W sercu ułana - Magdalena Stykała - ebook + książka

W sercu ułana ebook

Stykała Magdalena

5,0

Opis

W sercu ułana, gdy położysz je na dłoń, na pierwszym miejscu panna, przed panną tylko koń.

Bolesław Wieniawa-Długoszewski

 

Jesienią 1937 roku Janek, Ignacy i Michał, dziewiętnastoletni chłopacy pochodzący z trzech różnych rodzin i środowisk, spotykają się na bydgoskiej ulicy i razem przekraczają bramę koszar 16 Pułku Ułanów Wielkopolskich, stając się częścią otoczonego podziwem barwnego świata kawalerii.

Pełni życia, młodzi i radośni rozpoczynają ciężką ułańską służbę, która jest również początkiem wielkiej przyjaźni.

1 września 1939 roku, kilka tygodni przed końcem ich służby, wybucha wojna, która zmienia wszystkie plany i marzenia. Wir historii porywa Janka, Michała i Ignacego, a także ich rodziny, dziewczyny oraz cały otaczający świat.

Ciemna noc okupacji, rozstanie i czas nie są w stanie zerwać więzów przyjaźni, która trwa nieprzerwanie, splatając ze sobą losy trzech rodzin i kilku pokoleń na przestrzeni kolejnych dziesięcioleci.

 

W sercu ułana to pełna emocji opowieść o losach zwykłych ludzi na tle wielkiej historii. Niezwykła podróż do wyjątkowego i wielobarwnego świata przedwojennej kawalerii, wojennej rzeczywistości i następnych etapów dziejów, w których słychać echa ułańskiej przeszłości bohaterów. To opowieść o służbie, walce i wojnie, o wielkiej przyjaźni i wspaniałej miłości, o porywającej namiętności, o rodzinie, najtrudniejszym rozstaniu i niełatwych wyborach, o sile człowieka i woli przetrwania. O potędze pamięci. To wielowątkowa wyprawa w przeszłość, którą tworzyli ludzie z krwi i kości, i bez której nie byłoby teraźniejszości.

 

Byli przecież kwiatem kwiatów, elitą elit byli ułanami, o których śpiewano piosenki, którzy potrafili łamać dziewczęce serca. Nie pozostawało nic innego, jak tylko spróbować swoich sił.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 923

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Magdalena Stykała, 2022

 

Projekt okładki: JENA

Ilustracje na okładce: © Magdalena Stykała, ArthurHidden/Freepik

Redakcja: Magdalena Ceglarz

Korekta: ERATO

e-book: JENA

 

ISBN 978-83-67539-24-1

 

Wydawca

tel. 512 087 075

e-mail: [email protected]

www.bookedit.pl

facebook.pl/BookEditpl

instagram.pl/bookedit.pl

Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Pamięci żołnierzy 16/2 Pułku Ułanów Wielkopolskich, walczących w Bukowcu 3 września 1939 rokui Ich rodzin.

Z dedykacją dla mieszkańców mojej miejscowości,by pamięć o naszych ułanachnigdy nie umarła.

 

Magdalena Stykała

1 września 1939 roku Niemcy bez wypowiedzenia wojny zaatakowały Polskę na całej długości granicy. Żołnierze polscy mimo ogromnej przewagi agresora od początku stawiali bohaterski opór. 3 września 1939 roku, 16 Pułk Ułanów Wielkopolskich wchodzący w skład Pomorskiej Brygady Kawalerii, będącej częścią Armii Pomorze, toczył walki z niemieckim najeźdźcą w Bukowcu – mojej rodzinnej miejscowości. Ułani pozostawili w Bukowcu zabitych i rannych. Pamięci o tych wydarzeniach pilnują: mogiła ułanów, ulica i szkoła Ich imienia oraz uroczystości rocznicowe.

Niniejsza książka jest opowieścią o tym, jak mogło to wyglądać z perspektywy ludzi, którzy płynęli wówczas z potężnym nurtem historycznych wydarzeń.

Zapraszam do lektury

Magdalena Stykała

Miejmy nadzieję!

 

Miejmy nadzieję!… nie tę lichą, marną,Co rdzeń spróchniały w wątły kwiat ubiera,Lecz tę niezłomną, która tkwi jak ziarnoPrzyszłych poświęceń w duszy bohatera.

 

Miejmy nadzieję!… nie tę chciwą złudzeń,Ślepego szczęścia płochą zalotnicę,Lecz tę, co w grobach czeka dnia przebudzeńI przechowuje oręż i przyłbicę.

 

Miejmy odwagę!… nie tę jednodniową,Co w rozpaczliwym przedsięwzięciu pryska,Lecz tę, co wiecznie z podniesioną głowąNie da się zepchnąć z swego stanowiska.

 

Miejmy odwagę!… nie tę tchnącą szałem,Która na oślep leci bez oręża,Lecz tę, co sama niezdobytym wałemPrzeciwne losy stałością zwycięża.

 

Miejmy pogardę dla wrzekomej sławyI dla bezprawia potęgi zwodniczej,Lecz się nie strójmy w płaszcz męczeństwa krwawyI nie brząkajmy w łańcuch niewolniczy.

 

Miejmy pogardę dla pychy zwycięskiejI przyklaskiwać przemocy nie idźmy!Ale nie wielbmy poniesionej klęskiI ze słabości swojej się nie szczyćmy.

 

Przestańmy własną pieścić się boleścią,Przestańmy ciągłym lamentem się poić:Kochać się w skargach jest rzeczą niewieścią,Mężom przystoi w milczeniu się zbroić…

 

Lecz nie przestajmy czcić świętości swojeI przechowywać ideałów czystość;Do nas należy dać im moc i zbroję,By z kraju marzeń przeszły w rzeczywistość.

 

Adam Asnyk6 maja 1871

Część pierwsza

SIERPIEŃ 1937

Olszynka

Dziewiętnastoletni Janek Wadowski leżał na małej leśnej polanie, ciesząc się miękkością i ciepłem pachnącej trawy. Wpatrywał się w niebo. Odkąd pamiętał, uwielbiał te chwile. Jeśli udało się znaleźć odrobinę czasu między obowiązkami, zerkał w niebo. Układał się na moment na trawie i obserwował przesuwające się po nieboskłonie chmury. Odliczał sekundy między jednym a drugim błyskiem słońca. Niezmiennie podziwiał błękit ponad ziemią, a gdy widok zasnuły obłoki, cieszył się, kiedy pośród nich przebijał się niebieski fragment. Obraz nieba uspokajał go i przenosił do innego świata. Wcześniej nie umiałby wyjaśnić, dlaczego tak bardzo lubi te chwile, jednak od blisko dwóch lat były one nierozerwalnie związane z Basią, a radości z jej obecności nie musiał sobie wyjaśniać.

Każdej niedzieli przychodzili na swoją polanę. Janek kładł się na trawie, a Basia opierała głowę na jego brzuchu i układała się tuż obok z książką w dłoniach. Czytała mu kolejne powieści, a on wpatrywał się w niebo i wsłuchiwał w głos dziewczyny.

Znali się od urodzenia. Ich Olszynka była średniej wielkości wsią, jakich wiele na Pomorzu. Umiejscowiona na trasie kolejowej między Tucholą a Bydgoszczą pośród pięknych lasów stanowiła dla mieszkańców bezpieczny świat. Jak w większości ościennych miejscowości, żyli tutaj Polacy oraz Niemcy, którzy zostali w swoich gospodarstwach z czasów, gdy te tereny należały do Prus.

Polska część ludności w większości przybyła tu po zakończeniu wojennej zawieruchy. Wówczas, jak zawsze w takich momentach dziejów, miała miejsce ogromna migracja. Część Niemców wyjechała, nie chcąc mieszkać w polskich granicach. Pojawili się Polacy z różnych rejonów byłych zaborów. Szybko zadomowili się na nowym terenie i teraz po blisko 20 latach od tamtych wydarzeń wszyscy stanowili jedność. Różnice czasem dało się jeszcze zauważyć w tradycjach, jakie pielęgnowano w poszczególnych domach. Niekiedy odmiennością były świąteczne potrawy, elementy ubrań, sposób określania niektórych przedmiotów, jednak z biegiem czasu stawało się to coraz bardziej jednolite.

Polacy rozumieli niemieckich sąsiadów i na odwrót. Dla ogólnej wygody spolszczano niemieckie określenia, tworząc specyficzny dla regionu rodzaj gwary. Niemcy zajmowali w większości domy w centrum, a Polacy przeważali w licznych gospodarstwach wokół. Wszystkie domy zbudowano z czerwonej cegły, a ściany zabudowań gospodarskich stanowiły mur pruski lub szachulec, które na tle zieleni, będącej wszechobecnym tłem tej rzeczywistości, prezentowały się malowniczo.

Kościół w Olszynce był ewangelicki, zatem polska część mieszkańców co niedzielę wybierała się do katolickiej świątyni w sąsiedniej Podkowie. Kilka kilometrów pokonywano piechotą, niekiedy tylko dla wygody lub po to, by umożliwić dotarcie najstarszym mieszkańcom, zaprzęgano konie i wyruszano bryczką. Dzieci uczyły się we wspólnej szkole. Polską i niemiecką część oddzielała sień. Po jednej stronie mieściła się izba przeznaczona dla polskich dzieci, po drugiej dla niemieckich, których było znacznie mniej.

Poza kościołem i szkołą w Olszynce funkcjonowała poczta oraz kilka warsztatów rzemieślniczych, w tym te najbardziej oczywiste i niezbędne, jak szewc i kowal. Był także miejscowy lekarz, który przyjmował pacjentów w swoim domu – Polak, natomiast aptekę prowadzili Niemcy. Istniał sklep kolonialny oraz zarządzana przez Żydów gospoda, gdzie mężczyźni przychodzili w niedzielne popołudnia, by korzystać z niebywałego luksusu, jakim był jedyny w okolicy stół bilardowy. Zimą urządzali sobie rozgrywki.

Rodzina Janka mieszkała w Olszynce od zawsze. Chłopak był najstarszym spośród czwórki rodzeństwa. Miał trzy młodsze siostry, w związku z czym to on był podporą ojca w gospodarstwie.

Ciężko pracował od najmłodszych lat, wiedząc, że do niego należą wszystkie trudne zajęcia przynależne mężczyznom. Dziewczyny, dorastając, dostawały coraz to nowe obowiązki u boku mamy. Siłą rzeczy prace na wsi podzielono na kobiece i męskie, zarówno te w polu, jak i w obejściu. Niepisaną zasadą było to, że tylko mężczyźni zajmują się końmi, a do kobiet należy opieka nad pozostałymi zwierzętami. Młodsza o dwa lata Hanka nieustannie narzekała na tę niesprawiedliwość. Nie miała najmniejszej ochoty zajmować się drobiem czy krowami. Natomiast trudno ją było odgonić od dwóch największych skarbów w domu – Dukata i Talara, zimnokrwistych koni niezastąpionych do pracy w gospodarstwie. Posiadanie dwóch koni było wyjątkowym szczęściem, jednak ich obecność i imiona kojarzone z monetami były w rzeczywistości jedynym bogactwem Wadowskich. Żyli jak inni i nie wyróżniali się w żaden sposób. Każdego dnia pracowali na swój byt, nie szczędząc sił. Nie głodowali, ale do zamożności było im daleko. Jedzenia wystarczało dla każdego, a mama dbała, by ojciec i Janek, którzy pracowali najciężej, jedli więcej. Dla nich też zawsze przeznaczała mięso, jeśli udało się skorzystać z tego luksusu.

Podobnie jak reszta dzieci w Olszynce Janek i dziewczyny posiadali kilka ubrań codziennych i jedno odświętne. Większość mieszkańców wsi dzieliła podobny los, dlatego nikt nie czuł się gorszy.

Janek był drobnym, ciemnowłosym chłopakiem o pełnych radości brązowych oczach. Ciężka praca od najmłodszych lat sprawiła, że był bardzo silny, chociaż wygląd na to nie wskazywał. Miał też mnóstwo sprytu i zwinności. Nikt nie był w stanie go przegonić lub złapać. Poruszał się z ogromną prędkością, a gdy zdarzały się przepychanki czy drobne bójki z chłopakami, nigdy nie oberwał, radząc sobie błyskawicznym unikaniem ciosów i oddawaniem z zawrotną szybkością.

Niezwykle pogodny charakter sprawiał, że był bardzo lubiany przez rówieśników. Żartował często i uśmiechał się w charakterystyczny sposób, mrużąc oczy, co powodowało, że patrząc na niego, odnosiło się wrażenie, iż rozjaśnia się cała jego twarz. Ten uśmiech był niezwykle zaraźliwy, jego urokowi nie potrafili się oprzeć rodzice, koledzy oraz nauczyciele, którzy, besztając Janka za jakieś przewinienie lub nieprzygotowanie do lekcji, na ten uśmiech odwracali głowę, by nie pokazać, że im też udziela się jego wesołość.

Wydawało się, że chłopak ma odpowiedź na każde pytanie i z każdego wybrnie, rozbawiając innych. Niejednokrotnie słyszał słowa: „błazen”, „komediant”, które traktował jak komplementy, a nie przytyki. Nie umiał zliczyć swoich szkolnych wpadek, nie potrafił też ich unikać. Nauczyciel Janka nie miał wątpliwości, że zapamięta tego chłopca do końca życia. Na poczekaniu mógłby opowiedzieć kilka anegdot dotyczących ucznia Wadowskiego. Jedną sytuację zapamiętał szczególnie. Pewnego dnia zadał dzieciom w ramach pracy domowej napisanie według własnego pomysłu zakończenia nowelki Prusa „Antek”. Wcześniej starannie przerobił z nimi tę lekturę, uczulając uczniów na los książkowego Antka. Wszyscy szczerze współczuli bohaterowi, a poruszeni jego niedolą, pisząc zadanie domowe, tworzyli piękne zakończenia, w których poturbowany przez życie Antek stawał się sławnym i bogatym rzeźbiarzem, a potem wracał do domu, przynosząc szczęście i dumę rodzinie. Uczniowie czytali po kolei swoje opowieści, a kiedy nadeszła kolej Janka, wziął zeszyt i przeczytał kilka zdań, w których napisał, jak to Antek, dostawszy od matki na drogę miedzianego rubla, wędrował przez świat, gdy nagle rozpętała się ogromna burza. Chłopak zgubił pieniążek, a gdy schylił się, aby go podnieść, w monetę uderzył piorun i Antek zginął na miejscu. Janek zamknął zeszyt i zrobił zadowoloną minę, ciesząc się, że ma zadanie z głowy. Nauczyciel patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Na chwilę zabrakło mu słów. Widząc, że dzieci zaczynają chichotać, a potem śmiać się coraz głośniej, zbeształ Janka za gruboskórne i okrutne podejście do tematu. Chłopiec starał się zrobić skruszoną minę, jednak widząc, że rozbawił całą klasę, nie umiał opanować śmiechu. Ponownie dostał burę od nauczyciela, który w celu utrzymania posłuszeństwa, kazał wszystkim napisać dziesięć razy w zeszytach: „Nie będę śmiać się na lekcjach”. Dzieci przystąpiły do zadania, a nauczyciel usiadł za katedrą, zasłonił się dużą gazetą i najciszej, jak potrafił, śmiał się do łez z inwencji twórczej Janka.

Po skończeniu szkoły Janek pracował w gospodarstwie, większość czasu spędzając z ojcem. Nikt nie myślał o tym, by posłać go do gimnazjum. To wiązało się z kosztami i nie było mu do niczego potrzebne. Nieliczni wybierali się do szkół w Bydgoszczy, większość młodzieży pracowała jednak u siebie i z własnym domem wiązała przyszłość.

Czas odmierzano porami roku, które wyznaczyły kolejne prace na roli, a każdy dzień od wczesnego ranka do ciemnej nocy miał swój niezmienny rytm, w który wpisane były opieka nad zwierzętami oraz zależne od momentu kalendarza prace w polu, warzywniku, sadzie oraz domu. Główną troską lub radością oraz codziennym tematem rozmowy w każdym domu i między sąsiadami była pogoda, od której zależało bardzo wiele. Ludzie na wsi od rana spoglądali w niebo, wypatrując upragnionego deszczu lub dla odmiany prosząc los, by zakończyły się ulewy. Od kaprysu aury uzależnione były wszystkie prace, zaczynając od pierwszej orki, poprzez sianokosy, żniwa i jesienne wykopki. Wielokrotnie ludzie spieszyli na pole całą rodziną, by uwijać się jak w ukropie pod dachem ciężkich burzowych chmur, zwożąc siano czy ustawione w sztygi snopy zboża.

Janek pamiętał momenty, gdy udało się wjechać wypełnionym wozem do stodoły pośród pierwszych kropli i w tym momencie pojawiała się za nimi ściana deszczu. Stali wówczas zmęczeni i brudni całą rodziną w drzwiach stodoły i uśmiechali się do siebie, ciesząc się, że uratowali plony.

Z pracą wiązały się pewne rytuały. Każdego dnia o siódmej rano i dwunastej w południe odzywały się dzwony kościoła w sąsiedniej miejscowości, ogłaszając „Anioł Pański”. Za każdym razem, niezależnie od czynności, jaką akurat wykonywali, ojciec i Janek zdejmowali czapki i kilka sekund poświęcali na odmówienie modlitwy. Gdy chłopak to przegapił lub zapominał, słyszał przywołujący go do rzeczywistości głos taty: „Janek!”. Spoglądał w jego stronę i widział, jak zdejmuje czapkę. Nie potrzebował więcej wskazówek. Dołączał i szybko mówił trzy wersy modlitwy, a potem wracali do pracy.

Janek nie zastanawiał się specjalnie nad swoją przyszłością. Wiedział, że przejmie gospodarstwo i będzie musiał dać siostrom posag. Wcześniej jednak miał odsłużyć w wojsku. Domyślał się, że służba czeka go od tej jesieni. Z jednej strony cieszył się, że przeżyje coś nowego, wyjedzie na jakiś czas z Olszynki. Z drugiej miał wyrzuty sumienia względem taty, który straci pomoc w pracy. Wiedział, że będzie mu dużo ciężej. Ojciec zapewniał Janka, że poradzą sobie doskonale, Hanka z radością zajmie się końmi, a obowiązek wobec Ojczyzny jest ważniejszy.

– Bóg, Ojczyzna, Rodzina – mawiał tata, a Janek był pewien, że każdy z tych wyrazów ojciec mówi wielką literą. – Tak masz mieć poukładane w duszy i w sercu, w takiej kolejności.

Janek uśmiechał się i kiwał głową.

„W sercu jeszcze Baśka” – myślał. Było dla niego oczywiste, że zostanie jego żoną. Nie chciał innej, nie podobały mu się inne dziewczyny. Baśka była według niego idealna, nie mógł się doczekać, by należała do niego w każdym możliwym wymiarze. Wiedział, że wszystkie ich marzenia się spełnią. Nie pamiętał życia bez Basi, była częścią jego świata od zawsze. Ich gospodarstwa były oddalone od siebie około kilometra, spotykali się codziennie.

Rodzice Basi przyjechali do Olszynki z maleńką Martą tuż po zakończeniu Wielkiej Wojny. Opuścili swoją rodzinną wieś w okolicach Kielc i ruszyli na poszukiwanie lepszego życia. Na ich terenie ziemie były słabe i nieurodzajne, żyli w biedzie, jednak z początku nie myśleli o tym, by szukać innego miejsca na świecie. Decyzję o opuszczeniu rodzinnej miejscowości podjęli, gdy na szalejącą wówczas hiszpankę zmarł ich pięcioletni synek. Choroba zwana również ukrainkąlub wołynką, a nawet chorobą bolszewicką zabrała życie ćwierć miliona Polaków, zbierając żniwo głównie pośród mieszkańców galicyjskich wsi. Mimo że epidemie szerzyły się wcześniej i posłały do grobu w XIX wieku pół miliona Polaków, to jednak statystyka nie pomagała się pogodzić ze śmiercią ukochanych osób. Rodzice Basi rozważali kupno ziemi na ukraińskich czarnoziemach. Parcelowano działki i można było skorzystać z tej możliwości, jednak uznali, że chcą wyjechać na północ, opuścić byłą Galicję i zacząć nowe życie w zupełnie innej rzeczywistości.

Olszynka okazała się idealnym miejscem. Kupili niewielkie gospodarstwo zostawione przez niemieckich właścicieli, w którym nic nie przypominało ich dawnej wsi. Tam wszystkie zabudowania były drewniane, tutaj dominowała czerwona cegła. W domu znaleźli pompę, co było ogromnym luksusem. Do tej pory mama Basi korzystała u siebie tylko ze studni, a pranie płukała w lodowatej rzece. Cały świat byłego zaboru pruskiego przeganiał biedną Galicję w każdej dziedzinie. Choć ludzie tutaj nie należeli do bogatych, z pewnością żyło się im o wiele lepiej i wygodniej niż na południu. Basia urodziła się w Olszynce w 1920 roku. Po jej narodzinach mama bardzo chorowała, a potem nie udało się jej ponownie zajść w ciążę. Marta i Basia pozostały jej jedynymi dziećmi. Wychowane były twardą ręką matki, która była bardzo surowa i bezustannie drżała o bezpieczeństwo córek, bojąc się, że może je stracić równie szybko, jak syna. Pełen spokoju i łagodności ojciec stanowił przeciwieństwo niepobłażliwej mamy. W Olszynce odnaleźli spokój, a inne otoczenie i czas pozwoliły uporać się ze złymi wspomnieniami.

 

Janek, zmierzając do szkoły jako mały chłopiec, często spotykał na swojej drodze młodszą o dwa lata Basię oraz jej siostrę Martę, która była w jego wieku, i razem zmierzali do centrum. Gdy dorastali, do ich trójki dołączały po kolei młodsze siostry Janka. Przechodzili przez niewielki zagajnik, za którym mieściło się największe i najbogatsze gospodarstwo we wsi. Zamieszkiwała je Niemka Elza z jedynym synem. Eryk często czekał na całą gromadkę i razem wędrowali w kierunku szkoły.

Wszyscy znali historię Elzy. Była córką aptekarza, najmłodszą spośród trojga rodzeństwa. Siostra Elzy wyszła za mąż i wyjechała do Drezna, brat miał przejąć aptekę po ojcu, a Elzie rodzice postanowili poszukać majętnego kandydata na męża. Była niezwykle mądrą dziewczyną, cechowała ją pewnego rodzaju charyzma i upór. Nikt nie miał wątpliwości, że osiągnie każdy cel i niewielu będzie chciało stawać jej na przeszkodzie, gdy zechce czegoś dopiąć. Choć wydawała się twardą i nieustępliwą, jednocześnie nosiła w sobie niezmierzone pokłady altruizmu i wrażliwości na los innych. Ojciec mawiał, że gdyby przejęła rodzinną aptekę, w krótkim czasie doprowadziłaby interes do ruiny, rozdając medykamenty potrzebującym. Umiała przygotowywać proste mikstury, znała wiele sprawdzonych sposobów leczenia, jednak nigdy nie chciała zajmować się tym zawodowo, zdając sobie sprawę, że kobieta w roli farmaceutki nie budziła zaufania. Rodzice mieli nadzieję, że pojawi się bogaty zięć, który zapewni córce wspaniałą przyszłość.

Elza zaskoczyła wszystkich, gdy związała się z Martinem, prostym chłopakiem, którego gospodarstwo leżało w pewnej odległości od centrum miejscowości. Martin pochował rodziców, a jego rodzeństwo rozpierzchło się w poszukiwaniu lepszego życia. Ciężko pracował, by przetrwać, lecz żył w biedzie.

Nikt nie wiedział, w jaki sposób zdobył serce Elzy, lecz w pewnym momencie o ich uczuciu mówiła cała Olszynka. Rodzice dziewczyny protestowali, uważając, że córka zniszczy sobie życie u boku biedaka, lecz ona była nieugięta. Wyszła za Martina za mąż, twierdząc, że to miłość jej życia. Zamieszkali razem i budowali swoją przyszłość, nie oszczędzając sił. Elza nigdy nie narzekała, była szczęśliwa u boku ukochanego człowieka. Rodzice zachowywali dystans, żeby dać jej nauczkę, jednak wybuch Wielkiej Wojny wszystko zmienił. Brat Elzy zginął pod Verdun pod koniec 1916 roku, w czasie gdy Martin również walczył na froncie. Elza stała się podporą rodziców, nie mieli wątpliwości, że wbrew wcześniejszym planom, to ona przejmie aptekę. Rozpacz po śmierci syna i brata oraz strach o bezpieczeństwo Martina bardzo zjednoczyły rodzinę.

Martin dostał przepustkę na Boże Narodzenie 1917 roku. Przywiózł Elzie swoje zdjęcie w pruskim mundurze, które natychmiast umieściła w dużej ramce i ustawiła w pokoju. Był to ostatni raz, gdy mężczyzna widział żonę i Olszynkę. Zginął trzy miesiące później, nie wiedząc o tym, że Elza nosi pod sercem jego syna. Eryk urodził się jesienią 1918 roku, podobnie jak Janek. Elza całą miłość do męża przelała na syna. Kochała go bezgranicznie i w jego przypadku nie potrafiła myśleć racjonalnie, kierując się wyłącznie uczuciem. Rozpieszczała jedynka, w czym wtórowali jej dziadkowie. Eryk stał się ich radością i nadzieją po śmierci syna. Wojna się skończyła, a sytuacja rodzinna uległa zmianie. Rodzice Elzy nie szczędzili środków, by wnuk dorastał w jak najlepszych warunkach. Dzięki ich pomocy gospodarstwo Elzy wkrótce stało się jednym z najbardziej majętnych w Olszynce. Eryk i praca stały się sensem jej życia. Kiedy zmarł ojciec, Elza zabrała mamę do siebie, a aptekę wydzierżawiła niemieckiemu farmaceucie, który przyjechał tutaj z Chojnic. Przez wiele lat rozwijała swoje gospodarstwo dzięki własnym wysiłkom oraz stałym wpływom z wynajmu domu i apteki. Kiedy w 1935 roku zmarła jej matka, Elza była już najbogatszą gospodynią we wsi. Najmowała parobków do pracy w polu, a w domu korzystała czasem z pomocy dziewczyn z najuboższych rodzin, które zajmowały się zwierzętami, a w najbardziej pracowitych okresach pomagały w warzywniku i sadzie, gromadząc i przerabiając owoce i warzywa. Elza zawsze pracowała razem z nimi, nie oszczędzając sił. Płaciła bardzo dobrze i była niezwykle troskliwa, dlatego służba u niej była wymarzonym zajęciem dla wielu dziewcząt. Elza rozpytywała każdego ze swoich pracowników o sytuację w domu i gdy słyszała o jakichkolwiek kłopotach, starała się pomóc. Czuła się Niemką, jednak nie dzieliła ludzi według narodowości. Uważała, że dla każdego wystarczy miejsca we wsi i niezależnie od poczucia przynależności do kraju, można żyć w zgodzie.

– Słońce nad nami wschodzi tak samo dla każdego – mawiała. – Czy budzimy się w Olszynce, czy po dawnemu w Erlenbaum, to tak samo musimy przepracować dobrze swój dzień i przeżyć godnie nasz czas. To nasze wspólne miejsce, wystarczy go dla każdego teraz i po śmierci, na naszych cmentarzach. Wszyscy przychodzimy na świat równi i tak samo z niego odejdziemy. Teraz musimy żyć najlepiej, jak umiemy.

 

Życie płynęło spokojnie, czas odliczano porami roku. Niepokoje świata nie miały zbyt wielkiego wpływu na codzienność. O sprawach politycznych, gospodarczych i społecznych dyskutowali najczęściej mężczyźni, którzy po przeczytaniu artykułu w gazecie lub wysłuchaniu audycji radiowej długo deliberowali, roztrząsając każdą nowinkę, snując przypuszczenia i przewidywania co do przyszłości. Wszyscy już wiedzieli o rozrastającej się niemieckiej potędze, jednak nikt nie myślał o tym, by mogła w jakikolwiek sposób zagrozić codziennej stabilizacji. Wydawało się, że wspomnienia Wielkiej Wojny są nadal silne. Ludzie wciąż pamiętali najbliższych, którzy polegli w tym strasznym czasie i tęsknili za nimi. Każdy, kto to przeżył i pamiętał, nie wyobrażał sobie, by to doświadczenie pozwoliło rozpętać kolejny konflikt. Wszyscy pragnęli żyć w spokoju i pokoju.

 

Basia nie umiała powiedzieć, kiedy zakochała się w Janku. Był przy niej od zawsze. Razem dorastali, z maluchów stali się dziećmi, a potem nastolatkami. Janek miał w sobie dużo opiekuńczości, być może spowodowane to było obecnością młodszych sióstr, o które uczono go dbać i nieustannie się troszczyć. Basia pamiętała, że nawet gdy obrzucał ją zimą śnieżkami i śmiał się, mrużąc oczy, podchodził potem i pomagał jej zrzucić resztki śniegu z włosów i zza kołnierza. Ich niedzielny rytuał przesiadywania na leśnej polance przy stawie zaczął się, gdy polecono w szkole przeczytać „W pustyni i w puszczy” Sienkiewicza. Janek twierdził, że nie ma czasu ani ochoty i na pewno zaśnie nad tekstem. Basia, która uwielbiała książki i znała każdą w szkolnej bibliotece, zapewniała, że są wspaniałe, a ta opowieść na pewno mu się spodoba. Pewnej niedzieli umówili się na wspólne popołudnie. Baśka zabrała lekturę i w poszukiwaniu spokoju zawędrowali na polanę. Janek ułożył się w pachnącej trawie i zapatrzył w niebo swoim zwyczajem. Baśka usiadła obok i zaczęła czytać. Od pierwszych chwil Janek słuchał oczarowany. Wpatrywał się w niebo i wyobrażał sobie to, co czytała dziewczyna. Wsłuchiwał się w jej głos i przenosił do innego, wspaniałego świata. Zastał ich późny wieczór i nie można już było odgadnąć liter na kartach powieści.

Janek nie mógł doczekać się kolejnej niedzieli. Cały tydzień w szkole i podczas pracy w domu rozmyślał o losach Stasia Tarkowskiego. Był wówczas jego rówieśnikiem i Sienkiewiczowski bohater wywarł na nim ogromne wrażenie.

Dopóki pozwalała pogoda, każde niedzielne popołudnie spędzali w ten sposób. W ciągu kilku lat Baśka przeczytała wiele powieści, a do trylogii Sienkiewicza na prośbę Janka wracali kilkakrotnie. Z biegiem czasu, gdy stali się sobie bliżsi, Basia opierała głowę na brzuchu chłopaka i korzystając z tego podparcia, czytała kolejne opowieści. Zawsze czuła się przy nim swobodnie, zupełnie jakby byli rodzeństwem. Janek czasem brał w dłonie niezaplecioną końcówkę warkocza dziewczyny i bawił się, przesypując przez palce kasztanowe włosy i ciesząc się miękkością tego dotyku. Gdy wracali do domu, czasami wskakiwała mu na plecy, a Janek biegł slalomem leśną drogą, udając stukot kopyt i parskanie. Basia śmiała się w głos.

Uczucie pojawiło się zupełnie niespodziewanie i zaskoczyło oboje. Pewnej niedzieli, leżąc w trawie, Basia jak zwykle czytała głośno. Trzymała książkę nad sobą, osłaniając się przed słońcem. Janek leżał obok na brzuchu, chowając głowę w załamaniu ramienia. Obserwował dziewczynę spod przymkniętych powiek. Promienie słońca nadawały jej włosom piękny miedziany blask. Gdy przekładała kartki, mrugała szybko, chroniąc zielone oczy przed oślepiającym światłem. Janek widział zasłonę długich rzęs i delikatne piegi na nosie. Wpatrywał się w usta, z których wypływały kolejne słowa. Nie mógł oderwać od nich wzroku. Zastanawiał się, jak smakują.

Wyjął książkę z rąk Basi i położył obok. Przez chwilę patrzył w jej zielone oczy. Pochylił się i czekał na reakcję. Zobaczył, jak w zagłębieniu szyi dziewczyny puls uderza z większą szybkością. To miejsce przykuło jego uwagę bardziej niż usta. Delikatnie dotknął dłonią i poczuł pod opuszkami palców łomot serca Basi. Przysunął się i lekko odchylił dekolt bluzki. Dotknął ustami załamania obojczyka i przesuwał się powoli w kierunku linii żuchwy, podbródka, docierając do celu. Całował delikatnie, ciesząc się nieznanym doznaniem. Basia objęła go za szyję i przyciągnęła do siebie. Czuł jej wspaniały zapach i sycił się smakiem pocałunków. W tym momencie myślał o tym, że mógłby nie przestawać do końca życia. Wracali do domu radośni i podekscytowani, Janek obejmował ją ramieniem, a ona wtulała się w jego szczupłe ciało.

Od tamtej niedzieli minęło dwa lata. Mimo że bardzo starali się ukrywać przed innymi swoją zażyłość, po kilku miesiącach wszyscy wiedzieli, że tę parę łączy coś więcej. Wbrew ich obawom nikt nie był specjalnie zainteresowany tym faktem poza dwoma osobami, którym bardzo nie podobała się ta relacja. Pierwszą z nich była mama Basi, która za każdym razem spoglądała z dezaprobatą, gdy córka wracała ze spotkań z chłopakiem. Upominała ją i mimo iż nie zakazała kontaktu, wydawała się bardzo niezadowolona z wyboru Baśki. Drugą osobą, która nie umiała powstrzymać się przed kąśliwymi uwagami na ich temat, był Eryk. Od najmłodszych lat w pewien sposób rywalizował z Jankiem o względy Baśki, ale sposób, w jaki próbował na siebie zwrócić uwagę dziewczyny, zupełnie jej nie odpowiadał i sprawiał, że wraz z upływem czasu Eryk wydawał się jej coraz mniej sympatyczny, za to coraz bardziej złośliwy i denerwujący. Był wyraźnie zazdrosny i nie umiał tego ukryć. Odkąd pamiętał, zawsze dostawał wszystko, czego zapragnął. Był fizycznym przeciwieństwem Janka. Dobrze zbudowany, wysoki, o włosach w kolorze lnu i zimnych niebieskich oczach, przewyższał Janka wzrostem o głowę. W towarzystwie chłopaków ze wsi wydawał się prawdziwym gigantem. Elza dbała o to, by niczego mu nie brakowało, podsuwała smakołyki, jednocześnie nie oszczędzając syna w pracy. Eryk bardzo kochał matkę i był posłusznym synem, a ona nie widziała świata poza nim. Często słyszał, że jest bardzo podobny do ojca, tak samo przystojny i wspaniały. W przypadku Eryka mądra i dobra Elza zupełnie traciła głowę. Kierowała się wyłącznie ogromną miłością, nie zauważając żadnych wad, a on wyrósł na aroganckiego i zarozumiałego chłopaka. Jednocześnie potrafił być bardzo miły i czarujący, gdy mu na czymś zależało. Jeśli nie otrzymywał swojej zachcianki, reagował złośliwością lub kpiną. Nikt nie chciał wdawać się z nim w bójki ze względu na jego przewagę. Jedynym rywalem, który nie bał się stanąć z nim do walki, był Janek. Ich przepychanki trudno było nazwać bójkami. Janek jeszcze w dzieciństwie odkrył słaby punkt Eryka i wykorzystywał go za każdym razem, gdy próbowali się mierzyć. Sprytny Janek nie dał się uderzyć, zawsze zdążył się uchylić, zanim rosły Eryk wyprowadził cios. Pewnego razu oddał rywalowi z zawrotną szybkością, zanim tamten zdołał się zorientować i z nosa Eryka natychmiast popłynęła krew. Janek to zapamiętał i od tego momentu z łatwością radził sobie z niemieckim chłopakiem. Eryk czasem zapominał o swojej słabości i prowokował bójki, jednak jeden cios w nos ze strony Janka sprawiał, że tamten musiał zająć się tamowaniem krwotoku. Zanim opanował sytuację, przeciwnik był już daleko.

Eryk rozumiał, że nie ma szans u Basi. Nie potrafił powiedzieć, co tak naprawdę się mu w niej podoba, czy zieleń oczu, kolor włosów, czy drobne ciało. W Olszynce było wiele ładnych dziewcząt, ale Baśka działała na niego szczególnie. Denerwował się, gdy jeszcze jako dzieci wędrowali razem do szkoły, a ona wolała iść bliżej Janka niż niego. Za każdym razem próbował zwrócić na siebie jej uwagę. Czasem zabrał jej książki, innym razem pociągnął za warkocz lub dla odmiany był bardzo miły i przynosił w prezencie piękne jabłko lub garść malin. Mimo wszelkich starań była odległa, aż w końcu wybrała Janka, co Erykowi było trudno znieść. Nie cierpiał tego Polaka, jego uśmiechu i tego, że nie potrafi sobie z nim radzić fizycznie. Gdy dostrzegł, w jaki sposób Baśka patrzy na Janka, wiedział, że nienawiść do niego szybko przerośnie uczucie do niej. Był zazdrosny nie tyle o dziewczynę, co o to, że wybrała jego wroga. Tego nie mógł przeboleć, choć wiedział, że nie związałby się na stałe z Polką. W tym momencie jednak po prostu wypełniała go zawiść. Pomyślał, że jego czas jeszcze nadejdzie. Wiedział, że Janek będzie musiał iść do wojska, a wtedy zniknie z Olszynki. Eryk czekał na ten dzień z niecierpliwością.

Przez dwa lata coraz bliższej zażyłości Janek starał się za każdym razem przesuwać granice bliskości. Ostatniego lata w czasie wspólnych niedziel Basia czytała zaledwie kilka stron, kiedy wyjmował z jej rąk książkę i przewracał dziewczynę na plecy. Pochylał się i rozchylał delikatnie dekolt sukienki, dotykając ustami załamania obojczyka i wędrując w kierunku ust dziewczyny. Znał ich smak doskonale i bardzo chciał poznać więcej. Baśka przymykała oczy i oddawała pocałunki, odpływała na moment, a Janek czekał, aż rozpali ją jego ciepło. Za każdym razem miał nadzieję, że uda się zrobić kolejny krok, lecz gdy tylko wsuwał dłoń pod sukienkę i próbował przesunąć odrobinę ku górze, Baśka przytomniała i natychmiast wyswobadzała się z objęć, zakrywała kolana sukienką i kręciła głową z dezaprobatą.

– Janek… Nie wolno. Nie można.

Uśmiechał się i godził z sytuacją, będąc pewnym, że następnym razem spróbuje ponownie i będzie to robił aż do skutku. Nie wyobrażał sobie wcześniej, że można kogoś tak ogromnie pragnąć. Podczas gdy on koncentrował się na ciele, ona bezustannie rozprawiała o uczuciach. Uważał, że to wynik romansów, jakie czytała, a które na niego nie działały w żaden sposób. Gdy przynosiła taką powieść, Janek nudził się śmiertelnie, a moment, kiedy czytała, wykorzystywał na drzemkę i ciesząc się wyłącznie bliskością Baśki, nie wnikał ani na chwilę w losy bohaterów.

Rok wcześniej Basia czytała „Trędowatą” Heleny Mniszkówny, którą uważała za mistrzynię gatunku. Uwielbiała powieści tej autorki, a Janek szczerze ich nie znosił. Pewnej niedzieli, opierając głowę na brzuchu Janka, ze wzruszeniem czytała dialog między Stefanią Rudecką a ordynatem Michorowskim. Ogromnie przeżywała uczucie tej pary, a emocje sprawiały, że jej głos był cichy i drżący. Brnęła przez kolejne książkowe wyznania z bijącym sercem, gdy usłyszała chrapanie.

– Janek! – zawołała i usiadła.

Chłopak zamrugał oczami wyrwany z drzemki.

– Co jest? – zapytał, podniósł się i podparł na łokciu.

– Śpisz – powiedziała z wyrzutem.

– Wcale nie – zaprzeczył.

– Właśnie, że tak – rzekła. – Chrapałeś – dodała z obrażoną miną.

– Nieprawda – zaprzeczył. – Wszystko słyszałem.

– Tak? – Basia przechyliła głowę. – A to ciekawe. Skoro wszystko słyszałeś, to powtórz ostatnie zdanie.

Janek uśmiechnął się, mrużąc oczy, a potem odezwał się pewien swego.

– Ostatnie zdanie. – Patrzył rozbawiony, jak Basia walczy z uśmiechem.

– Wcale nie o to chodziło – podsumowała.

– Przecież chciałaś, żebym powtórzył „ostatnie zdanie”. – Janek nie przestawał się uśmiechać.

Baśka zrobiła groźną minę, zamierzała go obsztorcować, ale po chwili nie wytrzymała i się roześmiała.

– To taka piękna książka – westchnęła. – O uczuciach… A ty chrapiesz…

– O uczuciach to ja wolę inaczej – stwierdził chłopak i przysunął się bliżej. Przewrócił Basię na plecy i pochylił się nad nią. Przez chwilę spoglądał w zielone oczy, a potem dotknął ustami szyi i linii żuchwy. Objęła go i przyciągnęła do siebie, a następnie zgubili się w pocałunkach.

Za każdym razem, gdy próbowała wydobyć z niego wyznania, działał w ten sam sposób, żartował, a potem zamykał jej usta pocałunkiem i po chwili była już w innym świecie. Wiedziała, że nie zmusi go do deklaracji, chociaż była pewna jego uczucia. Co pewien czas sprawdzała, czy uda się go zmobilizować i może Janek powie coś więcej.

– Kocham cię – mówiła, a on uśmiechał się i obejmował ją.

– Ja ciebie mocniej – dodawał tylko krótko.

Nie był w stanie zdobyć się na nic więcej. Sam do końca nie rozumiał dlaczego. Wyznania i deklaracje miłości były dla niego jakimiś książkowo-baśniowymi sloganami. Nie potrzebował tego, by czuć. W domu nigdy nie usłyszał, że jest kochany, a mimo to wiedział doskonale, że rodzice kochają ich nad życie, że on i siostry są całym światem dla mamy i taty. Nie umiał mówić o uczuciach i nie chciał. Wiedział, że Basia go kocha, słyszał to od niej wielokrotnie, ale bardziej cieszył się tym, że czuł to w sercu, widział w jej spojrzeniu, w sposobie, w jaki go dotykała. To było dużo ważniejsze niż słowa, na których jej tak bardzo zależało.

 

Janek wpatrywał się w niebo, a Basia leżała z głową na jego brzuchu. On przesypywał w dłoni kasztanowe pasma z niezaplecionej części warkocza.

– Musimy wracać – powiedziała.

– Jeszcze chwilę – odparł leniwie.

– Zauważą, że nas długo nie ma – stwierdziła.

– To tylko dwie godziny. Nikt nie zauważy – zapewnił.

– Właśnie, że tak – odparła. – Moja mama już na pewno jest zła. Będę musiała wysłuchać jej utyskiwań.

– Dzisiaj? – zdziwił się Janek. – W takim dniu nic ci nie grozi. – Uśmiechnął się.

– Nie wiem… – powątpiewała. – Chodź, bo będą nas szukać.

Dwie godziny wcześniej wymknęli się z podwórka, mając nadzieję, że nikt nie zauważy ich chwilowej nieobecności. Tego dnia w domu Basi odbywało się wesele jej siostry. Marta wychodziła za mąż za Wojtka, chłopaka z Podkowy, sąsiedniej wsi. Ślub wzięli w jego kościele, bo świątynia w Olszynce była ewangelicka, ale przyjęcie zgodnie z tradycją odbywało się u panny młodej. Ostatnie miesiące były czasem wielkiej pracy i organizacji. Wszystko zaplanowano po żniwach, zatem wcześniej uwijali się w polu, a następnie wszelkie myśli i działania pochłonęły przygotowania do uroczystości Marty. Na podwórzu ustawiono stoły i drewnianą podłogę do tańca. Pojawiło się wielu gości, większość mieszkańców Olszynki, w tym Elza z Erykiem. Z dalekiej Kielecczyzny przyjechała siostra taty, chrzestna matka Marty, ciocia Zosia. Towarzyszył jej mąż Mateusz oraz dzieci – ponad dwudziestoletni Andrzej, siedemnastoletnia Helena i dziewięcioletni Staś. Pierwszy raz wybrali się w tak daleką podróż. Marta była chrzczona jeszcze w Górach Świętokrzyskich, swoją chrzestną matkę znała tylko z opowieści i listów. Przez blisko siedemnaście lat nie było okazji, by wybrać się w odwiedziny. Zawsze najważniejsza była praca, tego nie mogli zostawić, rodziły się kolejne dzieci, obowiązków przybywało i nie pojechali tam nigdy. Teraz rodzina ogromnie cieszyła się ze spotkania. Żartowali, że tylko ślub lub pogrzeb daje takie możliwości i doceniali to, że w ich przypadku sprawiła to piękniejsza uroczystość.

Basia pociągnęła Janka za rękę.

– Chodź – powiedziała i próbowała się podnieść.

– Poczekaj – poprosił. – Jeszcze chwilę.

Przyciągnął ją do siebie i przewrócił na plecy, przyłożył usta do szyi, a po chwili kolejny raz tego popołudnia zagubili się w pocałunkach. Na chwilę zapomnieli o weselu, powrocie do reszty gości, o obowiązkach i całym świecie. Przymykała oczy i obejmowała Janka, a on bez chwili zastanowienia odnalazł pierwszy z perełkowych guziczków przy dekolcie sukienki i próbował poradzić sobie z pętelką. Uporał się i delikatnie odchylił materiał. Znał na pamięć kształt trzech guzików zamykających górną część zielonej sukienki w małe różyczki. Uwielbiał, kiedy Basia ją wkładała. Była to najbardziej odświętna część jej garderoby, według Janka dziewczyna prezentowała się w niej zjawiskowo. Baśka uszyła ją sama, korzystając z kanonów współczesnej mody, jakie wypatrzyła w czasopismach w miejscowej bibliotece. Oprócz dzienników, w których głównym tematem była polityka, pojawiały się tam też czasem pisma, gdzie można było znaleźć ciekawostki z życia kulturalnego, zdjęcia gwiazd filmowych i sportowców. Raz w miesiącu do wsi przyjeżdżało objazdowe kino, a sala szkolna wypełniała się widzami chcącymi zobaczyć najnowszą produkcję z udziałem Dymszy, Bodo czy Smosarskiej. Dla Basi była to również okazja, by podejrzeć najnowsze trendy.

Kiedy Marta pojechała z ojcem do Bydgoszczy po materiał na suknię ślubną, Basia dostała od taty zawiniętą w szary papier sporą paczkę. W środku znalazła zieloną tkaninę w małe różyczki.

– Zielony jak twoje oczy, Basiu – powiedział tata. – Pomyślałem, że ci się spodoba.

Baśka ucałowała go w policzki i wyściskała ze szczęścia. Z uszyciem sukienki poradziła sobie bez niczyjej pomocy. Zrobiła wszystko według własnego planu, dopracowując każdy szczegół, a potem stała się dumną posiadaczką pięknej kreacji. Sukienka w pewien sposób zmieniła jej życie. Najpierw przyszła jedna koleżanka, a potem następna, z prośbą, żeby uszyła coś dla nich. Baśka nie powtórzyła ani razu fasonu ze swojej sukienki, bo chciała, by był jedyny w Olszynce, ale jej kroje szybko zyskały uznanie i wkrótce zjawiały się kolejne panie w tym samym celu. Baśce to zajęcie sprawiało ogromną radość i satysfakcję. Od najmłodszych lat zajmowała się łataniem i reperowaniem ubrań, a gdy dorastała, przeszywaniem. Jednak praca z kilkoma metrami nowego materiału była dla niej wyzwaniem i przygodą. Gdyby mogła, zajmowałaby się tylko tym, zamiast pracować w gospodarstwie i chodzić w pole. Marzyła, że kiedyś kupi upragnioną maszynę do szycia i będzie miała własną pracownię krawiecką, która pozwoli jej utrzymać się bez konieczności pracy na roli. Wieczorami będzie czytać książki, a noce jako żona Janka spędzać w jego ramionach.

Basia delektowała się pocałunkami i uśmiechała do swoich planów. Poczuła, że Janek walczy z pętelką drugiego perełkowego guziczka, a to był sygnał, by wrócić do rzeczywistości. Odepchnęła go delikatnie i się podniosła.

– Nie – powiedziała. – Dalej nie możemy.

– Przecież chcesz – odparł.

– Wcale nie – skłamała.

Coraz trudniej było jej bronić się przed jego pieszczotami. Wiedziała jednak, że nie może przekraczać pewnych granic, że na wszystko przyjdzie czas, choć odmowa była dla niej sporym wyzwaniem. Uwielbiała pocałunki Janka, jego dotyk, chwile, gdy przyciągała go do siebie i czuła ciepło jego ciała. Czekała na jego oddech na swojej szyi, gdy zmierzał w kierunku ust, a potem całował. Bała się, że pewnego dnia zatraci się i pozwoli mu na wszystko, zanim powinno to się stać.

Spoglądał w jej oczy, oczekując prawdy.

– No dobrze. Chcę – poprawiła. – Ale jeszcze nie teraz.

– Ale chcesz? – Janek upewniał się, jakby usłyszał tylko jedno słowo.

Basia się uśmiechnęła.

– Kocham cię – powiedziała.

Zareagował jak zawsze, szukając czegoś, co pozwoli wybrnąć z sytuacji i nie drążyć tematu. Chwycił niezaplecioną końcówkę warkocza dziewczyny i przyłożył sobie pod nos, przytrzymując palcem wskazującym.

– Będę miał takie wąsy – powiedział z uśmiechem i uniósł wysoko brodę, by włosy utrzymały się na miejscu. Zrobił poważną minę i patrzył na Basię, licząc, że odwróci jej uwagę od wyznań.

Roześmiała się, wyobrażając sobie Janka z sumiastymi wąsami i pokręciła głową.

– Ach, ty artysto! – zawołała. – I po co ci takie wąsy?

– Jak to po co? – odrzekł wesoło. – Będę cię łaskotał.

Przyciągnął ją do siebie i przytrzymując nadal warkocz pod nosem, pocałował. Basia oddała pocałunek, nie zważając na spoczywające ponad ich ustami pasma.

– Chodź – powiedziała, wyswobadzając się z jego objęć. Wstała i poprawiła sukienkę oraz włosy. Janek podniósł się niechętnie. Objął dziewczynę i poszli polną drogą do wsi.

Z daleka słyszeli muzykę i rozmowy. Gdy dotarli na podwórko, zauważyli pewne zmiany przy stołach. Goście podzielili się na grupy. Panowie zasiadali w jednym kręgu, z którego wydobywały się kłęby papierosowego dymu. Głośno dyskutowali i pobrzękiwali kieliszkami. Nietrudno było się domyślić, że tematem rozmów jest polityka i gospodarka. Kobiety siedziały w swoim gronie, a młodzież delikatnie odseparowała się od dorosłych, ciesząc się swoim towarzystwem. Tutaj zdecydowanie było najweselej. Basia spostrzegła, że Andrzej i Helena są w centrum zainteresowania. Odkąd pojawili się w Olszynce, rozbudzili ciekawość jako przybysze z nieznanych terenów. Tutejsza młodzież obserwowała gości w kościele oraz podczas obiadu. Teraz, po wielu godzinach zabawy, atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Chociaż na ich stole nie było mocnych trunków, chłopacy zadbali, by każdy mógł skosztować choć odrobinę poza zasięgiem wzroku rodziców.

Dwie najmłodsze siostry Janka, Dorotka i Kasia, biegały wokół stołów ze Staszkiem i całą gromadką dzieci, bawiąc się w berka lub chowanego.

Andrzej uśmiechał się szeroko, zadowolony z obecności ładnych dziewczyn u boku. Po jednej stronie miał Hankę, siostrę Janka, a po drugiej Irenę, przyjaciółkę Basi. Obie spoglądały na przystojnego chłopaka z zachwytem. On rozmawiał ze wszystkimi przy stole, nie zapominając o tym, by co chwilę skomplementować jedną lub drugą sąsiadkę. Obok Heleny siedział Eryk. Basia widziała, że kuzynka była z początku skrępowana wyjątkową atencją niemieckiego chłopaka, który w jej towarzystwie mówił po polsku, choć z wyraźnym akcentem. Zazwyczaj nie używał tego języka, rozmawiał wyłącznie po niemiecku, co w niczym nie przeszkadzało, bo zarówno mieszkańcy Olszynki, jak i większość Polaków z byłego zaboru pruskiego rozumiała ten język, podobnie jak tutejsi Niemcy rozumieli polski. Tym razem Eryk zmusił się, by mówić po polsku, w inny sposób nie mógłby porozmawiać z Heleną. Roztoczył przed dziewczyną cały swój czar, był ujmujący i przesadnie uprzejmy. Helena po kilku godzinach powściągliwości uznała, że chłopak jest całkiem miły i źle go oceniła. Rozmawiała z nim swobodnie i często tańczyła, czując się wyjątkowo atrakcyjnie w jego objęciach. Różnił się fizycznie od tutejszych chłopaków. Był wysoki i bardzo dobrze zbudowany, jego ubranie wyraźnie przewyższało jakością garderobę większości gości. Jasnobłękitna koszula pasowała idealnie do koloru jego oczu. Do tego zapach. Pierwszy raz w życiu czuła tak piękny męski aromat, nie wiedząc, że w aptece, którą wynajmuje Elza, na życzenie żony farmaceuty ustawiono małą gablotę z kilkoma perfumami w damskiej i męskiej wersji. Eryk otrzymał kiedyś niewielki flakonik oryginalnej wody kolońskiej Echt Kölnisch Wasser No. 4711, której historia sięgała 1792 roku, kiedy to perfumy nierozerwalnie związane były z przemysłem farmaceutycznym.

Helena pytała o zapach, a Eryk popisywał się i opowiadał o kompozycji aromatu, złożonej z nuty głowy, czyli bergamoty, cytryny i pomarańczy, nuty serca, czyli lawendy i rozmarynu, oraz bazy, którą był kwiat gorzkiej pomarańczy. Opowieść o wodzie kolońskiej pamiętał z dzieciństwa, kiedy Elza przemycała różne ciekawostki w postaci bajek na dobranoc. Słuchał wówczas zaciekawiony i zapamiętywał wiele faktów. Helena wsłuchiwała się oczarowana, a Eryk zerkał w stronę Basi, sprawdzając, czy udało mu się wywołać zazdrość, bo w tym celu kokietował jej kuzynkę.

Baśka z Jankiem dołączyli do towarzystwa.

– A co to za zmiany? – zagadnął Janek.

– A… trochę żeśmy się przegrupowali – odpowiedział wesoło Andrzej. – Siadajcie.

Zajęli miejsca, Andrzej napełnił kieliszek Janka, a Basia rozejrzała się po otoczeniu. Jej wzrok zatrzymał się na twarzy mamy, która patrzyła na nią z naganą. Dziewczyna zrozumiała od razu, że rodzicielka karci ją za nieobecność i towarzystwo Janka. Zagryzła usta i odwróciła wzrok. Poczucie winy nie pozwoliło jej usiedzieć na miejscu. Podeszła do stołu kobiet. Elza uśmiechnęła się do niej serdecznie, a mama zgromiła wzrokiem.

– Gdzie byłaś? – zapytała cicho i ostro.

– Na spacerze…

– Baśka! – syknęła mama. – Z nim? Tyle razy ci mówiłam…

– Mamo…

– Boję się o ciebie – wyjaśniła rodzicielka. –To za długo już trwa. Byłabym spokojniejsza, gdybyś go odprawiła.

Basia nie odpowiedziała. Nie rozumiała postawy mamy, nie umiała sobie wytłumaczyć, dlaczego nie lubi Janka. Zrobiło się jej bardzo przykro. Pochyliła głowę.

– No dobrze. Dzisiaj nie czas na to. – Mama złagodniała. – Idź już. Tylko pilnuj się, proszę.

Basia nie zauważyła, że rozmowie przysłuchuje się ciocia Zosia. Nie miała wcześniej okazji porozmawiać z siostrą taty. Widziały się pierwszy raz w życiu, znała ją tylko z opowieści i listów. Podczas pierwszego spotkania ciocia wydawała się miła.

– Chodź na chwilę – zawołała do Basi. – Usiądź przy mnie – zaproponowała.

Baśka wykonała polecenie, a ciocia odwróciła głowę i zerknęła na Janka siedzącego przy drugim stole.

– To ten twój? – zapytała.

Dziewczyna podążyła za jej spojrzeniem.

– Tak – powiedziała cicho.

– Ładny chłopak – rzekła pogodnie ciocia Zosia. – I uśmiecha się pięknie. Za tobą jest bardzo. To widać.

Baśka ożywiła się i uśmiechnęła lekko, a ciocia objęła ją ramieniem i szepnęła do ucha.

– Niczym się nie przejmuj. Słuchaj tylko serca, a będziesz szczęśliwa – zapewniła. – Mnie nie pozwolili wyjść za Mateusza, ale się uparłam. Nie żałuję, nigdy nie żałowałam, bo kocham i jestem kochana. Tylko serce – pamiętaj.

– Dziękuję – rzekła bratanica.

– I jeszcze przyjadę, i na waszym weselu też potańcuję – zaśmiała się ciocia. – Idź do niego, życie ucieka.

Baśka ucałowała ciotkę w policzek i pobiegła do młodzieży. Usiadła obok Janka, a on uśmiechnął się, mrużąc oczy i objął ją ramieniem. Nie spojrzała więcej w stronę mamy.

Andrzej opowiadał Jankowi o skończonej niedawno służbie w 22 Pułku Artylerii Lekkiej w Przemyślu na Bakończycach, który wchodził w skład 22 Dywizji Piechoty Górskiej. Mówił o codzienności w pułku, o rozkładzie dnia. Chwalił sobie życie żołnierza i uważał, że mógłby zostać na stałe w wojsku, zadowalając się stopniem podoficera, bo na kolejne awanse nie miał szans z powodu braku matury. Wiedział jednak, że jego zadaniem, jako najstarszego syna, jest powrót do domu i pomoc w gospodarstwie, a potem jego przejęcie i dochowanie rodziców. Z czasów służby przywiózł pamiątkowe zdjęcie, które robili sobie z kolegami u fotografa w Przemyślu. Zosia nosiła taką fotografię w zniszczonej książeczce do nabożeństwa. Na zdjęciu w odcieniu sepii Andrzej był w mundurze kanoniera, w rogatywce z piórkiem i podhalanką na kołnierzu symbolizującymi pułki górskie oraz w wysokich butach z ostrogami. Prezentował się wspaniale, a Zosia z dumą spoglądała na to ujęcie.

Janek słuchał z zainteresowaniem opowieści Andrzeja. Starał się wyobrazić sobie służbę oraz codzienność w wojsku. Cały ten świat wydawał się zupełnie inny od wszystkiego, co znał.

– A co na komisji ci powiedzieli? – zapytał Andrzej. Wiedział, że Janek musi mieć za sobą ten punkt. Każdy chłopak po ukończeniu osiemnastego roku życia, w wieku poborowym stawał przed komisją lekarską, która była pierwszym etapem związku z armią. Taka wizyta decydowała o przydatności i kategorii, potem należało już tylko czekać kilka miesięcy na swój bilet.

– No, że do kawalerii najpewniej – odparł.

– Wiadomo – potwierdził Andrzej. – Jak ze wsi, to zazwyczaj do kawalerii. Gadasz z końmi całe życie, to wiesz, co i jak.

– No raczej na lotnika by mnie nie wzięli – zaśmiał się Janek.

Bardzo dobrze pamiętał swoje spotkanie z komisją lekarską. Pojechał wówczas rannym pociągiem do Bydgoszczy. Chciał mieć to jak najszybciej za sobą. Nie lubił wypraw ani do Tucholi, ani do Bydgoszczy. Wydawało mu się, że wszyscy patrzą na niego i widzą, że jest zwykłym chłopakiem ze wsi. Zerkając na przechodniów, na ich styl ubierania się i swobodne zachowanie odczuwał przepaść między jego prostym życiem a miejskim zgiełkiem. Szedł szybko i odnalazł adres. Okazało się, że nie był jedyny. Na miejscu spotkał wielu chłopaków w swoim wieku, którzy pojawili się w mieście w tym samym celu. Jedni wychodzili, inni wchodzili przez podwójne drzwi. Janek usiadł na długiej ławie pod ścianą i czekał na swoją kolej. Nie czuł się najlepiej, odczuwał lekki ucisk w żołądku. „Jakbym do spowiedzi czekał” – zaśmiał się w myślach.

Oglądał towarzyszy, którzy prezentowali się podobnie. Miny zdradzały zdenerwowanie. Jeden tylko chłopak wydawał się zupełnie odizolowany od tych emocji, jakby nie zauważał świata wokół siebie. Na kolanach trzymał książkę i nie odrywał od niej oczu. Przewracał kolejne kartki z zadziwiającą szybkością. Janek dziwił się, że można czytać tak szybko. Chłopak na chwilę podniósł głowę znad lektury i spojrzał przed siebie. Zauważył, że ktoś mu się przygląda. Janek przyłapany na obserwacji poczuł się nieswojo.

– Chyba dobra? – zapytał, wskazując głową książkę, by nie wyjść na podglądacza.

– Wspaniała – potwierdził nieznajomy. – „Znachor”.

– Co?

– Taki tytuł – wyjaśnił chłopak. – „Znachor”, Dołęga-Mostowicz napisał.

– A to wiem – ucieszył się Janek. – Baśka czyta jego książki. – „Znachor”? – dopytał.

– Tak.

– Zapamiętam – stwierdził Janek. – To jak doktor. Jak ci tutaj. – Zerknął na drzwi gabinetu.

– Myślę, że dużo lepszy – powiedział cicho chłopak z książką i się uśmiechnął.

Janek odpowiedział uśmiechem. Wstał, by przysiąść się do rozmówcy, ale w tym momencie drzwi gabinetu uchyliły się i usłyszał swoje nazwisko.

– Muszę iść – rzekł, a nieznajomy kiwnął głową.

Janek wszedł do środka i stanął niepewnie przy drzwiach. Białe pomieszczenie wypełniały zwyczajne medyczne meble, parawan, kozetka i szafki. Za dużym biurkiem siedział wąsaty mężczyzna w białym fartuchu, na blacie spoczywała rogatywka. Lekarz pochylał głowę zajęty uzupełnianiem dokumentów.

Zza parawanu wyszedł drugi postawny doktor w fartuchu ze stetoskopem przełożonym przez szyję. On również posiadał okazałe wąsy. Zmierzył Janka wzrokiem od stóp do głów.

– Zapraszam – powiedział. – Rozbierz się.

Janek zdjął koszulę, a medyk przystąpił do badania. Chłopak czuł się jak koń na targu. Doktor osłuchiwał, opukiwał, zaglądał do gardła, oglądał zęby, prostował plecy, zaznaczył palcem wskazującym kręgosłup. Janek wykonywał wszystkie polecenia, a badający podawał koledze za biurkiem swoje spostrzeżenia, aby ten mógł uzupełnić dokumentację.

– Ze wsi? – zapytał doktor.

– Tak – potwierdził Janek. – Z Olszynki.

– Konie w gospodarstwie są? – Usłyszał retoryczne pytanie.

– Się wie. – Chłopak się uśmiechnął. – Dwa – dodał z dumą.

– No to mamy kolejnego kawalerzystę – zwrócił się doktor do kolegi.

– Że do kawalerii? – zdziwił się Janek.

Lekarz zmarszczył brwi.

– A coś się nie podoba? – zapytał.

– No… Podoba się, ale w ułanach to prawie dwa lata, a w piechocie półtora roku…

– I co z tego?

– Bo ja w domu potrzebny – mówił niepewnie Janek. Perspektywa blisko dwóch lat w wojsku wydawała mu się wiecznością. – Ojciec sam w gospodarstwie… Tyle czasu…

Lekarz spojrzał groźnie.

– A Polska to co? Nie twój dom?! Tu jesteś najpierw potrzebny.

Janek skulił się pod tym spojrzeniem.

– No tak, ale… – zaczął.

– Nie ma „ale” – przerwał lekarz. – Najpierw obowiązek wobec Ojczyzny, potem dom.

– Ojciec też tak mówi – przyznał chłopak.

– I dobrze mówi! – powiedział lekarz głośno. – A jak mówi, to wie i ojca trzeba słuchać!

Potem zwrócił się do kolegi.

– Wszystko w porządku. Trochę niedożywiony i chudy, ale tak jak oni wszyscy.

– Może i jestem chudy, ale za to silny – wtrącił Janek.

Obaj lekarze spojrzeli na niego zaskoczeni. Doktor zza biurka uśmiechnął się lekko, a jego kolega odezwał się.

– Niedożywiony, chudy i do tego pyskaty!

Janek zrozumiał, że się zagalopował. Lekarz patrzył na niego, ściągając brwi.

– Pytał cię ktoś o zdanie? – zapytał tubalnie. – A ty wiesz, z kim rozmawiasz?

Janek milczał przez chwilę. Odpowiedź wydała mu się oczywista, ale jednocześnie zastanawiał się, czy w tym bardziej niż prostym pytaniu nie kryje się podstęp. Zaryzykował.

– Z doktorem? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Z majorem, gamoniu! – huknął lekarz.

Janek skulił się, czekając na dalszą reprymendę, gdy usłyszał cichy chichot lekarza zza biurka, który śmiał się, zasłaniając usta dłonią, by zachować dyskrecję. Nie wytrzymał zbyt długo i parsknął na cały głos, odwracając głowę, by nie przykuwać uwagi. Kolega w fartuchu i Janek wbijali w niego wzrok.

– A ciebie co tak śmieszy, Tadeusz? – zapytał nachmurzony doktor, który przed momentem łajał Janka.

Lekarz zza biurka próbował się uspokoić.

– A przypomniało mi się, co opowiadał doktor Majewicz z Wilna. Pamiętasz?

– Nie – przyznał kolega i czekał na wyjaśnienie z gradową miną.

– Jak emerytowany kontradmirał Borowski, co mieszkał w Nowej Wilejce, przyszedł po córkę do pułku, by odebrać ją z lekcji jazdy konnej dla pań. Jak go wartownik Białorusin pouczał, pytając, co robi na terenie pułku? To samo mu powiedział, co ty temu tu delikwentowi. – Uśmiechnął się do Janka, a potem zacytował odpowiedź. – „Czy ty wiesz, z kim rozmawiasz? Jestem admirałem, to znaczy generałem od marynarzy! Przeproś!”. A ten wartownik wybuchnął zdrowym, żołnierskim śmiechem i powiedział coś na kształt: „Patrzaj, patrzaj! Do czeho to doszło, że kolejarze podawajo sia za gienierałów! Tu w Nowej Wilejce morza nie ma, marynarzów też ja nie widział, to i skąd by się wziął tutaj admirał?”. – Lekarz przedrzeźniał wschodni akcent.

– Pamiętam! – Doktor, który badał Janka, klepnął się po kolanie i roześmiał na cały głos. – Tam wtedy niezła awantura w szwadronie wybuchła. Dostali dowódcy plutonu i podoficerowie, którzy uczyli rekrutów rozpoznawać stopnie marynarskie, ale nie nauczyli. Ten wartownik mówił, że w życiu marynarza nie widział, a granatowy płaszcz admirała ze złotymi guzikami był według niego taki sam, jak u kolejarzy.

Obaj lekarze śmiali się zdrowym, żołnierskim śmiechem przez jakiś czas. Dopiero po chwili przypomnieli sobie o obecności Janka, który dla pewności nie odzywał się więcej.

– Teraz wiesz – pouczył mocnym głosem lekarz. – Ucz się pilnie stopni, żebyś wstydu nie narobił sobie i przełożonym. No, idź już. Coś mi się wydaje, że będą mieli z ciebie pociechę w pułku. – Mrugnął do kolegi.

Janek pożegnał się i wyszedł. Za drzwiami odetchnął z ulgą. Cieszył się, że kolejne spotkanie z wojskiem czeka go dopiero za kilka miesięcy. Chłopak z książką spojrzał na niego z ciekawością. Janek uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– „Znachor”? – upewnił się, spoglądając na książkę.

– Tak – potwierdził chłopak. – A tamci? – zapytał, wskazując drzwi.

– Jeden major, drugi nie wiem… – odparł Janek i się wzdrygnął.

Nieznajomy uniósł brwi zdziwiony odpowiedzią, nie o to pytał. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej, ale w tym momencie otworzyły się drzwi wejściowe i wszedł kolejny poborowy. Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Przykuł uwagę obecnych. Wysoki, szczupły blondyn, dumnie wyprostowany, w modnym ubraniu poruszał się pewnie i wydawał się czuć jak ryba w wodzie. Nie okazywał cienia niepokoju. Przeszedł przez poczekalnię i usiadł na ławie.

Janek popatrzył jeszcze przez chwilę, a potem podał rękę chłopakowi z książką.

– Ja wracam. Janek jestem. Może się jeszcze spotkamy.

– Michał – przedstawił się nieznajomy i odwzajemnił uścisk. – Może się spotkamy.

Razem zerknęli w stronę wysokiego blondyna, który poprzez postawę i modny strój kojarzył się im z którymś z filmowych amantów.

„Coś między Aleksandrem Żabczyńskim a Jerzym Olgierdem” – pomyślał Michał. – „My przy nim jak furmanki przy automobilu”. – Zaśmiał się w myślach z własnego żartu. Chciał coś powiedzieć do Janka, ale w tym momencie usłyszał swoje nazwisko i ruszył do gabinetu lekarskiego.

– Do zobaczenia – rzekł.

– Cześć – odparł Janek i wyszedł z budynku.

Szedł szybko, chcąc zapomnieć o wrażeniach z gabinetu. Do pociągu miał blisko dwie godziny, więc postanowił pójść okrężną drogą poprzez najbardziej znane ulice w Bydgoszczy. Zawędrował na rynek i przeszedł na Długą. Spoglądał zaciekawiony na sklepowe witryny. W pewnym momencie stanął przed księgarnią. Jego uwagę przykuł tytuł książki wyłożonej na samym środku – „Znachor”. Sięgnął do kieszeni i przeliczył pieniądze. Dostał kilka złotych na wszelki wypadek. Nie zamierzał wydać ani grosza poza kupnem biletu kolejowego. Teraz bił się z myślami. Wszedł do księgarni i poprosił o książkę.

Całą drogę na dworzec i potem w pociągu odczuwał lekkie wyrzuty sumienia z powodu wydatku, ale jednocześnie nie mógł się doczekać miny Basi. Siedział w pociągu na twardej ławce przy oknie i obserwował otoczenie, rozmyślając o momencie, w którym wręczy dziewczynie prezent. Gdy pociąg zatrzymał się w Starym Potoku na leśnej stacji, dojrzał, że z sąsiedniego wagonu wysiadł chłopak, którego poznał tego ranka, Michał. Szedł teraz wzdłuż peronu, zmierzając do wyjścia z terenu stacji. Pociąg ruszył, a Michał spojrzał na wagony. Dojrzał Janka w oknie, uśmiechnął się i pomachał. Janek podniósł rękę i odwzajemnił uśmiech.

Przejechał jeszcze dwa przystanki i wysiadł w Olszynce. Miał wrażenie, jakby nie było go całe wieki. Na stacji czekała Basia. Janek zeskoczył ze schodków pociągu i podszedł do niej, chowając za plecami niespodziankę. Uśmiechała się na jego widok, a on wyciągnął przed siebie paczuszkę.

– Dla ciebie – powiedział.

– Naprawdę? – zdziwiła się. Przyglądała się podarunkowi, zastanawiając się, co może kryć. Pomyślała, że być może chłopak zrujnował się na czekoladki. Otwierała niecierpliwie.

– „Znachor”! – zawołała zachwycona. – Janek… Dziękuję. Słyszałam o niej. Mają kupić do biblioteki, ale jeszcze nie teraz. Tak się cieszę! To już wiem, co będziemy robić w niedzielę. – Pogładziła okładkę.

– Ja też wiem, co będziemy robić w niedzielę… – odparł i uśmiechnął się, mrużąc oczy, a potem przyciągnął dziewczynę, by ją pocałować. – Właśnie to.

Książka towarzyszyła im w kolejne niedzielne popołudnia. Janek nigdy nie żałował wydanych na nią pieniędzy. Był zachwycony opowieścią i nie dziwił się, że chłopak w poczekalni na komisji lekarskiej tak szybko przewracał kartki. On sam nie mógł się doczekać dalszego ciągu.

Dla Basi egzemplarz „Znachora” był największym skarbem. Wszystkie książki wypożyczała z biblioteki, a teraz miała swoją własną, pachnącą świeżością, zupełnie nową, która nie znała dotyku innych rąk. Cieszyła się nią i wiedziała, że będzie wracać do niej wielokrotnie. Poza wspaniałym przekazem i faktem, że książka należała tylko do niej, najważniejsze było to, że dostała ją od Janka. Ten prezent był wyznaniem, którego nie mogła wydobyć z jego ust. W chwili, gdy podawał jej paczuszkę i mówił: „Dla ciebie”, widziała w jego oczach blask, jakiego nie można pomylić z żadnym innym. Miłość.

Ciocia Zosia z rodziną została jeszcze kilka dni po weselu. Czekała ich długa droga. Musieli dojechać do Bydgoszczy, potem przesiąść się w Warszawie na pociąg do Kielc, a stamtąd dotrzeć do domu. Zdawali sobie sprawę, że kolejna taka wyprawa nie zdarzy się szybko. Zapraszali do siebie. Tata Basi obiecywał, że przyjadą na wesele Andrzeja i uśmiechał się znacząco do chrześniaka. Ten twierdził, że szybsza będzie Helena, bo adoratorów jej nie brakuje, ale siostra zaprzeczała. Mówiła, że chce się uczyć i zostać pielęgniarką, wyjechać do miasta i pracować w szpitalu.

W Olszynce wszyscy czuli się bardzo dobrze. Na skromnych poprawinach pojawił się Eryk, który nie odstępował Heleny, zajmując ją rozmową. Basia nie poznawała chłopaka, który starał się zrobić jak najlepsze wrażenie, i rzeczywiście mu się to udało. Helena była oczarowana, a Baśka myślała, jak bardzo można się pomylić i jak wyrafinowany jest chłopak. Irena cieszyła się, że Hanka, siostra Janka, nie mogła przyjść, dzięki czemu Andrzej całą uwagę skoncentrował na niej. Dorośli żartowali, że jeszcze kilka dni i Andrzej znajdzie sobie żonę na Pomorzu. Wspólny czas minął szybko i rodzina wracała do siebie.

Ciocia Zosia ucałowała Baśkę na pożegnanie i zaczęła szeptać jej do ucha.

– Tylko serce. Pamiętaj. Trzymaj się tego Janka. Będziesz szczęśliwa.

– Już jestem, ciociu. – Dziewczyna się uśmiechnęła.

Wieczorem wymknęła się na spotkanie z Jankiem. Leżeli w trawie na swojej polance, zieleń drzew nad głowami delikatnie zmieniała odcień, na brzozach można było dojrzeć kilka złotych listków. Powietrze pachniało zbliżającą się jesienią.

– Zaraz wrzesień i babie lato – powiedziała Basia. – Ile czasu nam zostało? – zapytała.

– Do kawalerii biorą w październiku… – odparł cicho chłopak.

– Tylko dwa miesiące. Będę bardzo tęsknić.

Janek uniósł się i oparł na łokciu. Spojrzał w jej zielone oczy.

– Ja mocniej – powiedział.

Basia przyciągnęła go do siebie i poczekała, aż poprzez załamanie obojczyka i linię żuchwy odszuka ustami drogę do jej ust.

SIERPIEŃ 1937

Stary Potok

Dziewiętnastoletni Michał Janczar siedział na ławeczce ustawionej przy ścianie kuźni i trzymał na kolanach zniszczony druk „Pana Wołodyjowskiego”. Jeśli tylko znajdował chwilę, wracał do tej książki z przyjemnością. Nigdy mu się nie znudziła i nie zdetronizowała jej żadna inna, mimo że czytał wszystkie, jakie tylko trafiały w jego ręce. Uwielbiał trylogię Sienkiewicza, ale ostatnia część zdecydowanie była jego ulubioną. Ojciec żartował, że to przez imię, które syn dostał po swoim dziadku, a ten miał je podobno nosić na cześć Sienkiewiczowskiego Małego Rycerza.

Michał był synem kowala. Żył tylko z ojcem. Mama zmarła, wydając go na świat, a tata nigdy nie związał się z inną kobietą. Do opieki nad noworodkiem wynajął mamkę, a potem, nim synek skończył dwa lata i wymagał dużo uwagi, najmował nianie. Najczęściej były to dziewczyny ze Starego Potoku, które chciały zarobić kilka złotych. Każda była bardzo zadowolona z tego zajęcia. Michał był niezwykle grzecznym dzieckiem, spokojnym i cierpliwym. Kiedy skończył dwa latka, ojciec zabierał go ze sobą do kuźni, a popołudniami do małego sadu, który był niezwykle ważnym miejscem. Wszystkie drzewka posadził na specjalne życzenie żony, która marzyła o własnym sadzie. Zanim drzewka zaczęły owocować, mama Michała była już po drugiej stronie życia. Ojciec pielęgnował je troskliwie, tak jak pamięć o ukochanej żonie. Dbał o każde drzewko, przycinał, podwiązywał, walczył ze szkodnikami, ratował w przypadku choroby. Co niedziela chodził na cmentarz i spędzał tam kilka godzin, opowiadając żonie o synu, domu, sadzie i pracy.

Michał nie tęsknił za mamą. Wiedział, że istniała, spoglądał na jej duże zdjęcie umieszczone na ścianie domu, na ślubny portret rodziców, czuł więź poprzez opowieści taty, ale brak obecności mamy nie był dla niego tak bolesny, jak dla ojca. Pan Józef każdego dnia myślał o swej Małgorzacie, która pozostała miłością jego życia. Michał odziedziczył po mamie migdałowy kształt szarych oczu, spojrzenie i kolor włosów. Tata patrzył z miłością na syna, odnajdując w twarzy dziecka, a potem nastolatka rysy żony.

Łączyła ich silna więź. Mieli tylko siebie i spędzali razem dużo czasu. Chłopak wychował się w męskim świecie. Ojciec stanowił całą jego rodzinę, w kuźni pojawiali się wyłącznie mężczyźni, jego autorytetem był ulubiony nauczyciel, pan Julian. Wolne chwile spędzał w towarzystwie kolegów i młodszych chłopaków ze Starego Potoku, którzy z biegiem czasu znaleźli w nim wzór.

Grali wspólnie w piłkę, pływali w jeziorze, urządzali ogniska, bawili się w podchody. Marzyli o tym, by stworzyć prawdziwą drużynę harcerską. Michał za namową wychowawcy ukończył w Bydgoszczy gimnazjum. Reforma polskiego systemu szkolnictwa zwana jędrzejewiczowską od nazwiska autora, ministra Janusza Jędrzejewicza, ujednolicała system i opanowywała chaos organizacyjny będący jeszcze pozostałością po zaborach. Od 1932 roku istniał jeden podział. Pierwszym etapem była szkoła powszechna, siedmioklasowa dla uczniów, którzy edukację kończyli na tym etapie, oraz sześcioklasowa dla tych, którzy chcieli kontynuować naukę. Kolejnym była sześcioklasowa szkoła ogólnokształcąca podzielona na czteroletnie gimnazjum i dwuletnie liceum. Liceum było już szkołą elitarną, umożliwiało rozpoczęcie studiów.

Michał bardzo chciał zostać nauczycielem. Ukończenie gimnazjum dawało mu tak zwaną małą maturę, dzięki której mógłby uczyć się dalej w trzyletnim liceum pedagogicznym, będącym nową wersją dawnych seminariów nauczycielskich.

Nauka w liceum oznaczała jednak kolejne koszty, na które musiałby narazić ojca. Do gimnazjum w Bydgoszczy dojeżdżał pociągiem, nie było ich stać na to, by mieszkał w mieście na czas nauki.

Kolejne trzy lata szkoły byłyby dużym wyzwaniem. Ojciec zapewniał syna, że poradzą sobie i zachęcał, by uczył się dalej i spełnił swoje marzenia. Jednak wówczas Józef poważnie zachorował na nerki. Michał nie chciał zostawiać ojca, wiedział, że jest potrzebny w domu, w miarę swoich możliwości i umiejętności zastępował rodzica w kuźni. Leczenie pochłonęło skromne oszczędności Janczarów. Minął rok i ojciec wrócił do zdrowia. Michał nadal pomagał, razem pracowali w kuźni, w domu i w sadzie.

Wiedział, że jeżeli nie podejmie nauki, pójdzie do wojska i w tej chwili uznał, że to najlepsze rozwiązanie, o liceum pedagogicznym obiecał sobie pomyśleć po skończonej służbie. Pan Julian mówił, że z otwartymi ramionami przyjmie młodego nauczyciela, a Michał wiedział, że najlepiej będzie się czuł w roli historyka i równie chętnie zajmie się wychowaniem fizycznym młodzieży. Historia i sport były jego pasjami. Wiedzę na temat przeszłości czerpał z książek, które czytał od najmłodszych lat. Miejscową bibliotekę znał jak własną kieszeń, w domu miał jeden mały regał z książkami, o które prosił w ramach prezentu świątecznego lub urodzinowego. Najważniejsze miejsce na półce zajmowała trylogiaSienkiewicza.

Informacje na temat sportu zbierał z radia i prasy. Ekscytował się osiągnięciami polskich sportowców.

Choć Polska po latach zaborów ze względu na skromne fundusze i brak wystarczająco długich tradycji nie mogła pokonać odległości, jaka dzieliła ją w tej dziedzinie od krajów Europy Zachodniej, to każdy sukces był źródłem nieopisanej radości. Michał znał na pamięć wszystkie miejsca i daty, które zapisały się mniejszym lub większym zwycięstwem oznaczonym biało-czerwoną flagą. Kadra jeździecka złożona z oficerów kawalerii zdobywała medale olimpijskie w Paryżu i Amsterdamie, a prasa donosiła, że major Kazimierz Szosland, major Adam Królikiewicz, podpułkownik Karol Rómmel, choć jak na jeźdźców przystało, niewysocy i drobni, byli ubóstwiani przez publiczność. Michał jako chłopiec wyłapywał w gazetach każdą wzmiankę na ich temat. W książkach trzymał prasowe wycinki i zdjęcia. Na jednej z takich fotografii pozowali oficerowie z końmi, którzy brali udział w 1926 roku w Międzynarodowych Zawodach Hippicznych o Puchar Narodów w Nowym Jorku. Wyglądali niepozornie, a Michał uważał, że każdy z nich ze względu na drobną postawę ma coś wspólnego z Wołodyjowskim, każdy z nich w oczach chłopca był współczesnym Małym Rycerzem.

Kolejny idol, Roger Verey, zdobył dla Polski dwukrotnie mistrzostwo Europy we wioślarskich jedynkach, a w dwójkach brązowy medal na igrzyskach olimpijskich w Berlinie w 1936 roku, był też kilkakrotnie mistrzem Europy. Sławny Janusz Kusociński, wielokrotny mistrz Polski w biegach, wygrał w 1932 roku doskonale obsadzony bieg na dziesięć tysięcy metrów w Nowym Jorku. Był wzorem dla wielu, bo łatwiej było naśladować lekkoatletę niż jeźdźca czy wioślarza.

Michał czytał o modzie na sport, o najbardziej popularnych dyscyplinach, takich jak tenis ziemny czy narciarstwo, lecz były to zajęcia poza zasięgiem zwykłych ludzi, podobnie jak taternictwo czy alpinizm. Nigdy nie był w górach. Nie przejmował się jednak takimi brakami, uważał, że skoro nie spróbował, to nie może wiedzieć, czy jakaś dyscyplina by mu się spodobała. Rozumiał też doskonale, jaką satysfakcją jest przygoda ze sportem, jak ogromnie poprawia nastrój i jednocześnie w jakiś sposób uzależnia od siebie. Nie wyobrażał sobie, by pozostać biernym. Często, gdy kończyli z ojcem pracę w kuźni, zastawało ich późne popołudnie, a chłopacy już czekali z piłką. Michał domykał w pośpiechu dzień pracy i biegł z nimi na boisko lub nad jezioro. Gdy udało się zebrać kilka rowerów, w niedzielę urządzali sobie rajd po okolicznych wsiach.

Dobrymi wiadomościami ze świata sportu dzielił się z chłopakami, chcąc umocnić w nich dumę oraz zaszczepić chęć do wytrwałości i dążenie do celu. Nie umiał się powstrzymać, by nie nauczać. Za każdym razem podsycał iskierkę patriotyzmu, głód wiedzy, a oni, mimo że młodsi zaledwie o cztery lub pięć lat, słuchali go z zainteresowaniem. Czasem przywoływał się do porządku, uznając, że prawi za długie i nudne kazania.

„Wychodzi ze mnie przyszły belfer” – śmiał się w myślach. – „Zaraz mnie znienawidzą, za te mądrości”. Jednak gdy słyszał: „Opowiedz coś jeszcze…”, zaczynał nową historię. Wolał mówić o przeszłości, o dawnych bohaterach, bitwach, potyczkach. Interesowały go też ciekawostki ze świata i jeśli tylko się o czymś dowiedział, natychmiast mówił o tym kolegom. Był wiecznie głodny wiedzy i potrzeby, by przekazywać ją dalej. Jeśli coś go zainteresowało, szukał informacji tak długo, aż był pewien, że poznał każdy szczegół. Nowinki techniczne nie budziły w nim tak ogromnej ciekawości jak przeszłość, jednak gdy miał okazję obejrzeć u kogoś nowy zegarek, radio czy też nieznany sprzęt rolniczy we wsi, zawsze robił to uważnie, zastanawiając się, jak działają poszczególne elementy.

Jedynym tematem, jakiego nie lubił, była polityka, która nieustannie zajmowała ojca i pana Juliana.

Czasem po pracy nauczyciel przychodził z wizytą, panowie siadali wtedy na ławeczce przy kuźni i przez długie godziny rozprawiali o sytuacji politycznej kraju i świata. Analizowali najnowsze doniesienia, roztrząsali słowa poszczególnych mężów stanu, deliberowali na temat przepychanek w rządzie i programach partii. Obaj byli weteranami Wielkiej Wojny, a pan Julian brał też udział w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku.

Michał uwielbiał słuchać o wojennych przeżyciach, wypytywał o każdy dzień, znał na pamięć te opowieści, których największą siłą były szczęśliwe zakończenia. Okropności Wielkiej Wojny nie wydawały się tak straszne, bo ich finałem było odzyskanie niepodległości po stu dwudziestu trzech latach zaborów. Podobnie wojna z 1920 roku i zwycięstwo nad bolszewikami. Oba te wydarzenia były wręcz symboliczne, a ich rocznice obchodzono zawsze uroczyście, zarówno w Starym Potoku, jak i w całej Polsce.

Rocznica Cudu nad Wisłą wypadała 15 sierpnia, dlatego były to zawsze dużo przyjemniejsze imprezy niż listopadowe święto. W sierpniu oprócz oczywistej mszy i oficjalnych uroczystości często urządzano pełen atrakcji festyn, a wieczorem na drewnianej podłodze przygotowanej nad jeziorem mieszkańcy tańczyli do rana. Pan Julian opowiadał, że początkowo pojęcie „Cud nad Wisłą” wcale nie miało pozytywnego znaczenia. Używając tych słów podczas wojny polsko-bolszewickiej, prasa wątpiła w zdolności polskich dowódców, uważając ich pomysły za nietrafione. Pisano wówczas, że tylko cud jest w stanie pomóc i rzeczywiście tak się stało, a określenie „Cud nad Wisłą” oznaczało spektakularne zwycięstwo.

W listopadzie uroczystości odbywały się w szkole, a potem organizowano pochód, o ile drogi nie zamieniły się w błoto i nie padał deszcz. Od 1933 roku, dokładnie rok od pierwszych uroczystości w Gdyni, ważnym wydarzeniem w Starym Potoku było Święto Morza. Jednak najbardziej oczekiwanym i przynoszącym najwięcej emocji była Sobótka, czyli Noc Świętojańska.

Pan Julian twierdził, że Sobótka jest wpisana w geny, bo towarzyszyła ludziom od najdawniejszych pogańskich czasów przez wszystkie pokolenia. Od momentu, gdy jeszcze bogiem był Perun, niewiele zmieniło się w obrzędach tej nocy, a chrześcijaństwo, nie mogąc wyplenić tej silnej tradycji, po prostu przystosowało ją do siebie. Wszyscy wiedzieli, że to noc świętego Jana, jednak tak naprawdę dużo ważniejsze od święcenia wody były stare zwyczaje związane z letnim przesileniem. Nikt nie kąpał się w jeziorze czy rzece w dniu poprzedzającym, bojąc się utopców, wodników czy rusałek, do wody wchodzono nocą. Palono ogniska, które symbolizowały słońce, i chłopacy skakali przez płomienie, co miało wypędzać zło i przynosić zdrowie i pomyślność. Dziewczęta plotły wianki i wypuszczały je na wodę z zapalonymi świecami, pilnując, by żadna nie zgasła. Bawiono się całą noc. To było ważne święto, zwłaszcza na wsi, bo wiązało się z powrotem czasu dobrobytu, szczęścia i urodzaju. Kończył się okres wiosenny, zaczynało lato i ludzie przygotowywali się do żniw. Wszyscy lubili tę noc i czekali na nią z niecierpliwością.

 

Michał za każdym razem pomagał panu Julianowi, jeśli ten z racji swojego zawodu prowadził uroczystości i organizował świętowanie. Angażował chłopaków, pilnował ich i zachęcał, a oni chętnie spędzali czas w towarzystwie starszego kolegi, który nie traktował ich jak dzieci, ale równych sobie. Miał siłę przyciągania i mnóstwo cierpliwości, a jego opowieści były bardzo ciekawe. Mówił w taki sposób, że nie zauważali, kiedy znali kolejną ciekawostkę, datę czy ważne nazwisko. Każdy moment był dobry, by dzielić się wiedzą, a Michał kompletnie nad tym nie panował. Wiadomości przemycał nieświadomie, w zwykłej rozmowie i zabawie.