Wahadło sumienia - Paweł Wichowski - ebook

Wahadło sumienia ebook

Paweł Wichowski

3,0

Opis

Czasem od niespełnionej miłości gorsza bywa niezaspokojona nienawiść

Niektórzy mówią, że to czarny kot przynosi pecha. Inni – że to pociąg, gdy ktoś rzuca cię na tor. Roman zdecydowanie należy do tych drugich. I lubi brać sprawy we własne ręce – nawet przebywając w więzieniu. Odsiaduje karę i wspomina historię, która zmieniła go na zawsze.

Jest słoneczne lato 2005 roku, dorastający na wsi Roman ma zaledwie 15 lat. Zdążył już nawet poznać miłość swego życia – szkolną koleżankę Markizę. Wrażliwy romantyk wierzy, że wszystko pójdzie jak z płatka: dziewczyna, żona, drzewo, dom i syn. Markiza jednak nie odwzajemnia jego uczucia.

Rozgoryczony i pełen tłumionej wściekłości nastolatek postanawia się zemścić. Los sprawia, że spotyka niebezpiecznych ludzi, mogących mu w tym pomóc… Roman wkrótce zrozumie, że wystarczy raz poruszyć moralny pion, by rozhuśtać go jak szalone wahadło.
 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Edyta8585

Dobrze spędzony czas

"Wahadło sumienia" to naprawdę udany debiut pisarski. Nie jest to typowy kryminał (choć do niego została zakwalifikowana książka). Roman, w wieku 5 lat zostaje sierotą, gdy ma 15 lat zakochuje się, niestety bez wzajemności. Zraniony chłopak pragnie zemsty, wtedy też poznaje nieodpowiednich ludzi. Obecnie Roman przedstawiany jest jako Roman S., znajduje się w miejscu, gdzie ma sporo czasu na przemyślenia i ukazanie nam swojego życia. Jest bohaterem i jednocześnie narratorem. Autor pokazuje do jakich konsekwencji może doprowadzić spotkanie niewłaściwych ludzi oraz brak zaufania. Osobliwy sposób przedstawiania akcji sprawia, że książkę czyta się z zapartym tchem chcąc dowiedzieć się co naprawdę się wydarzyło. Myślicie, że się domyślacie wszystkiego? Nic z tego, finał Was zaskoczy. Przekonajcie się sami co przyszykował dla Was autor, myślę, że spodoba Wam się.
00

Popularność




Na początek opowiem wam o tym, jak poszedłem do tego cholernego lasu, znalazłem te cholerne kości i złamało mi to życie na pół.

Albo nie.

Na początek się wam przedstawię.

Nazywam się Roman S. Przynajmniej tak należało pisać lub mówić o mnie jakiś czas temu. Pewnie domyślacie się dlaczego, ale nie każda zła rzecz, jaką zdążycie na mój temat pomyśleć, będzie prawdziwa. Ta jednak jest.

Nazywam się Roman S. i nawet spodobało mi się to niepodawanie mojego pełnego nazwiska światu. Możliwe, że usłyszeliście o mnie, ale nawet nie zwróciliście na to uwagi. Jeśli już, to i tak pewnie przemknąłem jak każdy inny człowiek z literą i kropką zamiast właściwej tożsamości.

W każdym razie czułem się wtedy, jakbym wyliniał z jakiejś uwierającej powłoki i stał się wolny. Na przekór miejscu, do którego trafiłem. W przypływie początkowej naiwności przez gardło przeszedłby mi może nawet ten obślizgły zwrot: „druga szansa”.

To się jednak nie stało. Przeszłość okazała się zbyt ciężkim pancerzem do zrzucenia. Zbyt mocno zaciskającym się wokół codziennej rutyny bluszczem. Ale i tak podoba mi się ten sposób przedstawiania. Jeśli więc zapomnieliście, jak się nazywam, powtórzę: nazywam się Roman S.

Wspomniałem o miejscu, w którym się obecnie znajduję. Ma ono to do siebie, że na pewno nie jako jedyny czasem zastanawiam się, czy to mnie izolują od innych, czy innych ode mnie. Obojętnie jak jest – to dla tej historii najlepszy układ. Pewnie im bliżej was byłbym, tym mniej byłbym szczery. Albo co gorsza: mniej celny. Pierwszą nieudolną próbę rekonstrukcji tego wszystkiego podjął za mnie proces sądowy, pełen nieadekwatnych z mojego punktu widzenia pytań. Nie wspominam tego zbyt dobrze. Chciałem powiedzieć im słowa jednej z moich ulubionych piosenek. Bob Dylan śpiewał w niej: „nie pytajcie mnie o nic, bo kiedyś mogę powiedzieć wam prawdę”.

Nie słyszałem jej od bardzo dawna, lecz kiedy zechcę – nadal gra mi w duszy. Jakby dobiegała z jakichś ogromnych głośników na dziedzińcu. Nazywa się „Outlaw Blues”, czyli „Blues banity”.

Jeśli jakiejś muzyki brakuje mi tu najbardziej to właśnie bluesa. Pamiętam, jak kiedyś zdziwiłem się, że po angielsku „blue” to nie tylko kolor nieba, ale też „smutny”. Nie tylko mnie, jak sądzę, błękit kojarzył się z najradośniejszymi chwilami w życiu. Jakby z pocztówkami, których dół zajmują kolorowe kamieniczki, egzotyczne drzewa, stare zabytki – cokolwiek, co lubisz najbardziej. Lecz zawsze nad wszystkim góruje czyste, niebieskie niebo. Taka już jest konwencja dziecięcych wspomnień. Początkowo moją pamięć wypełniały właśnie takie pocztówki z nieskończonym błękitem w tle.

A teraz już wiem, że to najsmutniejszy kolor na świecie. I najbardziej perfidny kłamca ze wszystkich. Gdyby niebo miało kolor sufitu, który widzę dziś codziennie rano i wieczorem – być może nie czytalibyście tej historii.

Proces sądowy nie był moją najlepszą partią szachów. Może jeszcze o nim wspomnę. W ogóle nie za bardzo odpowiada mi gra, w której ruszam się i muszę czekać na ruch przeciwnika. Wolę ruszać się tyle razy, ile zechcę – zaskakując go, gdy śpi. Dobrze, że nie muszę już odpowiadać na niczyje pytania. Niezbyt mnie interesują, mam wystarczająco dużo własnych. Lecz jeśli mam być szczery – przyznam, że jestem odrobinę ciekaw waszej reakcji na to wszystko. Ostatecznie możecie napisać do mnie list.

Mogę trochę żałować, że na procesie odpowiadałem tak, jakbym był własnym rzecznikiem prasowym. Chłodno i bez emocji. Myślę, że niezbyt dobrze korelowało to z treścią, którą przekazywałem. Może lepiej było toczyć pianę z ust i wrzeszczeć.

Ksiądz Witold powiedział, że nawet jeśli pozabijałbym dziesiątki ludzi widelcem, by wypić ich krew, to właśnie mnie i tak najprędzej pytałby o to, jaki dziś dzień tygodnia, gdyby o tym zapomniał. A jeden pan doktor śmiał się, że gdy umrę, odda mój mózg na badania. Po to, żeby sprawdzili, jakim cudem zamiast normalnych zwojów mam biblioteczne przegródki. Problem w tym, że czasem budzi się we mnie bestia, która rzuca się na te przegródki z siekierą.

Po krótkim namyśle uważam, że wcale nie ma powodu, bym wspominał jeszcze o procesie, zadawanych pytaniach i rozmowach, jakie wtedy miały miejsce. Wystarczy wam wiedza, że sprawa jest zamknięta i jestem tu, gdzie jestem. Nie da się zrobić już nic, kiedy mięso odeszło od kości. Wszystko co najważniejsze wydarzyło się dużo, dużo wcześniej.

Dzięki niezłej pamięci odtworzę tamtą historię bez białych plam. Za to z wieloma czerwonymi, bo ten kolor zostaje w pamięci najdłużej ze wszystkich. O wiele dłużej niż błękit. A nawet jeśli kiedyś zacznie blaknąć za dnia – czasem nadal śnią mi się przedmioty, które łatwo wyciągają ten kolor z człowieka.

Mam nadzieję, że nikt nie będzie miał mi za złe raczej nudnego stylu. Nie wprowadzam też żadnych korekt i nie cofam się, by przebudować tekst. Boję się, że mógłby stracić na wiarygodności, gdybym zabrał się za jego upiększanie.

Zupełnie znikąd przyszło mi do głowy, że nawet nie wiecie, ile mam lat. Rozsypię wam więc do stóp popiół wygasłej nie tak dawno żarliwości styku dzieciństwa z młodością.

Albo nie.

Myślę, że to jednak odpowiednia chwila, by powiedzieć coś o tym cholernym lesie.

Las był dużo, dużo starszy ode mnie. Nazywano go „Siódmą Włóką”. Jedno z jego drzew liczyło ponad dwieście lat. Oznaczono je zieloną tabliczką pomnika przyrody. Dwieście lat. Nie wiem, co musiałoby się dziać w głowie człowieka, gdyby dożywał takiego wieku. Ja chyba bym eksplodował. Taki wiek nie służyłby raczej istotom obdarzonym pamięcią. Może właśnie dlatego natura dała nam najwyżej nieco ponad wiek na tym świecie. Zazdroszczę czasem drzewom, że nie mają pamięci. Bardzo je też szanuję. Nie cierpię, kiedy je wycinają, robiąc miejsce kolejnym słupom wysokiego napięcia. Nigdy nie nadałbym imienia słupowi, tak jak robiłem to w przypadku drzew w dzieciństwie. Całe szczęście wyrosłem z tej praktyki, gdyż jeślibym szedł owym cholernym lasem i nazywał kolejne drzewa, zabrakłoby mi imion.

Był on bowiem – przynajmniej tak zapisał się w mojej pamięci – ogromny. Znajdował się parę kilometrów za małą, zacofaną wioską, w której spędziłem dzieciństwo i wczesną młodość. Posiadał całe plątaniny rozdroży, trudno było mieć w nim pełne rozeznanie. W jego środku królował istny matecznik z całą masą grubej zwierzyny. Wokół zaś czaiły się zdradzieckie, potężne bagna. Kiedyś utonął w nich pijany człowiek kopiący nieopodal torf.

Gdy byłem dzieckiem, nie pozwalano mi chodzić do lasu. Myślę, że nie tylko z powodu bagien, lecz także z racji bliskości żwirowni, na które lubili się wspinać moi starsi znajomi. Mam wrażenie, że w tamtych czasach częściej słyszało się o dzieciakach przysypanych przez piach. Albo takich, pod którymi zimą zarwał się lód i utonęli w stawie. A może potem po prostu puszczałem takie informacje mimo uszu.

Jeszcze dziś jednak żyje sporo osób, które uważają, że niektóre z miejsc w lesie są nawiedzone. Słyszałem kiedyś opowieść mojego dziadka, który twierdził, że ilekroć chciało się wjechać w jedną z leśnych dróżek końmi, te stawały i za nic w świecie nie chciały ruszyć dalej. Szkoda, że ludzie, którzy wierzą w takie rzeczy, niedługo całkiem wymrą. Szkoda też, że sam nie potrafię im uwierzyć – może stałbym się ostatnim z nich.

Z kolei faktem jest to, że między wojnami rozbiła się w lesie awionetka z dwoma pasażerami. Jeden z nich zginął na miejscu, drugiego nigdy nie odnaleziono. Być może szukał ratunku, aż ranny padł gdzieś, gdzie nie znalazł go nikt – może w tych cholernych bagnach?

Ludzie mówią, że nocą można usłyszeć tu wołanie o pomoc. Lecz wołający nie reaguje na żadną odpowiedź. Za to gdy idzie się w kierunku dźwięku i wydaje się, że jest coraz bliżej, nagle głos milknie i ponownie słychać go już gdzieś o wiele dalej. Tak jakby wydający go teleportował się paręset metrów jednym bezszelestnym susem. W taki sposób miał zwabiać ofiary w głąb lasu i zatapiać w bagnach. Albo jeszcze coś gorszego. To już zależało od kreatywności osoby opowiadającej.

Były to bowiem oczywiście bajki niezbyt wyszukane, toteż nie wierzyłem w nie, nawet mając kilka lat. Dziadek jednak zaklinał się, iż nigdy nie pójdzie do tego cholernego lasu, bo przypomina mu się partyzantka. „Cholerny las”. Tak o nim mówił. I tak zostało dziś mnie. Ale mnie las kusił od najmłodszych lat. I przyznaję – trudno wymyślić mi lepsze tło dla takich historii, które opowiada się dziewczynie przy ognisku, aż ze strachu zechce się przytulić. Albo niesfornym dzieciom, kiedy skaczą po łóżku po dwudziestej drugiej.

Należało wyjść poza wieś piaskową drogą na obszar pełen łąk i pól. Szło się kilka kilometrów aż do miejsca, w którym nie słyszało się już żadnych odgłosów pracujących we wsi maszyn ani ujadających psów. Od zarosłych chwastami ruin dawnego tartaku, gdzie przed wojną stał też szlachecki dworek, rozpoczynał się on – wielki, magiczny las.

Gdy już się do niego dotarło, można było stracić kilka dni na badanie wszystkich jego dróżek i odnóg. Ja spędziłem w nim łącznie dużo, dużo więcej. I muszę wam powiedzieć, że faktycznie dało się w nim usłyszeć wołanie o pomoc. Przynajmniej raz.

W końcu sam byłem wtedy tym krzyczącym.

O ile dobrze sobie przypominam, powiedziałem też już coś o jakichś kościach.

Głęboko w lesie był cmentarz. Trzeba było iść dwie, może trzy godziny i przedzierać się przez coraz większy mrok, zapominając całkiem o spokojnej wiosce.

Kiedy go odkryłem, liczył sobie jakieś dziewięćdziesiąt lat. Ludzie, którzy na nim spoczywali, zginęli pewnie w wieku niewiele starszym od mojego. A cmentarz ten stworzono specjalnie dla nich. Poczułem z nimi więź – dzieliły nas długie lata, lecz niewielka odległość. Stojąc na cmentarzu, miałem ich parę metrów pod sobą. Tym bardziej że nie było tu grobów, do jakich przywykłem. Każdy z pewnością przegapiłby to miejsce, gdyby nie zmurszały murek, drewniany płot i prosta tabliczka: „Cmentarz wojenny z okresu I wojny światowej”.

Spoczywali tam żołnierze armii niemieckiej i rosyjskiej, którzy polegli wczesną wiosną lub latem 1915 roku. Konkretnie, w wielkiej bitwie o oddalone o jakieś czterdzieści kilometrów miasteczko Przasnysz. Takich rozsianych po lasach i łąkach cmentarzy na szlaku frontu wschodniego I wojny światowej dało się znaleźć dużo więcej.

Mogli leżeć na nich także Polacy, lecz nikogo nie obchodziła ich narodowość. Zostali żołnierzami armii zaborców i w taki sposób ich pochowano. To okropne walczyć za coś, czego nienawidzisz. Choć koniec końców ich tragedia nie była wiele większa od tragedii innych żołnierzy. Wszystkim im kazano walczyć ze sobą bronią, jaka nie śniła się ich ojcom i dziadkom. Potem i tak wszyscy leżeli – martwi lub czekający na śmierć – w tej samej błotnistej, zmarzniętej, wilgotnej lub suchej ziemi. Zawsze milczącej i niewzruszonej.

Może to niezbyt taktowne, ale pociesza mnie to, że cała moja życiowa walka toczyła się przynajmniej o coś, co przyprawiało mnie o najwyższe porywy romantyczności i oddania. Byłem swoim własnym żołnierzem, nie marionetką ciemiężcy.

Po tamtych zaś zostało tylko parę potrzaskanych, w większości nieczytelnych, szarych kamiennych nagrobków. Mówi się, że śmierć równa wszystkich i wszystko. Z pewnością nic bardziej niż ona, ale nawet długie lata po wojnie ślepy los wynosił jednych, poniżając drugich. Niektórzy mieli to szczęście, że płyta im poświęcona leżała nieco pod innym kątem. Albo w jakiś szczęśliwy sposób przesunęło ją leśne zwierzę i już słońce lub deszcz nie nadszarpnęły tak mocno jej czytelności. Zachowała się pamięć nie o jakimś nieznanym trupie, lecz żołnierzu o imieniu, nazwisku, stopniu i dacie śmierci. Jeśli miał na imię tak samo jak ty albo zginął w wieku, który właśnie przeżywasz – być może zastanowisz się, co jeszcze mogło was łączyć. Jeśli dobrze byś pomyślał, znalazłbyś więcej takich rzeczy niż tych, które was dzielą. Z pewnością.

Udało mi się odczytać tożsamość kilku niemieckich żołnierzy. Byli tam też Rosjanie, ale po nich została tylko jedna cmentarna płyta – z dobrze zachowanym napisem „Ein Russe”. Z racji tego, że cmentarz zbudowali Niemcy, żołnierze rosyjscy nie doczekali się przywileju posiadania imiennych nagrobków. Czasem warto wygrywać bitwy, choćby dla zmarłych towarzyszy.

Słyszałem głosy, że ktoś przypadkiem znalazł obok cmentarza ludzką kość. Mnie nigdy się to nie zdarzyło. Nigdy nie znalazłem ludzkiej kości przypadkiem.

Z czasem zacząłem zapamiętywać gotowe drogowskazy, które ułatwiały później odnalezienie cmentarza bez błądzenia po licznych rozdrożach. Wyliczałem: zniesione przez kogoś skrzydło starego wiatraka; nieco nowszą, lecz również nadgryzioną zębem czasu tabliczkę z napisem: „Uwaga, żmije”; czaszkę jakiegoś rogatego zwierzęcia, którą ktoś powiesił na drzewie; drewnianą figurę świętego Huberta oraz parę innych charakterystycznych rzeczy. Za niektórymi z nich trafiało się na dobrą z dróg. Niektóre oznaczały, że coś poszło nie tak.

W jednym z miejsc, przed znacznym zagęszczeniem drzew, zobaczyłem zakaz wstępu opatrzony słowami: „ostoja zwierzyny”. Raczej niewiele osób zwraca uwagę na takie rzeczy. Myślę jednak, że jeśli już ktoś zadał sobie trud i miał w postawieniu tego zakazu szlachetne intencje… Cóż, jeśli dziś nie chce, abym gdzieś wchodził – niech rozłoży mi przed nogami czerwony dywan. Takimi drogami nie chadzam.

Idąc lasem po raz pierwszy, nie byłem zbytnio w nastroju do tego, by się cofnąć. Wyjaśnię wam później dlaczego. Co prawda na cmentarz łatwiej szłoby się inną drogą, zamiast przedzierać się między drzewami, ale wtedy tego nie wiedziałem – w ogóle przecież nie wiedziałem o istnieniu tego cmentarza. Moje myśli były zresztą zaprzątnięte czymś, a właściwie kimś innym.

Jest jednak pewne, że gdyby nie chodzenie nieco bardziej pokrętnym szlakiem, może nigdy bym go nie odnalazł. I nie wydarzyłaby się ta historia. A zatem mając w głowie wyraźne wspomnienie tabliczki „zakaz wstępu”, lubię myśleć, że cała rzecz rozpoczyna się od wejścia w miejsce, w które nie powinienem był wejść.

Właśnie uświadomiłem sobie, że dzisiaj mogę stworzyć ranking wszystkich najpiękniejszych miejsc i rzeczy, których zdobywanie musiało być poprzedzone złamaniem jakiegoś zakazu. Przesuwaniem granicy zła coraz dalej przez kolejne miesiące. Cmentarz postawiłbym na drugim miejscu.

Piękniejsza była tylko dziewczyna.

A wiecie, że Święty Hubert jest patronem wszystkich myśliwych? Może więc to nie przypadek, że pewnej nocy w tamtym lesie, całkiem niedaleko jego drewnianej figury, uderzyła mnie w głowę najważniejsza na świecie i najbardziej banalna myśl. Lepiej być łowcą niż ofiarą. Oczywiście jeśli ktoś był tak głupi jak ja, takie najbardziej oczywiste stwierdzenie nie mogło pojawić się u niego znikąd.

Ale ja trafiłem na dobry czas i najlepsze miejsce na świecie. Miejsce pełne ofiar, których upiorne milczenie stanowiło najlepszą przestrogę, by nie podzielać ich losu zbyt wcześnie.

W każdym razie myśl, o której mówię, przepołowiła mój mózg, tak jak piorun przepołowił drzewo znajdujące się kilka kilometrów od mojego domu. Działo się to dokładnie tej samej nocy. Nocy najpiękniejszej burzy, jaką przeżyłem. Jakieś drzewo wtedy umarło, a we mnie umarła ofiara – choć byłem jeszcze za mało zorientowany w tym procesie, by wyprawić jej pogrzeb.

Święty Hubert. Patron wszystkich myśliwych. A co z ofiarami? Nie wiem jak inne, ale ofiara we mnie wymyśliła swego własnego patrona. Właściwie powinienem napisać „patronkę”, gdyż to kobieta – czy mogłoby być inaczej? Wszyscy, którzy cierpicie; wszyscy, którzy zostaliście skrzywdzeni – cieszcie się, że nie jesteście nią. Patronką wszystkich ofiar. Ja modlę się już tylko o jedno – aby istniało niebo i piekło. Obojętnie dokąd trafię po śmierci, z pewnością odnajdę znajome twarze. Nawet na samych krańcach zaświatów.

Opowiem wam o nich bez komety albo zaćmienia zapowiadającego ich przyjście. Bez legendy o samoistnie kwitnących na grobie fiołkach. Bez ziemi, która wyrzuca grzesznego trupa na wierzch, tak jak morskie fale wypluwają zdechłe zwierzęta na plażę. Nie będzie tu nic nadprzyrodzonego. Prawda to najbardziej absurdalna rzecz na świecie. A zatem żadnych bajek – tylko wyrok sądowy, wycinki prasowe i może opis paru fotografii.

Albo nie. Żadnych zdjęć.

Przy okazji wybaczcie, że zdarza mi się zdradzić jakiś pomysł, a potem z niego rezygnować. Pisząc te słowa, naprawdę staram się nie cofać niczego i nie korygować. Poza tym to pierwszy tak długi tekst, jaki piszę. A moje wspomnienia i myśli są moim jedynym drogowskazem.

Wybaczcie mi też, jeśli będę się powtarzał. Wolę powiedzieć coś dwa razy, niż pominąć to przez chwilową nieuwagę. Zresztą, powtarzanie to dla mnie całkiem naturalny tryb, bo moje życie to jedno wielkie przewijanie tej samej, lecz brzmiącej za każdym razem inaczej taśmy. Miejsce, w którym jestem, tylko temu sprzyja.

8:04 – wpadam w szał numer 1, 8:53 – szał numer 2, 9:31 – szał numer 4, 2:44 – szał numer 16, jakże podobny do szału 3 z 9:22. 11:49 – szał numer 17, właściwie będący mieszanką szału 7 z szałem 11, z lekką nutą nowego szału. Nigdy nie wiem, z której strony mogę się jakiegoś spodziewać. Ale jednego jestem pewien. Nie gubi i nie nuży mnie ich żmudna rachuba. Wyodrębniam je jak jakiś naukowiec z mikroskopem, który dniami i nocami bada nowy rodzaj bakterii. Jeśli dzienna liczba szałów jest tylko dwucyfrowa, mogę kłaść się spać całkiem szczęśliwy. To był udany dzień.

Zupełnie jak dzień pewnego psa, którego widywałem w dzieciństwie.

Obok mojego rodzinnego domu mieszkał sąsiad, który w bardzo miły sposób potrafił mówić nam „dzień dobry”. Lecz kolejnych kilka minut rozmowy weryfikowało jego wybuchową naturę. Niestety, najmocniej odbijała się ona na jego nieszczęsnym psie. Wielokrotnie słyszałem, jak wyrzucając z siebie przekleństwa, okłada go metalowym prętem, aż zagłuszał to przeraźliwy skowyt. Miałem jakieś 6, może 7 lat. Płakałem, pytając swojego dziadka, czemu tak jest. W odpowiedzi dostawałem tylko zaciśnięte pięści i drżącą brodę. Nikt tak jak mój dziadek nie potrafił stwierdzić, że ktoś jest sukinsynem, nie używając do tego żadnych słów. Złość pisała wszystko sama na jego sprawiającej wrażenie surowości twarzy.

Któregoś dnia pies sąsiada chodził swobodnie po podwórku. Bramka – zazwyczaj zamykana dzięki drucikowi przywiązanemu do słupka obok – tym razem była lekko uchylona. Tego dnia wisiała nad psem ewidentnie jakaś szczęśliwa gwiazda. Co prawda popełnił katastrofalny błąd, po prostu żyjąc, lecz tym razem sąsiad nie miał swojego ulubionego narzędzia pod ręką. I gdy zirytował go szwendający się pod nogami kundel, ograniczył się jedynie do wzięcia jakiegoś kamienia i rzucenia w zwierzę. Trafił go w głowę, więc biedak jakby wystrzelony z rakiety wybiegł z podwórka – miejsca codziennej kaźni. Słyszałem jego oddalający się skowyt i kolejne przekleństwa sąsiada. Bardzo mocno kibicowałem psu w jego ucieczce. Po chwili jednak wrócił, nieco wolniejszym krokiem. Zdumiony spostrzegłem, że zbliża się do swojego prześladowcy. Potrzebował tylko rozbiegać swój ból.

Przez chwilę kręcił się w bezpiecznej odległości, z nosem przy ziemi, lecz oczami skierowanymi w górę, wbijającymi się błagalnie w pana. Nie miałem wątpliwości – ten pies wrócił tu przeprosić. Początkowo sąsiad nie zwracał na niego uwagi zajęty swoją robotą, lecz potem wziął go szybkim ruchem za sierść i uwiązał do budy, po czym odszedł. Gdy podszedł ponownie, pies zaczął wymachiwać ogonem, jak jakimś upiornym wahadłem – jedynym lustrem jego udręczonej, lecz całkowicie akceptującej to świadomości. Gdy nie masz domu, cieszy cię most. Gdy ktoś bije cię przez 23 godziny na dobę, cieszy cię ta jedna pozostała godzina. I gdybyś miał ogon, machałbyś wtedy jak szalony.

Do dziś pamiętam imię tamtego psa. Nazywał się Fikus. Przynajmniej tak głosił napis na budzie. Nigdy nie słyszałem, aby sąsiad używał tego imienia. Nie sądzę, by mu je też nadał. Może po prostu przywiózł od kogoś gotową budę i ten pies wcale się nie nazywał.

Czułem dziką satysfakcję, słysząc któregoś dnia kilka lat później, że ów sąsiad (samotny, bezdzietny kawaler) zmarł na zawał serca we własnym domu. Jeszcze tego samego dnia, żeby zdążyć przed przyjazdem jego dalszej rodziny na pogrzeb, przygarnąłem psa, nie pytając nikogo o zdanie. Widywał mnie często, więc był w jakiś sposób przyzwyczajony, choć nie do końca ufny. Postanowiliśmy nie trzymać go na łańcuchu jak sąsiad, lecz w boksie, który zajmowała nasza niedawno zmarła ze starości suczka Ariel. Nakarmiłem go, pogłaskałem i poszedłem spać rozpromieniony myślą, że od jutra pozna nowe, szczęśliwe życie. Ale rankiem psa już nie było. Przeskoczył ogrodzenie i nie widziałem go już nigdy więcej.

Dziś uważam, że nie ma we wszechświecie istoty, z którą identyfikowałbym się bardziej. Tak jak tego psa, cechuje mnie bezwzględna wierność swojemu oprawcy i natychmiastowe ataki dezorientacji, gdy brakuje go w pobliżu. Ale mój oprawca nie okłada mnie prętem ani nie rzuca we mnie kamieniem. Mój oprawca podłącza mnie do jakiejś poronionej maszyny i serwuje mi –– niczym impulsy elektryczne – kolejne szały. Jak wiele asów może mieć w rękawie?

7:14 – szał numer 1, 7:17 – szał numer 2, właściwie dogłębna rewizja wczorajszego szału numer 54 z godziny 18:30, 8:21 – koszmarna suita szałów 9, 10 i 11. Wybaczcie, że znów się powtarzam i przynudzam. To dobry moment, żeby spojrzeć na wielki zegar na korytarzu i podsumować to wszystko.

Powiedziałem wam o schowanym głęboko w lesie cmentarzu i kościach, które skrywał. O świętym Hubercie – patronie wszystkich łowców. O dziewczynie – patronce wszystkich ofiar. O nocy, która zmieniła mnie z ofiary w łowcę, i o napadach szału, które dziś mam. Myślę, że najwyższy czas powoli kończyć ten mglisty wstęp. Sądzę, że macie już jakiś obraz wydarzeń, jakie wam opowiem. Domyślacie się, jaki jest szkielet tych wszystkich ckliwych wspominek.

Domyślacie się, czyj to szkielet. Pamiętajcie jednak to, o czym mówiłem na początku – nie każda zła rzecz, jaką zdążycie o mnie pomyśleć, będzie prawdziwa.

Ta wcale nie jest.

Ostatnio opowiedziałem trochę o cmentarzu, pora, żebym wreszcie wyjawił coś o tej cholernej dziewczynie.

Albo nie.

Na cmentarzu był krucyfiks. Stał wbity w omszały kamień, na którym widniał ledwo widoczny dziś napis: „1887”. Czasem podczas I wojny światowej takie leśne cmentarze budowano wokół gotowych już przydrożnych figurek. Pewnie ten, o którym mówię, to właśnie taki przypadek. Nie można powiedzieć, by krzyż był majestatyczny i wyniosły. Wiosną równały się z nim najwyższe pokrzywy i chwasty, jesienią z jego ramion zwisały pajęczyny. Rosnące za nim drzewo – kilkudziesięciokrotnie większe, o rozległych, upiornie powyginanych gałęziach – wydawało się jeszcze dodatkowo umniejszać jego rangę.

Nie miał żadnych zdobień i nie przypominał złoconych lub pięknie pomalowanych krzyży znanych z kościołów. Zawsze przywodził mi na myśl prostotę i smutną barwę żołnierskiego hełmu lub lufy działa artyleryjskiego. Patrzyłem na ten krzyż i widziałem nie życie wieczne, które obiecywał, lecz wojnę, która odbierała to doczesne.

A jednak to właśnie ten krzyż wprawiał mnie w większą bogobojność niż sklepienia i ołtarze bazyliki, którą oglądałem kiedyś na wycieczce szkolnej. Czasem śni mi się, że ktoś wbił mi go w głowę i nadal makabrycznie z niej wystaje. Tak jak szpikulec do rozdrabniania lodu tkwił w czaszce pewnej nastolatki ponad pół roku po jej śmierci. Czaszce znalezionej w lesie. Opowiem wam teraz o niej.

Albo nie.

Muszę jeszcze coś dodać o krzyżu.

Słyszałem wielu ludzi, którzy mówili: „czemu muszę dźwigać ten krzyż?”, albo: „Boże, czemuś pokarał mnie takim krzyżem?”. Możliwe, że sam użyłem takiego zwrotu. Czasem sądzimy, że nasze cierpienie czyni nas wyjątkowymi. Że nosimy w sobie rzeczy, które są niedostępne dla innych, i jesteśmy jedyni, wybrani. Dzisiaj wiem, że to kompletna bzdura. Każdy z nas cierpi czasem z jakiegoś powodu, każdy ma jakiś swój krzyż i to nie czyni z nas drugich Chrystusów.

Ale nie każdy dostaje dodatkowo to, co dostałem ja. Coś, co uczyniło moje ukrzyżowanie prawdziwym i czytelnym. Krzyż był tylko początkiem. Mnie dano coś jeszcze.

Dwóch łotrów po bokach. Może to o nich teraz opowiem.

Albo nie.

Opowiem o tym, kto nas trzech ukrzyżował. Opowiem wam o dziewczynie.

Będę ją nazywał Markizą, ponieważ wkroczyła w moje życie na dźwięk tego słowa. Miałem ledwo skończone 15 lat i byłem uczniem II klasy wiejskiego gimnazjum. Ona z kolei dopiero co skończyła 14 i chodziła klasę niżej ode mnie – niedawno skończyła podstawówkę.

Obie te szkoły stanowiły jeden zespół o wspólnych korytarzach, stołówkach i szatniach. Klasy gimnazjalne znały się dobrze z młodszymi. Wiele z tych dzieciaków było rodzeństwami lub sąsiadami, woziły ich także te same autobusy.

Wszyscy oni zlewali się na przerwach w rozkrzyczane, rozhulane zbiorowisko, którego nie sposób upilnować w wiosenne dni na dworze. Zwłaszcza gdy to pierwsze dni po długiej i mroźnej zimie.

Któregoś takiego właśnie marcowego, zgiełkliwego przedpołudnia rozmawiałem podczas przerwy z moją najlepszą koleżanką – Kamilą. Staliśmy przy klombach z pelargoniami, tuż przed głównym wejściem do budynku. Próbowaliśmy ustalić prawdziwość jakiejś kretyńskiej gimnazjalnej plotki.

Gdy utknęliśmy w martwym punkcie, Kamila odwróciła się w stronę najmniejszego z trzech boisk. Kilku chłopaków siedziało przy jego krawędziach i spisywało prace domowe. Młodsze dzieci kopały piłkę i szczerze mówiąc, nie dało się zaobserwować w ich grze jakichś konkretnych zasad. Prócz nich wokół boiska spacerowały dwie dziewczyny. Jedną z nich kojarzyłem, choć bardzo słabo – miała na imię Roksana i kiedyś jechaliśmy tym samym autokarem na konkurs do sąsiedniej szkoły. Ale nagle z ust Kamili usłyszałem po raz pierwszy to cholerne słowo.

– Markiza! – rozeszło się donośne wołanie. Spacerujące dziewczyny przystanęły i ta druga z nich, nieznana mi do tej pory, zaczęła rozglądać się wokoło. Jakby szukała tej wołanej osoby i zastanawiała się, czemu ta nie odpowiada. Aby podkreślić to szukanie, groteskowo przysłoniła ręką oczy, robiąc im swoisty daszek. Wyglądała jak marynarz wypatrujący lądu na statku albo po prostu ktoś, kogo razi słońce, mimo że ten dzień był raczej pochmurny. Najśmieszniejsze okazało się jednak jej wspinanie na palcach. Robiła to z gracją dziecka, które chce zobaczyć, co dorośli postawili na stole – ledwo utrzymywała równowagę. Uznałem tę nieporadność za uroczą. To był więc chyba pierwszy sygnał czegokolwiek wielkiego w tej historii.

Nie rozumiałem jednak zbytnio, o co w tym wszystkim chodziło. Dopiero potem dowiedziałem się, że to jej stały żart – dziewczyna miała ponoć nie lubić tej ksywy i zawsze, gdy ktoś wołał ją w ten sposób, udawała, że wypatruje gdzieś owej Markizy. Bo przecież na pewno nie była nią ona.

Kamila chętnie pożartowałaby w ten sposób dłużej, co wnioskowałem z jej szerokiego na całą twarz uśmiechu. Ale dzwonek zbliżał się nieubłagalnie, a przecież musieliśmy dojść prawdy. Nadal nie ustaliliśmy, czy ktoś na wycieczce do jakiegoś cholernego Niepokalanowa obrzygał sobie buty i spodnie, czy tylko buty. Albo coś podobnej rangi.

– Markiza, nie pajacuj i chodź tu! – usłyszałem.

Koleżanka stojąca obok Markizy zachichotała, a potem spojrzała na mnie na dobre kilka sekund. Po chwili sama Markiza szybkim truchtem podbiegła do nas i tak po chwili po raz pierwszy zobaczyłem z bliska tę dziewczynę.

Szkielet i ciało tej historii.

Okazałem się być chyba jedyną osobą w gimnazjum, która jej nie znała. Kamila uznała najwyraźniej, iż jest to niemożliwe i nie przedstawiła nas sobie. Po krótkiej chwili ich rozmowy, w której uczestniczyłem tylko jako uśmiechający się niepewnie obserwator, zadzwonił dzwonek i wszyscy ruszyliśmy do środka szkoły.

Dziś jako dorosłemu człowiekowi niezbyt łatwo mi mówić o takich rzeczach, bo Markiza nie miała nawet 15 lat, ale szczerze przyznałem wtedy przed sobą, że jest całkiem ładna. I rusza się w uroczy sposób – moje pierwsze wspomnienie o niej, jakie mam, to właśnie to jej parodiowanie „wypatrującego lądu marynarza”. Teraz myślę, że z pewnością musiałem widzieć ją już wcześniej – niemożliwe było nie minąć się w tak niewielkiej szkole. Ale tamto wczesnowiosenne spotkanie stanowiło pierwszy raz, kiedy przyjąłem do wiadomości jej istnienie i ją zapamiętałem.

Choć początkowo wcale nie wspominałem. Jakakolwiek myśl dotycząca jej urody lub czegokolwiek nie robiła na mnie większego wrażenia, nie stała się motorem napędowym czegoś wielkiego. Najwyraźniej moje piętnastoletnie hormony działały jak bomba z opóźnionym zapłonem. Niewzruszony zająłem się swoim życiem. A właściwie ostatnimi chwilami swojej wolności.

Jak pewnie się domyślacie, lubiłem już wtedy patrzeć na starsze dziewczyny – najlepiej na te z III gimnazjum, gdy ćwiczyły na dworze albo coś takiego. Markiza, jak i ja zresztą – pozostawaliśmy dziećmi. Ale dzieci rosły już nie z miesiąca na miesiąc, lecz z dnia na dzień.

Myślę, że to dobry moment, abym przerwał opowieść o dziewczynie i powiedział coś więcej o sobie z tamtych czasów.

Byłem kimś, kogo wszelkie głupie amerykańskie komedie przedstawiałaby zapewne w za dużym, niemodnym swetrze, z okularami wielkości szklanek oraz – obowiązkowo – z opasłą książką w dłoniach.

Od swetrów wolałem jednak luźne sportowe T-shirty i bluzy. Kwestia wygody. Szczytem ekstrawagancji okazała się u mnie pseudoskórzana kurtka. Nie potrzebowałem okularów – przymierzałem kiedyś te należące do dziadka i momentalnie rozbolała mnie od tego głowa. Dziś nadal ich nie potrzebuję. Co do ubrań… cóż, tutaj nie mam zbyt dużego wyboru.

Właściwie tylko książki zgadzałyby się z tym przesadzonym karykaturalnym wizerunkiem. Uwielbiam czytać. Uwielbiałem, odkąd tylko pamiętam. Szybko jednak nauczyłem się, iż pochłanianie kolejnego rozdziału w momencie, gdy kolegom brakuje jednego chłopaka do rozegrania meczu, nie może pozostać niewyszydzone.

Czasem zdarzało się, że zostawiwszy książkę gdzieś na widoku, zastawałem ją później ozdobioną obelgami i rysunkami. Z pewnością widzieliście podobne na spodach szkolnych ławek, na przystankach, murach budynków lub w autobusach. Wszędzie tam, gdzie zwykły nastolatek mógł zostać na chwilę sam.

Jednym z najważniejszych pytań, jakie sobie zadaję, jest to, czy kiedy byłem dzieckiem, można było zobaczyć we mnie zapowiedź tego, kim stanę się później. Z tym pytaniem muszę poradzić sobie samodzielnie. Przestanę jednak chwilowo skupiać się na sobie i pozostając w dziecięcym klimacie, pokoloruję wam tło tego rysunku zwanego moją wczesną młodością.

Rodzice wielu moich znajomych często nie mieli zbyt dużo czasu na kontrolowanie tego, co robią ich dzieci. Ojcowie dzielili go między gospodarstwo a stanie pod sklepem. Matki między gospodarstwo a czekanie na mężów wracających spod sklepu. Zajmowały się tymi najmniejszymi dziećmi. Tymi, które trzeba było karmić, przewijać lub usypiać. Te starsze chodziły już własnymi ścieżkami. Synowie upodabniali się do swoich ojców. Z racji tego, iż nie mogli bezkarnie stać z plastikowymi butelkami taniego wina pod sklepem, robili to gdzieś za remizą. Jeśli zaś dostali kategoryczny zakaz wychodzenia na wieś – zapraszali kolegów do siebie i dekowali się gdzieś za stodołą lub garażem. Gdziekolwiek, gdzie matki nie dawały rady wyczuć zapachu papierosowego dymu. Nawet gdy wychodziły rzucać psom resztki z obiadu lub szły do ogródka po parę marchewek.

Córki z kolei zaczęły orientować się, że chłopcy zachowują się inaczej w ich towarzystwie. Kłócą się głośniej, przeklinają częściej i wręcz rwą do bójki. Podobało im się to. Coraz częściej można je było zatem widzieć chodzące w wyraźnym, czasem desperacko krzykliwym makijażu i coraz bardziej obcisłych lub kusych ubraniach. Jak najbliżej miejsc, gdzie melinowali się chłopcy, jednak w taki sposób, by wszystko wyglądało na przypadkowe.

Całe to nastoletnie rykowisko mogło jednak przerwać wtargnięcie jakiejś matki, która właśnie dowiedziała się, że jej ukochany syn ukradł księdzu dwie stówy ze skarbony. Albo pijany, rozjuszony ojciec, który wśród śmiechów starszych chłopaków wyciągał swoją córkę z ich samochodu, szarpał za ramię w kierunku domu i wrzeszczał, że dziwki pod swoim dachem tolerował nie będzie.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Wahadło sumienia

ISBN: 978-83-8313-291-4

© Paweł Wichowski i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Paweł Pomianek

KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk