którym przekazała mu, że po zmierzchu z dachu bloku zabierze ją stolem i poniesie do Arkony. Musiała się znowu przygotować, ale tym razem nie zamierzała niczego powiedzieć ojcu. Nie chodziło o to, by się nie martwił, bo to oczywiste, że się o nią bał, gdy znikała, ale z obawy, że będzie chciał ją powstrzymać.

Wyszła z łazienki i postanowiła, że spędzi popołudnie z tatą, by znów zapomnieć na chwilę o tym wszystkim, co ją spotkało i spotyka, zepchnąć z piersi ciężar wydarzeń. Tak jak to robili tydzień temu. Zanim znowu się pogmatwało.

Choć tak naprawdę wszystko zmieniło się piętnastego grudnia. Całe jej życie – wszystko, co wiedziała, w co wierzyła, co uważała za normalność. Jeszcze rankiem tamtego dnia nie sądziła, że świat, który zna ze starych książek, który jest uważany za wymarły i zmyślony, bo w końcu nie dysponowano dowodami na jego istnienie, uderzy w nią z taką siłą. Wtedy nie przypuszczała nawet, że sama stanie się jego częścią. Syreną.

Janek odpisał jej, że jakoś się do niej prześlizgnie. Uśmiechnęła się na myśl, że jej nie zostawi. Przyda jej się wsparcie przyjaciela.

Oglądała wspólnie z tatą telewizję, zrobiła zapiekankę na kolację i rozmawiali, dopóki nie zmógł go sen. Usnął na kanapie przed telewizorem. Dobrusia z ciężkim sercem wciągnęła szorty i luźny T-shirt, po czym spakowała plecak od nowa i cicho opuściła mieszkanie. Jan czekał na nią na klatce schodowej.

Wspólnie weszli na ostatnie piętro bloku, a następnie przez specjalny otwór wdrapali się na dach. Niebo było bezchmurne i wszystkie gwiazdy migotały delikatnie, jakby mrugały do Jana i Dobrawy, by dodać im otuchy. Klucz do więzienia Marzanny ciążył w kieszeni dziewczyny. Patrząc w górę, powiedziała do Jana:

– Boję się.

– Ja też. Ale razem sobie poradzimy. Znowu.

Tak, dali radę wcześniej, w lesie. Zdobyli tarczę. Uciekli.

Jesteś pewna, że robisz dobrze, Bursztynku?

Natrętny głos znowu się pojawił. Dlaczego nazywał ją Bursztynkiem? Chciała się go pozbyć. Wyciszyć go. Ale nie wiedziała jak.

Patrzyli w gwiazdy z dachu bloku z wielkiej płyty i scena ta mogłaby być romantyczna, gdyby nie fakt, że na dole roiło się od wojska, a oni czekali na stolema. Zbliżała się północ i Dobrawa zaczęła się denerwować, czy aby na pewno uda im się wymknąć. Jan wyczuwał jej zdenerwowanie, sam przestępował z nogi na nogę.

– Przeszkadzam?

Podskoczyła na dźwięk cichego głosu. Rozejrzała się, żeby zlokalizować, skąd dochodzi. Napotkała wielkie, jasnoniebieskie oczy na nieurodziwej twarzy, która była właściwie rozmiaru samochodu. I to dostawczego.

– Tęgomir? – zapytała niepewnie Dobrawa.

– Tak. Mam cię zabrać. Idziesz?

Potaknęła. Pociągnęła za rękę Jana i podeszli bliżej do giganta. Był wyższy niż jej blok, a mimo to nikt go nie zauważył. Stolem położył dłoń na dachu. Ostrożnie stanęli na niej, a on powoli wsunął ich do wielkiej kieszeni swojego płaszcza. Zachichotała, bo przypomniała jej się scena z książki Władca Pierścieni, w której ent niósł Merry’ego i Pippina. Czuła się jak Tomcio Paluszek.

– Czemu oni cię nie widzą? – spytała stolema.

– Bo nie chcę, by mnie widzieli.

Ta odpowiedź, choć zupełnie niesatysfakcjonująca i wyjaśniająca tyle co nic, musiała jej chyba wystarczyć. Mimo że Wszebora ostrzegała, że stolem lubi pogadać, to chyba tego dnia nie miał na to ochoty.

Kieszeń była na tyle płytka, że ich głowy wystawały ponad nią i mogli oglądać świat z perspektywy Tęgomira. Jednak miarowy i płynny krok olbrzyma spowodował, że odpłynęła, zanurzywszy się głębiej w materiale. Nikt ich nie zatrzymał, stolem nucił cicho melodie, których nie znała, choć słyszała je przez sen.

Przed oczami zatańczyła jej polana. Była na niej wczoraj. Jednak wszystko wyglądało inaczej. Siedziała na ziemi, odkryte nogi wyciągnęła przed siebie. Opierała się o czyjąś pierś. Zapach był zupełnie inny. Nie ciepły, nie czekoladowy, Jankowy. Orzeźwiający, leśny. Silne ręce otaczały jej talię, a w obojczyk drapał delikatny zarost. Miała na sobie za dużą, lnianą koszulę, ale wiedziała, że to nie jej ubranie. Rozejrzała się w panice.

– Masz coś mojego.

Usłyszawszy głos Jaryły, zesztywniała i chciała się wyrwać, ale jego ramiona oplatały ją ciasno. Przyciągnął ją jeszcze bliżej, wbijając palce w jej brzuch. Wciągnęła powietrze.

– Zastanów się, czy dobrze robisz. Ja gwarantuję ci bezpieczeństwo. Jej nie znasz.

On? Bezpieczeństwo? Nie mieściło jej się to w głowie. Nie czuła się przy nim bezpiecznie. Wcale. Złapała dłońmi jego nadgarstki, by odsunąć od siebie jego ręce. Kiedy go dotknęła, jej ciało przeszedł elektryzujący dreszcz. Obróciła głowę i napotkała zielone oczy boga.

– Obiecałem, że nie skrzywdzę ciebie i twoich bliskich. Dotrzymam słowa.

Jakoś ci nie wierzę, pomyślała. Jego twarz wykrzywił grymas niezadowolenia. Czyżby słyszał jej myśli? Czy to był sen, czy to działo się naprawdę? Miała mętlik w głowie.

– Oddaj mi klucz i wróć do domu. Będziesz bezpieczna.

Pokręciła głową. Nie mogła dać mu się zwieść. Po wypiciu krwi Juraty jego boski czar na nią nie działał, a przynajmniej nie tak mocno jak wcześniej. Trzymała się twardo postanowienia, by nie dać się omamić tej przystojnej twarzy i czułemu spojrzeniu. Wyznaczyła sobie cel i go osiągnie.

Dłonie Jaryły przesunęły się wyżej, pod jej piersi. Zadrżała. Przycisnął swój tors do jej pleców jeszcze bardziej, brodą potarł delikatną skórę szyi. A potem puścił ją i wstał.

– Żebyś tego nie żałowała.

Obudziła się spocona. Nie wiedziała, czy to zasługa snu, kieszeni, czy Jana leżącego obok, czy może wszystkiego naraz. Poczuła, że musi zaczerpnąć świeżego powietrza. Z trudem wygrzebała się i wyjrzała na zewnątrz. Wiatr uderzył ją w twarz. Szli brzegiem morza. Zapach Bałtyku był jak dom. Chciała się znaleźć bliżej niego, choć niedawno przecież bała się do niego wejść. Tak wiele zmieniało się tak szybko, że już nie nadążała za tym, co się dzieje.

– Zaraz będziemy – powiedział Tęgomir, który zauważył, że dziewczyna się już ocknęła.

– Dziękuję.

Oddychała pełną piersią, by się uspokoić i przygotować na to, co będzie dalej, a potem zanurkowała z powrotem do kieszeni, żeby obudzić Jana. Chciała to zrobić delikatnym klepnięciem w twarz, ale straciła równowagę i upadła na niego, budząc go gwałtownie.

– Dobrawo – wymamrotał zaspany. – Spokojniej, proszę! Na takie rzeczy przyjdzie czas.

Przewróciła oczami. To był ten Janek, którego znała z lasu. Ten, za którym tęskniła. Nie zdążyła mu jednak odpowiedzieć, bo stolem nagle się zatrzymał i wpakował wielką dłoń do kieszeni, a potem wygarnął ich ze środka jak garść cukierków i położył na trawie.

– Jesteśmy na miejscu. Arkona.

Kiedy tylko dłonie Dobrawy dotknęły ziemi, poczuła w sobie magię tego miejsca. Własna moc drżała w niej i wzbierała. Mimo setek lat, które upłynęły od czasu, gdy to miejsce było centrum religii Słowian, wciąż dało się poczuć tamten zew. Prawie słyszała w buzującej krwi zaśpiewy guślarzy.

– Janku, czujesz to?

Chłopak pokręcił głową. Zamknęła oczy, więc nie zauważyła, że stolem się oddalił. Nie zdążyła mu nawet podziękować. Wchłonęła w siebie energię dawnego kultu. Była jego częścią.

Odłożyła plecak na trawę, a z kieszeni szortów wyciągnęła klucz z bursztynowym oczkiem.

Już czas.

Przycisnąwszy zaciśniętą w pięść dłoń do piersi, odwróciła się ku bezkresowi morza i wolnym krokiem podeszła do białego klifu. Był dokładnie taki jak w jej snach. Czuła, że tak właśnie miało być, że to jej przeznaczenie.

Teraz się wypełni.

Rozdział trzeci

To już.

Ten okropny sen dręczący ją od miesięcy właśnie się spełnia. Czy to oznacza, że zniknie i przestanie zaburzać spokój jej nocy?

Jan podszedł bliżej klifu i spojrzał w dół. Dobrawa czuła, jak całe jej ciało drży i odpowiada na wołania modlitw sprzed wieków. Wrzały we krwi, szeptały w głowie. Zamknęła oczy, chcąc oddać się temu w całości, pozwolić sobie zapaść się w tej melodii przeszłości. To było niesamowite uczucie. Złapała dłoń chłopaka.

– Co to jest? – zapytał, gdy dzięki jej dotykowi on także poczuł siłę tego miejsca.

– To echo dawnych modlitw i magii.

Jan wciągnął powietrze głęboko do płuc, również skupiając się na tym, by usłyszeć zew dawnego kultu. Nigdy nie doświadczył czegoś takiego, nigdy nawet nie słyszał, by którykolwiek przedstawiciel innej religii tak mocno odbierał obecność swego boga. A oto stał tutaj, w Arkonie, czując boskość całym sobą.

Dobrawa puściła jego dłoń. Ścisnęła mocniej złoty kluczyk z bursztynowym oczkiem. Jeśli jej się uda, być może wszystko wróci do normy, być może będzie mogła kontynuować szkołę, a potem pójdzie na studia? Może będzie miała chłopaka? Tak wiele planów i nadziei, ale jeszcze więcej niewiadomych.

Podeszła bliżej przyjaciela i wtuliła się w niego. Dłonie Jana chwyciły jej talię. Stali tak chwilę, jakby dzielili się nie tylko mocą tętniącą w tym miejscu, lecz przede wszystkim sobą nawzajem. Potem odsunęła się od niego na kilka kroków.

– Jestem gotowa – wyszeptała.

Zimny wiatr zerwał się gwałtownie i zadrżała, a jej ramiona pokryła gęsia skórka. W jednej dłoni ściskała kluczyk, drugą poklepała się po kieszeni, gdzie spoczywał kamień od Wszebory. Żołądek zacisnął się jej z nerwów.

Nagle z góry nadleciał wielki mężczyzna o ogromnych skrzydłach, niczym gryfy Boruty. Miał imponujące wąsy, skołtunione włosy, poszarpane ubranie. Oczy wielkości piłek tenisowych były niemal całe czarne, z brązową otoczką jak u psa. Nawet nie wylądował, nie stanął na ziemi obok niej. Po prostu ujął ją z tyłu pod pachy i uniósł w powietrze, jakby nic nie ważyła.

Pisnęła i zamknęła oczy, czując, jak żołądek podnosi się jej do gardła, jak w windzie. Pęd wiatru uderzał ją w twarz. Kiedy uchyliła powieki, pod jej nogami widać było tylko ciemne, lekko wzburzone wody Bałtyku. Wpadnięcie do zimnej wody tuż po tym, jak wymarznie w powietrzu, na pewno nie okaże się zbawienne dla jej zdrowia. Będzie potrzebowała czegoś mocnego na rozgrzanie. Mogła w sumie pomyśleć o tym wcześniej, ale teraz już było na to za późno.

Silne dłonie puściły ją bez żadnego ostrzeżenia. Strach wypełnił ją całą, niemal czuła, jak płynie w jej żyłach, wypychając wypełniający ją przed chwilą zew dawnej wiary. Zacisnęła mocno palce na kluczyku, przycisnęła ręce do piersi. I uderzyła w wodę.

Powietrze uciekło jej z płuc. Było okropnie zimno, do tego łyknęła trochę słonej cieczy. Młócąc rękami, wychynęła na powierzchnię, by złapać oddech. Zrobiła kilka głębszych wdechów, co pozwoliło jej wypełnić pierś tlenem, ale temperatura skutecznie utrudniała pływanie. Zacisnęła zęby. Musi to zrobić i zrobi.

Zaczerpnęła jak najwięcej powietrza i zanurkowała. Ciemna, zielonkawogranatowa woda nie ułatwiała jej zlokalizowania, gdzie ma płynąć. Sól szczypała ją w podrażnione wiatrem oczy. Zanurzała się. Głębiej i głębiej, chociaż zbyt wolno.

Czyjaś dłoń złapała jej nadgarstek. Postać była prawie przezroczysta, nie potrafiła więc określić, kto to jest. Jednak jedwabisty dotyk zimnej skóry zasugerował, że być może Wszebora przybyła jej z pomocą. A może to był ktoś inny?

Istota ciągnęła ją w dół, do dna. Ciśnienie rozsadzało uszy i wyciskało resztki powietrza z płuc. Ból w piersi narastał z każdym metrem, a ona wciąż schodziła niżej. I niżej.

I niżej.

Pomyślała, że to koniec. Że oto heroiczna, a przy tym głupia misja uwolnienia bogini zakończy się fiaskiem ukoronowanym jej śmiercią. Z braku powietrza zaczęło ją mroczyć. Musi wypłynąć. Ale jeszcze chwilę wytrzyma. Tylko trochę.

Coś w oddali zamigotało na złoto, właśnie w tym kierunku istota ciągnęła ją coraz szybciej. Im bliżej dna, tym wody były spokojniejsze, więc płynęło się łatwiej i sprawniej. Wkrótce ujrzała wielki głaz, do którego za pomocą złotych kajdan przymocowano dwie postacie. Czarna mgła długich włosów zasłaniała twarz jednej z nich, ale istota się nie poruszała. Druga z kolei wyglądała trochę jak Dobrawa, była tylko piękniejsza. Bursztynowe włosy, złota skóra i mieniący się ogon. Na głowie miała koronę z muszli i kawałków jantaru, popękaną i zniszczoną. To była ona, królowa Bałtyku. Jej przodkini.

Kiedy podpłynęła wystarczająco blisko, zimna dłoń puściła jej nadgarstek. Płuca ją paliły, nie widziała już prawie nic. Umierała. Jeszcze ten jeden, ostatni wysiłek.

Ujęła kluczyk i powoli wsunęła go do dziurki w złotych kajdanach. Przekręciła. Okowy opadły, a postać o czarnych włosach ożyła. Spojrzała na nią zimnymi jak lód oczami i wystrzeliła w górę, prując wodę jak błyskawica. A Dobrawa się poddała.

Nie poczuła już, jak dwie silne ręce ujmują ją w pasie i ciągną w górę, coraz wyżej i szybciej. Nie zanotowała zmian ciśnienia. Nie zwróciła uwagi na to, że normalny człowiek nurkujący tak głęboko już dawno by umarł. Ale nie ona.

Jej wiotkie, zmarznięte ciało wylądowało na piasku, który wkradł się w ubrania i pod nie, przykleił do mokrych włosów. Ucisk na pierś przywrócił jej oddech, którym się zachłysnęła, i gdyby ktoś nie przekręcił jej na bok, zakrztusiłaby się własnymi wymiotami. Nie miała siły otworzyć oczu. Było jej zimno i chciała odpocząć.

– Lści się! – Znajomy głos dobiegł jej uszu.

Wszebora?

– Tak, to od użycia mocy. Zrobiła to nieświadomie, inaczej nie przeżyłaby na tej głębokości. Musimy ją stąd zabrać, marznie.

Usłyszała kroki na piasku, ciche, ale szybkie. Ktoś odgarnął jej włosy z czoła i pogładził po policzku. Czule, jak matka.

– Coś ty najlepszego zrobiła?

***

Gdy się obudziła, była grubo obłożona kocami i śpiworami, a i tak drżała z zimna. O dziwo, choć nie wiedziała, jak się tu znalazła, to rozpoznała namiot. Zostawili go w lesie tydzień wcześniej, gdy uciekali przed lotawcami – tylko skąd się wziął tutaj?

Rozejrzała się i dostrzegła, że materiałowe poły schronienia pokrywa śnieg. Usłyszała trzaskający ogień w pobliżu i przyciszone rozmowy.

Chwila. Śnieg?!

Usiadła i odkryła, że ktoś przebrał ją w ciepły dres. W rogu namiotu leżał zwierzęcy kożuch przypominający takie, jakie nosili górale na starych fotografiach sprzed stu lat. Stały tam też śniegowce. Włożyła to wszystko na siebie i odpięła zamek namiotu. W pierwszej chwili oślepił ją blask śniegu, wzrok musiał się przyzwyczaić do tej bieli. Prószyło cały czas.

Przy ognisku, ubrani w podobne płaszcze, siedzieli Jan, Dominika i tajemnicza istota. Bursztynowe włosy, skóra, oczy. Nie dało się jej pomylić z nikim innym. Jurata. Mimo mrozu oblicze królowej wciąż było złociste. Wiatr zawył między drzewami i Dobrawa nasunęła kaptur na głowę.

– Nie powinnaś jeszcze wstawać – powiedział Jan, od razu podnosząc się ze swojego miejsca, by asystować dziewczynie.

– Poradzę sobie, dziękuję – odparła grzecznie i na niego spojrzała. – Co się dzieje?

– Uwolniłaś Marzannę, więc mamy zimę. Dominika zorganizowała nam rzeczy i przyniosła namiot, żebyśmy nie zamarzli i mieli gdzie cię ogrzać.

– Dziękuję, Dominiko – powiedziała. – Ale wszystko jest dobrze?

– Nic nie jest dobrze – skwitowała Jurata, a jej głos był zimny jak lód. – Głupio zrobiłaś, dziewczyno.

– Co? Dlaczego? – Dobrusia nie rozumiała, skąd takie słowa. Przecież śniło jej się to od tak dawna, miała to zrobić!

– Nie bez powodu ją uwięziono. To zła bogini. Mściwa. Pomogłaś jej zniszczyć świat.

Dobrawa otwarła buzię zaskoczona. Jak to? Przecież uwolnienie Marzanny miało pomóc i przywrócić znany porządek i pory roku. Dlaczego więc Jurata mówi takie rzeczy?

– Byłam z nią spięta kajdanami wystarczająco długo, by poznać jej ohydne zamiary. Ale stało się.

Dziewczyna usiadła i objęła rękami głowę. To wszystko nie trzymało się kupy. Dlaczego nawiedzały ją takie sny? Czy jest jakieś wyjaśnienie tego, co się stało?

Och, Bursztynku, ostrzegałem.

Znowu ten przeklęty głos. Mąci jej w głowie do spółki ze snami. Miała dosyć, serdecznie dosyć. To, co się działo od kilku tygodni, przechodziło ludzkie pojęcie. Wykraczało poza wszelkie ramy normalności. Uszczypnęła się w dłoń, ale nie śniła. Kurwa.

– Marzanna wzywa was do siebie. Kazała przyjść od razu, jak się przebudzisz – zakomunikowała Dominika. Rzuciła Janowi dziwne, bliżej nieokreślone spojrzenie, jakby przekazywała mu niemą informację.

– A jak długo spałam?

– Uwolniłaś ją wczoraj, a więc niecałą dobę.

Westchnęła i wstała. Zakołysała się lekko, bo zakręciło jej się w głowie. Jan ją podtrzymał, ale nie patrzył jej w oczy, jakby coś ukrywał. Nie było jednak co zwlekać. Sama musiała się przekonać, jakich szkód narobiła.

Jan ujął ją pod ramię, a Jurata i Dominika ruszyły przed nimi, żeby wskazać drogę. Chłopak był spięty i zdenerwowany, zaciskał usta. Nie wiedziała, czy chce jej coś powiedzieć, czy może coś się zmieniło, gdy była nieprzytomna, ale brakowało jej sił, by o tym myśleć. Później z nim porozmawia.

Znów poczuła uderzenie mocy i wrzenie krwi. Domyśliła się, że wrócili do Arkony i znajdują się w pobliżu klifu, z którego odleciała. Na środku rozstawiono wielki namiot, a przed nim na czatach stali wojowie. Gdy tylko się zbliżyli, poprowadzono ich od razu przed oblicze bogini.

Siedziała na tronie z lodu, przypominała posąg. Długie, czarne włosy rozlewały się wodospadem wzdłuż jej ramion, rozkładając się na ziemi niczym tren panny młodej. Ubrana w białą, zdobioną koronkami suknię spoglądała hebanowymi oczami na swoich gości. Małe usta rozciągnęły się w subtelnym uśmiechu.

W środku było równie zimno jak na zewnątrz.

Instynktownie ukłoniła się lekko Marzannie, co zresztą zrobiły też Dominika i Jurata, a Jan poszedł w ich ślady. Bogini uniosła dumnie brodę. Dobrawa poczuła chłód bijący od jej całej postaci, a także wyniosłość, grozę. Zadrżała.

– Rozumiem, że tobie powinnam dziękować za zwrócenie mi wolności? – Głos królowej zimy brzmiał jak świst lodowatego wiatru.

Dobrawa potaknęła, bo nie bardzo wiedziała, co ma powiedzieć. Wciąż zastanawiała się, czy dobrze zrobiła. W jej głowie panował chaos. Przed oczami pojawił się obraz Jaryły, który trzymał ją za szyję i odmawiał uwolnienia Marzanny. Czemu tak bardzo się temu sprzeciwiał?

Skup się teraz, Bursztynku.

Znowu. Chwyciła się dłońmi za skronie.

– Przepraszam, nie czuję się jeszcze zbyt dobrze – usprawiedliwiała się.

– Zanurkowanie na taką głębokość zabiłoby każdego człowieka, to cud, że nic ci nie jest. Aczkolwiek wydaje mi się, że nie jesteś całkiem ludzka. – Kiwnęła głową w stronę Juraty. – Jesteście do siebie podobne.

Bogini wstała z tronu i podeszła bliżej. Dobrawę znów przeszedł dreszcz zimna. Ciemne oczy świdrowały ją i co chwila uciekały ku Juracie, swojej byłej towarzyszce niedoli. Uśmiechnęła się ciepło, co kontrastowało z jej całym lodowatym wizerunkiem, wyglądało groteskowo i nieco komicznie.

– Widać od razu krew królowej – stwierdziła. – Dobrze, że ci się udało. Pomożesz mi.

– W czym? – zapytała.

– Jak to? Cóż za głupie pytanie! Chyba wiesz, po co mnie uwolniłaś?!

– Tak, chciałam przywrócić dawny cykl wegetacyjny. Chciałam, żeby świat wrócił do normy.

Marzanna odrzuciła głowę w tył i roześmiała się głośno. Był to mroźny, kpiący śmiech, który krew w żyłach zamieniał w lód. Bogini powróciła na swój tron, zmarszczyła brwi i odsłoniła kły.

– Głupia dziewucho – warknęła. – Myślisz, że Jaryło zamknął mnie, bo chciał wiecznego lata? On się mnie bał. Rozumiesz? Wielki, potężny Jaryło bał się mnie, drobnej kobiety, swojej kochanki. Uwięził mnie podstępem do spółki z Perunem. Ale już jestem wolna i wprowadzę swój plan w życie.

– Jaki plan? – zapytała przytomnie Dobrawa, choć jej twarz pozostała nieodgadniona, jakby nie potrafiła wykrzesać z siebie żadnej reakcji.

– Dobiegł kres czasów, gdy chowaliśmy się jak tchórze, ustępując miejsca fałszywemu bogu. Już nie będziemy się kryć, wyjdziemy na światło dzienne i będziemy wymagać dawnej miłości. Albo ludzie nauczą się nas czcić, albo zginą. Zmiotę z powierzchni ziemi te ich śmieszne świątynie.

Bogini zacisnęła pięści i zęby. Wściekłość wzbierała w niej, gromadziła się strzelającymi iskierkami lodu wokół jej sylwetki, pokrywała szronem wszystko dookoła. Włosy dziewczyny i Juraty przyozdobiła biała powłoka. Dobrawa instynktownie zrobiła krok w tył.

– Kto odmówi pokłonienia się dawnym bogom, straci życie – kontynuowała. – Powrócimy. Silniejsi i okrutniejsi niż kiedykolwiek. Pożałujecie, że się od nas odwróciliście!

Uderzyła pięścią w podłokietnik tronu i momentalnie skruszyła lodowe podparcie. Dobrusia zrobiła jeszcze dwa kroki w tył, łapiąc Juratę za rękę. Dominika wystąpiła do przodu i uklęknęła na jedno kolano.

– Bogini, będę ci służyć po kres swoich dni.

Marzanna skinęła głową, przyjmując przysięgę. Zadra, która pojawiła się w sercu dziewczyny, była nieprzyjemna, przypominała drzazgę na czubku palca, która mimo starań wciąż nie daje się wyjąć. Dominika wybrała Marzannę i przemoc. Czy Wszebora też?

Po chwili, ku zaskoczeniu Dobrawy, to samo zrobił Jan. Otwarła usta ze zdziwienia i zduszonym głosem wypowiedziała jego imię, ale on się nie odwrócił. Niewielka jeszcze przed chwilą zadra zamieniła się w otchłań, zapadła w dziewczynie jak czarna dziura, grożąc wybuchem. Marzanna obdarzyła chłopaka promiennym uśmiechem i wskazała mu miejsce u swojego boku. Podniósł się i wyprostowany stanął obok tronu, spojrzał w oczy Dobrawy. Nie potrafiła z nich nic wyczytać. Zapomniała oddychać. Kiedy on podjął tę decyzję? Skąd ta zmiana? Ze względu na babcię? Co mu obiecała bogini?!

– Dobrawo, Jurato, wasza kolej – ponagliła władczyni mrozu.

Królowa Bałtyku wyprostowała się dumnie i dziewczyna wiedziała, że nie ukłoni się przed nikim. Dość wycierpiała w zamknięciu przez setki lat. Dobrawa szybko analizowała w głowie to, co się wydarzyło do tej pory. Przeklinała się w myślach za to, że postąpiła tak głupio, naraziła tysiące ludzi na śmierć z rąk bezlitosnej bogini. To była jej wina. Wszystkie życia, które pochłonie gniew Marzanny, będą ciążyć na jej sumieniu. Przygryzła wargę.

– Nie ukłonię się – odparła, patrząc pewnie na boginię. – Popełniłam ogromny błąd. Powinnaś była gnić na dnie Bałtyku.

W oczach siedzącej na tronie postaci zagościł gniew. Zmarszczyła czoło i odsłoniła drapieżnie zęby. Szykowała się do ataku.

Wyciągnęła rękę w bok i w jednej chwili w jej dłoni zmaterializował się ostry jak brzytwa sopel lodu. Rzuciła nim błyskawicznie w kierunku dziewczyny, ale Jurata przytomnie ją odepchnęła, a potem złapała za rękaw i zrywając się do biegu, pociągnęła za sobą. Wypadły z namiotu, zwinnie mijając zaskoczonych strażników. Ci ruszyli za nimi w pościg, gdy usłyszeli wydawane krzykiem rozkazy. W śniegu biegło się źle, już po chwili Dobrawa była zdyszana, jednak syrena pędziła w stronę drzew rosnących wzdłuż klifu.

– Szybciej! – poganiała dziewczynę.

Zbiegały z nadbrzeża, a jednocześnie wciąż poruszały się w jego pasie. Lawirowały między pniami, a Dobrawa co chwila się ślizgała. Wojowie w ciężkich zbrojach także mieli problemy, trudniej im było utrzymać równowagę, ale i tak szło im całkiem dobrze. Pokrzykiwali za nimi, a jeden odpiął od pasa niewielką kuszę i szył w zygzakujące między drzewami kobiety.

Kierowały się w dół, w stronę miejsca, gdzie klif wgryzał się w ląd i obniżał. Dobrawa ledwie oddychała, a Jurata wręcz ciągnęła ją jak polarnik dobytek na saniach. Przez głowę dziewczyny przemknęła myśl pełna zaskoczenia, że Jurata świetnie sobie radzi na lądzie pomimo setek lat przebywania w formie syreny. Ale była królową, prawie boginią, a to sporo tłumaczyło. Pędziły na złamanie karku, Dobrawa miała tylko nadzieję, że nie wskoczą znowu do lodowatej wody.

W pewnym momencie Jurata szarpnęła ją mocno i zjechały w dół, po czym poczuła, że na chwilę traci grunt pod nogami, by upaść boleśnie na deski. Ból przeszył jej kolano, ale nie poskarżyła się nawet jęknięciem.

– Klaruj do wyjścia! – zagrzmiał potężny, basowy głos. Dobrawa rozejrzała się, skąd pochodzi. – No już! Szmaty w górę, kurwa jego mać, idziemy!

Komendy wydawała postać wyglądająca jak krasnal, a jednak ubrana w strój pirata. I to nie takiego jak Jack Sparrow, o nie, a w brudnym, poplamionym od soli płaszczu, brunatnym kapeluszu, wysokich butach i z szablą przy boku. Miał poczciwą, acz dość groźną minę.

– Uważaj!

Bełty świsnęły jej koło głowy i szybko przeturlała się z jednego boku na drugi. Stojący na klifie wojowie raz po raz posyłali w ich kierunku pociski. Ból w kolanie uniemożliwił dziewczynie poderwanie się do biegu, więc najszybciej, jak umiała, wczołgała się za stojące na pokładzie beczki z rozciągniętymi na nich sieciami. Bełty tłukły głucho w drewno.

Jurata zsunęła się pod pokład i zniknęła z oczu żołnierzy Marzanny. Mały okręt wypływał już z przesmyku, poganiany soczystymi przekleństwami niewielkiego kapitana, jakby dzięki tym „magicznym zaklęciom” miał nabrać wiatru w żagle. Kiedy znaleźli się poza zasięgiem bełtów i wypływali na pełne morze, Dobrawa ostrożnie wykuśtykała zza beczek. Zanim dotarła do kapitana, Jurata zdążyła wrócić na pokład.