Szlak serca - Stykała Magdalena - ebook + książka

Szlak serca ebook

Stykała Magdalena

5,0

Opis

Emocjonujące historie niezwykłych kobiet. Opowieści o miłości, rozstaniu, przyjaźni, zdradzie, zakazanym związku i rodzinnych tajemnicach;  prowadzą dziewczyny przez piękny Wrocław, olśniewający Lwów, tropikalną Gujanę Francuską, magiczny Kraków i bieszczadzkie szlaki.

Na kartach książki czekają: uciekająca od przeszłości pełna temperamentu nieokiełznana Martyna; piękna Sonia, która trudniąc się sprzedawaniem własnego ciała walczy o szczęście i przyszłość; próbująca poukładać sobie świat po zdradzie męża Amelia; miotana szarpiącymi emocjami i zakochana bez pamięci w żołnierzu Legii Cudzoziemskiej Karolina; obarczona ciężarem rodzinnej tajemnicy Daria oraz silna i delikatna jednocześnie Ulka, która w Bieszczadach spotyka swojego anioła. 

Porywające i poruszające opowieści, pełne uczuć i namiętności, łagodne i odważne zarazem. Historie zainspirowane prawdziwymi wydarzeniami, gdzie pojawiają się bohaterowie, sytuacje i dialogi mające swoje pierwowzory w rzeczywistości. Nic nie stanowi lepszej inspiracji niż autentyczne losy i nikt nie pisze lepszych historii niż samo życie.
Martyna, Sonia oraz mieszkańcy drewnianego pensjonatu w Bieszczadach pojawiają się w książce „Grunt pod nogami”, zdecydowanie warto poznać ich niezwykłe losy. Każda z dziewczyn ma swoją wspaniałą opowieść, w której odnaleźć można całą paletę emocji, a co najważniejsze każdy może odszukać w nich cząstkę siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 419

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Magdalena Stykała, 2021

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Ilustracje na okładce: © Magdalena Stykała, anete lusina/pexels

Redakcja: Anna Kielan

Korekta: ERATO

e-book: JENA

ISBN 978-83-66995-16-1

Wydawca

tel. 512 087 075

e-mail: [email protected]

www.bookedit.pl

facebook.pl/BookEditpl

instagram.pl/bookedit.pl

Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Martyna

Powracam myślamiDo Naszych MiejscWciąż jesteś tak bliskoCzy tego chcę, czy nie

Piszę do ciebieBo wiem, że już czasZgasić ten płomieńCo ciągle tli się w nasŻegnaj więcJedyny MójMoże na sto latKiedyś zrozumieszTak miało się stać

Wierzę, że jeszcze spotkamy sięW kolejnym życiu odnajdziesz mnie,Ja wierzę, że jeszcze spotkamy sięW kolejnym życiu odnajdę Cię

Martyna biegła przez miasto, nie oglądając się za siebie. Włosy niespodziewanie uwolnione od ciężaru warkocza uderzały w twarz, wpadały do oczu, zasłaniając drogę. Zdawały się oszołomione nagłą wolnością i każdy kosmyk ulatywał w innym kierunku. Dziewczyna pędziła na oślep. Nie była w stanie płakać. Przepełniała ją złość, krew wrzała, serce biło jak oszalałe. Nie czuła żalu, jedynie ogromną wściekłość. Była roztrzęsiona i zła – na ojca, mamę, na ten fatalny los. Jednak największą złość kierowała przeciw sobie. Kolejny raz okazała się słaba, dała się stłamsić, uległa im. Znała ojca, widziała w jego oczach spokój, gdy rzuciła w niego warkoczem. Uznał to za finał awantury, kropkę. Z pewnością nie zamierzał sobie zawracać dłużej głowy podobnymi drobiazgami. Martyna miała ochotę wrzeszczeć, bić i kopać. Gdyby tylko było to możliwe, zrobiłaby to. Wydawało jej się, że płonie w niej pożar, który mógłby podpalić cały świat.

Pędząc potrącała przechodniów, wbiegała na jezdnię przy czerwonym świetle, nie zwracała uwagi na pisk hamulców, dźwięki klaksonów i wyzwiska kierowców. Wrocławskie ulice późnym sierpniowym popołudniem wypełniały tłumy: spacerowicze, biegacze, ludzie na rowerach i rolkach, rodzice z dziećmi w wózkach, gondolkach lub pilnujący pociech jeżdżących na rowerkach, grupki młodzieży, właściciele psów prowadzonych do parków na obowiązkowy spacer, do tego spora liczba osób, które pojawiały się znikąd na elektrycznych hulajnogach. Wszyscy cieszyli się piękną pogodą, korzystając z ostatnich dni wakacji.

Niespodziewanie Martyna poczuła ogromny ból, przez chwilę pomyślała, „Pękło mi serce. No i dobrze, będzie po wszystkim”. Natychmiast uświadomiła sobie, że to nie serce krwawi, a ręka i oba kolana. Wbiegła na ścieżkę rowerową, wprost pod koła nadjeżdżającego z dużą prędkością roweru. Kolarz natychmiast zeskoczył ze swojego pojazdu, rzucił go niedbale i podbiegł do Martyny.

– Jesteś cała? – zapytał przestraszony. – Przepraszam, jest pani cała? Nic się nie stało? Nie zauważyłem, to przez słońce – tłumaczył się.

– Wszystko w porządku – odpowiedziała Martyna. – To moja wina, powinnam bardziej uważać.

Rowerzysta miał na sobie ubranie do jazdy, kask, ciemne okulary i oczywiście rękawiczki. Martyna nie musiała długo się przyglądać, by ocenić, że cały ten zestaw, łącznie z rowerem, musiał kosztować majątek.

– Trzeba coś zrobić z tą ręką i kolanami – powiedział, wskazując na strużki krwi, które spływały już do kostek i rozmazywały się na dłoni.

– Nic mi nie jest, poradzę sobie – odparła. – Potrafię zrobić opatrunek.

– I w co się niby zawiniesz? Podrzesz na pasy sukienkę? – Uśmiechnął się, patrząc na jej lekką, letnią kreację. – Ja poradzę sobie lepiej. Pozwolisz?

Zdjął kask i okulary, a następnie sięgnął do sakwy przymocowanej do ramy roweru. Wyjął aerozol do dezynfekcji, odkaził rany i starł z jej nóg ślady krwi. Następnie szybko założył na skaleczenia sporej wielkości plastry z gazą.

– I po sprawie – stwierdził.

Przechylił głowę i przyglądał się jej zaciekawiony. Oboje nadal siedzieli na krawężniku, nie chcąc być przyczyną kolejnego wypadku.

– Martyna? – zapytał po chwili rowerzysta z lekkim wahaniem w głosie.

Dziewczyna po raz pierwszy skupiła uwagę na twarzy towarzysza. Nie spodziewała się, że tego popołudnia los zderzy ją – w dosłownym znaczeniu tego słowa – z kimś znajomym. Z drugiej strony nie było w tym nic dziwnego. Wrocław to jej rodzinne miasto, urodziła się tutaj i wychowała. Nietrudno było natknąć się na ulicy na kogoś, kogo się znało.

– Piotr? – odpowiedziała niepewnie pytaniem.

Roześmiał się serdecznie, a potem powiedział:

– No pewnie. Jak mogłaś nie poznać? – Udawał oburzonego.

– A ty?

– Ja to co innego. Też byś się nie poznała. Zmieniałaś fryzurę? Gdzie warkocz? – zapytał, patrząc na jej rozwiane, nierówno przycięte włosy.

Nie mógł wiedzieć, że warkocz tego popołudnia został odcięty jednym ruchem noża, który Martyna wolałaby wbić sobie w serce. Razem z warkoczem miała odciąć się od czasu spędzonego z Daniłem, od wszelkich planów, od nadziei…

Jadąc rok wcześniej na rodzinne wakacje, Martyna nie przypuszczała, że pobyt w Bieszczadach odmieni jej życie. Wówczas nie miała ochoty na wyjazd w towarzystwie rodziców i dziadka, ale ojciec nie zamierzał pytać jej o zdanie. Zarezerwował pokoje w dużym drewnianym domu za Brzegami Górnymi, w sercu bieszczadzkich lasów i głosem nieznoszącym sprzeciwu poinformował córkę, że jedzie z nimi. Martyna postanowiła przetrwać ten czas, czytając książki i uciekając od kompanii rodziny najczęściej jak to możliwe.

Rodzice i dziadek planowali odwiedzić klasztor w Komańczy, zobaczyć muzea i skansen w Sanoku, skorzystać z przejażdżki słynną bieszczadzką kolejką oraz zajrzeć do najbardziej znanych cerkwi. Codziennie rano po śniadaniu wyruszali na wycieczkę. Martyna nie miała ochoty na te wyprawy.

W pokojach gościnnych przebywało niewielu turystów, którzy co rano wybierali się na górskie szlaki. W domu zostawali właściciele: rudowłosa Olga oraz jej chłopak Michał, który cały dzień spędzał w swojej stolarni. Do pomocy miał dwóch Ukraińców – braci, którzy pracowali z nim i mieszkali w dużym drewnianym domu. Widać było, że wszystkich łączą serdeczne relacje i są ze sobą bardzo zżyci. Rodzice Martyny uznali, że w tych okolicznościach nic jej nie grozi i może zostawać w domu podczas ich nieobecności. Gospodarze szli do swoich obowiązków, a Martyna miała zająć się książkami i odpoczywać. Cieszyła się, że nie zmuszają jej do wspólnych wycieczek.

Pewnego dnia zajrzała do małej stolarni. Była pewna, że nikogo nie ma. Na podwórku brakowało samochodu Michała, nigdzie nie widziała też Ukraińców. Weszła i zaczęła rozglądać się ciekawie, dotykała narzędzi i brała do ręki gotowe produkty. W pewnej chwili w progu stanął jeden z braci. Wysoki, ciemnowłosy, dobrze zbudowany. Przyglądał się jej i powiedział coś w swoim języku. Martyna próbowała się tłumaczyć, przeprosiła za myszkowanie, ale nie wiedziała, czy on rozumie. Plątała się i czerwieniła. Skubała koniec pięknego warkocza. Chłopak uśmiechnął się serdecznie i rozpoczął rozmowę po polsku. Przedstawił się jako Danił. Mówił bardzo dobrze, choć z ciepłym wschodnim akcentem. Rozmawiali swobodnie. Martyna czuła się znakomicie w jego towarzystwie, było między nimi wiele swobody.

Od tego dnia, gdy tylko rodzice i dziadek wyjeżdżali na kolejną wycieczkę, przychodziła do stolarni i spędzała czas z Daniłem. Niekiedy on przybiegał do niej w czasie swojej przerwy. Układał się obok niej na kocu rozłożonym pod starą jabłonią i wypytywał o książki, które czyta. Rankami, gdy siedziała na pięknym ganku w towarzystwie rodziców, a on szedł do swojej pracy, machał do niej i posyłał uśmiech. Rodzice nie kryli oburzenia. Zakazali jej kategorycznie rozmawiać z kimś takim, uznając, że to nie jest odpowiednie towarzystwo dla dziewczyny z wrocławskiej rodziny z tradycjami, związanej od pokoleń z uniwersyteckim środowiskiem. Martyna wiedziała, że usłyszy od początku całą historię swoich przodków, którym wojenna zawierucha nakazała opuścić ukochany Lwów i osiedlić się we Wrocławiu. Winą za taki stan rzeczy zawsze obarczali tę całą „wschodnią swołocz”, do której zaliczali również Daniła. Nie silili się na poznanie historii jego rodziny, która w dawnych czasach ucierpiała w podobny sposób. Wystarczającym powodem, by zabronić córce wszelkich kontaktów z nim, był fakt, że to Ukrainiec.

Martyna starała się ukrywać swoje emocje. Kiedy tylko samochód rodziców znikał za domem, natychmiast biegła do stolarni. W czasie przerwy obiadowej chodzili z Daniłem na spacery do lasu. Pewnego dnia Martyna oparła się o pień ogromnego buku, a on zbliżył się, wziął do ręki jej warkocz i przycisnął do ust. Patrzył na nią przenikliwie, jego spojrzenie zdawało się przeszywać i budziło respekt. Trudno było wytrzymać ten wzrok, jednak Martyna widziała w jego oczach coś więcej: on patrzył na nią z uwielbieniem, z pewną nabożnością. Zabrała Daniłowi warkocz i oplotła nim jego szyję, a następnie przyciągnęła go do siebie. Zniknęli w pocałunkach. Jego bliskość sprawiała, że Martyna zapomniała się zupełnie. Poczuła żar, który pragnęła ugasić jego ciałem. Chłonęła jego pocałunki i delikatny dotyk, chcąc więcej. Była gotowa na wszystko i gdyby tylko zechciał, oddałaby mu się w tym lesie. Danił jednak nie próbował posuwać się zbyt daleko. Był zaskoczony jej odwagą. Każdy dzień zbliżał ich do siebie w fizycznym i emocjonalnym wymiarze.

Wakacje dobiegły końca, Martyna wracała do Wrocławia. Przez rok utrzymywali kontakt za pomocą telefonów i internetu, a ona ukrywała tę znajomość przed rodziną. W czasie kolejnych wakacji, po maturze, namówiła koleżankę, by ją kryła i w razie potrzeby potwierdziła, że wyjeżdżają razem, gdy tymczasem Martyna sama pojechała do Daniła. Zaproponował podróż do Lwowa, by w miejskiej anonimowości mogli cieszyć się sobą.

Martyna nigdy nie była w tym mieście, rodzice i dziadek uznali, że nie są w stanie oglądać tabliczek z nazwami ulic, parków i pomników napisanych cyrylicą, że to jest już całkiem inne miejsce, ale zadaniem córki i wnuczki jest pilnowanie pamięci o przedwojennym Lwowie. Wychowana w kulcie kresów i micie dawnego Lwowa, znała całą historię, topografię miasta i wszystkie zabytki. Potrafiła opowiedzieć wiele anegdot związanych z metropolią, zaprowadziła Daniła do grobów swoich przodków oraz kamienicy, która kiedyś należała do jej rodziny. Danił był zaskoczony, że ta ogromna wiedza jest jedynie efektem ustnego przekazu, że Martyna zna miasto tylko z opowieści, a potrafi powiedzieć o nim więcej niż niejeden mieszkaniec czy przewodnik.

Dzieliła się tą wiedzą, jakby wyrzucała z siebie ciężar. To nie były wspaniałe wycieczki po pięknym mieście. Martyna uciekała przed tym dziedzictwem. Opowiadała o wszystkim, a jednocześnie miała ochotę krzyczeć: „Po co mi to?”. Nie chciała tego spadku. Uważała, że poczucie obowiązku wpajane w domu pęta ją niczym żelazny powróz. Nie wyobrażała sobie, by mogła spędzić życie w podobny sposób co reszta rodziny. Złem nie było lwowskie dziedzictwo samo w sobie, ale sposób, w jaki wpajano jej te nauki. Fundamentem pamięci miało być podtrzymywanie uprzedzeń i hołdowanie nienawiści do ludzi Wschodu. Nie umiała sobie z tym poradzić.

Danił był jej ratunkiem. Połączyła ich najsilniejsza więź. Natychmiast po przyjeździe do miasta i wejściu do pokoju hotelowego Martyna oplotła warkoczem szyję chłopaka i oddali się namiętności. Martyna była nieokiełznana, pełna pasji i żądzy. Pragnęła ugasić ciałem Daniła ogień, który w niej płonął. Zabrała go do świata oszałamiającej zmysłowości. Nie potrafił się jej oprzeć. W hotelu nie odrywali się od siebie, a gdy wędrowali późnymi wieczorami uliczkami miasta, Martyna skręcała w bramę przypadkowej kamienicy i tam, w ciemnym podwórku, w zapomnianej altance porośniętej bluszczem lub za załamaniem muru opierała się plecami o ścianę, przyciągała do siebie Daniła, oplatała warkoczem jego szyję i oddawali się krótkiej pasji. Za każdym razem kochała się z nim tak, jakby robiła to ostatni raz w życiu. Nie umiała się nim nasycić, łaknęła go niczym spragniony człowiek źródlanej wody. Wiedziała, że funduje mu ogromną huśtawkę emocji, że może czuć się przy niej zagubiony, że zabiera mu spokój, ale czuła się niczym tonący człowiek, a Danił był tym, który wyciągał do niej pomocną dłoń. Miała świadomość, że w jakiś sposób wciąga go w swoją toń.

Martyna mówiła, że słyszała w domu, iż Lwów płynie w żyłach jej rodziny. Teraz powtarzała Daniłowi, że on jest jej Lwowem. „Ty jesteś moim Lwowem” – szeptała mu do ucha.

Był jej nadzieją. Kiedy poprosił, by została z nim, poczuła, że wszystko jest możliwe. Jego świat wydawał się prosty i szczęśliwy. Wychowany był w kochającej rodzinie, gdzie szczęście dziecka jest najważniejsze, a najbliżsi akceptują jego wybory i wspierają się w codziennych trudach. Uważał, że rodzina, zdrowie i praca to gwarancja szczęścia. Zapewniał, że będą bardzo szczęśliwi, że otuli ją swymi ramionami, obroni przed całym złem i pomoże uwolnić się od wszystkiego, co ją tłamsi. Martyna oplatała jego szyję warkoczem, kochali się, a ona pragnęła, by stali się jednością na zawsze, by jego spokój i siła wypełniły ją bez reszty.

Rozstali się na podwórku przy stolarni w Bieszczadach. Martyna obiecywała, że jedynie poinformuje rodzinę o swojej decyzji i przyjedzie z powrotem, że żadna siła nie zawróci jej z ich wspólnej drogi.

Piekło, jakie rozpętało się w domu, przeszło jej oczekiwania. Rodzice oskarżyli ją, że wiążąc się z Ukraińcem, zdradziła swoje dziedzictwo, zagrozili, że wyrzekną się jej, odetną od środków finansowych oraz pozbawią możliwości dalszego kształcenia się, że po prostu przestanie dla nich istnieć. Martyna próbowała się bronić, zarzucała im, że zachowują się jak naziści, segregując ludzi, starała się udowodnić, że historia nie oszczędziła nikogo i rodzina Daniła również ucierpiała. Ojciec kpił z jej słów, a jego twardy głos i postawa sprawiły, że Martyna nie umiała mu się dłużej sprzeciwiać. Wystarczyło jego srogie spojrzenie i ton głosu, a poczucie obowiązku i dawna uległość wróciły. Nienawidziła go w tamtym momencie, ale jeszcze bardziej nienawidziła siebie, że nie potrafiła mu się przeciwstawić.

W przypływie emocji pobiegła do kuchni, chwyciła nóż, jednym ruchem odcięła swój piękny warkocz i rzuciła nim w ojca. Chciała krzyczeć: „Skoro chcesz wszystkiego, to bierz wszystko!”, ale nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Odwróciła się i wybiegła z domu, trzaskając drzwiami.

W tej chwili stała przed Piotrem. Dotknęła swoich włosów. Ruch ręką trwał zdecydowanie za krótko, była przyzwyczajona do przesuwania dłonią od nasady głowy do końca grubego warkocza, który zawsze skubała w chwilach zdenerwowania.

– Fryzjer chyba nie był w formie, co nie? – zapytał, śmiejąc się, Piotr. – A może się mylę? Taki był zamysł? No to brawo za odwagę. Mam nadzieję, że przynajmniej oddałaś włosy potrzebującym. Tylko w takim wypadku jestem w stanie zrozumieć tę profanację.

Patrzył na nią i się uśmiechał.

– Nie chcę o tym mówić – skwitowała Martyna.

– Okej, nie ma sprawy. – Nie drążył. – Słuchaj, a może dasz się zaprosić na kawę w ramach przeprosin, spotkania po latach i tak w ogóle? Możemy wejść do kawiarni lub, jeśli się zgodzisz, do mnie. Mieszkam niedaleko. Szczerze mówiąc, wolałbym cię zabrać do domu. Wiesz, przejechałem sporo kilometrów i raczej fiołkami nie pachnę. – Uśmiechnął się. – Nie chciałbym odstraszać gości w lokalach. Szybko się ogarnę i gwarantuję pyszną kawę. Daj się skusić, nic ci przy mnie nie grozi.

– A może tobie grozi przy mnie? – powiedziała cierpko Martyna.

Piotr patrzył zdziwiony, nie rozumiejąc za bardzo, o czym mówi.

– Przepraszam – próbowała wyjaśnień. – Spotkaliśmy się w najgorszym dniu mojego życia. Uwierz mi, nie jestem dobrym towarzystwem do kawy.

– A to już sam ocenię, jeśli pozwolisz, okej? Chodź, co tak będziemy siedzieć na ulicy. – Wstał i podał jej rękę.

Martyna nie miała ochoty na żadną wizytę i kurtuazyjne rozmowy, jednak nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Nie mogła i nie chciała wracać do domu. Nie wiedziała, gdzie mogłaby się ukryć.

– Dobrze, chodźmy – zgodziła się.

Znała Piotra od urodzenia. Jego rodzice, podobnie jak członkowie jej rodziny, byli profesorami Uniwersytetu Wrocławskiego. Od lat obie familie utrzymywały zażyłe relacje między sobą ze względu na pracę w tym samym miejscu, zbliżony status materialny i pochodzenie. Przodkowie Piotra, podobnie jak antenaci Martyny, pochodzili ze Lwowa, gdzie przed wojną działali w tamtejszym środowisku akademickim. Wojenna zawierucha zmusiła ich do przeprowadzki do Wrocławia. Jednak rodzina Piotra różniła się diametralnie od krewnych Martyny. Wszyscy byli wesołymi, rozmownymi, przemiłymi ludźmi. Troszczyli się o swoją historię, pielęgnowali pamięć i tożsamość. Nie rozpaczali jednak nad tym, co się wydarzyło dawno temu, bardzo dobrze czuli się we Wrocławiu, a o swojej przynależności dziejowej zawsze opowiadali barwnie, ozdabiając przekaz anegdotami, dowcipami, piosenką, wierszem. Zdarzało się, że ojciec Piotra podczas wspólnych spotkań wstawał i raczył obecnych jakąś krótką historyjką, opowiadając ją lwowskim bałakiem, a całe towarzystwo zaśmiewało się z jego aktorskich talentów. Podkreślał przy tym, że lwowska gwara, która powoli odchodzi w zapomnienie, była osobliwością na całym świecie, bo nawet profesorowie uniwersytetu nie odżegnywali się od niej, mówiąc w ten sam sposób co nieedukowani mieszkańcy miasta. Kiedy nadchodził czas powrotu z imprezy do domu, za każdym razem żegnał towarzystwo tymi samymi słowami: trza nam hulać na chawire, co oznaczało, że pora wracać do domu.

Martyna bardzo lubiła spędzać z nimi czas. Piotr był dziesięć lat starszy, więc trudno było mówić o jakiejkolwiek zażyłości między nimi. Znali się jednak dobrze i widywali często podczas wspólnych spotkań. W jakiś sposób zawsze byli obecni w swoim życiu. Martyna zazdrościła mu rodziców, którzy nigdy nie wnikali w jego wybory i pozostawiali swobodę działania. Kiedy ukończył z wyróżnieniem Politechnikę Wrocławską, przez chwilę mieli co prawda nadzieję, że podobnie do nich zdecyduje się na karierę naukową, tym bardziej że w czasie studiów bawił się z kumplami w poszukiwanie innowacyjnych rozwiązań i projektowanie swego rodzaju wynalazków, za które odbierali nagrody na międzynarodowych konkursach. On jednak po ukończeniu nauki oznajmił rodzicom, że, ni cholery, to go nie kręci i zdecydował się na budowlankę, jak sam to określał. Stał się jednoosobową firmą, a całą swoją pracę nosił w laptopie. Miasto rozrastało się, powstawały nowoczesne budynki i zdolni projektanci szybko znajdowali interesującą pracę, która dawała wielkie możliwości i przynosiła ogromne dochody. Piotr był jednym z takich ludzi. Robił to, co sprawiało mu dużo satysfakcji, zarabiał bardzo dobrze i cieszył się życiem. Dawniej Martyna była dla niego jak młodsza siostra, pamiętał nawet, że kiedy się urodziła, poszedł z mamą do szpitala pogratulować cioci narodzin dziecka. Wówczas pierwszy raz w życiu miał okazję zobaczyć noworodka i zapamiętał ogromne, niebieskie oczy Martyny.

Ona przypomniała sobie nagle dzień swojej pierwszej komunii i przyjęcie zorganizowane z tej okazji w ekskluzywnej restauracji, mieszczącej się w jednym z odrestaurowanych, podwrocławskich pałaców. Martyna nudziła się śmiertelnie, bo rodzice zaprosili jedynie swoich prominentnych znajomych. Nie miała z kim się bawić, a dorosłe towarzystwo zajęte było prowadzeniem poważnych dyskusji. Spacerowała sama po parku otaczającym lokal, gdy nagle na parking podjechał samochód, z którego wysiadł Piotr. Przywitał się ze wszystkimi i na dłuższą chwilę znalazł się w centrum zainteresowania. Jego rodzice z dumą opowiadali o osiągnięciach syna, który właśnie zdał maturę i wybierał się na ich uniwersytet. Wszyscy zgodnie twierdzili, że Piotr będzie godnym następcą swoich przodków, a uczelnia zyska, mając w swoich szeregach takiego studenta. On jedynie uśmiechał się uprzejmie. Nie zamierzał zbyt długo bawić się w tym towarzystwie, jednak obiecał rodzicom, że pojawi się na kilka chwil, by nie urazić gospodarzy. Dziwił się, że nikt nie interesuje się bohaterką dnia. Odszukał Martynę w parku i wręczył jej prezent od siebie. Dziewczynka z ciekawością rozplątywała dużą kokardę. Spodziewała się ujrzeć pluszowego misia lub czekoladki. Zamiast tego, otworzywszy karton, zobaczyła stosik książek. Piotr powiedział, że to najnowsza seria opowieści fantasy. Zachęcał ją, by przekonała się do tego typu literatury, który pozwala na ucieczkę od rzeczywistości i sprawia, że życie jest łatwiejsze.

Martyna pochłonęła książki od Piotra w ciągu jednego tygodnia. Od tego momentu powieści fantasy stały się nieodłącznym elementem jej życia. Odcinając się od otaczającego ją świata, czytała każdą nowość, sięgała również po klasykę gatunku. Jej biblioteczka wkrótce zapełniła się po brzegi.

Piotr jedną ręką przytrzymywał rower, a drugą wbijał kod na panelu przy bramie broniącej wejścia na ekskluzywne osiedle. Gdy uporał się z klawiszami, zamknięcie odskoczyło i mogli wejść na teren, gdzie każdy element wyglądał jak wyjęty z katalogu. Nie było tu przypadkowych rozwiązań. Ławeczki, trawniki, chodniki, a nawet oryginalne stojaki na rowery miały swoje miejsce, które wydawało się stworzone specjalnie dla nich. Piotr odstawił swój rower i gestem zaprosił Martynę, by weszła do wnętrza budynku. W obszernym holu niczym w hotelu stały kanapy i kwiaty, po prawej stronie znajdowała się szklana winda. Wjechali na ostatnie piętro i Piotr otworzył drzwi do swojego mieszkania.

– Zapraszam – powiedział i puścił Martynę przodem.

– No, no, nieźle ci się powodzi, ty snobie – przyznała dziewczyna, rozglądając się po apartamencie.

– E tam, wiesz, co mówią: ciasne, ale własne. – Uśmiechnął się. – W moim wieku byłoby trochę chore, gdybym nadal mieszkał z rodzicami, nieważne jak bardzo są fajni. Nie uważasz? – zapytał.

– Uważam – zgodziła się Martyna. – Po prostu ci zazdroszczę. Nie statusu oczywiście. Wolności.

– Sam sobie zazdroszczę. – Roześmiał się. – Rozgość się. Daj mi chwilę. Dziesięć minut, obiecuję. – Otworzył drzwiczki lodówki i wskazał na zimne napoje i wodę. – Bierz, co chcesz, zaraz wracam.

Martyna rozglądała się po mieszkaniu. Jak można było się spodziewać, było rozplanowane w nowoczesny sposób. Sprzęty i elementy wyposażenia wnętrz nie były jednak zimną stalowo-białą kombinacją, jaka zwykle kojarzy się z podobnymi apartamentami. Większość mebli wykonano z jasnego drewna, kanapy pokrywały obicia w kratę, podłogę zaścielał puszysty dywan, a jedną ze ścian wypełniały regały z książkami. Z daleka rozpoznała znajome tytuły. Kojarzyła serie i kolory grzbietów – powieści fantasy. Na półkach w jej pokoju znajdowały się te same pozycje. Za wielkimi drzwiami balkonowymi mieścił się spory taras ze szklaną balustradą. Martyna mogła sobie wyobrazić, jaki widok musiał się stąd rozciągać w nocy, gdy można było patrzeć na miasto z takiej wysokości.

Piotr stanął w drzwiach. Pozbył się rowerowego ubrania, miał na sobie sprane dżinsy i zwykłą koszulkę, na którą spadały kropelki wody z ciemnych włosów. Z pośpiechu nie wysuszył ich, dopiero teraz przecierał ręcznikiem.

– Już szykuję kawę – powiedział i ruszył za kuchenny kontuar. – A może masz ochotę na lampkę wina? Powypadkowa nagroda. – Zaśmiał się.

– Chyba mam – odparła Martyna.

– To szukam czegoś odpowiedniego. – Odwrócił się do szafek, z których wyjął kieliszki, a następnie zajął się manewrowaniem korkociągiem, by otworzyć butelkę rubinowego trunku.

Martyna obserwowała go z odległości salonu. Był wysoki, ciemnowłosy, jego plecy były mocno zbudowane… jak u Daniła… z tym, że w przypadku Piotra na pewno nie był to efekt ciężkiej pracy od najmłodszych lat, ale treningów i czasu spędzonego w klubach sportowych dla odreagowania długich godzin spędzonych przy komputerze.

Niemniej widok ramion i pleców, których mięśnie odznaczały się w czasie odkorkowywania wina pod prostą koszulką i krople wody na ciemnych kosmykach, sprawił, że zobaczyła Daniła…

Nie rozumiejąc swojej reakcji, podeszła do Piotra, stanęła za jego plecami i przylgnęła do niego całym ciałem, całując jednocześnie w szyję.

– Martyna! Co ty?! – Odskoczył jak oparzony. Korkociąg upadł na podłogę, a on stał, nie rozumiejąc, o co chodzi.

Martyna poczuła znajomy ogień, burzę w głowie, huragan w sercu i wrzątek we krwi, które pragnęła ugasić tylko w jeden sposób. Podeszła jeszcze bliżej i nie pozwoliła się odepchnąć. Zarzuciła ręce na szyję Piotra i spoglądając mu w oczy, zbliżyła swoje usta do jego. Całowała zachłannie, przyciskając się do niego całym ciałem. Wsunęła kolano między jego nogi i starała się być jak najbliżej. Piotr nie za bardzo wiedział, co się dzieje, ta sytuacja wydała mu się irracjonalna, zupełnie jak ze snu, jakby wszystko to działo się gdzieś poza nim, a on był tylko obserwatorem. Próbował przywołać się do porządku.

– Martyna, nie możemy, nie wolno – mówił, ale jej dotyk i żar, z jakim go całowała, sprawiały, że wcale tak nie myślał. W ułamku sekundy był gotowy, a ona wyczuła to przez cienką warstwę spranych dżinsów i lekkiej sukienki. Przestał myśleć, wsunął dłoń pod zwiewną tkaninę, a Martyna rozprawiła się ekspresowo z guzikami jego spodni. Nie tracili czasu na drogę do sypialni. Za miejsce spełnienia wystarczył puszysty dywan w salonie.

– Boże… jak to się stało? – Piotr nie mógł uwierzyć, że dał się ponieść, że nie był w stanie się kontrolować. Jeszcze dwie godziny temu jechał rowerem, odbywając swój codzienny trening, i nawet nie przypuszczał, że spotka Martynę: dziewczynę, której nawet za dobrze nie pamiętał.

– Żałujesz? – zapytała.

– Nie… Nie wiem… przyznał. – Chyba nie tak to powinno wyglądać, nie uważasz?

– Właśnie tak, jeśli chcesz to poczuć naprawdę – odpowiedziała. – Jak skok z rozbiegu na środek jeziora.

– Martyna, nie mówię o fizycznym doznaniu… – tłumaczył. – Przecież właściwie się nie znamy.

– Zaraz poznamy się lepiej, jeśli ci mało – odparła i usiadła na nim okrakiem. Ujęła dłonie Piotra i położyła na swoich biodrach.

– Nie o tym mówię… – zaczął.

– W ogóle za dużo mówisz – stwierdziła. – Może zamiast mówić, zaczniesz działać?

Pochyliła się nad nim i ponownie zaczęła go całować. Nie było w niej żadnej delikatności. Sprawiała wrażenie, jakby chciała zabrać mu duszę, każdy jej dotyk wręcz bolał, ale jednocześnie przynosił niespotykane doznania. Piotr wiedział, że nie zrobi nic z tego, co powinien uczynić jako rozsądny, odpowiedzialny mężczyzna. Pozwolił jej całkowicie przejąć kontrolę i dał porwać się do świata oszałamiającej namiętności. Nigdy nie przeżył czegoś podobnego. Miał za sobą kilka związków i niezobowiązujących znajomości, jednak ta dziewczyna zafundowała mu nieznane przeżycia. Nie zdawał sobie sprawy, że istnieją takie kobiety, że którąkolwiek może wypełniać taki żar. Nie potrafił myśleć, jedynie odczuwał.

Przez całą noc nie znaleźli czasu, by przenieść się do sypialni. Martyna była nienasycona. Piotr przymykał oczy i odpływał w sen na chwilę, by za moment poczuć, jak jej ręka przesuwa się wzdłuż jego brzucha. Gdy już myślał, że nie zmobilizuje się, by być z nią kolejny raz w najbliższy sposób, jej ogień niespodziewanie udzielał się i jemu i ponownie znajdowali spełnienie.

Gdy zmęczenie wzięło górę, niebo nad miastem różowiało. Zapadli w krótki sen. Kiedy Piotr otworzył oczy, Martyna zawiązywała pasek sukienki i sięgała po swoje baleriny.

– Pójdę już – powiedziała.

– Odwiozę cię – rzucił, bo jedynie ta myśl przyszła mu w tej chwili do głowy. Czuł, jakby w ogóle pozbył się umiejętności myślenia. Miał wrażenie, że jest w lekkim szoku, a żadne konkretne zdanie nie chciało ułożyć się w całość.

– Nie trzeba – zaprotestowała Martyna. – Przejdę się, dobrze mi to zrobi.

– Martyna… Ja… Chciałbym… To znaczy… – plątał się Piotr.

– Nic nie mów. Proszę. Nic się nie stało. Zapomnij – mówiła, spoglądając na niego smutno.

Piotr poszedł do niej i spróbował jej dotknąć, chciał przytulić, ale się odsunęła. Po chwili jednak zreflektowała się i zbliżyła do niego. Całując go w policzek, przylgnęła na sekundę do jego twarzy w taki sposób, że ich kości policzkowe się dotknęły. Martyna otarła się jak kot, przymykając oczy, i szepnęła mu do ucha:

– Przepraszam.

Po czym natychmiast wyszła z mieszkania.

Martyna biegła przez budzący się do życia Wrocław. W przeciwieństwie do poprzedniego popołudnia teraz ulice były jeszcze puste. Sierpniowy poranek przypominał swoim chłodem o zbliżającej się jesieni. Dziewczyna drżała, jednak nie odczuwała zimna. Emocje sprawiały, że nie potrafiła opanować dygotu. Miała wrażenie, że ciężar wczorajszego dnia rozrósł się do rozmiarów, które przekraczają jej możliwości radzenia sobie z życiem.

„Jestem chora” – myślała. „Powinnam się leczyć. Co ja zrobiłam? Jak mogłam? Dlaczego? Danił… Zdradziłam, zniszczyłam wszystko, nie ma powrotu, to koniec… Nigdy by mi nie wybaczył. Nie walczyłam o niego, zdradziłam…”

W pewnej chwili zabrakło jej sił. Przyklękła na chodniku i opuściła głowę. Z poziomu trotuaru patrzył na nią jeden z ponad trzystu sześćdziesięciu krasnali, które można było spotkać w każdym zakątku miasta. Martyna czekała na łzy, chciała wypłakać cały swój ból, ale oczy pozostawały suche. Objęła kolana ramionami i szeptała do siebie:

– Wybacz mi, Danił. Kochany… jedyny… najdroższy… Przepraszam… Wybacz… Nie zapomnij mnie… Kocham cię i zawsze będę cię kochać.

Siedząc o świcie na wrocławskim chodniku, żegnała się ze swoją miłością. Nigdy nie wyznała Daniłowi swoich uczuć, on nigdy nie powiedział o swoich. Mimo to wiedziała, że to miłość. Była pewna, ale i świadoma tego, że jest zbyt słaba, by walczyć o to uczucie. By stawić czoło całemu światu. Odcięcie warkocza i noc z Piotrem były impulsem. Martyna paliła mosty. Przepełniała ją złość na rodziców, ale jeszcze bardziej w tej chwili nienawidziła siebie samej.

Gdy pojawiła się w domu, natychmiast spotkała się z atakiem ze strony mamy:

– Gdzie byłaś całą noc? Jak mogłaś? Odchodzę od zmysłów! Policję chciałam zawiadamiać! – krzyczała.

Ojciec patrzył na nią swoim zimnym wzrokiem, a Martyna myślała: „On wie, on rozumie, bo zrobiłby to samo”. Niejednokrotnie uświadamiała sobie, że te wszystkie cechy w niej, z którymi sobie nie radzi, to geny ojca. Nie chciała tego, nie chciała być do niego podobna, jednak złośliwość losu sprawiła, że w swoim zachowaniu dość często była odzwierciedleniem jego samego. Dlatego zaciskał szczęki i kwitował jej wybuchy jedynie lodowatym spojrzeniem, był dokładnie taki sam i wiedział o tym.

W kolejnym tygodniu wydawało się, że życie wróciło na dawne tory. Rodzice dużo czasu spędzali na uczelni, przygotowując się do nowego roku akademickiego. Był początek września i Martyna miała blisko miesiąc do rozpoczęcia studiów. Nie mogła i nie chciała przebywać w domu. Włóczyła się po mieście, które do południa wydawało się wyjątkowo opustoszałe. Dzieci i młodzież spędzali czas w szkołach, turystów było znacznie mniej. Dziewczyna chodziła bez celu, próbując układać roztrzaskaną w drobny mak rzeczywistość. Nie wiedziała, co będzie dalej. Wszystkie myśli skupiała na tym, by wydostać się z domu. Każdy pomysł rozbijał się o finanse. Gdyby chciała zamieszkać z koleżankami we wspólnym mieszkaniu i mieć do dyspozycji własny pokój, musiałaby mieć gotówkę, a przecież nie mogła prosić rodziców, skoro to od nich chciała się uwolnić. Planowała napisać podanie o akademik, ale wątpiła, by udało się zdobyć miejsce. Wszystkie pisma na pewno już rozpatrzono, poza tym była pewna, że ojciec uruchomiłby swoje znajomości, zatem i tak spotkałaby się z odmową. Znajdowała się w sytuacji bez wyjścia. Bardzo chciała studiować. Zawsze uwielbiała się uczyć, nigdy nie było jej dość wiedzy. Zdawała sobie sprawę, że to również rodzinne geny.

Każdy kolejny dzień był taki sam. Nie przynosił nic nowego. Nie odnajdowała swojej drogi, ukojenia, żaden z elementów rozbitego życia nie chciał wrócić na swoje miejsce. Wytrzymała dokładnie siedem dni…

Piotr nadal nie mógł się otrząsnąć po nocy z Martyną. Cały następny dzień w pracy uznał za stracony. Myśli krążyły wokół niej. Wpatrując się w ekran komputera, nie potrafił się skoncentrować. Wielokrotnie sprawdzał to samo, wiedząc, że nie może pozwolić sobie na najmniejszy błąd. Ponosił zbyt wielką odpowiedzialność. Zamiast jednak skupiać się na pracy, zastanawiał się, czy mógłby w jakiś sposób skontaktować się z nią. Znalazł ją bez problemu na portalach społecznościowych, próbował napisać do niej, ale natychmiast usuwał wiadomości. Wydawało mu się to dziecinne i niedojrzałe, by kontaktować się w taki sposób. Chciał zadzwonić do mamy, by poprosić ją o numer telefonu do rodziców Martyny, ale uznał, że niepotrzebnie wywołałby sensację. Nie mógł też pojechać do jej domu, bo reakcja byłaby taka sama. Zastanawiał się, czy uda mu się zrobić to, co powiedziała: „Zapomnij”. Nie chciał, nie mógł zapomnieć. Był zły na siebie, że ta mała smarkula tak owładnęła jego myślami. Nie tylko myślami. Gdy pojawiało się wspomnienie wspólnej nocy, natychmiast rozpalała go żądza, pragnął poczuć jej ciało, zapach, miękkość włosów. Chciał, by to uczucie jak najszybciej odeszło.

Kiedy tydzień później wracał rowerem z pracy, zobaczył ją, jak stoi oparta o wielki mur okalający wejście na jego osiedle. Zeskoczył z roweru i zdjął okulary przeciwsłoneczne, natychmiast poczuł ucisk w żołądku. Wbił kod, by dostać się do środka, i wpuścił Martynę przodem. Nie odzywali się słowem. Stojąc w szklanej windzie naprzeciwko siebie, przyglądali się sobie. Piotr nie mógł oderwać od niej oczu. Była dla niego uosobieniem zmysłowości. Nie należała do eterycznych, przezroczystych dziewcząt, które zdawały się wszechobecne. Martynie było znacznie bliżej do kanonu urody gwiazd Hollywoodu połowy ubiegłego wieku. Była niczym ciemnowłosa wersja Marylin Monroe, o pełnych kobiecych kształtach, wąskiej talii, bladej cerze i ponętnych ustach. Założyła rękę na kark. Zauważył, że poprawiła kształt fryzury. Włosy nie były już niedbale przycięte podejrzanym narzędziem, ale układały się równo, kończąc na szyi. Ubrana była w prostą niebieską sukienkę, która podkreślała barwę jej oczu. Sposób, w jaki podniosła ramię, by dotknąć karku, zadziałał na niego jak iskra. W ułamku sekundy znalazł się przy Martynie, a ona przylgnęła do niego całym ciałem. Wsunęła mu ręce pod koszulę i przeciągnęła dłonią po brzuchu, zmierzając w kierunku sprzączki paska od dżinsów. Winda zatrzymała się na najwyższym piętrze. Piotr, trzymając Martynę za rękę, wprowadził ją do mieszkania.

Rzucił klucze na szafkę i natychmiast wziął ją w ramiona. Martyna oparła się o ścianę i owinęła nogę wokół biodra Piotra. Zanim zdecydowali, że tym razem sypialnia może okazać się wygodniejsza niż dywan w salonie, pierwszy głód zaspokoili, mając za całe oparcie fragment ściany przy drzwiach wejściowych.

Spędzili ze sobą noc, a rankiem Piotr zadzwonił do firmy, z którą współpracował, by poinformować, że musi wziąć wolny dzień.

Wiedział, że nie będzie w stanie normalnie funkcjonować. Przynajmniej tego dnia.

– Jesteś wiedźmą, wiesz? – Uśmiechał się do niej. – Mów, jakiego czaru mi zadałaś? Rzuciłaś urok i zawładnęłaś. W przeszłości porządni ludzie spaliliby cię na stosie.

– Całe szczęście, że ty do porządnych ludzi nie należysz – odparła i ugryzła go delikatnie w płatek ucha.

– Mów, co mi zrobiłaś, w przeciwnym razie czekają cię tortury – przekomarzał się z nią, po czym zaczął ją łaskotać.

Martyna śmiała się, nie dowierzając samej sobie. Śmiała się… Rozśmieszyło ją nawiązanie do ich wspólnych książek i dziecięca zabawa w łaskotki. W jednej chwili poczuła do Piotra coś więcej niż pożądanie. Zalało ją poczucie winy, że oszukuje go, że w pewnym sensie jego również zdradza, że jest dla niej tylko swego rodzaju terapią, sposobem na zapomnienie. Nie chciała i nie zamierzała niczego mu obiecywać. Przychodząc tu po południu, nie miała żadnych wyrzutów sumienia. Nie zastanawiała się nad jego uczuciami, pragnął jej i to wystarczało.

„Przecież to facet, poradzi sobie. To tylko seks, Nie będzie płakał” – myślała. Niespodziewanie poczuła dyskomfort, nie chciała go skrzywdzić, już dość pokomplikowała życie sobie i innym.

Wspólny czas minął zbyt szybko. Nie zdawali sobie sprawy, że zastało ich kolejne popołudnie.

– Muszę wracać – rzekła Martyna. – Czeka mnie kolejna awantura, znowu zniknęłam na noc.

– Odwiozę cię – zaproponował Piotr.

– Nie chcę – zaprotestowała. – Pójdę sama.

– Sama pójdę, sama przyjdę – powiedział gorzko. – Sama decydujesz kto, gdzie i kiedy? Wrócisz za tydzień czy wcale? Będziesz udawać, że mnie nie ma, że nie istnieję?

„Zaczyna się” – pomyślała Martyna. „Pretensje”.

– Piotr… – zaczęła. – Co mam ci powiedzieć…? Nie jestem odpowiednią osobą dla ciebie, nic o mnie nie wiesz, nie jestem dobrym człowiekiem. Mogę ci dawać siebie jedynie w fizycznym wymiarze, nie oczekuj więcej, zawiedziesz się.

– A może pozwolisz, bym sam się przekonał? – zapytał. – Jesteś jak twój ojciec, wiesz? O wszystkim chcesz decydować sama, wszystko wiesz najlepiej, prawda? Nie znosisz sprzeciwu. Pewnie tylko jego się boisz, ale już niedługo. Uczeń przerośnie mistrza. Jego czas się kończy. Uwolnisz się od niego lada chwila, a wtedy zawsze już postawisz na swoim.

Martyna patrzyła z niedowierzaniem. Nie widziała siebie w ten sposób, nikim nie chciała manipulować.

„Jeśli rzeczywiście jestem taka jak on, kim się stanę?” Trwożyło ją, że Piotr też zauważył w niej cechy ojca.

– Odwieź mnie – powiedziała.

Kiedy zatrzymali się przy jej domu, nie potrafiła zebrać się, by wysiąść z samochodu i stawić czoła kolejnym wyrzutom. Pocałowała Piotra, pożegnała się i ruszyła w kierunku bramy wejściowej pięknie odrestaurowanej kamienicy, w której mieściło się ogromne mieszkanie rodziców. Gdy stanęła przed drzwiami i szukała kluczy w torebce, niespodziewanie obok zjawił się Piotr.

– Co tu robisz? – syknęła cicho.

– Odprowadzam cię – powiedział wesoło i nacisnął dzwonek.

Drzwi otworzyła mama Martyny i natychmiast zgromiła ją wzrokiem, już chciała ją skarcić, gdy zauważyła stojącego za córką Piotra. Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

Piotr natychmiast wykorzystał chwilę zaskoczenia:

– Dzień dobry – powiedział, kłaniając się nisko. – Najmocniej przepraszam, to wszystko moja wina. Spotkaliśmy się wczoraj z Martyną i nie potrafiliśmy nacieszyć się rozmową. Sama pani rozumie, tyle lat, a my przecież jak rodzina. Straciliśmy rachubę czasu. Snuliśmy się od kafejki do kafejki. Ten brak kontaktu, wiem, niewybaczalne, ale telefon Martyny się rozładował, a ja głupiec nie pomyślałem, by poprosić rodziców o przekazanie państwu informacji. Zapewniam, że Martyna była bezpieczna i nie znalazła się w jakiejkolwiek niekomfortowej sytuacji, nie zrobiła niczego, co by jej się nie podobało.

Spojrzał na nią znacząco i uśmiechnął się kącikiem ust.

Mama Martyny mrugała szybko i milczała przez chwilę zaskoczona tym potokiem słów. Szybko jednak przeanalizowała sytuację i jej twarz przyozdobił wielki uśmiech.

– Och, Piotrze, nic się nie stało. Rozumiem przecież, jesteście młodzi, czas ma dla was inne znaczenie. My również w waszym wieku korzystaliśmy z uroków miasta. Ale dlaczego my tak w progu stoimy? Zapraszam. Kochanie! Zobacz, kto nas odwiedził – zawołała do męża.

Ojciec Martyny czytał w salonie gazetę, wstał, by przywitać się z Piotrem. Zaprosił do stołu, a mama uznała, że nie wypuści gościa bez kawy i pogawędki.

Martyna obserwowała, jak rodzice swobodnie i radośnie dyskutują z Piotrem. Według niej wyglądali, jakby złapali Pana Boga za nogi, wprost nadskakiwali mu, a on zachowywał się jak szkolony dżentelmen. Prowadził błyskotliwą konwersację, między wierszami chwalił się swoimi osiągnięciami, dyskutował o polityce, gospodarce, kiwał ze zrozumieniem głową, kiedy ojciec Martyny żalił się na uniwersyteckie problemy. Martyna zdawała sobie sprawę, że Piotr gra, idealnie wpasowuje się w ich świat, mówiąc wszystko, czego oczekują. Co więcej, on doskonale wie, co im imponuje i podaje im to pod nos. Perfekcyjnie odtwarzając swoją rolę, właśnie owija ich sobie wokół palca.

Żegnali się wylewnie, a rodzice Martyny serdecznie zachęcali Piotra do częstszych odwiedzin, dając również do zrozumienia, że nie mają nic przeciwko temu, by ich córka spędzała czas w jego towarzystwie.

Martyna odprowadziła go do samochodu.

– Co to było za przedstawienie? – zapytała.

– Sama byś się nie zdecydowała, żeby im powiedzieć. Wolałabyś czekać, aż umrą, co? – Zaśmiał się. – Musiałem zadziałać. I po sprawie. Teraz nie musisz uciekać z chawiry, możemy grzeszyć, a ja mam poczucie, że wręcz dają nam błogosławieństwo. Przychodź do mnie… Martyna – powiedział ciszej i objął ją. – Przychodź, ja będę czekać… Przyjdziesz…?

– Przyjdę…

Kiedy wróciła do mieszkania, mama wydawała się cała w skowronkach, rozpływała się w zachwytach nad Piotrem, jaki on mądry, obyty, wykształcony i rozsądny.

– I widzisz, Martynko, po co były te całe awantury? – pytała retorycznie. – Teraz wszystko jest jak należy. Taki mężczyzna to prawdziwy skarb, trzymaj się go, dobrze ci radzę. Możesz być pewna, że oboje z tatą nie staniemy wam na przeszkodzie, wręcz przeciwnie, zrobimy co w naszej mocy, by was wspierać. Taki porządny człowiek, taka wspaniała rodzina!

– Dla was mógłby być nawet potomkiem Hitlera, prawda? – zapytała kwaśno Martyna. – Byle tylko nie pochodził zza wschodniej granicy. No i nie bez znaczenia jest na pewno fakt, że forsy mu nie brakuje.

– I po co te złośliwości, Martynko? Jak możesz? – oburzała się mama. – Przecież wiesz, że zależy nam wyłącznie na twoim szczęściu. Naprawdę nie rozumiem, skąd w tobie tyle buntu, dziecko.

– On ją okiełzna – nieoczekiwanie wtrącił ojciec.

A Martyna poczuła, że z jej gardła wydobywa się cichy charkot, miała wrażenie, że warknęła. „Nienawidzę cię, ale jeszcze bardziej nienawidzę siebie, za to, że nie potrafię ci się przeciwstawić” – pomyślała, patrząc na ojca. „Nic tu po mnie”.

Wrześniowe wieczory i noce upłynęły Martynie w mieszkaniu Piotra. Przychodziła codziennie, czasem zostawała kilka dni. Gdy on był w pracy, robiła zakupy, przygotowywała kolacje, czytała jego książki. Rodzicom zupełnie nie przeszkadzało, że nie wraca na noc.

– Jesteś dorosła, córeczko – mówiła mama. – Młodość ma swoje prawa, krew nie woda, rozumiem.

„Jak możesz być tak obłudna, mamo?” – myślała Martyna. „Przecież jeszcze trzy tygodnie temu byłaś gotowa się mnie wyrzec z powodu Daniła”.

Nie mogła uwierzyć, że minęło zaledwie trzy tygodnie, a ona znajduje się w całkiem innej rzeczywistości. Będąc we Lwowie z Daniłem, spodziewała się wielu zmian, ale nie tego, że za niespełna miesiąc będzie spędzać noce w ramionach innego, że to ona zniszczy wszystko, zaprzepaści w ciągu jednego dnia szanse na wspólną przyszłość, bo nie będzie umiała się przeciwstawić rodzinie. Wiedziała, że nie ma powrotu. Mimo to tęskniła za nim. Nadal czekała na łzy, które uparcie nie chciały przyjść. Pomyślała, że nie jest w stanie płakać, bo to ona skrzywdziła, zadała ból i zdradziła. Łzy były przywilejem oszukanej i zranionej strony. Nie zasługiwała na tego rodzaju oczyszczenie.

Niczego nie planowała. Piotr był jej ucieczką, w jego ramionach szukała zapomnienia, a bliskość dawała jej chwilowe ukojenie. Fizycznie oddawała się w całości, nie znała granic. Wypełniał ją ogień, który nigdy nie gasł, nie potrafiła go ugasić. Zastanawiała się niekiedy, skąd w niej taki temperament, i bała się myśleć, że to również geny ojca.

Piotr był przekonany, że charyzma Martyny w fizycznym wymiarze to dziedzictwo jej przodków w linii męskiej. Wiedział, że studentkom miękną kolana w kontaktach z ojcem dziewczyny, mimo że ten nigdy nie zniżył się do żadnego romansu i to żona pozostawała kobietą jego życia. Jego postawa, sposób mówienia, poruszania się sprawiały, że oglądały się za nim nie tylko koleżanki z uczelni, ale także młode słuchaczki jego wykładów. Zdawał się niespełnioną obietnicą niezapomnianych wrażeń.

Piotr cieszył się czasem spędzanym z Martyną. Podobnie jak ona nie myślał zbytnio o przyszłości. Chwilowo miał ją na wyłączność i pragnął, by trwało to jak najdłużej. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie w stanie się nią nasycić. Wątpił, by nadszedł moment, gdy będzie miał jej dość. Zdawało mu się, że uzależnił się od niej, że Martyna jest dla niego niczym narkotyk, że potrzebuje jej ciągle więcej. A ona nie stawiała granic, dawała wszystko i brała wszystko. Oszałamiała go swoją odwagą, była porażająco namiętna, oddawała się z pasją, jakby robiła to ostatni raz w życiu. Fundowała mu niesamowite przeżycia. Gdy znajdowali czas na rozmowę, Piotr odkrywał, że Martyna jest bardzo inteligentną kobietą, zaskakiwała go wiedzą, ciekawością świata, chęcią odkrywania naukowych przestrzeni. Mówiła, że w tym czuje się naprawdę dobrze. Równie dobrze jak w leżącej na przeciwległym biegunie książkowej rzeczywistości fantasy. Nie mogła się doczekać początku roku akademickiego.

W Piotrze powoli rodziło się pragnienie, by zatrzymać ją na zawsze. Nie był pewien, co nim kieruje, ale wiedział, że nie wyobraża sobie życia bez niej. Wiedział też, i to dokuczało mu najbardziej, że to nie będzie jego decyzja, że to ona wybierze: odejdę czy zostanę.

Z początkiem października Martyna rzuciła się w wir upragnionych obowiązków. Od pierwszego dnia narzuciła sobie rygor, obrała cele i postanowiła być najlepsza w spełnianiu swoich zamiarów. Zajęć było bardzo dużo. Przemieszczała się między budynkami uniwersytetu radosna i pełna zapału. Wieczorami opowiadała o wszystkim Piotrowi, ekscytując się każdym dniem na uczelni.

Pewnego dnia po skończonych zajęciach szła szerokim korytarzem i wtedy go usłyszała. Stanęła jak wryta. Serce zaczęło bić w niej jak oszalałe, wydawało jej się, że słyszy Daniła…

„Boże, co się ze mną dzieje?” – myślała przerażona. – „Słyszę głosy… Czy postradałam zmysły? Zaczynam wariować?”

Starała się uspokoić oddech, przymknęła oczy i czekała, aż głos ucichnie, jednak rozbrzmiewał jak echo. Po chwili zorientowała się, że nie pochodzi z jej głowy, ale dobiega zza drzwi, obok których się zatrzymała. Poczuła ulgę, że jednak nie zwariowała.

Pod wpływem impulsu szarpnęła za klamkę i stanęła w progu wielkiej sali wykładowej, wprawiając w osłupienie wykładowcę i rzeszę studentów.

– Czym mogę służyć, młoda damo? – zapytał profesor, który jako pierwszy odzyskał panowanie nad sobą.

Martyna patrzyła na niego, jakby ujrzała ducha. Nie sprawił tego jego wygląd, był zwyczajnym starszym panem ubranym w podniszczony garnitur. To jego głos. Profesor mówił z miękkim wschodnim akcentem, musiał być Ukraińcem. Wypowiadał się po polsku poprawnie, ale lekki zaśpiew i barwa jego głosu sprawiły, że Martyna słyszała Daniła.

– Ja… Ja przepraszam… – zaczęła, nie wiedziała, jak się wytłumaczyć ze swojego zachowania. – Czy mogłabym się przyłączyć do słuchaczy?

– To jest wykład, moja droga, jeśli chce pani posłuchać, nie mam nic przeciwko. Nie jestem tylko pewien, czy zainteresuje panią temat. Zapraszam, proszę zająć miejsce.

– Dziękuję – szepnęła Martyna i usiadła w pierwszym z brzegu rzędzie, tuż przy drzwiach. Nie chciała rzucać się w oczy.

Nie słyszała, o czym mówi profesor, chłonęła jedynie brzmienie jego głosu. Poczuła rozdzierający ból i niespodziewanie do jej oczu napłynęły łzy. Tego się nie spodziewała. Płakała. Schowała twarz w dłoniach i łkała cicho.

Profesor przerwał wykład, podszedł do niej i patrząc na nią z konsternacją, zapytał:

– Wszystko w porządku, moja droga?

– Tak, przepraszam najmocniej – tłumaczyła się. – To emocje, proszę mi wybaczyć.

Uświadomiła sobie, że nie posiada chusteczki i nijak nie mogła uporać się ze łzami. Profesor, widząc jej zapłakaną twarz, wyjął z butonierki złożoną starannie i wykrochmaloną prawdziwą chustkę do nosa i wręczył ją Martynie.

– Proszę skorzystać – powiedział. – To dla pani, proszę zatrzymać.

Martyna podziękowała cicho i spojrzała na niego przepraszająco. Przepełniał ją wstyd, zrobiła z siebie widowisko. Poczuła, że robi jej się niedobrze. Przycisnęła chusteczkę od profesora do ust i wstała, by jak najszybciej opuścić aulę. Nie spodziewała się, że to nie koniec koszmaru. Gdy tylko podniosła się z krzesła, poczuła, że po wewnętrznej części jej uda spływa ciepła lepka ciecz; strużka krwi zmierzała w kierunku kolana i niżej.

„Nie, tylko nie to!” – wrzasnęła w myślach. – „Okres… zupełnie straciłam rachubę cyklu… Boże, jaki wstyd! To silne emocje, to dlatego…” – usprawiedliwiała samą siebie.

Pragnęła jak najszybciej uciec z tego miejsca, zanim jednak zdążyła dotrzeć do drzwi, straciła przytomność.

Siedziała na łóżku w szpitalnej sali i nie pamiętała ostatnich godzin. Była zupełnie sama, drugie łóżko pozostawało puste. Zastanawiała się, co się stało i jak się tu znalazła.

W pewnym momencie do pokoju weszła pielęgniarka, uśmiechnęła się i zapytała, czy wszystko w porządku. Sprawdziła puls i zamierzała wyjść, ale Martyna zasypała ją pytaniami:

– Jestem chora? Co się dzieje? To coś poważnego?

– Przepraszam najmocniej, ale nie mogę udzielać żadnych informacji – tłumaczyła pielęgniarka. – Za chwilę przyjdzie do pani lekarz i wszystko wyjaśni. Proszę odpoczywać.

Martyna nie mogła usiedzieć na miejscu. Zamierzała sama wybrać się do gabinetu lekarskiego i jak najszybciej uzyskać zgodę na to, by opuścić szpital. Czuła się zupełnie dobrze, uznała, że incydent na uczelni był wynikiem silnych emocji. Nie spodziewała się tego po sobie, ale stało się. Nic nie mogła na to poradzić.

Gdy zamierzała wstać, do sali weszła kobieta w średnim wieku, przedstawiła się i powiedziała, że jest lekarzem. Zapytała Martynę o samopoczucie i zaczęła przeglądać przyniesione ze sobą wyniki badań.

– Co mi jest, pani doktor? – zapytała Martyna. – To coś poważnego? Proszę mówić prawdę.

– Wszystko w porządku, pani Martyno – odparła, uśmiechając się lekko, lekarka. – Jest pani najzupełniej zdrowa. Omdlenie w pani stanie jest naturalną rzeczą, niemniej proszę uważać na siebie i odrobinę zwolnić tempo. Nic się nie stało, może być pani spokojna. Z dzieckiem wszystko jak najlepiej.

Martyna próbowała przełknąć ogromną gulę, która nagle pojawiła się w jej gardle.

– W moim stanie? Z dzieckiem? Z jakim dzieckiem? – pytała zszokowana.

– Jest pani w ciąży – wytłumaczyła lekarka. – Nie zorientowała się pani wcześniej?

– W ciąży? Jak to w ciąży? Nie zorientowałam się? – pytała samą siebie. – Jak to w ciąży, pani doktor? Przecież krwawiłam…

– To tylko drobny polip, to się zdarza i w niczym nie zagraża ciąży. Pękł i organizm pozbył się go, stąd krwawienie. Proszę się nie martwić. Jest pani okazem zdrowia. Powiem więcej, chociaż zabrzmi to szowinistycznie: jest pani wprost stworzona do rodzenia. – Lekarka uśmiechnęła się. – Ma pani doskonałą budowę.

– Jak to możliwe… – powiedziała cicho Martyna.

– Nic w tym dziwnego – mówiła lekarka. – Tak działa natura. Chęć i obowiązek przekazywania życia są wpisane w każdy gatunek. Nie jesteśmy wyjątkiem.

– Ja… Ja nie jestem gotowa… To nie jest dobry moment… – szeptała Martyna.

– Powiem coś pani – zaczęła ginekolożka. – Od lat zajmuję się leczeniem niepłodności, obserwuję dramaty ludzi, którzy zmagają się z tym problemem. Niech mi pani wierzy, czasem widzę analogię między niechcianą ciążą a obsesyjną chęcią posiadania dziecka. W obu przypadkach sytuacja zmienia życie, rozpadają się związki, giną relacje. To bardzo niesprawiedliwe. Dzieci pojawiają się tam, gdzie rodzice nie czują się na nie gotowi, i nie chcą pojawić się tam, gdzie są oczekiwane. Póki co niewiele potrafimy na to poradzić. Widocznie w pani wypadku natura uznała, że to dobry moment. Proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze, zrobimy jeszcze kilka badań i jutro puścimy panią do domu. Wyniki ma pani doskonałe. Gratuluję. – Uśmiechnęła się na odchodne.

Martyna siedziała na łóżku i wpatrywała się w okno, nie umiała poskładać myśli. To już nie była tylko inna rzeczywistość, jak wtedy, w to sierpniowe popołudnie, gdy wróciła z Bieszczad od Daniła, by poprosić rodziców o rozmowę, a potem biegła przez miasto, zderzyła się z Piotrem i szukała ukojenia w jego ramionach. Teraz czuła się, jakby raptem znalazła się na innej planecie. Przez ułamek sekundy nie pomyślała, że może zajść w ciążę… Co na to Piotr? Czy pomyśli, że go wrobiła? Co teraz?

Nie zauważyła, że Piotr stoi w drzwiach i przygląda się jej.

– Hej – powiedział. – Jak się czujesz?

– Dobrze – odparła cicho.

– Rozmawiałem z lekarką – oznajmił. – Powiedziałem, że jestem twoim partnerem, i wszystko mi zdradziła. Widzisz? Teraz nie trzeba statusu męża, by poznać tajemnicę. – Uśmiechnął się.

Martyna skuliła się na łóżku.

– Piotr… – zaczęła. – Ja nie chciałam, nie planowałam…

– Byłem pewien, że się zabezpieczasz – stwierdził. – Wydawało mi się, że wśród dziewczyn w twoim wieku antykoncepcja jest wpisana w rozkład dnia jak mycie zębów.

– Widać nie u mnie – powiedziała kwaśno Martyna. – Ty też się nie zabezpieczałeś, to nie tylko moja wina. Jak możesz? Nie będę cię zmuszać do bycia ojcem i zmiany życia tylko dlatego, że się nie zabezpieczyłam. – Spojrzała mu w oczy hardo.

– Martyna… – Piotr podszedł do niej i objął ją. – Co ty mówisz? Ja się cieszę. Bardzo. Źle to zacząłem, przepraszam. Chyba to szok po prostu. Bardzo się cieszę, że będę tatą, że będziemy mieli dziecko.

Pocałował ją w czubek głowy i roześmiał się serdecznie. Teraz nie będzie mogła tak po prostu sobie pójść ani podejmować decyzji, myśląc jedynie o sobie.

Wrócili do mieszkania Piotra, które odtąd stało się ich domem. Martyna nie chciała mieszkać z rodzicami, choć ci nie kryli radości. Wszystko ułożyło się przecież zgodnie z ich planami i w dodatku szybciej, niż mogli to sobie wymarzyć. Rodzice Piotra też byli bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy, nie mogli doczekać się wnuka i bezceremonialnie upominali się o ślub, w przeciwieństwie do mamy i ojca Martyny, którzy bali się jej reakcji na wspomnienie o legalizacji związku.

Martyna czuła się bardzo dobrze, nie dokuczał jej żaden z ciążowych koszmarów. Nie opuściła ani jednego dnia na zajęciach i była jedną z najlepszych studentek. Rozwiązanie przewidywano na koniec maja, zadbała więc o to, by większość egzaminów sesji letniej zdać w terminie zerowym, a pozostałe przenieść na wrzesień. Profesorowie nie widzieli przeszkód. Nie bez znaczenia było jej nazwisko, czyli pozycja i wpływy ojca. Była pewna, że w razie czego tata pociągnie za odpowiednie sznurki i zrobi wszystko, by mogła bezpiecznie kontynuować naukę.

Daria urodziła się pod koniec maja. Rodzice, którzy odwiedzili je w szpitalu, rozpływali się w zachwytach. Martyna obserwowała ojca, któremu mama podała na chwilę wnuczkę. Zobaczyła pierwszy raz w życiu, jak jego oczy wypełniają łzy wzruszenia i blask miłości. Powiedział, że nie ma na świecie wspanialszego dziecka, że jej spojrzenie jest pełne mądrości, a długie paluszki świadczą o tym, że wyrośnie z niej piekielnie inteligentna kobieta, że z całą pewnością będzie kolejną Skłodowską i zdobędzie, co tylko sobie zamarzy. A potem podszedł do Martyny, pocałował ją w czoło i powiedział:

– Zawsze w ciebie wierzyłem, jestem z ciebie dumny.

„Nie zawsze wierzyłeś” – pomyślała, nie zamierzała jednak rozpoczynać kłótni.

Mała Daria skradła serca wszystkich członków rodziny, Piotr zakochał się w niej bez pamięci, a dziadkowie z obu stron rozpieszczali wnuczkę bez umiaru. Dziewczynka rosła otoczona miłością, troską, w atmosferze bezpieczeństwa. Macierzyństwo wyciszyło Martynę. W tym momencie życia nie potrafiła i nie chciała się buntować. Poukładała relacje z rodzicami, uznawszy, że jedynym ratunkiem jest przyjmowanie ich takimi, jacy są. Początkowo planowała przenieść się na studia zaoczne, by jak najwięcej czasu poświęcić Darii, ale ojciec usilnie namawiał ją, by pozostała przy dziennych. Uważał, że studiując zaocznie, sporo straci i dużo trudniej będzie jej się później zdecydować na pracę naukową. Znaleźli więc nianię, opiekowali się małą na zmianę, a do pomocy chętnie zgłaszały się również obie babcie. Z biegiem czasu Martyna z Piotrem mogli sobie pozwolić na wieczorne wypady do kina, teatru, restauracji czy na koncert. Nie było tego dużo, ale starali się korzystać z uroków miasta. Niekiedy wychodzili jedynie po to, by pospacerować wrocławskimi ulicami, pooddychać powietrzem ukochanego miasta i zgubić się wśród jego pięknych zakątków razem z krasnalami.

Pewnego letniego wieczoru zatrzymali się na lampkę wina w jednej z klimatycznych kafejek. Siedzieli w ogródku na zewnątrz. Kiedy Piotr przeglądał kartę trunków, zastanawiając się nad wyborem, Martyna niepodziewanie usłyszała znajomy głos. Nie zareagowała jak poprzednim razem. Wiedziała, że nie pochodzi z jej głowy. To tylko grupka młodzieży, która właśnie przechodziła obok. Rozmawiali głośno po ukraińsku. Martyna poczuła ucisk w żołądku, wypełniły ją wspomnienia.

Pogodziła się ze wszystkim i w jej życiu trwał czas spokoju, odzyskała równowagę. Jednak miękki, wschodni akcent, kiedy słyszała go gdzieś obok, sprawiał, że myśli zawsze wędrowały w kierunku Daniła. Zastanawiała się, czy on wspomina ją jeszcze, czy może wyrzucił z pamięci, tak jak na to zasłużyła.

Była świadoma, że trudno byłoby ocalić ten związek, że nie umiałaby żyć na wsi, w Ukrainie, a na to musiałaby się zdecydować, wiążąc z nim swój los. Wiedziała, że tęskniłaby za swoim miastem i pewnie wkrótce zamieniłaby ich życie w koszmar. Zdawała sobie sprawę ze wszystkich różnic i przeciwności i godziła się z tym, że dzieliło ich zbyt wiele. Jednak nie zmieniało to faktu, że na jego wspomnienie serce zawsze trzepotało szybciej i głośniej. Tego nie potrafiła się pozbyć, nie chciała. Cały czas pielęgnowała w sercu pamięć o nim, wiedziała, że nigdy go nie zapomni.

Piotr nie miał o tym pojęcia. Martyna nigdy nie powiedziała mu, dlaczego tego sierpniowego popołudnia kilka lat wcześniej biegła jak oszalała przez miasto, co było przyczyną, jak stwierdziła wówczas, że spotkali się w najgorszym dniu jej życia. Nie pytał. Martyna wiedziała teraz, że ten dzień był końcem i początkiem. To wtedy opuściła wybraną ścieżkę i weszła na inną, która na dobre oddaliła ją od lwowskiego traktu i poprowadziła w przeciwnym kierunku. Na tym szlaku spotkała Piotra i od tego momentu to on towarzyszył jej w drodze.

Było im ze sobą dobrze w każdym wymiarze. Macierzyństwo nie ugasiło w Martynie żaru namiętności. Jak dawniej była pełna pasji. Gdy tylko ułożyła dziecko do snu, natychmiast pojawiała się obok Piotra. Obejmowała go, stając za jego plecami, przesuwała dłonią wzdłuż brzucha. Pożądanie wypełniało ją w całości. Oddawała mu się z zapałem, pozostając w tych chwilach jakby w amoku. Piotr nigdy nie miał jej dość. Czekał z niecierpliwością na wspólne noce. Była jego narkotykiem, nie wyobrażał sobie życia bez niej.

Łączyło ich bardzo wiele. Pochodzili z tego samego świata i to sprawiało, że właściwie rozumieli się bez słów. Martyna nie potrafiła określić swoich uczuć, wiedziała, że bardzo go lubi, że jest jej przyjacielem, że daje jej poczucie bezpieczeństwa, że zaspokaja jej żądze. Kiedy powiedział, że ją kocha, nie wiedziała, jak się zachować. Nie była w stanie odpowiedzieć tym samym wyznaniem, jak zawsze uciekła w fizyczny wymiar, natychmiast zamykając mu usta pocałunkiem.

Nie zakochała się, ale pokochała Piotra. Nie chciała dzielić życia z nikim innym. Gdy Daria miała trzy latka, Martyna odkryła, że ponownie spodziewa się dziecka. W tym przypadku, już nie tak jak poprzednio, w żaden sposób nie kolidowało to z jej obowiązkami. Czuła się bardzo dobrze i pomyślała, że to, co powiedziała jej lekarka, gdy wylądowała w szpitalu po incydencie w sali wykładowej, było prawdą: była stworzona do rodzenia dzieci. Urodziła syna i uparła się, by dać mu na imię Daniel. Zdołała ukończyć studia i rozpocząć pracę naukową.

Byli z Piotrem szczęśliwi. Przed narodzinami Daniela wzięli skromny ślub. Wszystkie elementy życiowej układanki znajdowały się wreszcie na właściwym miejscu.

Pewnego czerwcowego popołudnia spacerowali uliczkami Wrocławia. Daria podskakiwała u boku Piotra, trzymając go za rękę, Martyna niosła w chuście malutkiego Daniela. Niespodziewanie natknęli się na rodziców Martyny, którzy również wybrali się na przechadzkę, korzystając z pięknej pogody.