Wdowa - Lyons CJ - ebook + książka

Wdowa ebook

Lyons CJ

4,0

Opis

W oddali Leah usłyszała dźwięk syren. Zignorowała go. W tej chwili córka jej potrzebowała.
Emily, zwinięta w kłębek pod łóżkiem, z zaciśniętymi powiekami, desperacko drżała. Leah zrobiła to, co uczyniłaby każda matka. Poczołgała się przez krew, by dotrzeć do córki.

Dr Leah Wright wróciła do Pensylwanii, wraz z mężem, by odnaleźć spokój, zacząć wszystko od nowa i wychować sześcioletnią córkę, Emily.

Jednak gdy wraca do domu pewnej ciemnej, zimowej nocy, trzymając w dłoni bukiet róż, znajduje córkę ukrytą pod łóżkiem i krew męża na całej podłodze…

Kiedy detektyw Luka Jericho zostaje wezwany na miejsce przestępstwa, z zaskoczeniem stwierdza, że morderca pozostawił świadka – małą córeczkę ofiary. Scena zbrodni przypomina mu o niewyjaśnionej śmierci jego narzeczonej. Luka desperacko pragnie dowiedzieć się, co Emily zobaczyła tej nocy. Wie, że morderca może nadal być w pobliżu, czekając, by ponownie zaatakować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 425

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (488 ocen)
199
153
93
39
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
panetas

Z braku laku…

.
00
anitababicz123

Nie polecam

Nuda, ciagle to samo. Mało wciągająca, przewidywalna. Nie polecam szkoda czasu
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dedykuję tę powieść Debrze i Toni,

dwóm najmądrzejszym, najmilszym i najodważniejszym kobietom, które miałam przywilej nazywać przyjaciółkami. Nie zrobiłabym tego bez was!

 

 

 

 

 

Głęboka zemsta jest córką głębokiej ciszy.

Vittorio Alfieri

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

Doktor Leah Wright obejmowała dłońmi serce chłopca.

Zerknęła na twarz operowanego. Taki młody, taki spokojny. Niektórzy mogliby powiedzieć, że już był martwy, ale Leah nie należała do tych, którzy poddają się tak łatwo. Co on, u diabła, robił na ulicy, że został dźgnięty w serce w walentynkową noc?

– Niech pani doktor odpuści – powiedział jej gliniarz. Swoim radiowozem przywiózł chłopca do izby przyjęć Centrum Medycznego Dobrego Samarytanina Cambria City. Mimo szybkiego transportu z miejsca zdarzenia dzieciak nie wykazywał żadnych oznak życia, kiedy dotarli do Dobrego Sama. – Właśnie rozmawiałem z moim partnerem. – Pokręcił głową, zdejmując zakrwawione rękawiczki nitrylowe. – Niektórych ludzi nie warto próbować ratować.

Rezydent anestezjologii trzymał jedną rękę na tętnicy szyjnej chłopca, a drugą wtłaczał tlen do jego płuc. Jego grymas odzwierciedlał lęki Leah – serce dzieciaka zatrzymało się na zbyt długo; możliwe, że w chłopaku nie ma już nic do ożywienia.

– Nadal brak pulsu.

– Chwila. Zaczekaj. O tutaj. Znalazłam. – Palcem w rękawiczce Leah zatkała dziurę w prawej komorze serca chłopca. Pod maseczką, którą miała na twarzy, jej usta wygięły się w determinacji. Zignorowała dźwięki wokół siebie: alarmy monitora, rozmawiających ludzi, sapanie resuscytatora, który ściskał anestezjolog, i skupiła się na słuchaniu opuszkami palców, wytężając wszystkie zmysły, żeby odnaleźć choć odrobinę życia w zniszczonym sercu chłopca.

– Cewnik Foleya. Przygotuj krew zero minus, kiedy tylko nadmucham ten balonik.

Nakierowała cienki cewnik na ranę tylko przy użyciu dotyku. Było to dziwne uczucie, jej dłonie wewnątrz klatki piersiowej, pracujące na ślepo. Doświadczenie poza ciałem – naprawdę ciężkie przypadki wszystkie były takie. Czas zwalniał, zmysły się wyostrzały, cały świat zawężał się do surrealistycznej wizji tunelu absolutnego skupienia.

– Teraz. Nadmuchuj balon. Powoli. – Delikatnie wetknęła cewnik w mięsień serca, balon zatykał ranę od wnętrza komory. – Wtłocz krew. – To była ta trudna część: czekanie, aż uszkodzony narząd podejmie pracę. Wszyscy w pomieszczeniu zamilkli.

No dalej,popędziła nieruchome serce. Leah nie była przesądna ani zbytnio religijna, ale poczuła, że coś przeszło przez jej własne ciało – ktoś chodził po jej grobie, jak powiedziałaby ciocia Nellie.

– Elektrody wewnętrzne – zarządziła, gotowa użyć prądu, żeby przywrócić serce do życia. Kiedy pielęgniarka je podawała, Leah poczuła delikatny skurcz pod palcem. Pierwszy, potem kolejny. Wstrzymała oddech w nadziei, modląc się. – Czekaj. Mam coś.

Wszystkie oczy zwróciły się w stronę monitora. Krótki sygnał aktywności. A potem kolejne. Powolne i nieregularne, ale zdecydowanie widoczne. Czy to wystarczy?

– Masz cokolwiek? – zapytała anestezjologa.

Początkowo pokręcił głową, ale potem nagle uniósł podbródek i spojrzał jej w oczy.

– Mam puls!

Przybył zespół urazowy. Leah przekazała rezydentowi chirurgii wszystkie informacje na temat tego, co zrobili, by przywrócić chłopca do życia – nadal nie znała jego imienia.

– Zajmiemy się już wszystkim – powiedział rezydent, wychodząc. – Oby nadal zostało mu choć trochę mózgu, skoro trwało to tak długo.

To nie wina Leah, że przybył bez oznak życia. Czas jej zespołu od wejścia do przywrócenia krążenia oscylował w granicach rekordu.

– Dobra robota – pochwaliła ich, gdy wychodzili, zostawiając ją samą w nagle cichym pomieszczeniu.

Kiedy zmywała krew, która przesączyła się przez brzeg rękawiczek, zerknęła na zegar na ścianie. Prawie ósma, nadal może zdążyć. Dzwonienie do domu, zanim Emily pójdzie spać, to rytuał, którego starała się nigdy nie przegapić. Uśmiechnęła się do siebie. Jeśli dzisiaj Emily zapyta, czy kogoś uratowała, będzie mogła szczerze odpowiedzieć, że tak.

Drzwi otworzyły się z impetem.

– Kiedy się nauczysz, że zabawa w Boga nie należy do twoich obowiązków? – dobiegło ją ostre warknięcie z akcentem z Bronxu, z lekką naleciałością z Haiti. André Toussaint, ordynator oddziału urazowego i ratunkowego, a także szef szefów Leah, był niskim mężczyzną, niewiele wyższym od niej, z krótkimi siwymi włosami. Nawet kiedy był w dobrym nastroju, zachowywał się opryskliwie i dominująco – a po trzydziestu siedmiu latach pracy i z utwierdzoną pozycją w hierarchii szpitala uchodziło mu to na sucho.

Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem.

– Dzieciak miał umrzeć w drodze na blok?

– Tu nie chodzi o jednego dzieciaka, ale o to, że traktujesz każdego pacjenta, jakbyś osobiście siłowała się na rękę z Bogiem. To rażący brak szacunku dla potrzeb szpitala i wszystkich jego pacjentów, że nie wspomnę o społeczności, której służymy. Przez twojego niedoszłego gwałciciela teraz urazówka jest zamknięta. Opustoszy nasz bank krwi, a opieka nad nim zajmie wiele godzin pielęgniarkom i ekipie sali operacyjnej, a ponieważ mój zespół jest aż tak dobry, uda mu się opuścić blok i zajmie nasze ostatnie łóżko na OIOM-ie, i to zapewne na wiele dni. A wszystko to na nic. Bo wiesz tak dobrze jak ja, że brak akcji serca trwał zbyt długo.

Leah ledwo usłyszała drugą połowę jego tyrady; zatrzymała się na jednym słowie. Gwałciciel? Gwałciciel? Policjant wspominał coś, że niektórym należy dać umrzeć, ale Leah była zbyt zajęta ratowaniem chłopakowi życia, żeby słuchać.

– Myślałam, że był ofiarą…

– Jestem zaskoczony, że miałaś czas myśleć, skoro byłaś tak zajęta wskrzeszaniem Łazarza. Gliniarze powiedzieli ci, w jakich okolicznościach został dźgnięty? Zaatakował dziewczynę na parkingu… groził jej nożem, ale jakiś człowiek wkroczył do akcji.

– Ja… nie wiedziałam. – Leah nadal nie mogła pojąć, że taki dzieciak mógł być gwałcicielem. Był cholernie młody. Pamiętała, że kiedy rozcięli jego ubrania, odkryli wałeczki dziecięcego tłuszczu, a jego bladą skórę znaczył trądzik. Boże, co za strata. Euforia z triumfu nad śmiercią została zastąpiona przez okropną sensację głęboko w trzewiach. Przełknęła z trudem ślinę, po czym zwróciła się do Toussainta z wysoko uniesioną głową, nie zamierzała dać się zastraszyć. Zrobiła tylko to, co słuszne. – Nie ma znaczenia, kim był ani co robił, kiedy został ranny. Moim zadaniem jest zająć się każdym pacjentem najlepiej, jak…

– Wiesz, jaki jest twój problem? – wszedł jej w słowo. – Myślisz wąskotorowo. Nie dostrzegasz szerszego obrazu. Powinnaś była pomyśleć, co przywrócenie go do życia przyniesie wszystkim. Trzeba było stwierdzić zgon, wtedy może uratowalibyśmy kilka istnień dzięki jego narządom. Przynajmniej życie tego dzieciaka byłoby coś warte. – Toussaint pochodził ze starszego pokolenia chirurgów i wydawał się sądzić, że jego trudna droga z południowego Bronxu dawała mu prawo zachowywania się jak sędzia i ława przysięgłych w stosunku do pacjenta… oraz wszystkich, którzy go leczyli.

Leah zesztywniała, słysząc to jawne wyzwanie.

– Pozwoliłbyś mu po prostu umrzeć? Ze względu na to, o co go oskarżają?

– Nie. Nie przez jego przewinienia. – Pokręcił głową. – Dlatego że muszę myśleć o najlepszym interesie wszystkich. W tym tego dzieciaka i jego rodziny – jakości życia, jakie będzie wiódł. Albo nie. Wiesz to równie dobrze jak ja. Młody ma zerowe szanse na wyzdrowienie. Nie mamy takich zasobów do zmarnowania.

– Nie jestem księgową…

– Marne pocieszenie dla następnego biedaka, którego odeślemy, bo będziemy zbyt zajęci utrzymywaniem przy życiu twojego cudu. – Zadzwonił jego telefon. – Tak, już idę. – Rozłączył się. – Muszę iść na blok, dokończyć to, co zaczęłaś. Widzimy się w przyszłym tygodniu na konferencji Zachorowalność i Śmiertelność, na której uzasadnisz swoje decyzje. – Otworzył drzwi. – Naprawdę powinnaś pomyśleć nad przyjęciem pracy w Centrum Interwencji Kryzysowej. Mnóstwo beznadziejnych przypadków, o które można walczyć, nie ryzykując niewinnych istnień. – Usatysfakcjonowany, że miał ostatnie słowo, zarzucił połą fartucha, odwracając się, i odmaszerował jak miniaturowy kogut.

Leah patrzyła za nim. Cotygodniowa konferencja Zachorowalność i Śmiertelność gromadziła całą ekipę medyczną, omawiano na niej przypadki, w których coś poszło nie tak, żeby w przyszłości zapobiec takim sytuacjom. Z założenia miała charakter edukacyjny, ale czasem zmieniała się w publiczny lincz.

Opuściła urazówkę, nie nawiązując z nikim kontaktu wzrokowego, pewna, że policzki jej płonęły po oskarżeniach Toussainta. Dotarła do stanowiska pielęgniarek i zobaczyła kolejkę do badania. Nie tak źle jak na walentynki – ktokolwiek wymyślił święto obowiązkowych randek w środku lutego, nie spędził nigdy zimy w górach środkowej Pensylwanii. Na szczęście pogoda była dzisiaj dobra, żadnego śniegu w prognozie na najbliższy dzień lub dwa. Zerknęła na zegarek: siedem po ósmej.

– Nancy, biorę pięć minut przerwy.

– Pozdrów ode mnie Emily – odparła oddziałowa. Ekipa oddziału ratunkowego zawsze starała się zwalniać Leah na jej wieczorną rozmowę z Emily – jej własną receptę na przetrwanie dwunastogodzinnego dyżuru. – Co Ian przygotował dla ciebie na walentynki?

– Nie mam pojęcia. Powiedział, że to będzie niespodzianka.

Nancy i Jamil, recepcjonistka oddziałowa, wymieniły spojrzenia.

– Wymiana oleju. Jak w zeszłym roku.

– Mam nadzieję – powiedziała Leah. – Nie cierpię tego robić, zwłaszcza zimą.

Ruszyła w stronę tylnych drzwi oddziału i użyła identyfikatora, by dostać się do pokoju, który dzieliła z trzema innymi lekarzami. Szybko wybrała numer Iana.

– Nadal nie śpi?

– To ja, mamusiu! – Emily krzyknęła tak głośno, że Leah musiała odsunąć słuchawkę od ucha. – Nabrałam cię. Tatuś pozwolił mi odebrać.

– Nabrałaś mnie. Jak ci minął dzień?

– Dostałam walentynki od każdego z klasy. A do tego specjalną od tatusia. I zrobiłam jedną dla ciebie. Wisi na lodówce.

– A oto specjalny walentynkowy buziak ode mnie. – Leah cmoknęła głośno do słuchawki. – Złapałaś?

– Tak. Och, tatuś pozwolił mi zrobić nową grę – grające krzesła. Układasz je w wysoką wieżę, ale czasem możesz użyć tylko dwóch nóg albo jednej i musisz właściwie je ułożyć i uważać na te na dole, bo przesuwają się, kiedy Ziemia się obraca, ale jeśli jesteś naprawdę dobra, możesz dojść aż do Księżyca!

– Wiesz, dzisiaj była ładna pogoda, mogłaś pobawić się na dworze, zamiast siedzieć przed komputerem. – Leah zanotowała sobie w pamięci, żeby porozmawiać o tym z Ianem – jego sposób na „zabawę” przeważnie sprowadzał się do uczenia Emily nowych komputerowych umiejętności zamiast robienia tego, co normalne sześciolatki uważają za zabawę. Ta dwójka potrafiła odpłynąć na całe godziny, z głowami pochylonymi nad ekranem, mówiąc w swoim własnym języku – niezrozumiałym dla Leah – tworząc własny wirtualny świat, pozostawiając ją za sobą, zakotwiczoną w rzeczywistości.

– Kiedy wrócisz do domu? – zapytała Emily.

– Będziesz już spała. Jaką piżamkę masz dzisiaj na sobie?

– Fioletową w kropki! Ale o której?

– Kończę pracę o północy. Więc jakoś potem, nie jestem pewna. Dlaczego pytasz?

Leah praktycznie usłyszała jej grymas przez telefon.

– Północ to znaczy jutro. Przegapisz walentynki.

– Coś ci powiem. Bądź grzeczną dziewczynką i idź do łóżeczka po dwóch historyjkach…

– Jedna dla mnie i jedna dla Misia Tulisia?

– Właśnie. A ja wstanę rano i urządzę ci specjalny walentynkowy dzień po śniadaniu, dobrze?

– Tak! Dobrze, masz tatusia. Dobranoc.

Usłyszałam szelest, kiedy podawała telefon Ianowi.

– Dobry dzień? – zapytał.

– W kwestii pacjentów, w porządku. Jednak z Toussaintem znowu jestem na wojennej ścieżce. Chce, żebym ponownie rozważyła pracę dla Centrum Kryzysowego. – Wzięła głęboki oddech, próbując odsunąć myśli o Toussaincie; w żadnym razie nie chciała zniszczyć tych kilku minut czasu dla rodziny rozmową o szefie idiocie.

– To oznaczałoby mniej nocnych zmian – przypomniał jej Ian. Wykładał cyberochronę w college’u i przejął większość opieki nad Emily. Opanował przy tym wiele umiejętności, o których Leah nawet nie mogła marzyć: robienie fryzur Emily, przebieranie jej za księżniczkę czy pieczenie babeczek bez alergenów na szkolne urodziny. Nie było dnia, w którym Leah nie zastanawiałaby się, co takiego zrobiła, żeby na niego zasłużyć – albo na ich piękną, genialną córkę.

– Tak, ale również mniej pieniędzy. – Pomijając kredyt studencki, pieniądze nie stanowiły problemu. Centrum Interwencji Kryzysowej to część izby przyjęć, która zajmowała się ofiarami; przeprowadzają oceny kryminalistyczne – badanie ofiar przemocy seksualnej, specjalistyczne wywiady dla policji – a potem przedstawiają te dowody w sądzie. Na tę chwilę ludzie z izby przyjęć na zmianę nadzorowali w CIK pracę pielęgniarki przepytującej ofiary przemocy seksualnej oraz pracowników socjalnych. Ale Toussaint chciał, żeby jedna osoba zajęła się tym wszystkim jako dyrektor medyczny. Leah była najnowszym pracownikiem izby przyjęć – pracowała w Dobrym Samie dopiero od czterech lat – i miała wszystkie wymagane kwalifikacje, których część ze starszych pracowników nie uzyskała, więc to na nią wywierano presję, żeby przyjęła tę pracę. Nikt nie chciał tej roboty. Nie ratowało się życia w CIK.

– Poczekasz na mnie? – zapytała Iana.

– Oczywiście. Chcę widzieć twoją minę, kiedy zobaczysz moją niespodziankę. – Zawahał się. – A potem musimy porozmawiać.

– Co się stało? Piec znowu się zepsuł? – Ostatni raz już i tak nadszarpnął ich budżet. Leah podniosła wzrok, kiedy Nancy zastukała w drzwi gabinetu. – Muszę iść. Możemy porozmawiać później? Ale nie dzisiaj, musisz jeszcze rozpakować mój prezent dla ciebie – powiedziała uwodzicielskim tonem, zadowolona, że znalazła czas, by zrobić zamówienie w Victoria’s Secret.

– Jasne. Tak – odparł bezbarwnym tonem, jak nieobecny duchem.

– Co się dzieje? Wszystko w porządku? – Milczał przez długi czas. Leah potarła dłonią o udo, delikatna bawełna jej fartucha działała kojąco. Ona i Ian byli razem od ośmiu lat, ale czasami – zwykle bez dobrego powodu – nawiedzała ją nagła fala lęku, sprawiając, że stawała się podenerwowana jak na pierwszej randce. Bała się, że jedno małe potknięcie i straci go na zawsze. – Nic ci nie jest?

– Co? Oczywiście, że nie. To tylko praca. – Jego ton stał się pogodniejszy. – I masz rację. Dzisiejszy wieczór jest dla nas, dla ciebie i dla mnie. Potem poradzimy sobie z resztą świata. Kocham cię.

Rozłączył się. Leah wpatrywała się w telefon, biorąc kilka głębokich oddechów. Nie miała powodów, żeby wątpić w Iana – był dla niej skałą, opoką, dodawał jej otuchy przy niezliczonych głupich, wymyślonych lękach i obawach, które nawiedzały ją od dziecka. Nic nie mog­ła na to poradzić; dzieciństwo spowodowało, że zawsze dochodziła do najgorszych możliwych wniosków.

– Maniaczka kontroli – zrugała samą siebie, wracając na ostry dyżur. Pesymizm czynił z niej lepszego lekarza pierwszej pomocy, nigdy nie przyjmowała niczego za pewnik, ale wiedziała, że to czasami sprawiało, iż nie była najlepszą żoną i matką. Zamiast wyobrażać sobie każdą możliwą katastrofę, do której Ian mógł się odnosić, zmusiła się, by skoncentrować się na uśmiechu, którym ją powita, kiedy wróci do domu.

Reszta nocy minęła szybko, aż wreszcie skończyła badać ostatniego pacjenta, wypełniła dokumenty i przekazała wszystko następnemu dyżurującemu. Było dwadzieścia minut po północy, szła przez oddział w stronę swojego samochodu, kiedy recepcjonistka, trzymając telefon przy uchu, zawołała ją ze swojego miejsca przy kontuarze. Wskazała na bukiet czerwonych róż owiniętych w celofan i zielony papier, które leżały na blacie.

– To przyszło dla ciebie.

– Od Iana? – Ian nigdy nie wysyłał jej kwiatów na walentynki.

– Przepraszam, nie widziałam. Ktoś je tu po prostu zostawił, nie jestem pewna kiedy.

Leah przeszukała kwiaty, aż znalazła karteczkę. Na kopercie było nadrukowane jej imię. Karteczka w środku również zawierała nadruk: W domu czeka na ciebie niespodzianka.

Żadnego podpisu, ale jeśli Ian zamówiłby to w szpitalnym sklepie z podarunkami, nie byłoby żadnego. Zaciągnęła się delikatną wonią kwiatów. Musiał usłyszeć jej frustrację podczas wcześniejszej rozmowy i zamówił kwiaty, żeby wywołać jej uśmiech.

Skierowała się do podziemnego garażu, nagle poczuła się wykończona, chciała tylko znaleźć się w ramionach Iana. Jej subaru forester był zaparkowany na zarezerwowanym miejscu, ale nie tak, jak go zostawiła, tyłem, tylko przodem. Był też wyczyszczony na błysk, bez zimowych śladów soli.

Leah uśmiechnęła się szeroko. Zdecydowanie Ian tu był. I dał jej dokładnie to, czego chciała. Wsiadła do SUV-a i położyła kwiaty na siedzeniu pasażera, gdzie czekał już na nią rachunek od mechanika. Olej wymieniony, koła wyważone, wszystkie zaległe roboty konserwacyjne wykonane, załatwiony przegląd oraz mycie. Odchyliła się na oparcie i zaciągnęła zapachem prawie nowego samochodu. Najlepszy możliwy prezent walentynkowy.

Ian zawsze wiedział, jak wywołać uśmiech na jej twarzy. Dobry nastrój nie opuszczał jej przez całą drogę z Dobrego Sama do ich miejskiego domu w przerobionym wiktoriańskim stylu przy Jefferson Street. Wjechała na wąski podjazd, wyłożony zabytkową kostką, która za nic nie dawała się przykryć nowoczesnym materiałem. Chodnik prowadzący ze starej powozowni, która obecnie służyła im za garaż, został świeżo odśnieżony i posypany solą.

Leah nuciła pod nosem, niosąc róże przez maleńki ogród z pozostałościami śniegu, który spadł w ostatnich dniach. Światło księżyca przesączało się przez chmury, dając uśpionym kwiatom niebieskawą poświatę, kiedy cienie tańczyły, odbijając się od śniegu.

Wspięła się na schodki do tylnego wejścia, otrzepała buty, żeby pozbyć się soli, która mogła na nich pozostać, i wyciągnęła rękę, by włożyć klucz w zamek drzwi kuchennych. Nie były zamknięte na klucz. Co więcej, pozostawały lekko uchylone, jakby ktoś chciał je zamknąć, ale nie popchnął wystarczająco mocno, żeby zamek załapał. Może Ian wynosił śmieci?

Niespodziewany dreszcz przebiegł jej ciało, zimowy sztylet przebił się przez wełnianą kurtkę. Otworzyła drzwi. Światła w kuchni były wyłączone – również niezwykłe zjawisko. Ian zawsze zostawiał dla niej światło. Nacisnęła włącznik.

I wtedy zobaczyła krew.

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

Leah przebiegła wzrokiem niewielką staromodną kuchnię.

– Ian?

Na blacie kuchennym znajdowała się maleńka smuga krwi. Jedno z krzeseł leżało na podłodze pod stołem z metalowymi nogami i blatem z czerwonej płyty winylowej. Kropelki krwi odbijały się czerwienią od stosu serwetek latających w przeciągu wywołanym przez wciąż otwarte drzwi. Obok kuchenki leżał przewrócony stojak na noże, które błyszczały w świetle lampy fluorescencyjnej, ponieważ częściowo się wysunęły. Żadnego nie brakowało.

Czy Ian się zaciął? Ale w takim razie dlaczego odłożył nóż? Dlaczego nie wziął apteczki, którą trzymała w szafce obok zlewu? Myśli przelatywały przez głowę Leah, a ona odsuwała te, których nie chciała do siebie dopuścić. Zrobiła krok do przodu, ale pozostawiła drzwi otwarte na nocny chłód, praktycznie nie czuła twarzy ani stóp. Nie powinna marnować ciepła – rachunek za prąd zwali z nóg. Powinna zamknąć drzwi… Dlaczego tego nie zrobiła?

– Ian?! – zawołała, tym razem głośniej. Dotknęła drzwi za sobą, jakby chciała je zamknąć, i zamarła z jedną dłonią na klamce, w drugiej wciąż trzymając róże, poziom adrenaliny w jej organizmie rósł, wszystko jej mówiło, żeby wyszła. Zmusiła się do odsunięcia prymitywnych emocji, skupiając się na tym, co wydarzyło się tutaj. Emily? Czy to właśnie ona została ranna? Nie. Ian zadzwoniłby do Leah albo przywiózł Em na ostry dyżur. Więc… gdzie on był? Czy z Emily wszystko w porządku?

Wtedy zauważyła więcej smug krwi na powierzchni lodówki. Nie przypominały za bardzo odcisków palców Emily, kiedy ta robiła pracę plastyczną do szkoły na walentynki. Leah zamarła, wsłuchując się w dom. Tonął w ciszy. A jednak można było wyczuć jakieś zakłócenie, słabą wibrację, zbyt długo wstrzymywany oddech przed westchnieniem. Kiedy nabrała powietrza, jej nozdrza wypełnił swąd czegoś bardziej prymitywnego niż krew. Strach. Nawet coś więcej. Przerażenie.

Dlaczego nie zamknęłaś drzwi, Leah? Wewnątrz domu przebywała chwilę i walczyła z potrzebą wybiegnięcia. Ucieczki. Właśnie dlatego zostawiła otwarte drzwi.

– Ian! – krzyknęła, czując ucisk w krtani. Żadnej odpowiedzi. Zrobiła kolejny krok w głąb kuchni, wyciągając z kieszeni telefon.

Musiała się zmusić, żeby zajrzeć do jadalni. Pusta. I ciemna. Nie było nawet poświaty ze schodów. Nigdy w nocy nie wyłączali tego światła – na wypadek gdyby Emily musiała wstać do toalety.

Ręce jej drżały, gdy włączała światło w jadalni.

Krew znaczyła ściany aż po sam sufit. Kryształki żyrandola odbijały szkarłat na kremowych ścianach, krwistoczerwone światełka tańczyły na obrusie. Jedno z krzeseł było roztrzaskane, nogi leżały między kryształową wazą a świecznikami.

Emily. Musiała dostać się do Emily.

– Dziewięćset jedenaście, co się stało?

Leah spojrzała na telefon, nie pamiętała nawet, że wybrała numer. Było tak, jakby jej mózg podzielił się na dwie części: jedna odbierała wszystkie szczegóły wokół niej, świadomość była zaburzona przez szok i zdumienie; druga podążała za dobrze wytrenowanymi instynktami, przejmując kontrolę.

– Myślę, że ktoś włamał się do mojego domu – powiedziała operatorce, gdy już podała adres i nazwisko, w razie gdyby przerwano połączenie. – Wróciłam do domu i tylne drzwi były otwarte. W kuchni jest krew, a mój mąż nie odpowiada. Nie mogę go znaleźć. – Gardło zacisnęło się jej ze strachu. Zmusiła się do oddechu. Skup się, Leah. – Są ślady walki.

– Proszę pani. – Głos operatorki przebił się przez panikę. – Proszę opuścić dom. Teraz. Pomoc jest już w drodze.

– Nie mogę – szepnęła. Nawet kiedy mówiła, szła powoli w kierunku schodów prowadzących na piętro, do ich sypialni… i Emily. Chciała zawołać jej imię, ale powietrze nie mogło przedrzeć się przez gulę, którą miała w gardle. – Moja córka. Muszę znaleźć…

– Nie. Proszę pani. Leah. Posłuchaj mnie. Musisz opuścić dom. Zaczekaj na policję. Będą tam za kilka minut.

Leah kroczyła po schodach, nie dbając o to, ile robi hałasu ani kogo obudzi, modliła się, żeby obudzić kogokolwiek, żeby to wszystko okazało się pomyłką, snem albo jakimś chorym żartem. Czeka na ciebie niespodzianka, głosił napis na bileciku. Zerknęła w dół, na bukiet w wolnej ręce. Upuściła go, z odrętwieniem patrząc, jak kwiaty turlają się po schodach, krwistoczerwone płatki znaczyły stopnie.

– Wyjdź z domu, Leah – nakazała operatorka.

– Nie mogę. – Było to zarówno błaganie o pomoc, jak i stwierdzenie faktu.

Przycisnęła telefon do ucha, chwyciła balustradę i obróciła się w stronę korytarza. Drzwi były otwarte. Żadnego światła poza upiorną poświatą telefonu. Powietrze cuchnęło krwią.

Włączyła światło w korytarzu. Nastąpiła na coś, co przyciągnęło jej uwagę. Ciemna lepka krew utworzyła niewielką kałużę. Więcej smug i kropli znaczyło drewnianą podłogę korytarza, która nagle wydała się jakaś inna, rozciągnięta na nienaturalną długość. Widzenie tunelowe. Wpływ adrenaliny, wraz z hukiem, który wypełniał jej mózg. Jednak znajomość przyczyny nie pomogła jej falującej piersi i trzęsącym się dłoniom. Podniosła wzrok. Rozmazane ślady dłoni, jeden tak blisko, że widziała starą bliznę w kształcie półksiężyca u podstawy prawego kciuka Iana. Zakrztusiła się, powstrzymując krzyk.

– Leah? – odezwała się operatorka. – Zostań ze mną. Wyszłaś z domu?

Leah ledwo rejestrowała bezcielesny głos dobiegający z telefonu. Gładź na ścianach korytarza była popękana w kilku miejscach – zbyt dużych jak na cios pięścią, może uderzyła czyjaś głowa? Z niektórych wgnieceń wystawało stare okablowanie albo kawałki izolacji. Jak lunatyk w transie, podążała za śladami zniszczeń. Emily. Musiała dostać się do Emily.

Miała wrażenie, że wszystko rozgrywa się w zwolnionym tempie, a zarazem była świadoma, że porusza się za szybko, by dobrze ocenić zagrożenie, które mogło pojawić się za nią. Każda komórka jej ciała krzyczała, żeby szła szybciej, szybciej. Czy intruz nadal tu był? Czy czekał na nią w pokoju Emily? Czy znajdował się tuż za nią gotowy, żeby zaatakować? Gdzie był Ian? Emily… proszę, Boże… Emily.

Ślady krwi prowadziły do drzwi pokoju Emily na samym końcu korytarza. Tak dużo krwi. Drzwi były uchylone, lampka Emily z Wesołym Hipciem oświetlała różowy dywanik jasnymi czerwonymi i żółtymi gwiazdkami.

– Leah – powiedziała operatorka. – Już prawie tam są. Gdzie jesteś? Muszę wiedzieć, gdzie jesteś, żeby poinformować funkcjonariuszy.

Leah nie odpowiedziała, skupiła całą uwagę na dywaniku w kolorze gumy balonowej i ciemnoczerwonych plamach na jego powierzchni. Otworzyła drzwi szeroko, trzymając jedną rękę na klamce, drugą uchwyciła kilka świecących gwiazdek i sapnęła. Na łóżku Emily leżał stos jej pluszowych zabawek, pościel była w nieładzie. Pusto. Ani śladu Emily.

Ale nie to sprawiło, że zatoczyła się do tyłu, uderzając w futrynę. Zamrugała, jakby prosty refleks mógł wymazać to, na co patrzyła, i zresetować rzeczywistość.

Ian siedział na podłodze oparty o łóżko Emily. Miał na sobie piżamę w Ciekawskiego George’a, którą córka dała mu na gwiazdkę, jasnożółta flanela poznaczona była plamami krwi. Głowa spoczywała na jednym ramieniu, wykręcona pod nienaturalnym kątem, twarz miał posiniaczoną i opuchniętą, wyglądała jak groteskowa maska. Jedną dłoń przyciskał do brzucha, jego obrączka mieniła się w świetle lampki nocnej.

Leah opadła na kolana i podczołgała się do niego. Puls, czy miał puls? Ale wiedziała, zanim jeszcze go dotknęła, że będzie zimny i martwy.

– Emily! – Jej głos odbijał się od ścian i wracał jako głuche dudnienie, ledwo przebijające się przez łomotanie serca. Odwróciła się. Poza okaleczonym ciałem Iana nie było tam żadnych oznak walki. Biblioteczka Emily, jej skrzynia na zabawki, komoda, wszystko wyglądało na nietknięte, drwiąc z Leah.

Potem usłyszała delikatny dźwięk, jak szelest zwierzątka ukrywającego się przed drapieżnikiem, dobiegający spod łóżka. Leah położyła się płasko na podłodze, ignorując krew, której musiała dotknąć, skierowała telefon w stronę ciemności. Emily zwinęła się w kłębek, starając się być jak najmniejszym celem, ukryła się w najdalszym rogu. Poza zasięgiem Leah.

– Jestem tutaj – szepnęła Leah. – Emily, spójrz na mnie. Wszystko w porządku.

Emily mocno zaciskała powieki, dłonie zwinęła w piąstki, które przykładała do ust. Nie poruszała się.

– Emily – spróbowała ponownie. – To mamusia. – Leah usłyszała odległy dźwięk syren. Zignorowała je. W tej chwili córka jej potrzebowała i znajdowała się za daleko.

Zrobiła to, co uczyniłaby każda matka. Popełzła przez krew martwego męża do swojej córki.

Przestrzeń pod łóżkiem Emily była tak zabałaganiona, że Leah ledwo mogła się ruszyć. Nie pomagał fakt, że musiała łapczywie chwytać powietrze, pierś zacisnęła się, a każdy oddech był jak tykająca bomba gotowa do eksplozji.

Emily nie wyciągnęła do niej rączek, nie odpowiedziała w żaden sposób, kiedy złapała ją za kostkę. Spróbowała raz jeszcze, wyciągając się mocniej, aż udało jej się chwycić łokieć Emily. Dziewczynka nadal miała zamknięte oczy, rączki przyciskała do twarzy, całe jej ciało drżało od cichych, zduszonych, ledwo słyszalnych szlochów.

– Jestem tutaj, maleńka – powiedziała łagodnie Leah. Odór krwi mieszał się z niewielką ilością powietrza, które znajdowało się w tej przestrzeni. Walczyła, by kontrolować oddech, zapomnieć o ciele leżącym obok nich i skupić się na córce. – Skrzywdził cię? Jakiś zły człowiek? – Boże, jeśli to zrobił, jeśli zwierzę, które zrobiło to Ianowi, dotknęło choćby jednego włoska na głowie jej małej dziewczynki – furia przyćmiła cały lęk. Podczołgała się na brzuchu kilka centymetrów bliżej Emily, odsuwając na bok pudełka po butach, porzucone zabawki, książki i trampki.

W świetle obejrzała skuloną Emily. Żadnej krwi. Żadnych oczywistych urazów. W końcu udało jej się wcisnąć pod łóżko na tyle głęboko, że zdołała objąć córkę. Leah leżała skurczona i wykrzywiona, głowę miała wciśniętą w szczebelki łóżka, jedno ramię unosiło materac, a nogi leżały szeroko rozłożone.

– Leah. – Operatorka numeru alarmowego jeszcze się nie poddała. – Policjanci już tam są. Wejdą od tyłu domu. Zostań tam, gdzie jesteś. Upewnij się, że nie masz niczego w dłoniach i że będą mogli je dobrze widzieć. Odłóż telefon, nic się nie stanie, nadal tutaj będę, aż upewnię się, że jesteś z nimi.

Fala histerycznego śmiechu napłynęła do gardła Leah, ale ją powstrzymała.

– Nie mogę im pokazać rąk – powiedziała anonimowemu operatorowi. – Jestem pod łóżkiem córki. Ona też tu jest. Nie zostawię jej.

– Który pokój? – Dźwięk klawiszy komputera przebił się przez głos kobiety.

– Na końcu korytarza. Tam gdzie Ian… – Leah przełknęła ślinę i ściszyła głos. Emily wiedziała o Ianie więcej niż Leah, ale nie mogła wypowiedzieć tych słów i ryzykować, że przebiją się przez obronny kokon zaprzeczenia Emily. – Tam gdzie jest mój mąż. Leży na podłodze.

– Zabezpieczają dom. Prawdopodobnie usłyszysz, jak sprawdzają wszystkie pokoje. Jesteś już bezpieczna. Możesz wyjść. Ty i twoja córka. Po prostu pokaż im ręce, zostaw telefon.

Leah ledwo słyszała operatorkę przez hałas, jaki robili dwaj mężczyźni krzyczący na dole i wbiegający na piętro. Te dźwięki nie sprawiły, że poczuła się bezpiecznie – w zasadzie były przerażające. Pewnie by pomogło, gdyby ukrywała się przed złodziejem.

– Nie zostawię Emily.

– Dobrze, zaczekaj. Powiem im, gdzie jesteś. Czy twoja córka jest ranna?

– Jest w szoku. Ale nie widzę żadnych zewnętrznych obrażeń.

Kroki zadudniły na schodach, a potem otworzyły się drzwi. W końcu usłyszała pstryknięcie światła w pokoju Emily. Mężczyzna wydał z siebie gardłowy odgłos i zaklął, wszedł do środka tylko na tyle daleko, żeby zajrzeć za drzwi i do szafy Emily.

Leah sapnęła, widząc to, co ujawniło światło. Na szczęście Emily wciąż miała zamknięte oczy.

W plecach Iana widniały głębokie bruzdy, uwidaczniające mięśnie, głębokie aż do kości. Jak, u diabła, znalazł w sobie siłę, by dalej walczyć? Dla Emily. Oczywiście. Leah zamrugała, żeby odgonić łzy, i mocniej ścisnęła córkę.

– Proszę pani. – Para czarnych wojskowych butów przesunęła się przy końcu łóżka, z dala od Iana. – Nie ma żadnego śladu intruzów. Może pani już wyjść.

Ciało Leah było wykręcone tak mocno, że nie czuła nóg, a ręce zablokowały się w tej pozycji, kurczowo zaciśnięte na Emily.

– Nie mogę zostawić córki. Jest w szoku, nie chce nawet otworzyć oczu.

– To w sumie nie tak źle – mruknął i odsunął się, omijając kałużę krwi. Leah usłyszała przyciszoną rozmowę, ale zdołała wyłapać tylko fragmenty.

– Nie mogę ich zostawić…

– Ekipa na miejsce zbrodni… Dowody…

– Nie mogę nic ruszać. Zatrzemy ślady, a detektywom zostaną tylko resztki.

– Czekamy na sierżanta? To zajmie tylko kilka minut.

Pojawiły się dwie pary butów.

– Ee, proszę pani? Musimy zabezpieczyć miejsce zbrodni…

– Chodzi mu o to, że nie możemy pani wyciągnąć, nie przez…

– Wiem, co to znaczy – warknęła Leah. Podniosła ramię, unosząc lekko szczebelki łóżka. – Możecie podnieść materac? Odsunąć go na tyle, żebym mogła przesunąć szczeble i wyciągnąć córkę?

Nastąpiła chwila ciszy, kiedy rozważali tę kwestię.

– Tak, to powinno zadziałać. Może pani zaczekać sekundę, żebyśmy udokumentowali miejsce zbrodni?

– Nadal uważam, że powinniśmy zaczekać na wsparcie – stwierdził drugi mężczyzna.

Drżenie Emily przybrało na sile. Była zimna i lepka od potu.

– Kiedy tylko będziecie gotowi! – zawołała Leah. – Macie może jakieś sterylne prześcieradło, żeby zakryć… – Przerwała, nie mogąc dokończyć myśli. W żadnej wyobrażalnej rzeczywistości Leah nie potrafiła uznać słów „ciało Iana” za element swojego słownika. Nie. Niemożliwe. Jego krew przesiąkała przez jej strój medyczny, wciąż miała przed oczami głowę Iana tak nienaturalnie spoczywającą na ramionach, jednak jakaś część jej mózgu odmawiała zaakceptowania tego, co wszystkie zmysły uznały za prawdziwe. Ian był martwy. Pobity. Skatowany. Zaszlachtowany.

Tak właśnie wyglądała jej obecna egzystencja, prawa fizyki, które już na zawsze będą rządzić jej wszechświatem.

Ian. Martwy.

Ale jej umysł wciąż się buntował. To nie mogło się dziać. Nie jemu, nie im. Dlaczego ktoś miałby chcieć skrzywdzić Iana? Dlaczego?

Rytmiczny, wilgotny dźwięk wypełnił ciasną przestrzeń. Emily. Jeszcze mocniej kołysała ciałem, uderzała głową o ramę łóżka i ssała kciuk. Emily nigdy nie ssała kciuka, nawet jako niemowlę.

– Skarbie, przestań. Proszę. Jestem tutaj. Mamusia jest z tobą.

Chwyciła mocniej córkę, próbując przyciągnąć ją bliżej, odsunąć od rogu i ramy z metalowymi śrubami. Emily chrząknęła jak zwierzątko i zaczęła się opierać, odsuwała się i wciskała w narożnik, zwijając się w jeszcze ciaśniejszy kłębek. Leah jakimś cudem zdołała wykrzywić swoje ciało tak, by podążyć za nią. Cokolwiek, byle tylko nie stracić tego wątłego połączenia z Emily. Wepchnęła się głębiej, aż wreszcie mogła mocniej objąć córkę. Zakołysała się razem z dziewczynką, ich głowy poruszały się synchronicznie, obie miały policzki mokre od łez.

– Wszystko w porządku, skarbie. Wszystko będzie dobrze – uspokajała ją Leah.

Pierwszy raz w życiu okłamała swoją córkę.

Jednak z pewnością nie ostatni.

 

ROZDZIAŁ 3

 

 

 

 

 

Detektyw sierżant Luka Jericho umyślnie zaparkował swojego służbowego taurusa na końcu Jefferson Street, daleko za pozostałymi samochodami rozświetlającymi miejsce zbrodni. Mimo zimna i późnej pory wokół zebrał się tłum gapiów w piżamach i kurtkach i wpatrywał się w zupełnie zwyczajny dom, stojący w połowie ulicy pełnej takich zupełnie zwyczajnych budynków, na jednym z zupełnie zwyczajnych osiedli Cambria City.

Luka pomaszerował w górę, krok miał pewny, a oddech powolny, prawie hipnotyzujący, jak biegacz przygotowujący się do maratonu. Dla niego to była najlepsza metafora śledztwa w sprawie zabójstwa, ale nie tylko ze względu na długość trwania całego przedsięwzięcia. Chodziło też o szaleńczy chaos, podekscytowany tłum prący do przodu, jakby ludzie usłyszeli wystrzał startowy. Podczas dekady pracy nad brutalnymi przestępstwami nauczył się zwalniać tempo, ignorować potrzebę pędzenia, a zamiast tego dać sobie czas, by popatrzeć i posłuchać. To była jego ostatnia szansa, by obejrzeć miejsce zbrodni tak bardzo zbliżone do stanu sprzed przestępstwa, jak to możliwe.

Kiedy szedł, jego wzrok przesuwał się po domach i ludziach, którzy tu mieszkali, ręce trzymał głęboko w kieszeniach płaszcza, żeby nie zdrętwiały, bo będzie ich potrzebował, żeby sporządzać notatki. Zrobiony z granatowej wełny płaszcz był skrojony w starym angielskim stylu wojskowym, dodawał mu autorytetu, ale wciąż pozwalał wtopić się w ciemność i stać się niewidzialnym, kiedy zechciał. Dwa przeciwstawne, a jednak bardzo cenne atrybuty detektywa zajmującego się sprawami zabójstw: władcza prezencja i umiejętność wtopienia się w tło.

Obserwując twarze przyciśnięte do oszronionych okien i ludzi przewieszonych przez poręcze, Luka był pewien, że przed dzisiejszym wieczorem telefony z tej okolicy dotyczyły głównie narzekania na niewłaściwe parkowanie. To było staromodne osiedle klasy średniej z dwoma kościołami u stóp wzgórza i szkołą podstawową na szczycie. Dojrzałe klony i platany, na tyle stare, że ich korzenie przebijały się przez chodnik, górowały nad domami w stylu Tudorów i wiktoriańskim, które czasy swej świetności miały już za sobą, zupełnie jak to miasto.

Podczas jazdy z farmy dziadków, gdy przekraczał mostem rzekę, otrzymał zgłoszenie od funkcjonariusza dyżurnego. Luka miał nadzieję, że dotrze tam, zanim jakiś oficer zanieczyści miejsce zbrodni i wygada się przed mediami. Przy odrobinie szczęścia zobaczy to, co musi, i zwieje stamtąd, zanim będzie musiał radzić sobie z takim gościem. Miał już przedsmak roboty administracyjnej po tym, jak został sierżantem, więc z całych sił starał się wrócić do dochodzeniowej sekcji wydziału. Luka nie był z tych, którzy lubili pracę za biurkiem, wolał przebywać na ulicach, obserwować ludzi i miejsca, odkrywać, jak oddziałują na siebie, tworząc własne, wyjątkowe historie.

Kiedy pracował przy podpaleniach, rozwiązał równie wiele spraw dzięki przyglądaniu się gapiom, jak dzięki innym sposobom śledztwa. Jednak dzisiaj nikt nie wydawał się przesadnie zainteresowany tragedią, która wydarzyła się za oświetlonymi teraz oknami domu Wrightów. Nikt nie wydawał się nie na miejscu. Nikt nie wychodził przed szereg, rzekomo proponując pomoc. Nikt też się nie czaił, nie próbował unikać przyciągania uwagi, mimo że nie mógł oderwać wzroku od obiektu swojej obsesji.

Starsze pary kurczowo trzymały się siebie nawzajem, zmartwione miny wykrzywiały ich oblicza, gdy obserwowali wszystko zza grubych szkieł. Młodsze pary, których obawę podsycała ciekawość, wchodziły na wyższe stopnie, żeby mieć lepszy widok. Grupa samotnych mężczyzn tłoczyła się przy policyjnych barierkach, poświata z ich e-papierosów i telefonów rozświetlała mrok nocy. Zważywszy na ilość rusztowań, żółtych tablic pozwoleń na budowę i samochodów dostawczych ustawionych wzdłuż domów, podejrzewał, że lustrując okoliczne domy, wypatrywali potencjalnych klientów. Jednak i tak musiał wysłuchać każdego z nich, więc ucieszył się, widząc kobietę prawie tak wysoką jak on, lawirującą w tłumie i robiącą notatki. Naomi Harper, najmłodszy członek ich zespołu.

Przedostał się przez tłum, zadowolony w duchu z zasłyszanych strzępów rozmów, potwierdzających jego przypuszczenia co do mężczyzn stojących razem – bardziej obchodziło ich, jak brutalne morderstwo wpłynie na wartość domów w okolicy, niż zabity mężczyzna.

Co mówili na temat Iana Wrighta? Zbyt zajęty, żeby spotykać się z sąsiadami? A może Ian powiedział kilka słów robotnikom, narzekając na hałas albo pozajmowane miejsca parkingowe, to najczęstsze bolączki właścicieli domów w tak dobrze utrzymanej okolicy jak ta. Luka popuścił cugle wyobraźni, wiedząc, że gdy tylko jego obecność stanie się oficjalna, będzie musiał zabrać się do odkopywania faktów z życia Iana Wrighta – dobrych i złych. Detektywi od zabójstw nie mogli sobie pozwolić na przywilej niewyrażania się źle o zmarłych.

Harper skończyła przepytywanie tłumu, kiedy Luka podszedł do barierek odgradzających dom. Jako najnowszy członek zespołu, Harper przynosiła kawę i odbierała nocne wezwania. Miała dwadzieścia osiem lat, ale ze swoimi długimi warkoczami wepchniętymi pod marynarską czapkę wydawała się młodsza. To było jej pierwsze śledztwo w sprawie zabójstwa i Luka widział błysk w jej oku i rumieniec na policzkach.

Czekała na niego przy barierce, niecierpliwie stukając długopisem o udo, nie zdołała ukryć ekscytacji wypisanej na twarzy, służyła od sześciu lat i zdobyła licencjat z prawa karnego. Kiedy Luka spotkał ją pierwszego dnia w zespole i wdrażał do pracy, napomknęła o szkole prawniczej, ale była podenerwowana i mówiła o różnych rzeczach, do których nie przywiązywał wagi.

– Cześć, szefie – powiedziała tonem nieco wyższym niż zwykle. – Mamy niezłą sprawę. Włamanie.

Luka ukrył uśmiech – nie był aż tak stary, żeby nie pamiętać tamtych czasów. W zasadzie był nieco młodszy od Harper, kiedy zaczynał w oddziale do spraw poważnych przestępstw, zanim jeszcze ten został po prostu wydziałem zabójstw, a teraz, po kolejnym skandalu administracyjnym i zawirowaniach w departamencie, wskrzeszono go jako jednostkę do spraw brutalnych przestępstw. W tamtych czasach bardzo przypominał Harper – chętny do nauki, nie mógł się doczekać, kiedy przyda się do czegoś, zawsze miał nadzieję, że to właśnie on znajdzie poszlakę kluczową dla śledztwa.

Przeszedł pod taśmą oddzielającą miejsce zbrodni, jego płaszcz powiewał za nim, kiedy parł do przodu. Gdy się wyprostował, wyjął dłonie z kieszeni i rozprostował palce. Czas wziąć się do roboty.

– Włamanie? Dlaczego tak sądzisz?

Zrobiła oburzoną minę, wyraźnie zawiedziona jego oczywistym brakiem umiejętności obserwacji.

– Sprawca wszedł przez tylne drzwi, właśnie dlatego tutaj stoimy – odpowiedziała, jakby próbowała go zapewnić, że ma wszystko pod kontrolą, mimo że nie widział jeszcze pełnego obrazu. – Właściciel domu walczył. Zaczęło się w kuchni, a skończyło w pokoju dziecka.

Razem weszli na ganek. Luka wpisał się na listę patrolowego i przeczesał ją wzrokiem, sprawdzając, kto do tej pory wchodził i wychodził. Ekipa z sądówki dotarła tam zaledwie sześć minut wcześniej. A to oznaczało, że miejsce zbrodni wokół ciała zostało zabezpieczone. Idealne wyczucie czasu. Kryminalistycy byli świetni w zbieraniu dowodów i zabezpieczaniu śladów, ale okropni w udzielaniu odpowiedzi tak wcześnie. Jednak w zależności od tego, którego śledczego wysłało biuro koronera, mogą przekazać Luce jakieś przydatne założenia, z którymi będzie mógł pracować. W takich sprawach wszystko mogło być pomocne.

Zerknął na sąsiednie domy.

– Myślisz, że to przypadkowy wybór?

– Jasne. Czemu nie?

– Po pierwsze, większość włamań nie jest przypadkowa. – Pochylił się, by nałożyć foliowe ochraniacze na buty. Kiedy Harper poszła za jego przykładem, zauważył, że jej dobór stroju na nocne wezwanie był mniej modny, a bardziej praktyczny: ciężkie czarne timberlandy, dżinsy i ciemnozielona kurtka z obszernymi kieszeniami. Kontynuował swój wywód: – Domy do włamań zwykle dobierane są tak, żeby zwrócił się koszt włożony w skok. – Machnął ręką w stronę ulicy.

Harper odwróciła się i spojrzała ponad tłumem. Chwilę jej to zajęło, ale przytaknęła.

– Środek ulicy, sąsiedzi w zasięgu krzyku, trudniej uciec niż z domu bliżej skrzyżowania.

– Właśnie. – Posiadłość Wrightów była zwykłym, skromnym domkiem miejskim w odróżnieniu od innych, większych domów, w których teoretycznie znajdowało się więcej wartościowych przedmiotów. A zważywszy na liczbę starszych sąsiadów, po co wybierać dom młodej, zdrowej i sprawnej pary, zwłaszcza gdy wiadomo, że przynajmniej jedna dorosła osoba jest w środku? – Nawet okrutni włamywacze, lubiący zastrzyk adrenaliny, u których korzyść finansowa ma drugorzędne znaczenie, szukają słabszych, bardziej przerażonych ofiar, które nie będą walczyć. Oni pragną dominacji i zniewolenia.

Ian Wright nie pasował do tego opisu. To mężczyzna, który nie omieszkałby walczyć, desperacko pragnąc ratować córkę. Luka nie miał pojęcia, dlaczego Ian stał się celem, ale jakaś część jego już szanowała i podziwiała tego mężczyznę. Poczuł ukłucie w piersi, jego rodzice zginęli, próbując uratować swoją małą córeczkę. Szkoda, że umarli bez sensu.

Kiedy przekroczyli próg domu Wrightów, poczuł i zaakceptował brzemię, które pojawia się z każdą kolejną sprawą. Ian Wright, fakty z jego życia i odpowiedź na pytanie, dlaczego zginął – to właśnie teraz będzie go zajmować.

– Opowiedz mi o ofierze – powiedział do Harper, naciągając rękawiczki.

Bez zaglądanie w notatki natychmiast zaczęła mówić.

– Doktor Ian Wright, czterdzieści jeden lat…

– Lekarz? – przerwał jej. Funkcjonariusz dyżurny nie wspomniał o tym, kiedy przekazywał Luce te kilka informacji, które mieli o ofierze i sposobie, w jaki zginęła. Zamiast tego większość czasu spędził na tłumaczeniu działań patrolu, który odpowiedział na zgłoszenie z numeru alarmowego i wysłał dwóch głównych świadków, żonę i córkę, do Dobrego Samarytanina, jeszcze przed przybyciem któregokolwiek z detektywów.

– Nie, to jego żona. Pracuje na ostrym dyżurze w Dobrym Samie. Mąż jest – był – doktorem nauk – odparła Harper. – Profesorem wykładającym cyberbezpieczeństwo w Cambria College.

Już od drzwi Luka zobaczył jadalnię po lewej stronie i ekipę techników pracujących w kuchni. Naprzeciwko jadalni znajdowały się schody prowadzące na piętro. Luka odwrócił się, by obejrzeć pokój dzienny. Salon – lub bawialnia, jak nazwałaby go jego babcia – z wielkimi oknami i zdobnym kominkiem. Jednak w odróżnieniu od pokoju u babci, do którego dzieci nie miały wstępu i który pozostawiano tylko dla „gości”, po tym pokoju widać było, że ktoś w tym domu mieszka. Nie było w nim bałaganu, ale zabawki i książki dla dzieci radośnie mieszały się z poduszkami i jedwabną narzutą. Salon wydawał się nienaruszony, ale w jadalni i na schodach widniały ślady walki, tym więcej, im dalej się przechodziło.

– Wright był członkiem CERT – zespołu reagującego na naruszenie bezpieczeństwa w sieci – i prowadził konsultacje dla rządu – powiedziała Harper.

– Dla kogo?

– Dla kogo? Pytasz, dla jakiego rządu pracował? Dla naszego rządu.

– Dla której agencji rządowej? – Luka w końcu wystąpił do przodu, nadal oceniając historię, jaką przedstawiało wnętrze pokojów. Z ustawionych wkoło zdjęć wywnioskował, że Wrightowie byli szczęśliwą rodziną, kochającą się parą. Podobało mu się to, że zarówno mąż, jak i żona promienieli przy córce. I to, jak dotykali się i odwracali do siebie na każdym zdjęciu, nawet najbardziej niepozornym. Nie da się udawać takich uczuć.

– Och. Dla wszystkich. Przynajmniej z tego, co wyczytałam na stronie CERT. HHS, CIA, NSA, DHS, DOD, DOJ.

– Mądry, utalentowany i z dostępem do tajnych akt.

– To może stanowić motyw.

Wzruszył ramionami, nie chcąc niszczyć jej entuzjazmu, a jednocześnie chciał skłonić ją do uważniejszego analizowania.

– Zbyt wcześnie, żeby to stwierdzić. W tej chwili musimy skupić się na zebraniu tak wielu faktów, jak to możliwe, nawet jeśli będą się wykluczać.

Zmarszczyła brwi.

– Ale jeśli będą sobie zaprzeczać, skąd będziesz wiedzieć, który jest prawdziwy?

– Właśnie. – Zatrzymał się przy schodach i kucnął. Bukiet róż leżał rozsypany na podłodze, płatki wyglądały, jakby zostały rzucone na drewnianą powierzchnię.

Harper wyjaśniła czym prędzej:

– Żona dostała je w pracy od męża i przywiozła do domu. Na karteczce napisano, że w domu czeka na nią niespodzianka.

Luka stęknął i wstał. Oczami wyobraźni widział żonę, spanikowaną z powodu męża i dziecka, która przemierzyła połowę domu, zanim w ogóle zdała sobie sprawę, że trzyma kwiaty w dłoni. Doświadczył z pierwszej ręki takiego rozdzielnego myślenia – szok i zdumienie zniekształcają czas, zaburzając logiczne rozumowanie, gdy adrenalina przejmuje kontrolę. Skupił się na podłodze, jakby wciąż szukał śladów, ale tak naprawdę wykorzystywał chwilę, żeby odgonić z pamięci obraz ciała Cherise.

Po chwili znowu spojrzał na Harper, która niczego nie zauważyła, zbyt zajęta krążeniem wkoło, własnymi obserwacjami i oceną serca domu Wrightów. Wspięli się na schody, podążając śladami ekipy, unikając znaczników i pokrytych proszkiem daktyloskopijnym odcisków palców na balustradzie i ścianach. Kiedy dotarli na górę, Luka usłyszał przesuwanie się kamery i zobaczył jasne światło w pokoju na końcu korytarza. Na drzwiach widniały radosne literki głoszące: Pokój Emily.

– Jak sam widzisz – powiedziała Harper, wskazując ślady znaczące ściany po obu stronach korytarza – Wright walczył.

Bliższe prawdy, pomyślał Luka, było to, że sprawca nie poprzestał na zadaniu ciosu i ucieczce. Zamiast tego był zdeterminowany przeciągnąć cierpienia Iana Wrighta, żeby dostać to, czego chciał.

– Czegoś brakuje?

Harper wzruszyła ramionami.

– Żona powiedziała, że nie zniknęło nic oczywistego. Laptopy, telewizory, portfel ofiary, wszystko wydaje się nietknięte.

Czyli rabunek staje się mniej prawdopodobnym motywem.

Przekleństwa poniosły się korytarzem, a Luka się uśmiechnął. Biuro koronera przysłało jego ulubioną śledczą do tej sprawy. Ruszył do przodu, podążając za głosem. Zacznie od oględzin ciała i otoczenia. Zakończy kompletnym obchodem miejsca, zanim pojedzie do szpitala, gdzie czekali jego świadkowie i ich historie.

– Co, u diabła? – Maggie Chen stała w jednym rogu różowofioletowej sypialni, wrzeszcząc na mundurowego, kiedy spojrzała na jego telefon. – Kim ty, kurwa, jesteś, żeby ruszać moje ciało?

Luka dołączył do niej, chociaż skupiał się na zwłokach. Ian Wright. Ten mężczyzna miał za sobą potworną walkę – rzadko widziało się tak pokiereszowane ciało po morderstwie domowym.

– Luka Jericho – powiedziała Maggie, machając mu przed oczami telefonem tak energicznie, że niewiele brakowało, by kaptur ochronny spadł z jej błękitnych włosów. Była przed trzydziestką, ale z pewnością siebie rozstawiała wszystkich po kątach i przejmowała kontrolę nad całym miejscem. Luka raz widział, jak wrzeszczała na dowódcę zmiany przy okazji strzelaniny gangów. Zwłoki należały do niej i zaciekle broniła ich prawa do sprawiedliwości – to jeden z powodów, dla których ona i Luka dogadywali się tak dobrze. Bratnie dusze pod wieloma względami. – Widziałeś, co ci pajace zrobili z moim miejscem zbrodni? – Stuknęła w ekran i rozpoczęło się nagranie. Dwaj policjanci, nagrywani przez trzeciego, dziwnie odsuwają łóżko od ściany i podnoszą materac, prawie zrzucając z niego wszystko na biednego denata, spoczywającego w milczeniu na podłodze.

– A co niby mieliśmy zrobić? – spierał się mundurowy. – Pozwolić jej i dziecku siedzieć tam przez całą noc?

Luka patrzył, jak makabryczna scena rozgrywa się na jego oczach. Kobieta, przyciskająca do piersi dziecko, wydostała się spod łóżka z pomocą policjantów. Dziecko wydawało się nietknięte, ale było blade i drżało, wyraźnie znajdowało się w szoku. Kobieta miała krew rozsmarowaną na całym stroju medycznym, kurtce i dłoniach.

– Nie – odparł, chociaż Maggie już otwierała usta, żeby zrugać biedaka. – Nie. – Tym razem zwrócił się do niej. Maggie zamknęła usta, zacisnęła wargi, ale odpuściła z krótkim skinieniem głowy. – Postąpiliście słusznie. – Wskazał w stronę drzwi i oddał jednemu z policjantów telefon. – Prześlijcie kopię do akt i przekażcie zeznania Harper. Każdy szczegół.

– Tak jest. – Ulga przepełniała głos mężczyzny, kiedy opuszczał pokój. Teraz pozostali tylko Maggie, Luka i Ian Wright.

Maggie wróciła do fotografowania, skrupulatnie dokumentując miejsce zbrodni, jej ruchy nadal były nerwowe. Ekipa kryminalistyczna już wszystko sfotografowała, ale biuro koronera zawsze chciało mieć własne zdjęcia – niezbity dowód, kiedy sprawa trafiała do sądu. Luka nie wchodził jej w drogę, po prostu obserwował i czekał, udając, że ignoruje jej potok przekleństw.

Kiedy spotkał ją po raz pierwszy, pomyślał, że może cierpi na zespół Tourette’a. Przeklinała nieustannie i bez cienia wstydu. Ale potem spotkali się na miejscu oczywistego samobójstwa – mężczyzny śmiertelnie chorego na raka – a ona, zamiast wrzeszczeć i kląć, przez cały czas śpiewała kołysankę, ta melodia siedziała mu w głowie, nawet kiedy spakowała już ciało i odjechała w strugach deszczu.

Po kilku pierwszych wspólnych sprawach Luka zapytał Maggie o jej wybuchy w miejscach zbrodni. Ku jego zaskoczeniu zaśmiała się.

– Uważasz, że zachowuję się nieprofesjonalnie? Jakaś podenerwowana, zbyt emocjonalna baba, tak?

– Nie, ale…

– W porządku. W zasadzie to jeden z powodów. Kiedy zaczynałam, często byłam jedyną kobietą na miejscu zbrodni, do tego byłam młoda, nikt nie traktował mnie poważnie. Po kilku takich wybuchach nagle faceci robili mi przestrzeń i pozwalali swobodnie pracować. – Puściła do niego oko. – Teraz nikt ze mną nie pogrywa.

– Łapię. Ale powiedziałaś, że to jeden z powodów?

Spoważniała i odczekała chwilę, zanim odpowiedziała.

– Przy tym, co robimy, nie ma szans, żeby uniknąć emocji. Jeśli mogę wyrzucić je z siebie na miejscu, nie zabieram ich do domu i dzięki temu lepiej śpię w nocy. – Wzruszyła ramionami. – W ten sposób sobie z tym radzę. Do tego uważam, że to wyraz szacunku dla zmarłych. Tak wielu z nas umiera samotnie, a potem stajemy się tylko częścią systemu, szprychą w kole, przetworzeni, skatalogowani, zinwentaryzowani. To takie bezosobowe. Nie sądzisz, że wszyscy zasługujemy na coś więcej?

Luka nie mógł się nie zgodzić, więc skinął głową, żałując, że nie znalazł podobnego sposobu na rozładowywanie stresu.

Teraz obserwował, jak Maggie kończy robić zdjęcia. Kucnęła w swoich szpilkach zaledwie kilka centymetrów od ciała i podała Luce aparat. Umieścił go w jej torbie i dołączył do niej. Wydawała się bardziej zmartwiona niż kiedykolwiek wcześniej. Pomyślał o nagraniu, o matce i córce.

– Znasz ją, prawda? Żonę? Jest lekarzem?

Przytaknęła, wbijając wzrok w łóżeczko dziewczynki, pościel w baletnice i sterty pluszowych zabawek.

– To, co zrobiła, żeby dostać się do córki…

– Opowiedz mi o niej. Leah Wright. – Na wczesnym etapie śledztwa każda informacja była ważna.

– Widziałeś ten pokój? – powiedziała zirytowana, że umykało mu to, co ona uznała za oczywiste. – Leah jest dobrym lekarzem. Ma nie tylko umiejętności. Jest dobra. Interesuje się. To są dobrzy ludzie, on jest dobrym człowiekiem, dobrym ojcem.

Gwałtowność w jej głosie zaskoczyła go. Znowu skupił się na ofierze.

– Podjął walkę.

– Nie widziałeś nawet połowy. – Wzięła głęboki oddech, emocje malowały się na jej twarzy. Kiedy już się pozbierała, sięgnęła po dłoń Iana, ujęła ją swoją w rękawiczce, z delikatnością kochanki, i ostrożnie odwróciła, by Luka mógł dojrzeć wnętrze dłoni i przedramię mężczyzny. Cięcia tworzyły przypadkowy wzór, niektóre płytkie, inne na tyle głębokie, że spomiędzy płatów skóry wystawał mięsień. – Rany obronne. Myślę, że Ian robił wszystko, co mógł, żeby utrzymać tego potwora z dala od córki. – Cichy odgłos wydobył się z jej gardła. Taki, który sprawiłby, że człowiek zastanowiłby się dwa razy nad ewentualną zaczepką, gdyby usłyszał go w ciemnej uliczce.

– DNA? – Ian walczył, więc jest szansa. Luka miał nadzieję, że DNA zabójcy pozostało pod paznokciami ofiary albo znalazło się na jej ciele.

– Zobaczymy. Zależy, jak sprytny i dobrze przygotowany był nasz sprawca. Ekipa nie znalazła jeszcze żadnej broni. Wygląda na to, że zabrał ją ze sobą.

– Jak sądzisz, co to było? – zapytał Luka, zmuszając się do bliższego przyjrzenia głębokim ranom z prawej strony szyi Iana, na ręce i ramieniu. Nie dotknął ciała – bał się, że jeśli to zrobi, ta cholerna głowa po prostu odpadnie.

– Zrobimy przymiarki, ale powiedziałabym, że siekiera. Może krótka maczeta. Coś, czym można uderzyć ze znaczną siłą. – Wskazała na jedną z ran. – Widzisz, jak dotarło aż do kości?

Nie chciał tego, ale podążył wzrokiem za jej dłonią, kiedy przesunęła ciało nieco do przodu, żeby ukazać prawy bark.

– Niezbyt dużo krwi.

– Niezbyt dużo czasu, żeby się wykrwawić. Zgaduję, że rana brzucha powstała, kiedy stanął przy drzwiach. Powinna go powalić. Przynajmniej tak stałoby się z większością ludzi. – Skierowała wzrok na otwarte drzwi sypialni. – Upadł, pozostawiając za sobą smugę krwi. Zabójca otworzył drzwi. Przeszedł nad Ianem – to wyjaśniałoby odcisk dłoni na podłodze, Ian podciągnął się na ręce, możliwe, że chwycił zabójcę za nogę. Morderca zamachnął się w dół, rozciął mu szyję, ramię i bark, wszystko, czego zdołał dosięgnąć, ciągnąc przy tym Iana po wykładzinie. Potem Ian wykonuje ostatni, heroiczny ruch, odpycha zabójcę i opiera się o łóżko, bo wie, że tam ukrywa się jego mała dziewczynka.

Luka nabrał powietrza, wizja, którą roztoczyła, była tak realna, jak cios w brzuch. Zerknął w górę i zobaczył plamki krwi na suficie.

– Wpadł w szał. Prawie rozczłonkował Iana.

Luka podniósł się i rozejrzał po pokoju.

– Ale co potem? Nie dobrał się do dziewczynki. Nie było go, kiedy żona wróciła do domu. Niczego nie ukradł, a przynajmniej niczego oczywistego. Co, u diabła, zrobił potem?

Maggie ostrożnie przełożyła ciało Iana Wrighta i przykryła go sterylną płachtą, jakby otulała go do długiego snu. Następnie wskazała na blade, krwawe ślady stóp, zaznaczone przez kryminalistyków. Luka podążył za nią do korytarza, gdzie ślady prowadziły do sterty brudnego prania.

– Wziął coś do wytarcia butów z krwi, albo po prostu zatrzymał się, żeby je zdjąć.

– A później? – zapytał, nie widząc żadnych znaczników, które wskazywałyby drogę zabójcy od tego miejsca.

– Później odszedł. Zniknął.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Tytuł oryginału: The Next Widow

 

Copyright © CJ Lyons, 2020

First published in Great Britain in 2020 by Storyfire Ltd trading as Bookouture

Copyright for the Polish edition © 2021 by Wydawnictwo FILIA

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

Projekt okładki Mariusz Banachowicz

 

Zdjęcie na okładce: © Matthew T. Rader/Unsplash

 

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Dorota Wojciechowska

Skład i łamanie: Jacek Antoniuk

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-507-2

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna strona

mrocznastrona.pl