Walka cieni - Walter Lucius - ebook + książka

Walka cieni ebook

Walter Lucius

4,2

Opis

Holenderska odpowiedź na Millennium Stiega Larssona.

Tom 2 serii Heartland.

Dziennikarka Farah Hafiz jest poszukiwana przez służby specjalne całego świata za rzekomy udział w porwaniu zakładników w Moskwie. Cudem uniknęła śmierci i zdołała zbiec z fałszywym paszportem do Dżakarty. Tam chce kontynuować śledztwo w sprawie kryminalnej działalności rosyjskiego oligarchy Walentina Ławrowa. Pomaga jej przyjaciel, dziennikarz Paul Chapelle, który w Moskwie i Johannesburgu wpada na nowy trop. Farah demaskuje międzynarodową sieć przestępczą. I oboje znów stają do walki o życie. I z cieniami swojej przeszłości…

„Ambitny thriller z filmową akcją o międzynarodowym rozmachu: od handlu dziećmi po nadużycia władzy i ogólnoświatowe siatki przestępcze”. „De Limburger”

Walter Lucius (pseudonim literacki Waltera Goverde – holenderskiego scenarzysty, reżysera teatralnego i producenta telewizyjnego) światowy rozgłos zdobył powieścią wyróżnioną prestiżową holenderską nagrodą Schaduwprijs – Motyl i burza, rozpoczynającą serię Heartland.
W 2016 zagraniczni wydawcy przypuścili szturm na autora. We Francji książka zdobyła nominację do nagrody Prix du Polar, w Belgii do Diamanten Kogel. Producenci filmowi są zainteresowani ekranizacją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 538

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Korekta

Halina Lisińska

Barbara Cywińska

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcie na okładce

© PointImages/Shutterstock

Tytuł oryginału

Schaduwvechters

Schaduwvechters © 2016 by Walter Lucius

Originally published by Uitgeverij Luitingh-Sijthoff B.V., Amsterdam

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2018 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-8082-0

This publication has been made possible with financial support

from the Dutch Foundation for Literature.

Warszawa 2022. Wydanie III

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

P.U. OPCJA

Dla Anny:

wszystko co kryje się za tęczą

Dla Gep:

świat, bezgraniczny jak życie

Każda próba oświecenia,

każda misja mająca na celu ratowanie człowieka,

nasze najlepsze intencje uginają się pod brzemieniem tego, co im towarzyszy:

ich cienia, potęgi idącej w parze z oświeceniem.

William Kentridge

południowoafrykański artysta, grafik, twórca animacji

And as we wind on down the road

Our shadows taller than our soul

There walks a lady we all know

Who shines white light and wants to show

How everything still turns to gold

(Biegniemy krętą drogą swą,

Wyższe od duszy cienie nasze są,

Widzimy wielką damę, przecież znamy ją,

Białym płonie światłem, od zawsze już, bo

Pokazuje, jak w złoto zmienia się wciąż to.)

Robert Plant, Jimmy Page

Stairway to Heaven

Część I NAPAD

1

W obiektywie kamery cyfrowej zobaczyła swoje odbicie. Za kamerą stał łysy człowiek o głowie drapieżnego ptaka. To on wrzucił ją na tylne siedzenie pancernego falcona i zawiózł do samego serca Moskwy. Ciągnął ją za sobą długimi, pustymi korytarzami, zupełnie jakby była kawałem mięsa. Słowa, jakie raczył do niej skierować, były wypowiedziane po angielsku, ze śpiewnym akcentem, będącym specjalnością Rosjan. Mówił krótko, bardziej rozkazywał. Jego ruchy były szybkie i kanciaste, doskonale pasowały do jego bezlitosnego spojrzenia.

W wykafelkowanym pomieszczeniu o zaklejonych oknach przywiązał ją do krzesła ustawionego naprzeciwko kamery. Wszedł jakiś człowiek w polowym mundurze koloru khaki. Miał w ręku kałasznikowa, przez pierś miał przewieszone dwie taśmy nabojów, a przy pasie kaburę z wielkim pistoletem. Sposób, w jaki rozmawiał z kondorem, świadczył jednoznacznie o tym, że się znają.

Kobieta w czarnym stroju i chuście na głowie filmowała wszystko telefonem komórkowym. Wyróżniała się białą skórą i niebieskimi oczami. Człowiek w panterce warknął coś do niej. Kobieta zniknęła i krótko potem wróciła, popychając przed sobą młodą, może dwudziestoletnią dziewczynę. Człowiek w panterce zmusił dziewczynę, żeby uklękła tuż obok kondora, który włączył kamerę i nie patrząc nawet na dziewczynę, przycisnął jej do skroni lufę pistoletu.

Dziewczyna błagała o darowanie życia. Brzmiało to jak wypowiadana szeptem modlitwa po rosyjsku. Kondor zupełnie nie zwracał na nią uwagi, całkowicie skupiony na kobiecie siedzącej przed nim. Jego wytatuowany palec wskazał obiektyw kamery.

– Patrz tutaj.

Farah Hafiz uniosła głowę i spojrzała w zwierciadlanie czarny otwór obiektywu.

– A teraz gadaj to, co masz powiedzieć, suko. I masz to zrobić z przekonaniem. W ten sposób uratujesz życie tej dziewczyny.

– Ale co? – wydusiła z siebie Farah. – Co mam mówić?

– Powtarzaj!

Farah usłyszała słowa, które dla niej przygotował. Słowa, które nie były jej słowami, które nigdy nie powstałyby w jej głowie. Poruszyła ustami, żeby je powtórzyć. Ta dziewczyna za nic nie może zginąć.

Jej struny głosowe ledwie drgały i powtarzany tekst był ledwie tchnieniem. Kondor odciągnął kurek pistoletu. Czerwona lampka na kamerze mrugała. Dziewczyna skuliła się jeszcze bardziej.

I wtedy pojawiły się słowa. Nieoczekiwanie i raptownie. Zupełnie jakby je z siebie wyrzucała jak wymiociny.

– Ja, Farah Hafiz, popieram dżihad przeciwko zbrodniczemu reżimowi prezydenta Potanina.

Kondor uśmiechnął się lodowato i mimo wszystko pociągnął za spust.

Suche kliknięcie iglicy pistoletu zdradziło, że w komorze nie ma naboju. Dziewczyna osunęła się bezwładnie na ziemię, a w powietrzu rozszedł się przenikliwy zapach moczu.

Farah zaczęła kląć na tego człowieka, wrzeszczała do niego w języku dari, że jego matka była gorsza od najgorszej dziwki, że robiła to nawet z psami i że on jest tego rezultatem.

Kondor podszedł do niej. Wyglądało na to, że zaraz straci nad sobą kontrolę. Farah siedziała przywiązana do krzesła, ale i tak udało jej się kopnąć go w goleń. Próbowała zrobić unik i przewróciła się razem z krzesłem. On złapał ją za włosy i wywlókł przywiązaną do krzesła z pomieszczenia, a potem przez korytarz do sali, do której spędzono już dużą grupę studentek i studentów, stłoczonych pod lufami karabinów kobiet w czerni.

Przywiązał ją ponownie, tak mocno, że prawie nie mogła oddychać, włożył jej w usta kawałek jakiegoś materiału i zalepił taśmą. Potem wziął płaską metalową skrzynkę, połączoną kablami ze stojącym na stole laptopem i przymocował jej do brzucha.

Zlany potem stał przed nią, gwałtownie wciągając powietrze z inhalatora.

– Little bitch, you’re going to end like a big bang.

Jednocześnie wykonał gest ramionami, jakby pokazywał ogromny, rozdęty balon, który pęka. A potem wyszedł.

2

Z powodu deszczu, żarzących się na czerwono gałęzi i gęstego, tłustego dymu nawiewanego na drogę od strony płonących lasów, pancerny falcon mógł się poruszać jedynie z ograniczoną prędkością. Dlatego Paulowi Chapelle’owi i Ani Kozłowej udało się podążyć za nim skodą. Jechali w stronę Siedmiu Sióstr, kompleksu budynków Uniwersytetu Moskiewskiego, w którym czeczeńscy terroryści przetrzymywali właśnie kilkuset studentów. W odległości kilkuset metrów od kompleksu uniwersyteckiego natknęli się na pierścień czołgów i wojskowych transporterów opancerzonych hermetycznie zamykających teren.

Ku swemu zdumieniu zobaczyli, że po krótkim postoju falcon został przepuszczony.

W centrum kryzysowym panował kompletny chaos. Nikt nie potrafił im powiedzieć, co się dzieje, ile osób jest w środku i jaka tam panuje sytuacja.

Po wyjściu z centrum Ania przez kilka minut rozmawiała przyciszonym głosem z dwoma sanitariuszami z jednej z karetek. Paul trzymał się na uboczu, obserwując mowę jej ciała, którą w końcu przekonała obu mężczyzn, aby dali im dwa białe lekarskie ubrania oraz garść leków. Zobaczył, jak szybko i dyskretnie przekazuje im jakąś sumę w rublach.

Dzięki wymyślonej na poczekaniu historyjce, że właśnie dostali zgłoszenie, że kilku spośród zakładników potrzebuje natychmiastowej pomocy medycznej udało im się minąć w lekarskich strojach kordon żołnierzy otaczających uniwersytet. Ania studiowała tutaj kiedyś, a potem prowadziła wykłady, bez trudu więc udało im się wejść do budynku przez piwnice. Tam pozbyli się lekarskich strojów, Ania wyjęła swoją legitymację prasową, a Paulowi wcisnęła do ręki aparat fotograficzny.

– Żurnalisty! – wołała, kiedy szli przez ciemny korytarz. Po paru sekundach byli już otoczeni przez trzy kobiety w czarnych chustach i z kałasznikowami w rękach.

– Ania Kozłowa z „Moskowskoj Gaziety”. Przychodzę do Chalima Barchajewa. On mnie zna. Przeprowadzałam z nim kiedyś wywiad.

Kobiety w chustach, trzymając Anię i Paula pod lufami automatów, zaprowadziły ich do przerobionej na centrum dowodzenia stołówki.

Paul pomyślał, że ze swoją ciemną oprawą oczu Barchajew wygląda zupełnie jak reinkarnacja Che Guevary. Barchajew serdecznie przytulił Anię, zupełnie jakby należała do jego haremu. Ale Ania tylko udawała serdeczność. Słyszał to po sposobie, w jaki mówiła. Rozmawiali ze sobą jak starzy przyjaciele. Powiedziała mu, że chce zrobić reportaż z wzięcia zakładników. Pokazać światu swoją wersję wydarzeń. I spytała, czy jej fotograf może robić swoje.

W auli, naprzeciwko czarnej flagi z jakimś arabskim napisem, zobaczył Farah. Siedziała przywiązana do kulawego krzesła. Pociła się i dygotała na całym ciele. Usta miała zaklejone szeroką taśmą. Do brzucha miała przymocowaną płaską metalową skrzynkę w kolorze wojskowej zieleni, z napisem: FRONT TOWARD ENEMY. Rozpoznał wojskową minę. Była wypełniona setkami stalowych kulek, które po eksplozji zrobią tyle samo krwawych otworów w ciałach wziętych zakładników studentek i studentów. Dwa przewody łączyły ładunek ze stojącym na stole laptopem, na którego wyświetlaczu widać było cyfrowy zegar, odliczający czas pozostały do wybuchu.

Miał wrażenie, że słyszy jej oddech, słyszy bicie jej serca, coraz szybsze, tak jak i u niego.

Widząc skierowane na siebie oczy czarnej wdowy i wylot lufy jej kałasznikowa, starał się opanować jakikolwiek ruch, świadczący o tym, że zna Farah.

Powoli podniósł aparat do oka i nacisnął spust migawki. Jeden, drugi, trzeci.

Oczy Farah stawały się coraz większe i większe. Paul pomyślał, że może oszalała ze strachu.

Strach.

To było ostatnie, co pomyślał, zanim uderzenie kolbą w głowę sprawiło, że czas dla niego się zatrzymał, a światło zgasło.

3

Było przeraźliwie gorąco, a ona dygotała na całym ciele. Nie czuła już smrodu fekaliów, moczu i potu zakładników. Cała zdrętwiała.

Miała wrażenie, że pada ofiarą halucynacji.

Wydawało jej się, że widzi przed sobą Paula. Jego wysoka postać, nieco dłuższe niż normalnie i bardziej niż zazwyczaj zmierzwione ciemnoblond włosy, wydatna linia szczęki, sprawiająca, że był podobny do ojca. Jego błękitne oczy, które się w nią wpatrywały.

Ale to nie było przywidzenie.

Przerażenie na jego nieogolonej twarzy, pełnej blizn, skaleczeń i plastrów, było jak najbardziej prawdziwe. Miał przy sobie nikona i robił zdjęcia. Udawał, że jej nie zna. Chociaż czuła się tak, jakby głowę miała pełną przesiąkniętej krwią waty, rozumiała, dlaczego tak robi.

Nie wolno było im się znać.

Wtedy zobaczyła, co dzieje się za jego plecami. Otworzyła szeroko oczy. Był to jedyny sposób, w jaki mogła go ostrzec. Miała zaklejone usta i nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku.

Odwróć się! Odwróć się!

On jednak jej nie zrozumiał i podszedł bliżej. I wciąż tylko naciskał spust migawki.

Kolba kałasznikowa głucho uderzyła w tył jego głowy i Paul upadł na ziemię.

Kondor patrzył na swój nowy łup niemalże bez tchu, potem znowu zaczął oddychać przez inhalator, by w końcu złapać Paula za nogi i wywlec z auli.

Niedługi czas później gdzieś w dalszej części budynku rozległ się głuchy odgłos detonacji, potem jakieś krzyki. W auli zaczęły wybuchać granaty hukowe, do środka wpadli komandosi. Rosyjscy. Stłumione odgłosy wystrzałów, jakby otwierano niekończący się szereg butelek szampana. Każda z ubranych na czarno kobiet dostała kulę w głowę.

Widząc to wszystko, Farah straciła przytomność.

Głos Paula przywrócił ją do rzeczywistości. Nie mogła go widzieć, bo stał za nią. Nadal siedziała przywiązana do krzesła. Paul odkleił taśmę i wyjął jej z ust kłębek materiału. Poczuła skurcze żołądka i zwymiotowała. Przez cały czas słyszała jego głos. W jej głowie pojawiały się strzępy zdań:

„Wiesz, jakie to dla mnie uczucie? Mówię ci, że genialne. Słyszysz, co mówię? Genialne! Wyjdziemy stąd oboje, ty i ja”.

Stał pochylony nad nią, czuła jego oddech, na ramiona skapywały jej krople krwi, były tak grube, jak wosk z roztapiającej się świecy. Później dowiedziała się od niego, żeby była to krew pomieszana ze strzępami ciała kondora. Kiedy tak do niej mówił, komandosi próbowali rozbroić przymocowaną do jej ciała minę. Zobaczyła, jak za nimi pojawia się tamten człowiek w panterce. Wyłania się z chmury pyłu, ze zwierzęcym rykiem i lufą kałasznikowa skierowaną w ich stronę. Kule z pistoletów maszynowych oddziału Alfa rozerwały jego ciało na strzępy.

Patrzyła w pełne powagi oczy dowódcy oddziału, który już od pewnego czasu próbował unieszkodliwić ładunek na jej brzuchu.

– Front toward enemy – powiedział łamaną angielszczyzną, wskazując napis na metalowym pojemniku. – You not enemy. – Uśmiechnął się. – You free.

Zdjął z niej metalowy pojemnik, który nie był już podłączony drutami do laptopa.

Podniosła się, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w policzek z wdzięcznością. Podtrzymał ją i zaśmiał się prosto do jej ucha. Jasny, męski śmiech.

Tymi samymi długimi korytarzami, którymi przywlókł ją tutaj kondor, popłynęła w kierunku wyjścia.

Niemogący latać ptak w ramionach Paula.

Na dworze oślepiły ją światła reflektorów. Wokół niej męskie głosy zadające pytania po rosyjsku i odpowiedzi udzielane przez jakiś kobiecy głos. Przypomniała sobie. Ania. Dziennikarka z „Moskowskoj Gaziety”.

I znów głos Paula, który przemawiał do niej uspokajająco:

– Jesteś już bezpieczna.

To samo mówiła do potrąconego przez samochód chłopca, kiedy zaledwie dwa tygodnie temu przywieziono go na izbę przyjęć amsterdamskiego szpitala. Teraz już wiedziała, że takie słowa pomagają osobie, która jest w szoku. Wsunięto ją na noszach do karetki.

– Dokąd jedziemy?

– Do szpitala. Chcę mieć pewność, że nic ci nie jest.

W izbie przyjęć szpitala numer 5, ze ścian i drzwi łuszczyła się farba. Brudne linoleum skrzypiało pod kółkami noszy. Ania rozmawiała ściszonym głosem z jakimś lekarzem, wciskając mu do ręki plik rubli.

– Przecież nic jeszcze nie zrobił – wymamrotała niewyraźnie Farah.

– W ten sposób z wyprzedzeniem wyrażam podziękowanie – wyjaśniła jej Ania.

Osłuchał ją wychudzony lekarz o długim nosie i twarzy tak szarej i pokrytej plamami, jak jego lekarski kitel. Farah czuła się zupełnie tak, jakby badała ją sama śmierć.

Kiedy pomieszczenie wokół niej zaczęło wirować, poprosiła Paula, żeby trzymał ją za rękę. A kiedy to zrobił, poczuła, jak ktoś wbija jej igłę strzykawki w ramię.

Wszystko w środku niej się uspokoiło. A wokół niej zapadła ciemność.

4

Szpital Kliniczny nr 5 uważany był za jeden z lepszych w Moskwie, ale i tak lepiej nie znaleźć się w żadnym z rosyjskich szpitali. Bywają już lepsze warunki do umierania. Doktor Śmierć powiedział, że wszystko jest okej. Zastrzyk, który zaaplikował Farah, miał działanie wyłącznie uspokajające.

Ze szpitala pojechali niezgłębioną nadal dla Paula gmatwaniną ulic do dawnej dzielnicy handlowej Zamoskworieczje w centrum Moskwy. W oddali słychać było syreny. Policja, karetki, wozy strażackie. Helikoptery w upalnym powietrzu nocy. Miasto było pogrążone w chaosie.

Ze względu na możliwe blokady Ania unikała główniejszych ulic. Zaparkowała skodę przy słabo oświetlonym pasie nabrzeża tuż przy wjeździe do kompleksu starych bloków mieszkalnych. Z pomocą przyszła im mgła. Wzięli Farah między siebie, jakby była zamroczona alkoholem i tak przetransportowali ją do wejścia budynku.

Paul uznał, że ryzyko, iż staroświecka winda utknie gdzieś w połowie drogi, jest zbyt duże. Zaniósł Farah na rękach na ósme piętro, aż na poddasze, gdzie znajdowało się mieszkanie Ani. Tam położyli ją na łóżku, zasunęli zasłony, które były tak grube, że mogłyby zatrzymać nawet kule i zostawili ją, żeby się przespała.

– Ma bardzo nieregularny puls – stwierdziła Ania.

Paul otworzył butelkę wina i obydwoje zjedli barszcz z czarnym chlebem. Przerzucali programy w telewizorze, słuchając kolejnych korespondentów relacjonujących wypadki z miejsca zdarzenia oraz prezenterów w studiach kanałów Rossija, NTV i Kanału Pierwszego, na których bez wyjątku informowano o wzięciu zakładników w kompleksie uniwersyteckim. Przekaz był taki, że Rosja jest zagrożona nie tylko przez wrogów zewnętrznych, takich jak NATO czy CIA, ale też przez islamskich terrorystów z Czeczenii.

Podczas zwołanej specjalnie konferencji prasowej prezydent Potanin pogratulował antyterrorystycznej jednostce Alfa Specnazu, która nie tylko zdołała uwolnić zakładników, ale też zneutralizowała wszystkich terrorystów, łącznie z ich dowódcą, Chalimem Barchajewem. Zapowiedziano dogłębne sprawdzenie poziomu bezpieczeństwa stolicy. „Czeczeńscy terroryści zdołali przeniknąć do samego centrum Moskwy, zagrażając życiu niewinnych obywateli Rosji. Będziemy ich ścigać, znajdziemy ich nawet w najdalszym zakątku Czeczenii i wytępimy ich bez reszty”.

Ania najchętniej weszłaby w ekran, żeby zdrowo przyłożyć prezydentowi.

– Wykorzystuje to porwanie jako pretekst do rozpoczęcia kolejnej wojny z Czeczenią!

Potanin wezwał też rząd Holandii do złożenia natychmiastowych wyjaśnień na temat roli uczestniczącej w porwaniu holenderskiej dziennikarki, która wymknęła się siłom bezpieczeństwa.

Zaraz potem na ekranie ukazała się Farah i usłyszeli wygłoszone przez nią oświadczenie.

Tak wściekłej i nieopanowanej Paul jeszcze jej nie widział.

– „Ja, Farah Hafiz, popieram dżihad przeciwko zbrodniczemu reżimowi prezydenta Potanina!”

Obraz na ekranie znieruchomiał. Na jego tle pojawił się numer alarmowy, a głęboki głos wezwał wszystkich mieszkańców Moskwy, aby natychmiast zgłaszali pod ten numer, jeśli gdziekolwiek zauważą „pozostającą na wolności terrorystkę”.

Paul usłyszał za plecami krzyk.

Zobaczył Farah stojącą w drzwiach. Blada jak ściana patrzyła na swojego terrorystycznego sobowtóra na ekranie telewizora.

5

Czuła się tak, jakby spała i miała się już nigdy nie obudzić. A kiedy się jednak obudziła, to miała wrażenie, jakby już nigdy nie było jej dane zasnąć. Całe ciało miała zesztywniałe z napięcia. W jej głowie kłębiły się obrazy zdarzeń z ostatnich dni. Odruch paniki w jej ciele. Przypomniała sobie szpital i igłę wbijającą się w jej ramię.

Nie wiedziała, gdzie jest. Było o wiele za ciemno. Pot oblewał jej ciało. Zwlokła się z łóżka. Pod jej stopami zaskrzypiały deski. Po omacku dotarła do drzwi. Za nimi był korytarz, a w szparze pod drzwiami na jego końcu migotała błękitna poświata.

Opierając się ręką o ścianę, chwiejnym krokiem zmierzała w stronę poświaty i przytłumionych głosów. Korytarz miał pewnie nie więcej niż pięć metrów długości, ale pokonanie tej odległości było dla niej jak pokonanie połowy maratonu. Kiedy dotarła pod drzwi, nie mogła złapać oddechu. Zajrzała przez szparę do środka. Zobaczyła Paula i Anię, jak szeroko otwartymi oczami wpatrują się w błękitny ekran.

Pchnęła drzwi i usłyszała swój głos, chociaż nawet nie otworzyła ust. Głos pochodził od jej sobowtóra, widocznego na ekranie telewizora. Terrorystki, jaką stała się w tym momencie dla całego świata.

„Ja, Farah Hafiz…”

Kolana odmówiły jej posłuszeństwa i Farah z wolna osunęła się na ziemię. Głosy wokół niej umilkły, a światło zostało wessane przez ciemność.

Otworzyła oczy, kiedy Ania właśnie okrywała ją pledem, pytając:

– Do you know, where you are?

Nie wiedziała, co odpowiedzieć.

– Jesteś u mnie w mieszkaniu – odpowiedziała za nią Ania. – I najlepiej będzie, jak od razu o tym zapomnisz.

Ania zniknęła za barwną zasłoną z pobrzękujących koralików. Paul podłożył jej pod głowę dodatkową poduszkę i przygładził włosy. Usiłowała się do niego uśmiechnąć. Zapytał, co pamięta.

– Wszystko – odparła. – Pamiętam wszystko.

– To dobrze.

– O, nie. Wcale nie. Najchętniej wszystko bym zapomniała.

– Nic z tego. Chcemy dowiedzieć się wszystkiego.

Jej głowa opadła na poduszki. Jedyne, czego teraz pragnęła, to zasnąć. Zasnąć, żeby o wszystkim zapomnieć. Ale jej oczy cały czas były szeroko otwarte, a cienie z telewizora wspinały się po ścianach aż na sufit.

Weszła Ania. W rękach trzymała wielką miskę zupy.

– Ugotowałam cały gar – oznajmiła. – Musisz się wzmocnić.

W wołowym bulionie pływały kawałki ziemniaków, papryki i buraków. Po pierwszej łyżce Farah od razu poczuła, jak bardzo jest wygłodzona. W mgnieniu oka pochłonęła całą zupę i uniosła pustą miskę w górę w geście triumfu. Ania wzięła ją od niej i zniknęła w kuchni, a w tym czasie Paul powiedział:

– Po co to w ogóle zrobiliśmy? To przecież zupełnie chory plan.

– To nawet nie był plan – sprostowała Ania, która właśnie weszła przez zasłonę z koralików w drzwiach, niosąc drugą dymiącą miskę zupy. – To było tylko chore.

Z zamkniętymi oczami Farah zjadła drugą miskę zupy i pomyślała o tym, jak to się wszystko zaczęło. O tej nocy, kiedy zobaczyła tamtego afgańskiego chłopca na izbie przyjęć w szpitalu, dziecko jeszcze, a umalowane jak dorosła kobieta, na ramionach i kostkach nóg tanie bransoletki z dzwoneczkami. Zmasakrowane ciało okryte szatą, która wcześniej być może sprawiała wrażenie egzotycznej i uwodzicielskiej, ale teraz była brudna od błota i krwi. Od razu skojarzyła: to bacha bazi, „chłopiec do zabawy”, ofiara rytuału, który bogaci Afgańczycy w jej ojczyźnie, uprawiali od wieków. Zostawiony na pewną śmierć gdzieś na pustej, leśnej drodze tuż pod Amsterdamem. Za wszelką cenę chciała, nie, nie chciała, ona za wszelką cenę musi się dowiedzieć, kto za to odpowiada. Przez dziesięć lat, jakie pracowała dla gazety „AND”, dopiero w ostatnim roku wyrobiła sobie nazwisko, pisząc artykuły o tym, jak rząd holenderski traktuje afgańskich uchodźców. I nagle, za sprawą potrąconego przez samochód chłopca, wpadła na trop niejasnych powiązań holenderskiego ministra gospodarki Ewalda Lombarda z dyrektorem generalnym AtlasNet, Walentinem Ławrowem.

Ławrow był znanym na całym świecie kolekcjonerem sztuki, dokonującym ekstrawaganckich zakupów. Pomysł redaktora naczelnego jej gazety, Edwarda Vallenta, był tyleż genialny, co dziecinnie naiwny: pozyskać Ławrowa jako gościnnego redaktora specjalnego dodatku „AND” o sztuce. Szybka i skuteczna metoda przeniknięcia do jego otoczenia.

Ławrow wyraził zgodę na pełnienie tej roli. Umówili się i Farah poleciała do Moskwy.

I teraz tu siedziała. Z trzęsącymi się dłońmi, obejmującymi miskę z zupą w nieznanym moskiewskim mieszkaniu, wplątana w siatkę nieuchwytnych władców cieni. Poszukiwana za współudział w akcji wzięcia zakładników, niewinnych studentów.

Jako niedoświadczona w tych sprawach dziennikarka, porwała się na tajną misję wobec rosyjskiego oligarchy, który z pewnością zlecił szczegółowy wywiad na jej temat. Przypomniała sobie ostrzeżenie, jakie skierował do niej w czasie ostatniego spotkania kilka dni temu Roman Jankowski, naczelny „Moskowskoj Gaziety”: „Zawsze trzeba mieć nadzieję, ale w przypadku Ławrowa, z pewnością trzeba być przygotowanym raczej na najgorsze”.

Paul podsunął jej wyświetlacz swojego nikona. Widać było na nim, jak stoi razem z Walentinem Ławrowem na wielkim tarasie przeszklonego domu nad jeziorem.

– Jechaliśmy za tobą – powiedział.

Wstrzymała oddech, patrząc ponownie w szarozielone oczy w twarzy Ławrowa o szerokich szczękach i wąskich ustach. Znowu poczuła w nozdrzach zapach jego ciała: mieszaninę mięty, lawendy i bergamotki.

Ponownie usłyszała jego powoli wypowiadane słowa: „Zgódź się dla mnie pracować”, kiedy wyciągał w jej stronę kieliszek z szampanem. „To będzie chyba lepsze niż pisanie na zamówienie artykułów o brzydkich oligarchach, prawda, Farah Gailani?”

I ta łagodna groźba, kiedy patrząc na nią, powiedział: „Rzucam ci koło ratunkowe, Farah. Czy to rozumiesz?”

Spojrzała na Paula.

– On o tym wiedział – powiedziała. – On wiedział. Wiedział od samego początku.

6

Lasy wokół Moskwy płonęły już niemal od tygodnia. Gęste chmury dymu zasnuwającego przedmieścia coraz bardziej wdzierały się w głąb metropolii. Stężenie toksycznych substancji w powietrzu siedmiokrotnie przekraczało poziom uznawany przez władze za bezpieczny. Nie przeszkodziło to tysiącom Azerbejdżan, Ormian, Kirgizów, Uzbeków i Kazachów, którzy również i tego ranka nielegalnie wjechali swoimi rozklekotanymi busami do północno-wschodniej części Moskwy. Na obszarze trzykrotnie większym od powierzchni Kremla sprzedawali swoje nielegalnie przemycane towary równie nielegalnie pracującym sklepikarzom na Targowisku Czerkizowskim. Mimo upału i smogu także dzisiaj dziesiątki tysięcy moskwiczan i turystów kupowało kaspijskiego łososia, czarny kawior, przyprawy, dywany czy marnej jakości elektronikę.

Była szósta rano. Oprócz codziennej nerwowości przy rozstawianiu kramów i stoisk nad targowiskiem unosiło się też napięcie innego rodzaju. Było ono spowodowane terkocącym odgłosem wirników helikoptera. Podczas kiedy wojskowy helikopter uparcie krążył nad morzem stoisk, Paul i Ania starali się możliwe szybko dotrzeć do centrum targowiska.

Wiedzieli, że na razie Farah jest bezpieczna w miejscu, gdzie ją pozostawili, ponieważ było ono tak oczywiste, że władze na początku w ogóle nie pomyślą, żeby tam szukać: w mieszkaniu Ani. Jak najszybciej jednak trzeba ją stamtąd ewakuować. Gdzie będzie bezpieczna? Nie w Rosji, gdzie cały czas pokazują ją w telewizji jako terrorystkę. Nie w Holandii, teraz współpracującej z Rosją w kwestii roli Farah w porwaniu, którego ofiarami padło wielu holenderskich studentów.

Ze względu na Interpol Europa również nie była bezpieczna.

Trzeba ją wywieźć gdzieś o wiele dalej. Ze zmienionym wyglądem i nową tożsamością.

I z tego właśnie powodu tu byli. W tej autonomicznej enklawie handlowej, mającej własną infrastrukturę, służby porządkowe, hotele i domy publiczne, działał też podziemny przemysł wytwarzający fałszywe dokumenty. Dzięki temu właśnie przemysłowi setki tysięcy Chińczyków, mieszkańców Azji Południowej i innych nielegalnych imigrantów mogło znaleźć drogę na Zachód przez Rosję i kraje bałtyckie.

Tu, w samym centrum Targowiska Czerkizowskiego, mieli największe szanse na spowodowanie, by Farah zniknęła bez śladu.

Mieli jednak mało czasu.

Kiedy dotarli do skupiska blaszanych kontenerów, zostali zatrzymani przez dwóch mężczyzn. Ich ciemne okulary od Ray Bana kontrastowały z ich śniadymi, kaukaskimi twarzami i rewolwerami w kaburach, wyraźnie odznaczającymi się pod skórzanymi kurtkami.

– Pan Dadaszow już na nas czeka – powiedziała Ania.

– Nie dzisiaj.

Helikopter przeleciał nisko nad ich głosami. Skulili się odruchowo. Owionęła ich fala gorącego powietrza.

– To ważne – naciskała Ania. – On mnie zna. To nie potrwa długo.

Mężczyźni poszeptali coś między sobą i jeden z nich gdzieś poszedł. Dopiero teraz Paul zobaczył, że z różnych stron mają ich na oku także inni mężczyźni w takich samych skórzanych kurtkach. Wszystko to była ochrona człowieka, który z tego miejsca władał Targowiskiem Czerkizowskim niczym cesarz swoim krajem. Azim Dadaszow, syn biednego szewca z Azerbejdżanu, dzięki przemytniczej zręczności stworzył swoje przestępcze imperium, rozbudowując je w to, czym obecnie było: wylęgarnią głównie azjatyckich nielegalnych imigrantów. Lecz jego dni były policzone. Prezydent Rosji zatwierdził niedawno ustawę, w myśl której jedynie obywatele Federacji Rosyjskiej mają prawo prowadzić stoiska na targowiskach. W powietrzu czuło się, że nadchodzi szeroko zakrojona akcja czyszczenia targowisk, co zwiastował terkocący odgłos wirników helikoptera.

Ania bała się, że może przyszli za późno. Możliwość taką sygnalizowała obecność mężczyzn wynoszących z kontenerów ciężkie pudła i sprzęt komputerowy i pakujących je do czekającego busa. Dostrzegła ją też w spojrzeniu ochroniarza, który wrócił z ponurym wyrazem twarzy.

– Masz pięć minut – oznajmił ku jej zaskoczeniu.

Po sprawdzeniu ich dowodów tożsamości i gruntownej kontroli osobistej przepuścił ich do wewnętrznego kręgu kontenerów. Przez śluzę weszli do klimatyzowanego pomieszczenia, wysłanego perskimi dywanami. Jedna ściana była pełna monitorów. Znajdowali się w pomieszczeniu ochrony. Trzech mężczyzn obserwowało rozmyte kontury wojskowego śmigłowca Mi-24, pokazywanego z różnych kątów widzenia przez kamery monitoringu.

Człowiek siedzący pośrodku odwrócił się w ich stronę. Jego potężna i błyszcząca łysa czaszka wydawała się przechodzić wprost w ramiona ogromnego ciała, a jego kark był zesztywniały z napięcia. Miał w sobie coś z tureckiego zapaśnika, który w błyszczącym garniturze z czerwoną jedwabną kamizelką chciał uchodzić co najmniej za maharadżę Dżajpuru. Kiedy Azim Dadaszow zobaczył Anię, na jego zmęczonej twarzy pojawił się zagadkowy uśmiech.

Paul znów był zdumiony. Całkiem niedawno widział Anię, ściskającą się z czeczeńskim terrorystą, a teraz przyszła kolej na kaukaskiego mafiosa. Obydwaj panowie mieli jedną wspólną cechę: gorąco nienawidzili prezydenta Potanina.

– Nadchodzi godzina zero, gołąbeczko – wymamrotał Dadaszow do Ani, stalowym uściskiem dłoni przywitawszy się wcześniej z Paulem. – Ten helikopter jest zwiastunem szeroko zakrojonej napaści. Oddziały są już w drodze. Odetną targowisko, więc tym razem mam dla ciebie niewiele czasu. Chyba że zamierzasz uciekać razem ze mną.

– Może innym razem, Azim.

– Nie tracę nadziei, słodziutka. A teraz powiedz, co mogę dla ciebie zrobić?

– Potrzebny mi paszport, Azim. I wiza wyjazdowa.

– Musisz iść gdzie indziej. Wszystko tu już likwidujemy.

– Gdyby to nie była sprawa życia lub śmierci, nie byłoby mnie tutaj, Azim. Tylko ty możesz mi pomóc. Nasza przyjaciółka ma kłopoty. Bardzo poważne kłopoty. To dziennikarka. Jeśli oglądałeś w wiadomościach relacje z porwania, to z pewnością widziałeś wideo z jej wystąpieniem. Wpadła w zasadzkę. To wideo to ściema. Oni ją zmusili.

– Oni?

– Całe to porwanie zostało prawdopodobnie od początku do końca ustawione. Potanin szuka pretekstu do kolejnej inwazji na Czeczenię. Walczymy z tym samym wrogiem, Azim, przed którym wszyscy uciekają. Poza tobą i mną.

– Poczekajcie chwilę – powiedział Dadaszow zdecydowanie. Odwrócił się i zamienił kilka słów z pozostałymi dwoma mężczyznami, a potem dał Ani i Paulowi znak, żeby poszli za nim.

– Dokąd zamierza wyjechać nasza bohaterka? Do Skandynawii, Anglii, Ameryki?

– Nie. W zupełnie przeciwną stronę – wyjaśnił Paul. – Do Indonezji.

Przypomniał sobie chwilę, kiedy Farah wpadła na ten pomysł.

W jednym z telewizyjnych reportaży zobaczyli Walentina Ławrowa, jak wypowiada się dla prasy w holu rosyjskiej ambasady w Dżakarcie. W błysku fleszy tłoczących się fotografów ogłosił, że w ciągu krótkiego czasu AtlasNet zawrze z rządem Indonezji „historyczną umowę” dotyczącą budowy dwudziestu siedmiu elektrowni jądrowych na Archipelagu Malajskim. Plan musiał wprawdzie zostać jeszcze zatwierdzony przez 560 członków Ludowej Izby Reprezentantów, ale Ławrow uśmiechał się do kamery tak szeroko, jakby umowę miał już w kieszeni.

– Saya pergi ke Jakarta – powiedziała Farah. – Jadę do Dżakarty.

Była już kiedyś w Indonezji. Wiele lat temu w mieście Bandung na Jawie odbywała intensywny trening pencak silat. Opanowała język indonezyjski na tyle, że dużo rozumiała i mogła prowadzić najprostsze rozmowy. Dżakarta była milionowym miastem. Idealnym miejscem, gdzie zachowując anonimowość, miała nadzieję odkryć, w jaki sposób Ławrowowi udało się przeforsować swój projekt. Zaproponowała, żeby każde z nich prześwietliło inną część działalności AtlasNetu. Ania z Moskwy, Paul z Amsterdamu, a ona z Dżakarty.

Był to całkowicie wariacki plan.

– Ale to najodważniejsze, co można tu wymyślić – stwierdził Paul. – Staniemy się dla Ławrowa trzema jeźdźcami Apokalipsy.

Paul i Ania udali się za Dadaszowem do przejścia do drugiego kontenera, zalanej neonowym światłem wytwórni, którą właśnie demontowano. Odłączano monitory, pośpiesznie pakowano dokumenty. Stosy fałszywych niewątpliwie paszportów znikały w pudłach. Dadaszow przywołał niskiego wzrostu mężczyznę o azjatyckim wyglądzie, wydał mu kilka poleceń i pchnął go w stronę Paula i Ani.

– Powiedzcie mu, czego wam potrzeba, a on to dla was zrobi. Ale to musi być szybko. Bardzo szybko.

– Mam u ciebie dług, Azim – powiedziała Ania. Pogładziła dłonią jego mięsisty policzek. – Bardzo ci dziękuję.

– Dla ciebie wszystko, dzielna dziewczyno – skwitował Dadaszow. Uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy tylko odwrócił się, żeby udać się z powrotem do kontenera ochrony.

Drobny Azjata zasiadł przed ekranem laptopa i gwałtownymi gestami dał do zrozumienia, że potrzebuje instrukcji. Ania była doskonale przygotowana. Zhakowała na Myspace konto jakiejś Rosjanki, która była w miarę podobna do Farah i w zbliżonym wieku. Jej dane wraz z informacjami zawartymi w kodzie strefy odczytu maszynowego zostały wprowadzone do systemu. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Drukarka wypluła strony na specjalnym grubym papierze zaopatrzonym już w znak wodny. Azjata pobiegł z nimi do stanowiska, gdzie strony przycięto gilotyną, spięto i zaopatrzono w okładkę. Ania wręczyła mu zdjęcie Farah, które zrobili jej wczoraj. Azjata przybił na nim fałszywe pieczątki i wkleił do paszportu wizę wyjazdową. Pośpiech w kontenerze przybrał na sile. Ochroniarze w czarnych skórzanych kurtkach krzyczeli, że wszyscy mają już wychodzić. Azjata wcisnął Ani do ręki gotowy paszport, wziął laptopa pod pachę i zniknął. Usłyszeli wybuch. Kontener zadygotał. Wybiegli z niego i pognali w stronę stadionu klubu FC Lokomotiv leżącego jakieś dwieście metrów dalej, gdzie była najbliższa stacja metra.

Usłyszeli trzask łamanego drewna. Zobaczyli za sobą buldożery spychające stoiska razem z rozłożonymi na nich towarami na jeden wielki stos. Zrozpaczeni sklepikarze próbowali ratować co cenniejszy towar. Jeśli ktoś upadł, padał ofiarą służb porządkowych, bijących wszystkich jak popadnie długimi gumowymi pałkami.

W chaosie przewracanych stoisk i uciekających ludzi Paul i Ania dotarli jakoś do stacji metra, wbiegli do środka i długimi schodami zjechali do podziemi. Tam rozpłynęli się w ludzkiej masie, wypełniającej zatłoczone perony.

W wagonie było grubo ponad trzydzieści stopni. Żadnej klimatyzacji. Jakiś człowiek w wojskowym mundurze wjechał po deskach przez próg. Weteran wojny czeczeńskiej, który w wyniku działań stracił obie nogi. Ania poklepała go współczująco po ramieniu i wcisnęła do ręki parę banknotów.

Z nową tożsamością dla Farah przekroczyli granicę centrum Moskwy.

7

Podczas gdy za szybami przesuwały się przygnębiające monotonią przedmieścia Moskwy, Farah zaciągnęła zasłonki w zasuwanych drzwiach przedziału i opuściła roletę w oknie.

Niepewnie patrzyła na swój paszport, na swojego nowego sobowtóra o fałszywym nazwisku Walentina Nikołajewa.

Jeszcze przed chwilą stała naprzeciwko Paula pod szklanym dachem peronu numer 10 na Dworcu Kijowskim w Moskwie. Prawie nie do poznania, bez makijażu, z krótko przyciętymi kasztanowymi włosami i w ciemnych szkłach kontaktowych, maskujących jej błękitne oczy. Wypłowiałe sztruksowe spodnie pod ciemnoszarym T-shirtem. Mały plecaczek, w którym miała trochę bielizny osobistej, pieniądze, suszone owoce, sfatygowany podręcznik How to learn Bahasa, trochę rubli, falszywy paszport i laptopa. Swój prawdziwy paszport wraz z listami Raylana do jej matki spakowała do specjalnego pudełka i w obecności Ani zdeponowała w skrytce na dworcu.

Bezwiednie uśmiechnęła się, widząc, że Paul nawet przy tym upale ma na sobie skórzaną kurtkę. W T-shircie z podobizną Jimmiego Hendrixa, rozszerzanych, powycieranych w paru miejscach dżinsach i skórzanych kowbojskich butach do pół łydki, które nigdy nie widziały pasty, wyglądał jak ktoś szykujący się do przeprowadzenia zmian w swoim życiu, o których wiadomo było z góry, że nigdy nie nastąpią.

– Jesteś pewna, że tego chcesz? – zapytał.

– Jak najbardziej.

Odchyliła w górę daszek bejsbolowej czapki, złożyła szybkiego całusa na jego policzku i nie oglądając się za siebie, wsiadła do wagonu.

Wyjmując laptopa i otwierając jego klapę, czuła przyśpieszone bicie serca. Jej głowa wciąż jeszcze nie pracowała wystarczająco jasno, żeby spamiętać wszystkie instrukcje, które wczorajszego wieczoru otrzymała od Ani. Bała się, że większość z tego bezpowrotnie już zapomniała.

Jej pamięć była jak sito.

Podniosła prawą dłoń i poruszyła nią kilka razy, patrząc na magiczną bransoletkę na przegubie, którą dostała od Ani jako podarunek pożegnalny. Talizmany wiszące przy bransoletce to: pomarańczowe serduszko, motyl, kwiatek i dwa małe kwadraciki, tworzące jakby książę. Jeden czarny, a drugi biały. Ujęła białą książeczkę między kciuk a palec wskazujący, tak jak się nauczyła wczoraj wieczorem. Nacisnęła ją i wyjęła z białego etui miniaturową pamięć USB, którą podłączyła do laptopa i nacisnęła opcję „wybierz system”.

Patrząc na błyskawicznie przesuwające się po czarnym ekranie niekończące się linijki kodów, Farah przypomniała sobie, co powiedziała jej Ania.

– „Nawet jak wyjedziesz do Dżakarty, to i tak nie uda ci się całkiem zniknąć w tłumie. Jeśli tylko zadzwonisz do mnie albo do Paula, jeśli tylko włączysz w laptopie jakąś wyszukiwarkę albo wyślesz nam maila, od razu zostawisz ślad. Skoro już mamy wymieniać między sobą na dużą odległość wrażliwe informacje i kontaktować się ze sobą bez pozostawiania śladów, musimy podjąć drastyczne środki ostrożności”.

Miniaturowy pendrive był właśnie takim „drastycznym środkiem ostrożności”.

Był na nim przygotowany przez Anię system operacyjny na bazie Linuxa, który właśnie integrował się z podzespołami laptopa. Wszelkie zwyczajne programy używane dotąd przez Farah zostały przez Anię usunięte, ponieważ każdy z nich ma, jak twierdziła Ania, zaimplementowane funkcje śledzące. Służby takie jak rosyjska FSB, ale też amerykańska FBI czy NSA dość łatwo mogły dzięki temu włamać się na jej laptopa i przeskanować twardy dysk. Przez cały czas trwania jej tajnej misji Farah nie wolno było niczego przechowywać na twardym dysku. Pendrive był zabezpieczony: wgrany na nim system był zapisany w taki sposób, że żaden haker nie mógł się na niego włamać – był jak zalany warstwą twardego cementu.

Farah otworzyła folder, który Ania dla niej zainstalowała. Były tam najważniejsze dane na temat AtlasNetu oraz różne poufne informacje na temat projektu sieci elektrowni atomowych, jaką koncern miał stworzyć w Indonezji.

Od czasu porwania Farah nie zajrzała do żadnej gazety ani do książki, nie przeczytała ani jednego zdania. W normalnym układzie potrafiła w ciągu jednego wieczoru przeczytać całą powieść. Szybciej niż ktokolwiek inny w redakcji „AND” potrafiła przerzucić i przeanalizować papkę dostarczaną przez agencje. Teraz jednak zdania przesuwały się przed jej oczami wolno i jakby pozbawione znaczenia. Jej mózg odmawiał do siebie dostępu informacjom, którymi miała się zajmować.

– „Balansowałaś na krawędzi – powiedział Paul. – O mały włos nie spadłaś w przepaść. Teraz musisz się podnieść, nauczyć się od nowa chodzić. Pod każdym względem”.

Miał rację. Zorientowała się, że to prawda, kiedy z trudem potrafiła wydobyć z siebie słowa, próbując opowiedzieć Paulowi i Ani, co się z nią działo w budynku uniwersytetu. Niejednokrotnie zapominała w pół słowa, co chciała powiedzieć. Strzępy wspomnień tłoczyły się w jej głowie, niektóre bez początku, inne z kolei jakby nie miały końca. Wciąż jeszcze była w trakcie układania wszystkiego w całość, cały czas tonąc w chaosie fragmentarycznych szczegółów.

Rozgorączkowana ze zmęczenia i wycieńczona upałem kołysała się w monotonnym rytmie pędzącego pociągu i nawet nie zorientowała się, kiedy opadły jej powieki.

Nie miała pojęcia, na jak długo odpłynęła. Nie miała też czasu, żeby to sobie uświadomić. W uszach miała dudniący męski głos. Mocna dłoń zaciskała się na jej ramieniu. Czuła, jak ktoś ją szarpie, żeby się obudziła.

Odruchowo chwyciła laptop, który wciąż miała na kolanach. Spojrzała w dwoje gniewnych oczu. Otoczone sinymi obwódkami widniały w bladej zapadniętej twarzy mężczyzny w szarozielonym uniformie z podobnymi do wojskowych epoletami, który wyglądał, jakby nigdy nie był prany. Jego rosyjski był zaczepny i agresywny. Nic nie rozumiała z tego, co mówi. Dopóki nie padło słowo, które natychmiast ją zaalarmowało.

Paszport.

– Minutoczku – powiedziała. – Chwileczkę.

Z pomocą Ani nauczyła się na pamięć kilku przydatnych zdań po rosyjsku. Z paszportu wynikało, że jest Rosjanką. Przy odprawie często nie trzeba mówić ani słowa, wystarczy pokazać paszport, ale Ania uznała, że będzie bardziej przekonujące, jeśli Farah od czasu do czasu będzie potrafiła wyrecytować jakieś proste zdanie.

Kiedy szukała paszportu, do przedziału wszedł drugi mężczyzna. Rekompensował chorobliwą bladość wychudzonego kolegi mnóstwem różowego cielska, pokrytego perlistym potem. Farah zdobyła się nawet na wysiłek, żeby się do niego uśmiechnąć.

– Tak żarko siegodnia. Ależ dzisiaj upał – powiedziała, wręczając im swój paszport z paroma rublowymi banknotami wetkniętymi między jego kartki. Człowiek o gniewnych oczach spojrzał wzgardliwie na banknoty i rzucił je obojętnie w jej stronę, tak że sfrunęły jej na kolana.

Długo oglądał jej paszport i spytał o coś, czego nie zrozumiała.

Na wszelki wypadek podała swoje fikcyjne nazwisko wraz z równie fikcyjną datą urodzenia.

Obydwaj mężczyźni spojrzeli na nią tak, jakby właśnie opowiedziała jakiś kiepski dowcip.

– Izwienitie, ja was nie ponimaju, nie znaju – jąkała Farah, starając się być jak najbardziej przekonująca. – Nie rozumiem, nie wiem, o co panom chodzi.

Ale sposób, w jaki na nią patrzyli, potwierdzał jej najgorsze obawy. Najwyraźniej wpadła w pułapkę, zanim jeszcze zdążyła dojechać do Kijowa. Stało się to, czego najbardziej się obawiała.

Wychudzony mężczyzna wsadził jej paszport do wewnętrznej kieszeni munduru i gestem nakazał jej oddanie laptopa.

Farah zareagowała odruchowo. Zamknęła klapę laptopa i błyskawicznie schowała go za siebie.

Kiedy to zrobiła, chudy pochylił się, żeby sięgnąć po laptopa.

Kantem wyprostowanej dłoni uderzyła go w tętnicę szyjną, wystarczająco silnie, aby na kilka sekund zatrzymać dopływ krwi do mózgu, a to wystarczało, by w momencie jego upadku spleść palce obu dłoni i zgiąć ramię w zabójczy trójkąt, którym zadała błyskawiczny cios, wzmocniony obrotem bioder.

Jej prawy łokieć wylądował na jego lewej skroni.

Kiedy mężczyzna padał na podłogę przedziału, uniosła ramiona, i zaciśniętymi w pięść dłońmi zadała mu cios w tył głowy.

Kątem oka widziała, jak drugi mężczyzna sięga po broń. W ułamku sekundy, jakiego potrzebował, by spojrzeć w dół w celu odbezpieczenia pistoletu, chwyciła jego głowę obiema rękami i szarpnęła w dół, w stronę swojego poderwanego w górę kolana.

Usłyszała chrzęst pękającej kości nosowej i kiedy mężczyzna upadał, zadała mu jeszcze piorunujący cios łokciem w tył głowy.

Podniosła pistolet, który w zamieszaniu upadł na podłogę. Nigdy wcześniej nie trzymała w ręku broni palnej. Nie wiedziała, co z nim zrobić, i rzuciła go na ławkę. Obszukała większego mężczyznę i znalazła przy jego pasku parę kajdanek. Otworzyła je i zatrzasnęła na jego przegubach.

Zdyszana sięgnęła po laptopa i wyjęła pendrive’a. „Zawsze miej pendrive’a przy sobie”. Jedno z poleceń Ani. Wsunęła go z powrotem do książeczki na bransoletce, schowała laptopa do plecaka, przewiesiła go przez ramię i ostrożnie odsunęła drzwi przedziału.

Kilka metrów od niej na prawo w korytarzu stał jakiś starszy człowiek i palił papierosa. Głowę wystawił przez opuszczone okno.

Kiedy na niego patrzyła, mnóstwo myśli przelatywało jej przez głowę. Jak długo będzie jeszcze jechała? Ilu celników sprawdza wagony? Czy tylko tych dwóch?

W każdym razie na pewno musi odejść jak najdalej od swojego przedziału. Postanowiła, że przejdzie do pierwszego wagonu. Dworzec w Kijowie był dworcem typu czołowego, więc po wyjściu miałaby najbliżej do hali głównej. Zamknęła za sobą drzwi przedziału i ruszyła korytarzem, raz jeszcze oglądając się w stronę człowieka palącego przy oknie, ale cała jego uwaga było skupiona na widoku za oknem.

W korytarzu trzeciego wagonu zobaczyła kolejnych dwóch ludzi w mundurach celników zmierzających w jej stronę. Zawróciła, żeby poszukać schronienia w toalecie. Do stacji zostało jeszcze z piętnaście minut, najwyżej dwadzieścia. Może powinna zamknąć się w toalecie i poczekać, aż wszyscy wysiądą? Ale celnicy z pewnością zauważą czerwone oznaczenie „zajęte”, zaczną dobijać się do drzwi, żeby wyszła i okazała paszport.

Paszport.

Zapomniała o paszporcie.

Najszybciej jak mogła, wróciła do przedziału. Starszy człowiek palący na korytarzu gdzieś zniknął. Odsunęła drzwi. Leżący na górze mężczyzna lekko się poruszył. Zepchnęła go na bok. Chudy funkcjonariusz leżał bez ruchu na podłodze. Przyłożyła palce do jego tętnicy szyjnej, w obawie, że nie żyje. Odetchnęła z ulgą, kiedy wyczuła puls.

Z dużym trudem udało jej się go odwrócić, tak że mogła wyjąć paszport z wewnętrznej kieszeni jego munduru. Usłyszała kroki na korytarzu. Obok przeszło dwóch mężczyzn, głośno rozmawiając. Farah wsadziła paszport do plecaka i po chwili nasłuchiwania odważyła się otworzyć drzwi i wyjść na korytarz.

Tym razem ruszyła w stronę tyłu pociągu, aż dotarła do wagonu restauracyjnego. Zobaczyła tam tamtych dwóch celników, których widziała wcześniej w przedniej części pociągu. Poznała ich po tym, że głośno rozmawiali. To oni przechodzili niedawno obok jej przedziału, kiedy wyjmowała paszport z kieszeni ich nieprzytomnego kolegi.

Spokojnie przejdź. Nie oglądaj się. Gdyby się teraz odwróciła, od razu skupiłaby na sobie ich uwagę.

Kiedy przechodziła obok nich, młodszy z celników puścił do niej oko i rzucił jakieś słowo, które zignorowała, idąc dalej. Wiedziała, że to może być błąd, jeśli w ogóle nie zareaguje, więc zanim zniknęła w rozsuwanych drzwiach do następnego wagonu, odwróciła głowę i posłała mu przyjazne spojrzenie.

Jak długo będą jechać, zanim dotrą do dworca w Kijowie? Czy zdąży wysiąść, zanim celnicy znajdą nieprzytomnych kolegów w jej przedziale?

Po wejściu do przedostatniego wagonu wyjrzała przez okno. Właśnie wjeżdżali do centrum Kijowa. Z przedziałów zaczęli wychodzić pasażerowie z bagażami, jedni mieli tylko bagaż podręczny, inni walizki. Wszyscy tłoczyli się wokół niej przy drzwiach. Przy tym upale nie było to specjalnie przyjemne, ale dzięki temu nie rzucała się w oczy.

Kilka minut później pociąg wjechał na dworzec. Za oknem przesuwał się pusty peron. Próbowała pchnąć dźwignię otwierania drzwi, ale była jak przymurowana. Musiała dopiero poczekać, aż pociąg całkiem się zatrzyma, i drzwi zostały automatycznie odryglowane.

Wysiadła pierwsza. Spojrzała przed siebie. Nie mogła dojrzeć końca peronu, ponieważ tworzył łagodny łuk. Ruszyła do przodu, miała ochotę biec, ale musiała się opanować. Zobaczyła wysiadających celników, zwolniła kroku, tak żeby iść w tłumie mężczyzn i kobiet ciągnących walizki na turkoczących kółkach. Do pustych wagonów zaczęli wchodzić sprzątacze z miotłami i niebieskimi workami na śmieci. Minęła wagon, w którym znajdował się jej przedział. Roleta w oknie nadal była opuszczona.

Jeszcze chwila i ktoś znajdzie nieprzytomnych celników. Z pewnością będą potrafili bezbłędnie ją opisać i zaraz zacznie się alarm.

Nie biegnij. Tylko nie biegnij.

Dotarła do początku peronu, weszła do hali głównej, na wprost schodów ruchomych do metra jadącego na lotnisko Boryspol. Starała się cały czas poruszać w jakiejś grupie i cały czas rozglądała się wokół siebie, czy nie dostrzeże czegoś podejrzanego. W metrze wmieszała się w grupę turystów z plecakami. Z miejsca, gdzie stała, zobaczyła jakieś zamieszanie na ruchomych schodach. Jakiś człowiek oderwał się od tłumu i zaczął biec w stronę metra. Był młody, miał na sobie ciemny garnitur i trzymał w dłoni coś czarnego. Biegł wprost na nią. Kiedy wpadł do środka, przesmykując się przez zamykające się drzwi, z ulgą dostrzegła w klapie jego garnituru logo firmy lotniczej.

Wagony metra ruszyły. Dziesięć minut później znalazła się przy terminalu D, z którego odbywały się loty zagraniczne. Pojechała ruchomymi schodami w górę, dyskretnie rozglądając się wokoło. Może dzięki spokojnemu głosowi płynącemu z głośników, odgłosowi kroków licznych pasażerów, pchających wózki bagażowe i rozmawiających ze sobą Farah uspokoiła się. Trochę za bardzo, jak jej się wydawało. Tak jakby pod warstwą pozornego spokoju, kryło się coś zupełnie innego.

Podeszła do stanowiska Qatar Airways i podała stewardesie naziemnej wydrukowaną rezerwację i paszport. Zaraz po tym, kiedy stewardesa wprowadziła jej dane do komputera, nagle zrobiła się nerwowa i poprosiła Fara, żeby chwilę zaczekała. Zaczęła sprawdzać coś na innym komputerze.

W tym momencie Farah pomyślała, że właśnie wpadła w pułapkę.

Na pewno spróbują ją zatrzymać bez zwracania uwagi. Ze względu na dużą liczbę pasażerów w hali, szansa na wybuch paniki była zbyt wielka. Z pewnością zwabią ją do jakiegoś miejsca, gdzie jest spokojniej i skąd nie będzie ucieczki.

Rozejrzała się. Na prawo od niej, w odległości jakichś dwudziestu metrów, zobaczyła dwóch uzbrojonych policjantów, stojących pozornie obojętnie przy grupce turystów. Na lewo od niej to samo. Dwóch policjantów z pistoletami automatycznymi stojących gdzieś z tyłu. Przy wejściu głównym do hali zobaczyła kolejnych dwóch policjantów z automatami.

Przez chwilę Farah nie była zdolna oddychać, myśleć ani się ruszyć, do tego stopnia sparaliżowała ją panika.

– Proszę pani?

Farah odwróciła się do stewardesy.

– Bardzo przepraszam, ale mieliśmy awarię systemu i nie ma pani na liście pasażerów. Jeśli pani sobie życzy, możemy bezpłatnie przebukować pani bilet na klasę biznes.

Ach, więc na tym polegał plan. Pasażerowie klasy biznes zawsze odprawiali się pierwsi. Będą na nią czekali w korytarzu rękawa prowadzącego do samolotu albo ewentualnie w samym samolocie. Nikogo więcej tam nie będzie. Będą ją tam mogli przechwycić, nie zwracając niczyjej uwagi. Nie będzie miała nawet cienia szansy.

Usłyszała głos w swojej głowie. Był to głos jej ojca. Zobaczyła go przed sobą. Jego postać przesłaniała niebo. Ona była jeszcze taka mała. „Nigdy nie rób ani jednego kroku w tył”, powiedział surowo. „Jeśli tylko ustąpisz przed przeciwnikiem, walka będzie dla ciebie przegrana. Do zwycięstwa wiedzie tylko jedna droga. To droga do przodu”.

– Dobrze – powiedziała do stewardesy.

Dostała bilet i ruszyła w stronę bramki. Jeszcze piętnaście minut do wejścia na pokład.

Przy odprawie celnej urzędnik obejrzał jej paszport, tak jak obejrzał już setki paszportów tego dnia, i życzył jej przyjemnej podróży.

Takie to pewnie jest uczucie, pomyślała, idąc od bramki do pustej jeszcze poczekalni. Tak właśnie muszą czuć się ludzie idący na szafot albo prowadzeni przed pluton egzekucyjny. Wiesz już, że to koniec, ale nadal liczysz na cud, który nigdy nie przychodzi.

Przy drzwiach samolotu stał steward. Wszystko wydawało się przebiegać normalnie. Mundur leżał na nim nienagannie i Farah nigdzie nie widziała broni. Pokazała mu kartę pokładową i odprowadził ją do środka, gdzie zajęła miejsce w jednym z foteli biznesklasy.

Wchodzili pasażerowie, zajmowali swoje miejsca i umieszczali bagaże w schowkach. Samolot był zapełniony ledwie w połowie, kiedy ryglowano drzwi. Farah nadal nie mogła uwierzyć, że nic się nie wydarzyło.

Samolot ruszył po pasie. Ryk silników przy starcie wydawał jej się krzykiem radości, wzbierającym gdzieś w środku niej.

Kiedy wzbili się w powietrze, wiedziała już na pewno, że wstąpiła na jedyną drogę, jaką mogła wybrać.

Była to droga ataku i otwierała się przed nią szeroko.

Część II RYTUAŁ

1

Radjen Tomasoa słuchał wiatru, który usiłował dostać się pod dachówki, żeby je poodrywać. Leżał na plecach. Stało się to już jego zwyczajem. Kiedy nie mógł zasnąć, leżał po prostu na plecach. Burza, którą zapowiedziała się wczesna jesień, skłoniła go do rozmyślań o przeszłości. O czasach, które minęły. Na dobre.

Miał wtedy ledwie dwadzieścia parę lat. Leżał w namiocie rozstawionym na brzegu Jeziora Trazymeńskiego we Włoszech. Dokładnie nad jego głową szalała niesamowita burza. Gwałtowny deszcz walił o płótno namiotu. Wyobraził sobie, że znajduje się w oku cyklonu, tam gdzie nic nie może mu się stać. Nie bał się ewentualnego trafienia piorunem ani podmuchu wiatru, który zmiecie go wraz z namiotem do jeziora. Odgrodził się od chaosu poza obrębem namiotu, a jego myśli stały się krystalicznie czyste. Czuł się panem życia. Swojego życia. Tam, w oku cyklonu, był wystarczająco potężny, by osiągnąć wszystko, czego chce.

Wszystko.

Teraz gapił się w miejsce, gdzie była rysa na suficie. Jak rzeka z cienkimi żyłkami dopływów przebiegała w poprzek sypialni od jednego rogu do drugiego. Od ponad trzydziestu lat. Znał już każdy jej milimetr, to samo mógł powiedzieć o swoim małżeństwie. Nie było już w nim energii, by zasklepić rysy, jakimi zdążyło się pokryć. A nawet gdyby mu się to udało, to i tak na zawsze miałby to w pamięci, jako niezbyt budującą część swego życia.

Nie chodziło nawet o to, kto ponosił winę za rozczarowanie czymś, co zaczęło się jako wielka młodzieńcza miłość. Postanowił uznać, że nie było niczyjej winy, a tylko prawidłowość, że celem małżeństwa w ogóle jest przede wszystkim ukrycie faktu, że miłość między dwojgiem ludzi rzadko kiedy trwa przez całe życie. Nie miał alternatywy. Samotne życie po ewentualnym rozwodzie, jakie przypadłoby mu w udziale jako pięćdziesięcioparoletniemu mężczyźnie, było dla niego wizją nie do przyjęcia. Rozwód byłby dla niego równoznaczny z przyznaniem się, jak bardzo niewiele zostało z tego wszystkiego, o czym marzył jako dwudziestolatek.

Ale nie to było powodem, dla którego Radjen Tomasoa nie mógł zasnąć.

Powodem były głosy rozbrzmiewające w jego głowie. Głosy funkcjonariuszy, którzy prowadzili wewnętrzne śledztwo w sprawie pracujących u niego inspektorów. Siedzieli przed nim we dwóch. Na lewo i na prawo od niego w specjalnie w tym celu opróżnionym pokoju komendy. Z obu stron stojącej pośrodku kamery. Obydwaj mieli nogę założoną na nogę. Idealna symetria. Starannie formułowali pytania. Jeszcze staranniej dbali o długie, niezręczne okresy ciszy. Ciszy, w której Tomasoa słyszał szum krwi płynącej przez jego żyły i jej pulsowanie w skroniach. Ciszy, w której jego serce gubiło rytm, jak zepsuty zegar ścienny.

„Czyli, że nie wiedział pan nic o podwójnej roli, jaką inspektor Diba odgrywał w pańskiej jednostce?”

Inspektor Marouan Diba, który kiedyś cieszył się ogólnokrajową sławą po znalezieniu 600 kilogramów heroiny we wnętrzu samolotu i który zrobił furorę jako jeden z pierwszych imigranckich inspektorów w jego jednostce, kipiący młodzieńczą ambicją, ale który z wiekiem zaczął znikać w cieniu własnej przeszłości. Tak, on, Radjen Tomasoa, naczelnik Pierwszego Korpusu, próbował wpompować nową krew w skapcaniałego inspektora, przydzielając mu przed rokiem jako partnera młodego, przebojowego inspektora Joshuę Calvina. Kombinacja, która skończyła się katastrofą.

„Nie, nie wiedziałem nic o pozazawodowych kontaktach inspektora Diby. A niby skąd miałbym wiedzieć?”

„Czy to było pytanie, panie naczelniku?”

„Retoryczne”.

A więc nie było to pytanie.

Znowu cisza. Krew krążyła, skronie mu pulsowały. Jego serce – bomba zegarowa z uszkodzonym mechanizmem zapłonowym.

„Co pańskim zdaniem zaszło w pokoju przesłuchań?”

Głupie fiuty. Zupełnie, jakby mógł to wiedzieć. Spokojnie, oddychać, spokojnie oddychać, wypić łyk wody, poszukać słów, możliwie obiektywnie opisać, co się wydarzyło tamtego wieczoru. Tamtego fatalnego wieczoru.

„Powtórzę raz jeszcze: nie byłem obecny przy tym przesłuchaniu. Jedynie na podstawie przekazanych mi faktów mogę domniemywać, co zaszło”.

„Bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciał pan podzielić się z nami swoją wiedzą na temat tych faktów”.

I to właśnie zrobił. Z namysłem, starannie dobierając słowa. Nie mógł sobie pozwolić, żeby przyłapali go na przejęzyczeniu, okazaniu słabości, nie mówiąc już o najmniejszej oznace niepewności.

„Podczas pierwszego przesłuchania stało się jasne, że podejrzany dysponuje większą ilością informacji, niż ma ochotę przekazać śledczym. Zamierzał je ujawnić dopiero wówczas, kiedy uzyska zapewnienie, że zostanie uwzględniony w programie ochrony świadków. To był powód, dla jakiego przyszedł do mnie inspektor Calvino. Chciał to ze mną przedyskutować”.

Cisza. Suchość w gardle. Ogromna chęć zerwania się z miejsca i naskoczenia na tych dwóch, żeby natychmiast się wynosili. Śledczy prowadzący śledztwo przeciwko innym śledczym. Obłudnicy, którzy na co dzień noszą lepsze garnitury niż on od święta. A poza tym ma ciekawsze zajęcia niż wrabianie własnych pracowników. Musi wyjaśnić sprawy związane z potrąceniem przez samochód afgańskiego chłopca przebranego za dziewczynkę. Sprawy te zaprowadziły go aż do służbowego mieszkania ministra, z którego zarekwirował komputer. Na komputerze zobaczył obrzydliwe filmiki z udziałem dzieci, od których żołądek wywracał mu się na drugą stronę. Ale to akurat tych pacanów chodzących na co dzień w garniturach od Hugo Bossa nie obchodziło. Obchodził ich natomiast Rusek z pokoju przesłuchań, którego parę minut po wyjściu inspektora Calvina znaleziono z dziurą w czole, leżącego w kałuży krwi.

„Czy wiedział pan, że przez ten czas podejrzany został sam na sam z inspektorem Dibą? Człowiekiem, z którym – jak wynika z analizy połączeń telefonicznych – od lat utrzymywał ścisłe kontakty?”

„Nie, nic o tym nie wiedziałem. Zostałem poinformowany, że miejsce inspektora Calvina zajął jeden z funkcjonariuszy. Ostatecznie okazało się jednak, że został on poproszony przez inspektora Dibę o opuszczenie pomieszczenia”.

„I nie wiedział pan też, że aresztowany w czasie przesłuchania był skuty?”

„Nie”.

Czuł, że szukają na niego haka, że chcą obarczyć go współodpowiedzialnością, że chcą go przyłapać na czymś, w ostateczności nawet na źle użytym słowie, żeby mogli mu zarzucić sprzeczność w zeznaniach. Jeszcze bardziej pchać go na liny, sprawiać, żeby się pocił, dawać mu do zrozumienia, kto tu rozdaje karty, udowodnić, jakich to dopuścił się rzekomych uchybień, przez lata patrząc rzekomo przez palce na praktyki, których naczelnik w żadnym razie nie powinien tolerować. Nie wolno mu dać im takiej szansy.

„Powiedział pan, że podejrzany domagał się objęcia programem ochrony świadków. Czy uważa pan za prawdopodobne, aby taka osoba próbowała popełnić samobójstwo, uderzając głową o blat stołu?”

„Ja nie jestem tutaj od oceniania. To wy, panowie, prowadzicie śledztwo w tej sprawie”.

Tu was mam, pieprzone kutasy!

Widział tego Ruska. Dziurę w czole, ręce w kajdankach. Funkcjonariusz, wysłany po kawę do najodleglejszej części komendy. Dla kogo niby ta kawa? Raczej nie dla Ruska, który właśnie kitował w karetce wiozącej go do szpitala. Na pewno też nie dla inspektora Diby, który zniknął bez śladu i niecałe dwie godziny później skoczył z dachu wieżowca Rembrandttoren. Pięćdziesiąt pięter w dół. Jego ciało spadło na szklany dach nad wejściem, wskutek szybkości upadku niemal owijając się wokół stalowej belki. Trzeba go było zdejmować z podnośnika. Diba, który nie został pochowany z policyjnymi honorami, tylko schowany w ziemi, jak zwykły cywil, tak jak zamiata się śmieci pod dywan. A Calvino nie dostanie awansu, na który zasłużył. Radjen miał do siebie pretensje, że nawet nie zadał sobie trudu, żeby spotkać się z Calvinem. Oficjalnie dlatego, żeby nie zostać posądzonym o stronniczość, ale prawdziwy powód był taki, że po prostu stchórzył. Nie wiedziałby po prostu jak się zachować, gdyby stanął twarzą w twarz ze swoim najbardziej utalentowanym inspektorem, w którym tak wyraźnie rozpoznawał własne zaangażowanie z młodych lat.

Istota tego wszystkiego była jedna: ta sprawa z potrąconym przez samochód afgańskim chłopcem zaczynała go powoli przerastać. Podejrzany Rosjanin, który zeznał, że ze sprawą związany jest koncern energetyczny AtlasNet, został ukatrupiony w czasie przesłuchania przez holenderskiego śledczego. Jednym z głównych podejrzanych był holenderski minister, który dzięki ochronie ze strony Ministerstwa Spraw Wewnętrznych mógł dalej sprawować swoje funkcje.

„Panie naczelniku Tomasoa, zeznał pan, że nie był pan poinformowany na temat ubocznych działań zarówno inspektora Diby, jak i inspektora Calvina. Zeznał pan również, że nie zna pan żadnych szczegółów tamtego wieczoru, kiedy miało miejsce to fatalne w skutkach przesłuchanie”.

„Tak jest”.

„W takim razie czy pan w ogóle wie, co się dzieje w podległej panu jednostce?”

Przez moment miał wrażenie, jakby zapomniał, co to znaczy oddychać. Krew w jego żyłach zastygła, serce zamarło w pół uderzenia.

Udało mu się to wszystko przed nimi ukryć i patrzył na nich stalowym wzrokiem. Tamci milczeli, robili notatki albo tylko udawali, potem wyłączyli kamerę. Uścisnął im dłonie, zapiął górny guzik munduru i wyszedł z pokoju, zdecydowany walczyć o swoje racje, rozwikłać cały ten chaos, nitka po nitce rozplątując kłębowisko powiązań, by na koniec bezwzględnie dopaść winnych.

Jeśli miałby odejść, chciał to zrobić z podniesioną głową.

Odrzucił kołdrę i poczuł wilgoć unoszącą się w powietrzu sypialni. Słyszał sapiący oddech śpiącej obok żony. Jej życie, jego życie – jeden długi oddech.

A więc na plecach. Z zamkniętymi oczami. Znowu leżał pod płótnem namiotu, łopoczącym w podmuchach burzowego wiatru, wyjącego wśród skał wokół Jeziora Trazymeńskiego. Przy każdym podmuchu, przy każdym odległym grzmocie, miał uczucie, że znowu, tak jak dawniej, panuje nad wszystkim, panuje nad swoją przyszłością, chociaż tak niewiele już jej zostało.

Podjął decyzję. Będzie panował nad czasem.

Czasem, którym pokieruje według swoich potrzeb, tak jak to robił w wieku lat dwudziestu, tak jak to robił przez całe długie lata i jak w oczach kolegów i podwładnych być może nadal jeszcze robi.

W dudniący odgłos gromu wmieszało się jakieś delikatne brzęczenie. Odruchowo spojrzał w bok. Na nocnym stoliku świecił ekran jego wibrującej komórki. Brzęczenie sygnału, jego oddech, deszcz bębniący o szyby, ciche poświstywanie żony przez sen.

Odwrócił się na bok, sięgnął po telefon, odebrał i usłyszał kobiecy głos. Od razu go rozpoznał. Nie słyszał go już od paru tygodni i zaczynało mu go już brakować. To, co ten głos miał do powiedzenia, trafiło go z wielką siłą.

Zupełnie jak piorun trafia w namiot stojący samotnie na brzegu jeziora.

2

Ania Kozłowa gnała przez Moskwę z taką zawziętością, jak kierowcy Formuły 1 co roku pędzą w swoich bolidach po ulicach Monaco w trakcie Grand Prix. Zakręty ścinała, najchętniej jakby się dało, na dwóch kołach, włączanie się do ruchu przypominało wtargnięcie, a jeśli chodzi o hamulce, to unikała ich używania, zupełnie jakby groziła za to kara śmierci. Byłoby to mało ważne, gdyby jechali hummerem, ale oni poruszali się skodą garde z lat dziewięćdziesiątych.

Paul przypomniał sobie credo Farah: lepiej zrobić coś, co graniczy z szaleństwem, niż oszaleć od nicnierobienia. Bezpośrednią konsekwencją było to, że właśnie siedział, nie odzywając się ani słowem obok Ani Szalonej w jej skodzie i pocił się jak mysz w czasie jej samobójczego niemal rajdu.

W głowie kołatało mu się coś na temat „śmiertelnego wyścigu”.

Nawet pasowało, ponieważ właśnie jechali do miejsca, gdzie – jak dowiedział się jeden z redaktorów „Moskowskoj Gaziety” – zdeponowana ciała „czarnych wdów” uczestniczących w akcji terrorystycznej w budynku uniwersytetu. W komendzie policji kryminalnej przy ul. Pietrowka 38 w Twerskim okręgu administracyjnym, usytuowanej najbliżej miejsca wydarzeń, wydano rozkaz wszystkim funkcjonariuszom, mającym tego wieczoru służbę, żeby weszli do pomieszczeń uniwersytetu zaraz po akcji Specnazu. Po zdjęciu z ciał zabitych terrorystów wszystkich materiałów wybuchowych i zabraniu ich rzeczy osobistych przewieziono je wprost do kostnicy Szpitala im. Potiomkina.

Farah podjęła kilka prób opowiedzenia Paulowi i Ani, co wydarzyło się w kompleksie Siedmiu Sióstr. Sama chciała sobie ułożyć cały chaos szczegółów w jedną spójną całość.

Przy tej okazji przypomniała sobie kobietę, która filmowała ją telefonem w momencie, kiedy kondor sadzał ją przed kamerą. Jej stalowobłękitne oczy, jej białą skórę, bliznę biegnącą na ukos przez prawy policzek. Było ją widać, ponieważ nie była okutana czarną chustą, tak jak pozostałe kobiety, które zostawiły sobie tylko wąski wolny pas na oczy. Ona obwiązała sobie chustą tylko głowę, tak że miała odsłoniętą całą twarz.

Usłyszawszy ten opis, Ania zaczęła gorączkowo przeszukiwać zdjęcia, przechowywane w laptopie. Miała wrażenie, że widziała już kiedyś tę kobietę.

Wrażenie okazało się prawdziwe, kiedy wreszcie znalazła odpowiednie zdjęcie.

Oto i była, sfotografowana gdzieś w Alchan-Kala, zimowej wiosce na południowy zachód od Groznego: młoda kobieta po dwudziestce, typ survivalowca w wojskowej panterce. Błękitne oczy. Blond włosy wymykające się spod wojskowej czapki. Karabin na ramieniu. Blizna biegnąca ukosem przez prawy policzek.

Nie była ani Rosjanką, ale też nie Czeczenką. Spytała Anię, dla jakiej gazety pracuje. Zrobiła to bardzo nonszalancko, niemal mimochodem, ale jednocześnie z niedwuznacznym naciskiem. Ania odpowiedziała, że w „Moskowskoj Gazietie”.

– Aha, czyli przeciwniczka Potanina – powiedziała dziewczyna przyjaźnie. – W takim razie, jeśli o mnie chodzi, to możesz oglądać, co chcesz.

Mówiła po rosyjsku z bałtyckim akcentem. Zdaniem Ani mogła pochodzić z Estonii. Potem usłyszała o snajperkach pochodzących z tamtych rejonów. Kobietach, które potrafiły zabijać rosyjskich oficerów z odległości kilkuset metrów. Najemniczki. Supersnajperki. Jak donosiły nieoficjalne źródła, wszystkie pochodziły z krajów bałtyckich.

A więc ta kobieta była taką samą muzułmanką, jak Farah terrorystką. I akurat ta kobieta filmowała komórką, jak Farah zostaje siłą zawleczona do Siedmiu Sióstr.

Jaką odgrywała rolę w czasie ataku? Na czyje polecenie? Odpowiedzi na te pytania mogły doprowadzić Paula i Anię do samego źródła tamtej akcji wzięcia zakładników. Mogły też rozjaśnić kwestię przypuszczalnego udziału we wszystkim Walentina Ławrowa.

Od momentu ataku na Siedem Sióstr minęły trzy dni. Dwie rzeczy były uderzające. Po pierwsze żadna z czeczeńskich organizacji bojowych nie przyznała się jak dotąd do zamachu, podobnie jak to było w przypadku przygotowywanego zamachu na blok mieszkalny. Po drugie w mediach nie pokazano żadnych zdjęć zamachowców.

Szpital im. Potiomkina wznosił się we mgle pełnej czerwonych rozżarzonych drobin. Wskutek smogu spowodowanego pożarami lasów wokół Moskwy oraz palącego słońca topole straciły prawie wszystkie liście, które pokryte brunatnymi plamami leżały na trawie, również mającej kolor brunatny.

Pod szpital co chwila podjeżdżały karetki. Liczba ofiar udaru słonecznego stawała się coraz większa. Aby zapobiec wybuchowi paniki wśród moskwiczan, media podawały zaniżone dane, dotyczące śmiertelnych ofiar upałów.

Kiedy weszli do holu szpitala przez wielkie szklane drzwi, Paul miał przemożną chęć, żeby odwrócić się i wyjść, tak przerażająca panowała tu nędza.

Rozkład, pomyślał. Rozkład i choroba. Najgorsze, co może człowieka spotkać.

– Jeszcze parę tygodni temu był tu z wizytą premier – powiedziała Ania bez cienia empatii, wciskając mu w rękę nikona. – Korytarze, przez które miał przechodzić, zostały wyłożone plastikowymi panelami, a podłogi pokryto nowym linoleum. Kiedy jednak tylko opuścił szpital, panele i linoleum zdjęto i sprzedano.

Zgłosili się w recepcji. Żeby możliwie szybko i bez przeszkód uzyskać wstęp do szpitalnej kostnicy, zadzwonili wcześniej do biura prasowego szpitala z informacją, że „Moskowskaja Gazieta” zamierza opublikować artykuł na temat cięć budżetowych, jakich rosyjski rząd chce dokonać w sektorze służby zdrowia. Trzydziestu szpitalom, w tym Szpitalowi im. Potiomkina, groziło zamknięcie. Trzy tysiące osób personelu medycznego miało wylądować na ulicy. Umowa z dyrekcją była taka, że na potrzeby artykułu Paul i Ania mają nieograniczony dostęp do wszystkich pomieszczeń szpitala i zezwolenie na robienie zdjęć.

Korpulentna kobieta po pięćdziesiątce z utlenionymi włosami i niemalże nierosyjskim przyjaznym uśmiechem przedstawiła się im jako Olga. Była pracownicą oddelegowaną do spraw kontaktu z mediami i od razu na początku przeprosiła za siwą mgłę snującą się po korytarzach.

– Mamy przestarzałą klimatyzację i odmówiła posłuszeństwa przy tym upale.

Ania od razu przeszła do rzeczy.

– Co się dzieje z ofiarami upałów, które zmarły? – spytała.

– Umieszczane są w kostnicy, która zresztą od wielu dni jest przepełniona.

– Przepełniona kostnica bez klimatyzacji. Idealna metafora skutków cięć budżetowych. Zacznijmy od tego miejsca.

Spojrzenie Olgi rozpaczliwie przenosiło się z Ani na Paula i z powrotem.

– To musi być wstrząsający artykuł, Olga – powiedział Paul. – Naprawdę wstrząsający. Ludzie muszą się ocknąć.

Kiedy już Olga dała każdemu z nich maseczki na twarz nasączone wodą kolońską, z ociąganiem otworzyła szerokie podwójne drzwi do pomieszczenia trzy na trzy metry, w którym unosił się taki odór, jakby składowano tu odpadki z całego szpitala.

Paul jeszcze mocniej przycisnął maseczkę do twarzy, starając się nie oddychać przez nos, ale okazało się, że nic to nie pomaga. Zaczęło mu się robić niedobrze i siłą zmusił się do wejśca do środka.

Kolejne drzwi zaprowadziły ich do wielkiego wykafelkowanego pomieszczenia, zalanego mdłym światłem przestarzałych neonówek. Potem wchodzili do kolejnych wykafelkowanych pomieszczeń. Było ich łącznie siedem. Nie pytając o pozwolenie, otwierali kolejne metalowe szafy i wyciągali pordzewiałe szuflady z anonimowymi ciałami w plastikowych workach. Robili zdjęcia.

Lampa błyskowa jako podręczna błyskawica. Każda nowa twarz była pytaniem bez odpowiedzi.