W tej podwodnej godzinie - Emiliano Poddi - ebook + książka

W tej podwodnej godzinie ebook

Poddi Emiliano

3,2

Opis

Opowieść o konfrontacji dwóch kobiet – różniących się wiekiem, pochodzeniem, charakterem i podejmowanymi wyborami etycznymi. Obie zanurzają się w podwodny świat, w którym każdy oddech i ruch podlegają innym prawom niż na powierzchni, w którym godzina może rozciągnąć się tak, że obejmie sto lat. Martha Krems, trzydziestodziewięcioletnia biolożka morska, ma wreszcie szansę przyjrzeć się z bliska Leni Riefenstahl, „reżyserce Hitlera”, o której latami zbierała informacje, desperacko próbując ją zrozumieć. W czasie ostatniej podróży Riefenstahl na Malediwy Martha jest jej instruktorką nurkowania. Stujednoletnia Leni chce uchwycić na zdjęciach istoty zamieszkujące rafę koralową. Martha może się cofnąć z nią w czasie i obserwować każdy jej krok. Być może zdoła odkryć, czemu Riefenstahl w 1941 roku postawiła szesnastoletnią wówczas matkę Marthy przed dramatycznym wyborem. Leni Riefenstahl (właśc. Berta Helene Amalie „Leni” Riefenstahl, 1902–2003) – niemiecka fotografka, tancerka, aktorka, reżyserka, scenarzystka i producentka filmowa znana z nowatorskiej estetyki. Postać niezwykle kontrowersyjna, oskarżano ją o propagowanie iafirmowanie faszyzmu oraz bliskie związki z czołowymi zbrodniarzami hitlerowskimi, którzy finansowali jej działalność artystyczną w okresie III Rzeszy. Emiliano Poddi, urodził się w Brindisi w 1975 roku, mieszka w Turynie. Jest autorem sztuk teatralnych i słuchowisk radiowych. Opublikował też cztery powieści. Wykłada w Scuola Holden.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (6 ocen)
1
3
0
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lorelei_l

Nie polecam

Nie dałam rady, przez pół roku przeczytałam 10% i się poddałam- kompletnie mnie nie zaciekawiła.
00
DorotaMagdalena

Nie polecam

Pomysł ciekawy, realizacja nieudana - rozwlekła, przewidywalna fabuła.
00

Popularność




Quest’ora sommersa

© 2021 by Emiliano Poddi,

Published by arrangement with The Italian Literary Agency and Graal Literary Agency.

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Mateusz Kłodecki

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Agata Pabian

Redakcja: Justyna Chmielewska

Korekta: Izabela Sieranc, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8230-346-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2022

Koralowiec spiralny

W gruncie rzeczy to właśnie jest początek. Koralowiec leży u podstaw wielu podwodnych opowieści, w tym naszej. Wszystko zrodziło się miliony lat temu z zaskakującego przymierza mikroskopijnego mięczaka i jednokomórkowej algi, polipów i zooksantelli. Nocą polipy uwalniają dwutlenek węgla pod postacią węglanu wapnia, który zooksantelle wykorzystują za dnia do syntetyzowania światła, wydalając z kolei glukozę i tlen niezbędne polipom do produkcji węglanu wapnia. Gdyby nie to, na Malediwach nie powstałaby ani jedna gałązka koralowca. Ba, nie istniałyby same Malediwy, podobnie jak atole i rafy koralowe w ogóle, a w konsekwencji nie byłoby tych wszystkich ryb, nie byłoby mnie ani Leni, bo z całą pewnością spotkałyśmy się właśnie za sprawą mikroorganizmów.

Widzisz to, Leni? Tutaj, prosto przed tobą.

Początkowo nie wie, na co powinna patrzeć, organizm, który wskazuję, nie od razu daje się rozpoznać jako koralowiec, nie należy do tych w kształcie drzewka o uspokajająco dziecinnej formie, czerwonych czerwienią bezwstydną i niemal didaskaliczną, właśnie taki kolor bowiem ma lakier, z którym Leni, mimo ukończonych przed pół rokiem stu lat, uparcie paraduje na paznokciach dłoni i stóp, co z kolei wcale nie jest już takie uspokajające, zwłaszcza że wygląda wręcz doskonale. Dziś rano, przed nurkowaniem, też pomalowała paznokcie. Siedziała na werandzie swojego bungalowu, nakładała lakier, rozprowadzała go pędzelkiem, dmuchała i podziwiała efekt z odpowiedniej odległości, bez reszty pochłonięta ową sekwencją gestów, a ja byłam tam, obserwowałam ją z ukrycia.

Wyciąga rękę i choć wielokrotnie zwracałam jej uwagę, żeby tego nie robiła – to zabronione, verboten, koralowiec jest niezwykle delikatny, a poza tym dla pani to też niebezpieczne, Frau Leni, może się pani skaleczyć lub zaplątać – Frau Leni rzecz jasna robi po swojemu i go dotyka, a potem uśmiecha się do mnie, na ile to możliwe z automatem oddechowym w ustach, szuka zrozumienia, pokazuje palcami znak „OK” i pewnie kiedy już się wynurzymy, będzie się próbowała usprawiedliwiać, tak jak po poprzednich nurkowaniach, przykro mi, powie, po prostu musiałam się upewnić.

Że co?

Że to naprawdę koralowiec, moja droga.

Spiralny i nitkowaty, tkwi samotnie na środku pustej skalistej równiny, wyrasta z nicości, zwija się i skręca ku powierzchni, przypomina stalową sprężynę, wstążkę gimnastyczki lub DNA. Leni mu się przygląda, ja przyglądam się Leni, bo nawet tu, pod wodą, to ona interesuje mnie o wiele, wiele bardziej niż ten koralowiec, bardziej niż którykolwiek z mieszkańców rafy, niż wszystkie istoty żywe, o których czytałam w podręcznikach uniwersyteckich i które później oglądałam na własne oczy.

Teraz to ją badam.

I sądzę, że wiem, co wciąż ciągnie ją piętnaście metrów pod powierzchnię, tuż poza krawędź rafy przy wysepce Gangehi należącej do atolu Ari: chodzi o to, że tu, pod wodą – unter Wasser – rzeczy udają, że są czymś innym, niemal nigdy nie wydają się tym, czym są. Tak, myślę, że właśnie dlatego nurkuje. Wierzy, że ona też tak potrafi. Zresztą przecież pół życia spędziła w kamuflażu i może już w 1972 roku, podczas swojego nurkowego chrztu, mając siedemdziesiąt lat, wyczuła, że podwodne środowisko będzie jej idealnie pasowało, że w głębinach można się zamaskować jeszcze skuteczniej niż na lądzie. A rafa nadaje się do tego szczególnie dobrze. Tutaj ryby wyglądają jak wodorosty, wodorosty jak polipy, polipy jak skały, a skały to tak naprawdę nie skały, lecz formacje koralowe, a zatem istoty tak samo żywe jak my, jak ja i jak Leni.

Można dostać zawrotu głowy, taka nieokreśloność na dłuższą metę grozi mętlikiem. A jednak tylko tutaj, w tym świecie pozbawionym pewności, bez ciężaru i bez oparcia, płynąca u mojego boku ponadstuletnia płetwonurka odczuwa prawdziwy spokój.

Sama mi to powiedziała w dniu naszego pierwszego zejścia pod wodę, tydzień temu. Wkładałyśmy skafandry na dziobie dhoni, kiedy zwróciła się do mnie nieco niespodziewanie: dobrze mi pod wodą, myśli płyną wolniej, umysł oczyszcza się z nieprzyjemnych wspomnień.

Chciałam zapytać, o jakie wspomnienia chodzi, ale ugryzłam się w język. Dopiero się poznałyśmy, ledwie zebrałam dość sił, by ją przywitać, przedstawić się i uśmiechnąć, wszystko poszło dobrze, więc teraz muszę być cierpliwa, zaczekać na odpowiednią chwilę.

To pewnie przez to wrażenie zawieszenia w pustce, powiedziała Leni, gdy kapitan zredukował obroty silnika i dotarłyśmy już niemal w miejsce, gdzie pierwszy raz miałyśmy zanurkować razem, poza zewnętrznym pierścieniem rafy, Leni i ja same na środku oceanu.

A może, moja droga, chodzi o to powolne opadanie w głębinę, zanurzanie się w tajemnicze królestwo. W człowieku powoli uwalnia się wówczas nieoczekiwana radość. Kiedy jej zaznasz, znajdziesz się pod urokiem podwodnego świata. To swego rodzaju narkotyk, nie sądzisz?

Skinęłam głową, choć w gruncie rzeczy niepotrzebnie. Dziś już wiem, że jej pytania nie są prawdziwymi pytaniami, ale zwykłym wybiegiem retorycznym, mają przeciągnąć cię na jej stronę, są sztuczką, za sprawą której uwierzysz, że masz wpływ na tok rozumowania, choć w rzeczywistości to Leni apodyktycznie dzierży jego stery w dłoniach o świeżo pomalowanych paznokciach, to ona kieruje nim od początku do końca, a ty jesteś tylko i wyłącznie widzem.

Właśnie tak, moja droga, narkotyk, i zawsze jest jak za pierwszym razem. Bogactwo kształtów, kolorów i organizmów żywych: zupełnie jakby przy każdym nurkowaniu odkrywało się wszystko na nowo. Za każdym razem otwiera się przed tobą ten sam cud, ten sam sen na jawie, dobrze mówię?

Dobrze mówiłaś?

Nie wiem, to zależy od punktu widzenia. Niewątpliwie można się zgodzić z tym, co opowiadasz o nurkowaniu, i trudno pozostać obojętną wobec entuzjazmu, z jakim to mówisz. Tylko nie wiem, czy słowa, których używasz, są najwłaściwsze.

Zawsze miałaś fenomenalne wyczucie obrazu, jednak słowa nie są twoją najmocniejszą stroną. Kiedy kręcisz film lub kadrujesz zdjęcie, robisz to precyzyjnie, w nieomylnym, immanentnie twoim stylu – później musieli go naśladować nawet ci, którzy gardzili tobą jako człowiekiem, nazywali cię kurwą, nazistką lub jednym i drugim.

Ale kiedy się odzywasz, to już zupełnie co innego, często i chętnie uciekasz się do frazesów, korzystasz z wyświechtanych sformułowań, banał poganiasz banałem, sypiesz stwierdzeniami w rodzaju tego, że twoją ulubioną porą jest zachód słońca albo że ta wysepka to prawdziwy raj na ziemi. Jeśli chodzi o słowa, twój styl natychmiast staje się pretensjonalny albo wręcz – trzeba to sobie powiedzieć szczerze – kiczowaty.

Cóż, w końcu zatytułowałaś swój pierwszy album z podwodnymi fotografiami Ogrody koralowe. A niedawno, kiedy jakaś dziennikarka zapytała, na czym właściwie polega twój słynny zmysł estetyczny, odpowiedziałaś, że jako dziecko lubiłaś zrywać kolorowe kwiatki.

Nie powiedziałam tego Leni, w dniu naszego pierwszego wspólnego nurkowania nie powiedziałam żadnej z tych rzeczy, milczałam, kiedy kapitan gasił silnik dhoni, a ona nie przestawała opowiadać mi o niesamowitych spektaklach, o oszałamiających widokach, o absolutnej ciszy, jaka otacza cię pod wodą, chroniąc przed światem na powierzchni, usuwa wszelkie problemy i zmartwienia. A później, zupełnie znienacka, zaczęła recytować Heinego.

Thalatta! Thalatta!, wydeklamowała już w skafandrze i płetwach. Witajże mi, o wieczne morze, niechaj cię przywita z całego serca dziesięć tysięcy radosnych okrzyków1.

Też znam ten wiersz, przeczytał mi go Axel, chłopak, z którym spotykałam się w studenckich czasach. Uznał, że ze względu na temat może mi się spodobać, i rzeczywiście tak było, skserowałam go sobie i nauczyłam się go na pamięć, a teraz siedziałam na typowej malediwskiej łódce i szeptem powtarzałam słowa, które opuszczały usta Leni.

Jak sny dzieciństwa błyska coś na chwiejnej płaszczyźnie twych fal, recytowała Leni, i wspomnienie mi znów opowiada o czerwonych krzakach koralu, o złotych rybkach, perłach i barwnych muszlach, które w głębinie swojej chowa twój przejrzysty, kryształowy dom – das klare Kristallhaus.

Leni zrobiła pauzę – efektowną niczym kolejna strofa Heinego – po czym przeszła do listy dolegliwości, które dręczą ją od wielu, wielu lat, a od których chwilowe wytchnienie znajduje wyłącznie w głębinie – dort unten – dość powiedzieć, że to lekarz zalecił jej nurkowanie. Nie wierzysz? Horst, powiedz jej, z łaski swojej.

Horst ma sześćdziesiąt lat, o czterdzieści mniej niż ona. Jest barczysty, wysoki i krzepki. Wywoływany do tablicy przez Leni – sygnałem jest zwykle pacnięcie wierzchem dłoni w jego biceps – zazwyczaj poprzestaje na skinieniu głową lub najwyżej udziela krótkich odpowiedzi okraszonych trudnym do zinterpretowania uśmiechem. Tylko w tych chwilach przypomina o swoim istnieniu. Powiedz jej, Horst, czyż to nie doktor Henkel zalecił mi nurkowanie? Pod wodą ból znika, nieprawdaż, Horst?

Horst skinął głową i uśmiechnął się, a ja po tygodniu obserwacji wciąż nie umiem odgadnąć, co ten uśmiech właściwie oznacza, podobnie jak wciąż nie wiem, czy to możliwe, żeby lekarz zalecił stulatce nurkowanie. Nie mam też pojęcia, jakież to konkretnie bóle mogą zniknąć pod wodą – z pewnością nie mój, bo ten tutaj, w głębinach, wcale się nie rozmywa, przeciwnie, mam wrażenie, że kiedy z nią pływam, staje się wręcz prawdziwszy, że pod wpływem ciśnienia tężeje, nabiera konkretniejszej formy, że obecność Leni usuwa czas, który minął od dnia, w którym ów ból się zrodził, od lata 1941 roku, dwadzieścia dwa lata przede mną, ten mój ból, wciąż żywy, żywy jak nigdy dotąd.

Tego rzecz jasna też jej nie powiedziałam. Wystarczało mi, że tak dużo do mnie mówiła, że zaczęła tak wcześnie, kiedy jeszcze nawet razem nie nurkowałyśmy. Coś w moim wyglądzie – doskonale wiedziałam co – musiało sprawić, że zaufała mi zdecydowanie szybciej, niż to było konieczne, kiedy siedziałyśmy na dziobie, a ona technicznie wciąż znajdowała się pod opieką kapitana, nie moją. Tu, w głębinach, siłą rzeczy musi mi zaufać, w jej wieku, niezależnie od zaleceń lekarza, samotne nurkowanie z butlą jest niedozwolone, a Horst, jej operator, który zawsze eskortował ją pod wodą, przeszedł niedawno operację ucha środkowego i nie może teraz wyrównywać ciśnienia, a co za tym idzie nurkować, więc pod powierzchnią jesteśmy tylko Leni, ja i milion ryb.

Piękny uśmiech losu, prezent niespodzianka. Mam na myśli zapalenie błędnika Horsta. Przecież chciałam tylko się z tobą spotkać, Leni, zobaczyć cię na żywo, przyjrzeć ci się z tak bliska jak nigdy wcześniej. Z pewnością nie oczekiwałam, że będę ci towarzyszyć pod wodą, zadowoliłabym się bardziej powierzchowną i powierzchniową znajomością. Ale widzisz, jakie życie bywa przewrotne? Ledwie tydzień temu nawet nie wiedziałaś o moim istnieniu, a teraz można powiedzieć, że nasz związek jest głęboki, i to wymiernie: w tej chwili na osiemnaście metrów. A wszystko dzięki zawrotom głowy Horsta. Cóż zrobić, szepnęłaś, gdy byłyśmy na łódce – ściszyłaś głos, żeby cię nie usłyszał – ma już swoje lata, doskwierają mu różne drobne dolegliwości. Po czym dźwignęłaś swoją butlę oraz swoje niemal sto jeden lat i dałaś nurka.

Horst czeka na nasz powrót na powierzchni, cierpliwy i niewzruszony, gotów przywitać nas nieprzeniknionym uśmiechem. Pomaga ci wciągnąć się po drabince, zdjąć skafander, narzuca ci na ramiona błękitny szlafrok – pod kolor kostiumu – wyciera cię i suszy ci włosy, ale zaraz go odtrącasz i odsuwasz się, bo przestępujesz już z nogi na nogę i, wciąż ociekając wodą, zaczynasz manipulować przy wyświetlaczu podwodnego aparatu, chcesz natychmiast pokazać mu zdjęcia, które zrobiłaś przed chwilą, nie możesz czekać ani sekundy dłużej. Cała cierpliwość, jaką została obdzielona ta para, spoczywa na barkach Horsta. Leni mówi, a on słucha, ona gestykuluje, a on się uśmiecha, ona wydaje dyspozycje, a on je wykonuje.

Wieczorem po naszym pierwszym nurkowaniu, w restauracji, Leni zrobiła do Horsta ten gest, który później nauczyłam się tak dobrze rozpoznawać, a on zaproponował, żebym dołączyła do nich w strefie przeznaczonej dla gości, na tarasie z widokiem na lagunę. Dla nas, ludzi z obsługi, przeznaczony był długi stół przy drzwiach kuchennych. Szłam za Horstem, próbując zamaskować zaskoczenie, zastanawiałam się, dlaczego Leni chce mieć mnie przy sobie. Czy to możliwe, że coś wyczuła? Przecież byłam ostrożna, zachowywałam się profesjonalnie, chyba niczym się nie zdradziłam. Nie, nic nie zauważyła, nie mogła. To na pewno zwykła uprzejmość, sposób na wyrażenie uznania za pracę, którą wykonałam i którą miałam wykonywać przez kilka najbliższych dni. Kiedy dotarliśmy do ich stolika ozdobionego kompozycją z kwiatów hibiskusa i świec, Horst odsunął krzesło, a ja usiadłam naprzeciwko Leni.

Przez niemal całą kolację rozmawiali o filtrach fotograficznych. Dowiedziałam się, że Horst jest zwolennikiem filtrów czerwonych, odpowiedniejszych do wód z dominującym błękitem, a zatem wierniej oddających rzeczywistą kolorystykę, podczas gdy Leni preferuje filtry magenta, które z kolei są bardziej wskazane w wodach z dominującą zielenią. Leni uważa jednak, że magenta sprawia, że zdjęcie staje się bardziej ekspresyjne, lepiej oddaje emocje – one też są rzeczywiste, mój drogi Horście – człowieka, który oglądał ryby na żywo, tak jak Leni i ja oglądamy je teraz, czekając na pojawienie się diabłów morskich.

Dyskutowali o filtrach z rosnącym zaangażowaniem, aż w końcu uznałam, że o mnie zapomnieli, na co w głębi duszy liczyłam, bo chciałam móc obserwować ich bez skrępowania. W całej rozmowie uderzyła mnie nie tyle pasja, z jaką podchodzili do fotografii, ile niemal całkowity brak zainteresowania tym, co one przedstawiały. Kiedy ich słuchałam, szczególnie Leni, odnosiłam wrażenie, że ryby, meduzy, strzykwy i ślimaki nagoskrzelne istnieją wyłącznie po to, żeby mogła robić im zdjęcia. Faktycznie, kiedy się nie zjawiają, kiedy jakaś ośmiornica, jakiś granik lub murena nie siedzą w jamie, w której spodziewałyśmy się je znaleźć, Leni czuje się osobiście dotknięta, denerwuje się, robi dłonią gest, jakby coś odpychała. Dla niej to zapewne niewybaczalny afront – wystawiona przez ośmiornicę, ona, która fotografowała Andy’ego Warhola i Micka Jaggera.

Kiedy natomiast ośmiornica jest i pozwala się sfotografować, staje się przedmiotem, który sam w sobie nijak się do niczego nie nadaje i trzeba go podkręcić albo w postprodukcji, albo tu i teraz za pomocą jednego z ulubionych magentowych filtrów Leni, które później na pokładzie pozwolą Horstowi zobaczyć wszystkie odcienie pigmentacji skóry, marmurkowe szarości macek, różowawą biel przyssawek, oddając owo wrażenie elastyczności i wiotkości, jakie sprawiają unoszące się w wodzie ośmiornice – właśnie dlatego tak lubię magentowe filtry, Horst, i właśnie dlatego ty też powinieneś je lubić.

Przypomnieli sobie o mnie na sam koniec, kiedy już wstawali od stołu i trzeba było umówić się na drugie nurkowanie, które miało się odbyć nie nazajutrz, lecz dopiero za dwa dni. Leni potrzebuje odsapnąć, szepnął Horst, kiedy szukała czegoś w torebce. Podszedł tak blisko, że musnął moją dłoń – odniosłam wrażenie, że zrobił to specjalnie. Później, wciąż ściszonym głosem, mówiąc mi niemal prosto do ucha, dodał, że między kolejnymi zejściami pod wodę musi upłynąć przynajmniej czterdzieści osiem godzin. Na koniec, rzecz jasna, uśmiechnął się do mnie.

Dlaczego to zrobił? Dlaczego szeptem? Chciał być delikatny w stosunku do Leni czy chodziło o coś więcej?

W każdym razie dla mnie najbardziej liczyło się to, że zanurkujemy z Leni jeszcze dwa razy, łącznie trzy, czyli połowę tego, co zakładałam, musiałam więc jak najlepiej wykorzystać czas, który dostałam w tak ograniczonej ilości. Nie będę już mogła trzymać się z boku, licząc na to, że coś zrozumiem, tak jak podczas kolacji, trzeba przejąć inicjatywę i poprowadzić grę, myślałam, kiedy się żegnaliśmy.

Horst życzył mi dobrej nocy, a Leni pogłaskała mnie po policzku i to było tak, jakby w tym miejscu oparzyło mnie słońce. Przez całą noc paliła mnie skóra, nie zmrużyłam oka, zastanawiając się, jak zareagowałaby moja matka, gdyby się dowiedziała, że pewnego dnia – 13 marca 2003 roku – Leni Riefenstahl pogłaszcze mnie po policzku gestem, jakim się głaszcze wnuczkę, bo to właśnie się stało, już pierwszego wieczoru Leni dotknęła mnie dokładnie tak, jak nieco wcześniej dotknęła spiralnego koralowca, z tą samą dezynwolturą i tą samą pewnością, że może sobie na to pozwolić. Przepraszam, mamo, wybacz, po prostu nie zdołałam tego uniknąć.

Bała się, że się zgubię.

Kiedy myślę o dzieciństwie, jednym z uczuć, które pamiętam najwyraźniej, jest wieczna obawa mojej matki, że gdzieś się zabłąkam.

Wśród tłumu natychmiast łapała mnie za rękę. Patrz, powiedziała na Getreidegasse, to dom Mozarta. A ponieważ była to bardzo uczęszczana ulica, te dwie sprawy splotły się w moich wspomnieniach na zawsze: Mozart, który urodził się w tamtym domu, i mama łapiąca mnie za rękę.

Domyślam się, że każda matka to czuje. Lęk, że twoje dziecko zawieruszy się na zawsze wśród tłumu, jest zupełnie naturalny. Ale w sposobie, w jaki odczuwała go moja matka, było coś szczególnego, pewien rodzaj gwałtowności, której nie umiem sobie wytłumaczyć od czasów dzieciństwa.

To nie była jej jedyna fobia. Miała ich wiele, a wszystkie dotyczyły mnie. Że za mało jem. Że mam chore serce jak wujek Matthias, którego nigdy nie poznałam i o którym przez wiele lat wiedziałam tylko tyle, że miał chore serce. Że będę się czuła inna niż pozostałe dzieci, Sinti czy gadziowie, nieważne, kim były, bo one wszystkie miały rodzinę, a ja tylko ją jedną. Że stanie mi się coś złego, kiedy będę w żłobku, później w szkole, wreszcie na uniwersytecie, w każdym razie z dala od niej i poza jej zasięgiem. Kiedy zaczęłam nurkować – że pod wodą zdarzy mi się wypadek. Albo właśnie że zgubię się wśród mrowia ludzi na ulicach i placach Salzburga. Bała się, że stanie się coś takiego, a ona nigdy więcej mnie nie zobaczy.

Miałyśmy nasz własny sposób trzymania się za ręce, ja zamykałam pięść, a ona otaczała ją dłonią, jak w grze papier, kamień, nożyce, kiedy papier pokonuje kamień. Mama palcami wysyłała mi sygnały, dwa krótkie uściski, które rozpoznawałam i na które odpowiadałam uśmiechem. To była zaszyfrowana wiadomość, oznaczała, że nikt nie trzyma się za ręce tak jak my. Że jesteśmy wyjątkowe i że nasza więź też zawsze taka była, od samego początku. Mama opowiadała, że miałam przyjść na świat na początku listopada, ale pewnej nocy w połowie października przyśniło jej się, że urodziła piękną dziewczynkę. I rzeczywiście, następnego dnia odeszły jej wody, a o północy pokazałam się z zaciśniętą pięścią przy czole. Kiedy lekarze położyli jej na piersi córeczkę, pierwsze, co zrobiła, to ujęła w dłoń tę maleńką piąstkę, którą wciąż zaciskałam, płacząc. Później, zgodnie z tradycją swego ludu, pochyliła się nad moim uchem i wyszeptała moje imię.

Miałyśmy jeszcze inny sposób, żeby się nie zgubić. Moja matka wydawała z siebie pewien dźwięk, coś jak zasysanie powietrza, zew, który potrafiłam wychwycić nawet z dużej odległości. Jeśli na przykład byłyśmy w parku i bawiłam się z dziećmi, gdy tylko słyszałam ten odwrócony gwizd, przerywałam zabawę i rozglądałam się dokoła tak długo, aż napotkałam jej spojrzenie. Zupełnie jakby potrafiła ustami stworzyć słup powietrza, którym mnie do siebie przyciągała, nurt, któremu po prostu mogłam dać się ponieść. Chodź, wołała mnie gestem, pora wracać. A czasem niczego ode mnie nie chciała, jedynie żebym się odwróciła w jej stronę, żebym zawsze wiedziała, gdzie jest. Najwspanialsze było to, że inne dzieci nie reagowały na jej wezwanie, nic nie wskazywało na to, że w ogóle je słyszały. Ja natomiast przerywałam to, co akurat robiłam, zupełnie jakby sygnał dźwiękowy mojej mamy poruszał się po częstotliwościach niedostępnych dla nikogo na świecie oprócz mnie.

Ale w przeciwieństwie do sposobu, w jaki trzymałyśmy się za ręce, ten zew nie był wyłącznie nasz. Moja matka nie wynalazła go, lecz odziedziczyła. Juliana, jej matka, a moja babcia, wykorzystywała go, by porozumiewać się na odległość z nią i z jej rodzeństwem, z chorym na serce wujkiem Matthiasem, z wujkiem Willim i z ciotką Agathe, o których nie wiedziałam nic oprócz tego, jak się nazywali i że też znali zew, którego brzmienie sprawiało, że podczas zabawy w parku podnosiłam głowę, żeby zlokalizować matkę. Później odkryłam, gdzie moja babcia, której nigdy nie poznałam, wypracowała ten patent: w miejscu, gdzie stłoczono wielu ludzi – o wiele więcej niż pod domem Mozarta – więc ryzyko zgubienia się na zawsze było rzeczywiste, nie chodziło o jeden z tych momentów przestrachu, który bez powodu ogarnia nas w codziennym życiu. Tam, w środku, oddalenie się choćby na krótką chwilę mogło słono kosztować, należało więc za wszelką cenę tego unikać i trzymać dzieci w zasięgu głosu, tak żeby w każdej chwili mogły usłyszeć wezwanie matki.

Teraz, gdy jestem z tobą pod wodą, Leni, nie mogę pozbyć się myśli o tym, jak bardzo nasz oddech przypomina ten zew; on też jest zassaniem powietrza, po którym natychmiast następuje gulgot bąbli, później kolejne zassanie powietrza i kolejne bąble, i tak dalej, aż do momentu, kiedy powietrza do wdychania i wydychania już nie ma.

Tymczasem popłynęłaś dalej, a ja podążyłam za tobą, sprawdziłam manometr – zostało sto pięćdziesiąt atmosfer, mniej więcej pięćdziesiąt minut ostatniego nurkowania z Frau Leni – i właśnie natknęłyśmy się na przezroczystą rybkę poruszającą się po dnie, widać tylko jej kręgosłup, wygląda jak swoje własne prześwietlenie. To pewnie postlarwa ryby-chirurga, już nie noworodek, jeszcze nie dorosły.

Leni obserwuje go, omal wstrzymując dech, a ja obserwuję ją, patrzę na jej plecy, nie zdaje sobie sprawy, że jest obserwowana. A może zdaje sobie sprawę, ale nic sobie z tego nie robi; uważa mnie za równie niezbędną co niegroźną, dla niej jestem tylko „dziewczyną od ryb”, jak mnie określiła przed dwoma dniami na werandzie swojego bungalowu, po prostu biolożką morską, dzięki której wciąż może sobie pozwolić na zejście piętnaście metrów pod powierzchnię i robienie swoich oszałamiających podwodnych zdjęć.

To prawda, Leni. To prawda, że jestem biolożką, że znam rafę wokół Gangehi i rybie kryjówki. To wszystko prawda, ale niecała, jest bowiem wiele rzeczy, o których wciąż nie masz pojęcia. Wiesz, że jeszcze trzy miesiące temu byłam na innym atolu, też na Malediwach, na wysepce oddalonej o dziewięćdziesiąt mil morskich od Gangehi, ale nie wiesz, że przeniosłam się tutaj specjalnie, kiedy dowiedziałam się, że przylecisz. Myślisz, że to przypadek nas ze sobą zetknął, a to byłam ja. Nie możesz też wiedzieć, że kiedy się okazało, że będziesz potrzebować podwodnego przewodnika, natychmiast się zgłosiłam – mogę się tym zająć, rzuciłam do divemasterów, nic mnie to nie kosztuje, poza tym mówię w jej języku.

Wiesz, że nazywam się Martha, jak główna bohaterka twojej Doliny, którą sama zagrałaś ponad pół wieku temu; kiedy ci się przedstawiłam, aż drgnęłaś, zauważyłam to, nie myśl sobie. Po tylu latach to imię wciąż robi na tobie wrażenie, ale nawet sobie nie wyobrażasz, że mama nadała mi je właśnie przez Dolinę, nie ma szans. Nie możesz też wiedzieć, kim była, a zresztą nawet gdybyś wiedziała, wcale nie jest powiedziane, że cokolwiek byś pamiętała.

Wiesz, dokąd płyniemy, bo tak jak podczas poprzednich dwóch nurkowań wskazuję ci kierunek gestami – tam, głębiej, nad połać miękkich koralowców, ku niższej partii dna, gdzie czasem przebywają manty – ale nie wiesz, skąd pochodzę, nie masz pojęcia, kim tak naprawdę jestem, wierzysz, że możesz się zakamuflować, ale nawet przez myśl ci nie przejdzie, że ja też to potrafię, więc płyniemy razem, Leni, ja wiem o tobie wszystko, a ty niczego nawet nie podejrzewasz.

próba 1: cytaty

1902

„Spodziewałam się ślicznego chłopca. Pojawiła się ona. Na widok tego potwornego brzydactwa wybuchłam płaczem: twarz pomarszczona jak zleżałe jabłko, włosy rzadkie i szczeciniaste, no i przede wszystkim zez”.

Bertha Riefenstahl, matka Leni

1922

„Jestem przekonany, że nie masz ani krzty talentu do tańca i nie wydźwigniesz się ponad przeciętność”.

Alfred Riefenstahl, ojciec Leni

1923

„Wybitnie utalentowana balerina; prawdziwe i oryginalne ucieleśnienie sztuki tańca. Potrafi z wielką gracją przeistoczyć się w drżący polny mak albo pochylony chaber”.

„Münchener Neueste Nachrichten”, bawarski dziennik

1923

„Począwszy od dzisiejszego wieczora, wierzę w ciebie”.

Alfred Riefenstahl, ojciec Leni

1926

„Cudowna rola Leni Riefenstahl – jej ruchy są harmonijne, twarz piękna, czysta i głęboka”.

Paul Gordeaux, krytyk filmowy

1926

„Nic niewarta jako aktorka. Nie jest nawet szczególnie fotogeniczna. Co do jej pląsów, są najwyżej znośne”.

„Berliner Morgenpost”, berliński dziennik

1928

„Leni, na miłość boską! Skoro mówię, że masz patrzeć w lewo, dlaczego patrzysz w prawo? Ty tutaj grasz. Nie jesteś reżyserką”.

Georg Wilhelm Pabst, reżyser

1929

„Przychodziła na plany moich filmów kokietować pana Pabsta, działało mi to na nerwy. Miała zgrabne nogi i to też działało mi na nerwy”.

Louise Brooks, aktorka

1929

„Jeśli ta dziwka jeszcze raz pojawi się na moim planie, przysięgam na Boga, że odchodzę z tego filmu”.

Marlene Dietrich, aktorka

1930

„Wybij sobie ten pomysł z głowy, Leni. Błękitne światło to jakaś bzdura”.

Arnold Fanck, reżyser

1932

„Serdecznie gratuluję, Błękitne światło to wielki film”.

Charlie Chaplin, reżyser i aktor

1932

„Führer otrzymał Pani list i zaprasza na całodzienną wizytę jutro w Wilhelmshaven. Jaką odpowiedź mam mu przekazać?”

Wilhelm Brückner, adiutant Adolfa Hitlera

1932

„Kiedy dojdziemy do władzy, pani będzie kręcić moje filmy”.

Adolf Hitler, lider partii narodowosocjalistycznej

1932

„Proszę się przyznać, pani jest zakochana w Hitlerze”.

Joseph Goebbels, przyszły minister propagandy

1932

„Nie była kochanką Hitlera ani jego ciepłą przyjaciółeczką, ale była dość przebiegła, by pozwolić ludziom wierzyć, że może nią być”.

Walter Frentz, operator

1932

„Pani musi zostać moją kochanką. Potrzebuję Pani… Moje życie bez Pani to piekło”.

Joseph Goebbels, przyszły minister propagandy

1933

„Akurat bawiliśmy się w saunie, kiedy zadzwonił telefon. To był Göring, powiedział, że Hitler uzyskał nominację kanclerską. Myśląc, że to żart, przekazałem słuchawkę Leni, która w ten sposób, goła jak święty turecki, dowiedziała się o początku Trzeciej Rzeszy”.

Hans Ertl, operator

1934

„Chcę, żeby film o kongresie partii w Norymberdze nakręciła panna Riefenstahl. To rozkaz”.

Adolf Hitler, kanclerz Rzeszy

1934

„Niekiedy zdawało się wręcz, że Führer spogląda ku niej, szukając porady, co czynić. Madame Riefenstahl, jak ktoś zauważył, jest jedynym człowiekiem w Niemczech, który może się szczycić tym, że wydaje rozkazy Hitlerowi”.

Lucien Lemas, dziennikarz

1934

„Zjawiskowe kadry w filmie o partii. Leni zna się na rzeczy. Ach, gdyby tylko była mężczyzną!”

Joseph Goebbels, minister propagandy

1936

„Leni Riefenstahl z bujną rudą grzywą przewiązaną wielobarwnym fularem okrąża stadion, sprawuje pieczę nad wszystkim. Kiedy przybywa Führer, reżyserka posyła uśmiech ku trybunie honorowej”.

Pascal Copeau, dziennikarz

1936

„Gdziekolwiek zwrócić wzrok, na stadionie widać tylko ją”.

Bella Fromm, dziennikarka

1936

„Czy pani sądzi, że za dwa lata ktokolwiek będzie jeszcze zainteresowany oglądaniem filmu z igrzysk?”

Joseph Goebbels, minister propagandy

1938

„Na premierzeOlimpiady. Niebywały sukces. Mistrzowskie dzieło Leni Riefenstahl. Jego siła, głębia i piękno elektryzują”.

Joseph Goebbels, minister propagandy

1938

„Cóż za rozkosz patrzeć na oszałamiającego Murzyna Jessego Owensa, który galopuje między rywalami niczym pantera”.

Jean Fayard, dziennikarz

1938

„Parowiec zawija do portu, Leni Riefenstahl ląduje w Nowym Jorku. Cóż rzec? Jest urocza jak swastyka”.

Walter Winchell, dziennikarz

1941

„Siedzieliśmy wszyscy w obozie. Przyjechała z policją i wybrała trochę ludzi. Było nas tam bardzo dużo dzieci, dokładnie takich, jakich szukała”.

Rosa Winter, zesłana do Maxglan

1941

„Frau Riefenstahl odczuwała szczególną radość w towarzystwie małego Reinhardta i małej Winter”.

Anton Böhmer, komendant SS

1941

„Sposób traktowania Cyganów podczas zdjęć do Dolinywykraczał poza zwykłą grzeczność. Leni naprawdę zakochała się w tych ludziach”.

Bernhard Minetti, aktor

1941

„Zeszłam z planu bez pytania o pozwolenie, bo wiedziałam, że matkę wyślą zaraz do Ravensbrück. Znalazłam ją na komisariacie policji. Później pojawiła się Leni Riefenstahl z jakimś esesmanem w galowym mundurze. Była wściekła, chciała, żebym na kolanach błagała ją o wybaczenie. Kiedy odmówiłam, powiedziała: «W takim razie – do lagru»”.

Rosa Winter, zesłana do Maxglan

1944

„Przysięgam pani, że Niemcy odrodzą się z popiołów wspanialsze niż kiedykolwiek wcześniej!”

Adolf Hitler, kanclerz Rzeszy

1945

„Dokumenty!”

amerykański żołnierz

1945

„Baby, znam się na kinie, co wieczór chodziłem na filmy i jakoś nigdy cię nie widziałem. Kojarzyłbym cię, gdybyś była gwiazdą”.

amerykański żołnierz

1945

„Czyli nie wie pani, co to takiego? Otóż są to zdjęcia zrobione w obozach koncentracyjnych. Nie słyszała pani nigdy o Auschwitz?”

amerykański oficer

1945

„Pani Riefenstahl, to nie zbrodnia pójść z Hitlerem do łóżka. Chcemy się tylko dowiedzieć, czy Hitler był seksualnie sprawny, czy był impotentem, jak wyglądały jego genitalia i tak dalej”.

amerykański lekarz

1948

„W wyniku drobiazgowego dochodzenia ustalono, że nie ma podstaw do postawienia zarzutów natury politycznej”.

Trybunał denazyfikacyjny w Villingen

1958

„Droga Pani Riefenstahl, proszę zapomnieć o własnym filmie. Opozycja przeciwko Pani jest zbyt silna i sądzę – proszę wybaczyć moją szczerość – że nie będzie Pani mogła wykonywać zawodu aż po kres swych dni”.

Herbert Tischendorf, producent filmowy

1962

„Leni buna Nuba, Nuba buna Leni” (Leni kocha Nubijczyków, Nubijczycy kochają Leni).

przyśpiewka nubijskich dzieci z Sudanu

1964

„Leni basso, Leni basso” (Leni wróciła, Leni wróciła).

Nubijki i Nubijczycy

1969

„Leni, Twoje zdjęcia Nubijczyków są po prostu fenomenalne. Chcemy zrobić z nich obszerny materiał do bożonarodzeniowego numeru”.

Henri Nannen, redaktor naczelny tygodnika „Stern”

1972

„Przy pracy nad filmem o igrzyskach w Berlinie w 1936 Leni Riefenstahl miała osiemdziesięciu trzech operatorów i asystentów, sterowiec i wsparcie Hitlera. Przy fotografowaniu igrzysk w Monachium miała jedynie aparat Leicaflex i jednego jedynego asystenta (Horsta Kettnera) – żadnych sterowców, żadnych przywilejów”.

„The Sunday Times”, brytyjski tygodnik

1974

„Ma gdzieś politykę, interesuje ją jedynie piękno”.

Andy Warhol, artysta

1974

„Obejrzałem Triumf woli piętnaście razy”.

Mick Jagger, gwiazda rocka

1992

„Jej wspomnienia są nudne, źle napisane i bezgranicznie narcystyczne. Leni Riefenstahl jest tak zaślepiona własnym blaskiem, że nie dostrzega niczego, absolutnie niczego poza samą sobą”.

Ian Buruma, krytyk literacki

1995

„Dziś można ją zobaczyć w akcji na Malediwach, gdzie u boku czterdzieści lat młodszego kochanka emanuje zdrowiem i zmysłowością, zaabsorbowana robieniem fantastycznych podwodnych zdjęć”.

Gérard Lefort, dziennikarz

2002

„Te oskarżenia głęboko zraniły Leni. Potwarcy wykorzystują Cyganów, żeby zrujnować jej urodziny i przyćmić premierę Podwodnych impresji. Leni nie miała pojęcia, że jej Cyganie zostaną zamordowani. Pozostawała z nimi w doskonałych stosunkach, nikt nigdy nie traktował Cyganów lepiej niż ona”.

Horst Kettner, partner Leni

2002

„Życie Leni Riefenstahl to sto lat wyzutych z moralności najazdów i odjazdów kamery”.

Antoine de Baecque, krytyk filmowy

2002

„Premierę Podwodnych impresji w olbrzymim berlińskim kinie wieńczy burza oklasków, jakby publiczność w całej swej naiwności doceniała wielokolorowe ryby”.

Lorraine Millot, dziennikarka

2002

„Dzisiaj znów, tak samo jak niegdyś, Leni Riefenstahl tańczy z rekinami”.

Gérard Lefort, dziennikarz

Przydacznia łuskowata

Głęboka wibracja wprawia Gangehi w drżenie, ciemny i obsesyjny grzmot ma w sobie coś cielesnego. To ocean napierający na atol, to jego fale, które łamią się o zewnętrzną rafę w nieustającym wrzeniu, daleki huk, który – w zależności od tego, kto nasłuchuje – dla jednych oznacza groźbę, dla innych szansę.

Dla Leni bez wątpienia szansę, widać to po pewności, z jaką porusza się również wtedy, kiedy – tak jak teraz – wypuszczamy się poza rafę i w poszukiwaniu diabłów morskich wypływamy na otwarte wody, gdzie reżyserka zdaje się czuć jeszcze swobodniej i być w zgodzie ze sobą jeszcze bardziej niż w jej granicach. Sądzę zresztą, że wybrała tę wyspę właśnie ze względu na bliskość pełnego morza, królestwa olbrzymich ryb, diabłów morskich, rekinów młotów i rekinów wielorybich, a więc istot, których nie da się zamknąć w obrębie atolu; musi odbierać głos oceanu jako swego rodzaju zew.

Podejrzewam jednak, że wybór Gangehi wiąże się również z jej peryferyjnością: to skrajna wysepka skrajnego archipelagu, dająca wrażenie skupionej zadumy, jaką przepełnia przebywanie na koralowych wyspach, gdy czujesz, że rafa odcięła cię od reszty świata. To z pewnością najdoskonalszy azyl dla tych, którzy – jak Leni po 1945 roku – wyrobili sobie nawyk pozostawania na uboczu, może nawet w ukryciu, po to, by w najmniej spodziewanym momencie pojawić się z czymś spektakularnym: albumem fotograficznym o Nubijczykach, reportażem o igrzyskach w Monachium trzydzieści sześć lat po sfilmowaniu tych w Berlinie, kolosalną wspomnieniową książką lub w całości podwodnym dokumentem nakręconym u progu setnych urodzin; typisch von Leni, komentują jej przyjaciele, biografowie, znawcy kina i badacze nazizmu. Zniknąć i pojawić się ot tak, to bardzo w jej stylu.

Tymczasem dla mnie owo nieprzerwane buczenie to groźba, a stało się nią, kiedy Leni wylądowała na wyspie.