W poszukiwaniu zapachu snów - Iwona Menzel - ebook

W poszukiwaniu zapachu snów ebook

Iwona Menzel

3,3

Opis

Europa między Wschodem a Zachodem, początek burzliwych lat dziewięćdziesiątych. W Polsce zostaje obalona komuna, w Berlinie pada mur, droga do zjednoczenia Niemiec staje otworem. Na Bałkanach ziemia zaczyna nasiąkać bratnią krwią.

Między Niemcami i Polską krąży niestrudzenie matka dziesięcioletniego Jana, która od lat wychowuje w Niemczech samotnie syna. Z zapartym tchem obserwuje dramatyczny rozwój wydarzeń i heroiczne wysiłki swojej polskiej rodziny, która chwyta się każdego sposobu, żeby uratować przed ostateczną zagładą podupadły majątek.

W przypływie szaleńczej odwagi matka Jana spełnia marzenie swojego dzieciństwa i kupuje konia. Marzenia nie spełniają się jednak bezkarnie: Lukrecja okazuje się wierzchowcem wyjątkowo krnąbrnym, nad związkiem bohaterki z ukochanym Joshem coraz bardziej ciąży cień jego byłej żony, a niepokojące nocne telefony rabują jej resztki snu. Euforia zjednoczeniowa mija szybko, kwitnące krajobrazy w nowych Landach kwitną nie dla każdego i powoli powraca cicha tęsknota za dobrymi, starymi czasami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 528

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
0
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I w o n a  M e n z e l

W poszukiwaniu zapachu snów

Copyright © 2014, Iwona Menzel

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

Wszystkie postacie opisane w tej książce są wytworem wyobraźni autorki, podobieństwo do osób i wydarzeń jest całkowicie przypadkowe.

ISBN: 978-83-7779-231-5

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Redakcja: MG

Korekta: Dorota Ring

Skład: Jacek Antoniuk

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

Konwersja do formatu EPUB:Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com

Ewie i Igorowi

Zamiarem autorki było co prawda stworzenie możliwie realistycznego tła, ale wszystkie postacie, nazwiska i miejsca są wytworem wyobraźni.

Podobieństwo do osób i wydarzeń jest zupełnie przypadkowe.

Telefon zadzwonił na długo przed świtem.

Sygnał z trudem torował sobie drogę przez wirujące w mojej głowie strzępki snu; leżąc na wznak, patrzyłam oszołomiona na sufit, gdzie drżała pajęczyna cieni. Upłynęło parę sekund, zanim zdałam sobie sprawę, skąd ten ogarniający mnie niepokój, a kiedy w końcu zrozumiałam, znajome uczucie mdlącego stra­chu napłynęło falą do mojego serca.

Nie. Tylko nie to. Nie zniosę tego po raz drugi.

W sąsiednim pokoju uparcie dzwonił telefon; jego sygnał był jedynym dźwiękiem, który mącił spokój uśpionego domu. Leżałam nieruchomo, zatrzymując oddech w nadziei, że jeżeli stanę się niesłyszalna i niewidoczna, dźwięk przesta­nie istnieć. Czyniłam tak w dzieciństwie, żeby czające się w mroku potwory nie zauważyły mojej obecności.

Ręką przyciskałam rozdygotane serce, czując tętno w skroniach, trwożliwie modliłam się, żeby znów wróciła cisza. Przez ułamek sekundy mignęła mi myśl: a jeżeli to telefon z Polski? A jeżeli ktoś usiłuje dodzwonić się do mnie, żeby przekazać mi jakąś ważną, być może złowróżbną wiadomość? Odpędziłam ją jednak natychmiast. Zazwyczaj ta właśnie myśl zmuszała mnie do odrzucania koł­dry, opuszczania bezpiecznej przystani łóżka i odbierania telefonów, które nigdy nie okazywały się telefonami z Polski. Nie wstanę, nie zanurzę się w przyczajoną ciszę i rzucane przez meble cienie. Nigdy więcej.

Zza okna dobiegł do moich uszu melodyjny stukot i w wykopie o zboczach porośniętych gąszczem głogu i czarnego bzu przeleciał pierwszy poranny pociąg do Eberbach. Za pół godziny minie dom Josha i pomknie dalej, w głąb Odenwaldu.

„Jakie to miłe mieć wspólny pociąg – zabrzmiały echem w moich myślach sło­wa Josha. – Ile razy go widzę, wiem, że przed chwilą był u ciebie i myślę o to­bie”. Mimo lęku uśmiechnęłam się na to wspomnienie.

Pasmo świateł rzucanych przez okna pociągu przesunęło się po ścianie nad łóżkiem; łoskot oddalił się, zamierając i przechodząc powoli w ciche, metaliczne tętnienie, codzienne i uspokajające. Kiedy i ono zamarło, w mieszkaniu zapadła kojąca cisza – telefon przestał dzwonić.

Zaczerpnęłam powietrza, odsunęłam kołdrę i postawiłam stopy na puszystej owczej skórce, kupionej wiele lat temu na zakopiańskim targu. Okno pobladło. Wiedziałam, że sen już nie wróci. Poszłam do kuchni zwilżyć wyschnięte gardło.

Nalałam sobie szklankę wody, pchnęłam rozsuwane drzwi i wyszłam na taras. Przede mną leżało miasto; podwójny, równy szereg latarni wiódł do jego migotliwych, nieregularnie rozrzuconych światełek. Na zachodzie majaczył masyw gór, spowity w lekką mgiełkę, wschodnia część nieba poróżowiała, a w zaroś­lach czarnego bzu odezwały się pierwsze ptaki. Powietrze było rześkie i czyste, przepojone zapachami wiosny. Drzewka migdałowe przed domem wcześnie zakwitły tego roku i za każdym tchnieniem wiatru spadał z nich deszcz różowych, wilgot­nych płatków, osypując się bezgłośnie na moje nagie stopy.

Stałam oparta rękami o balustradę, wdychając zapach odchodzącej nocy. Czułam jej piękno, ale ogarnęło mnie uczucie osamotnienia, kiedy tak spoglądałam na uśpione miasto, którego nawet po tylu latach nie potrafiłam nazwać moim.

Zrobiło mi się zimno, wróciłam więc do pokoju i przystanęłam w zamyśleniu, patrząc na milczący teraz telefon. Kiedy wreszcie przestanę odczuwać lęk, sły­sząc nocą jego sygnał? Kiedy w końcu zatrze się w pamięci gorycz wspomnień?

Zdecydowanym ruchem podniosłam słuchawkę i położyłam ją obok telefonu. Nagle zrozumiałam, że nie mam pojęcia, jak przeżyć resztę życia.

Dość długo trwało, zanim się zorientowałam, że wszystkie namiętności w mo­im życiu kończą się beznadziejną plajtą. Jak tylko zaczynałam omdlewać z pra­gnienia i tęsknoty, natychmiast zwalały się na mnie rozliczne problemy, a nieszczęśliwe za­kończenie z każdym dniem stawało się coraz bardziej nieuchronne. W tym czasie zdążyłam dwa razy wyjść za mąż, przeprowadzić dwa rozwody oraz szczęśliwie zakończyć cały szereg krótszych i dłuższych związków.

W końcu uznałam, że należy mi się odpoczynek i postanowiłam raz na zawsze skończyć z tymi sprawami. Ludzie, którzy regularnie łamią sobie nogi na nar­tach, któregoś dnia decydują się jednak na urlop nad morzem; mało kto też uporczywie nadal skacze do wody, jeżeli za każdym razem trzeba go wyciągać bosakiem. Trudno zachować wiarę, że trzeba tylko wystarczająco długo się topić, a jakoś to już będzie. Barbara Hutton[1] siedem razy wychodziła za mąż i rezultaty też mia­ła mierne. No, ale ją przynajmniej stać było na te wszystkie śluby i rozwody, na­tomiast ja już po drugim byłam kompletnie zrujnowana.

Początkowo myślałam, że wystarczy, jeżeli przestanę wychodzić za mąż, a w każdym razie przestanę dzielić mieszkanie, kosz na bieliznę i zeznanie podatko­we z ukochanym mężczyzną. Inne miłe rzeczy mogłyby ostatecznie pozostać: bicie serca, kiedy zadzwoni telefon, kolacje przy świecach we włoskich restaura­cjach i weekendy w Wenecji.

Nie było mi jednak to sądzone.

Dieter był menedżerem w dużej amerykańskiej firmie farmaceutycznej. Wyso­ki, muskularny, zawsze w doskonale skrojonym garniturze; kiedy niedbale za­mykał za sobą drzwiczki mercedesa, prezentował się dokładnie tak, jak zdaniem mojej matki, oglądającej z nabożeństwem Denver Clan („Och, dziecko, nie przesadzaj, biedę to ja miałam za Niemców, za Sowietów i w prawdziwym życiu, a teraz chcę sobie chociaż popatrzeć”), powinien prezentować się prawdziwy mężczyzna.

Wysportowana sylwetka Dietera nie była przypadkiem. Firma stała na stano­wisku, że jej top-management powinno wyglądać jak uosobienie dynamizmu przedsiębiorstwa. We wtorki i czwartki grywał więc Dieter w tenisa, w środy i piątki w squasha. Musiał utrzymywać swoją kondycję przynajmniej na poziomie wystarczającym na ujście z życiem podczas corocznej szkoły przetrwania elity kierowniczej. Firma nazywała to „wspaniałą przygodą wzmacniającą więzi mię­dzy pracownikami naszego przedsiębiorstwa, życzymy wam świetnej zabawy, chłopaki!”, w rzeczywistości jednak dla większości uczestników był to czysty horror. Szczególnie ci trochę starsi chłopcy, z zaczątkiem brzuszka, już na samą myśl, co ich czeka, oblewali się zimnym potem.

Cel i przebieg imprezy trzymano w ścisłej tajemnicy: nie wiadomo było, czy zrzucą człowieka ze spadochronem na samotny atol z saperką i manierką wody, czy też powieszą na nagiej skale z kompletem lin i haków. Wiadomo było tylko, że siedem następnych dni nie będzie miało ze świetną zabawą nic wspólnego, ale jakoś nikt nie odważał się z „przygody” zrezygnować.

Nic dziwnego, że Dieter całą swoją energię życiową oddawał firmie. Po po­wrocie do domu mógł już jedynie nalać sobie drinka i paść na fotel przed akwa­rium z egzotami. Nawet telewizja go męczyła. Sączył więc drinka i patrzył na rybki, aż mu się oczy zamykały i szklanka wypadała z dłoni.

Amerykańska firma płaciła za to świetnie, toteż Dieter wybudował dom z salo­nem wielkości hali dworcowej, żona mogła rzucić pracę i zająć się dziećmi, do­mem, Dieterem i życiem towarzyskim. Firma była zdania, że jest jedną wielką rodziną – i kładła duży nacisk na życie towarzyskie, toteż Dieter często zawiada­miał Lizę o szóstej, że na kolacji zjawi się pięciu kolegów wraz z żonami. Liza nauczyła się robić noisettes des Tournelles, caneton en cocotte i tiramisu, zaczęła grać w tenisa i zapisała się do klubu brydżowego. Prowadziła życie, o jakim marzy każda ko­bieta.

Toteż jest absolutnie niewytłumaczalne, dlaczego któregoś dnia zdjęła fartuszek, złożyła go starannie w kostkę, kupiła sobie kawasaki i odjechała w siną dal. Dzieci zostawiła Dieterowi. Na szczęście były już podchowane.

Po dwóch tygodniach przysłała kartkę z wieżą Eiffla, numer telefonu adwokata i swoje zdjęcie w ramionach brodacza niewiele starszego od ich wspólnego syna.

Dieter nigdy nie podniósł się po tym ciosie.

Czy przy kolacji przy świecach, czy w czasie weekendu w Wenecji, Dieter nieustannie rozważał, dlaczego Liza odjechała na kawasaki z chłopakiem o dwadzieścia lat młodszym, w dodatku malarzem-gołodupcem, przy czym nawet nie było jasne, czy artystą, czy też pokojowym.

Nic nie zapowiadało, żeby kiedykolwiek miał mówić na inne tematy, więc zwróciłam go rybkom.

Lorenz był fanatykiem świeżego powietrza, zdrowej żywności i pieszych wędrówek. Przybiegał do mnie truchcikiem w dresie treningowym albo przyjeżdżał na wyścigówce w czarnych, obcis­łych gatkach i czapeczce z daszkiem na siwiejących skroniach. W ogóle był w ciągłym ruchu, w trakcie rozmowy rzucał się na podłogę, żeby zrobić parę pompek.

W tych warunkach nie było oczywiście mowy o kolacjach przy świecach we włoskich restauracjach, czas spędzaliśmy, głównie ganiając po lesie. Lorenz, na szczęście, niewiele mówił o byłej żonie, chyba że w kontekście finansowym: ile podjęła z tego czy innego konta w tym czy innym banku, zanim się wyprowadzi­ła, i jakie graty wywiozła. Lorenz mówił głównie o Lorenzu, a najchętniej o sy­tuacji majątkowej Lorenza.

Kłusowaliśmy więc od działki budowlanej do działki budowlanej, oblatując truchcikiem granicę po granicy, przy czym Lorenz zatrzymywał się wyłącznie, żeby wydyszeć: „Kupiłem w siedemdziesiątym ósmym po sto marek za metr, a w osiemdziesiątym piątym sprzedałem po pięćset!”. Albo: „Tej nie sprzedam, nada­je się na biura, poczekam, aż dadzą tysiąc trzysta!”. Drobił przy tym w miejscu.

Musiałam oblecieć nie tylko aktualny i były majątek Lorenza, ale także i mają­tek matki Lorenza i rodzeństwa Lorenza. Na szczęście do działek podmiejskich nie musiałam dobiegać – dojeżdżaliśmy do nich na rowerach.

Poinformowawszy mnie o sytuacji majątkowej, Lorenz postanowił zdać mi wyczerpujące sprawozdanie z przebiegu swojego dzieciństwa. Opowiedział więc o pierwszym dniu w szkole, wakacjach u dziadków w Nadrenii-Palatynacie, pierwszej dziewczynie, maturze, studiach, pierwszej pracy… Najwyraźniej w ży­ciu Lorenza nie istniało nic niegodnego wzmianki.

Zdaniem Lorenza, równie interesujący był jego dom, szczególnie dla mnie, ze względu na moje wykształcenie zawodowe. Nie tylko musiałam ten dom zwiedzić od piwnic po strych, ale też i przestudiować wszystkie rzuty, przekroje, plany insta­lacji elektrycznych i sanitarnych, kosztorysy, rachunki, hipoteki. Dla odprężenia po planach było kino, dokumentacja wideo z każdego stadium budowy: Lorenz kładzie kafelki w łazience, Lorenz wylewa posadzkę w piwnicy, Lorenz kryje dach, Lorenz z kielnią, Lorenz z młotkiem, Lorenz z łopatą.

Załamałam się w momencie, kiedy zaczął mi przynosić zdjęcia rentgenowskie i analizy moczu. Mimo wszystko zachowałam go we wdzięcznej pamięci: przez krótki okres naszej znajomości nabrałam kondycji i zrzuciłam trzy kilo.

Frederick nie był entuzjastą sportów, wprost przeciwnie. Swimming-pool w ogrodzie przerobił na niszę ekologiczną dla żabek i złotych rybek. Nenufary i trzciny zarosły go z czasem i nawet nie było widać niebieskich kafelków na dnie. Wyglądało to uroczo, ale Frederick bardzo narzekał, że z całą tą ekologią ma ma­sę kłopotu: przez pół lata musi grzebać w bajorku podbierakiem i wyławiać cze­reśnie. Jak ich nie wyławia, w niszy ekologicznej robi się bimber, pijane żabki spadają z nenufarów, a rybki pływają brzuszkami do góry.

Resztę czereśni zjadały kosy. Frederick, nielubiący czereśni, nie brał im tego za złe – co innego sąsiad, którego taras obżarte kosy obsrywały na niebiesko. Ła­godna natura Fredericka nie pozwalała mu na kroki radykalne ani w stosunku do czereśni (wyciąć), ani w stosunku do kosów (wystrzelać), toteż resztę lata spę­dzał na kolanach, szorując taras sąsiada szczotką ryżową.

Frederick traktował świat nieufnie. Wychodząc z domu, przy najpiękniejszej nawet pogodzie, wystawiał najpierw na dwór nos, potem ostrożnie wysuwał rękę, patrzył podejrzliwie na niebo, wkładał beret, owijał szyję szalikiem i cofał się po parasol. Na wszelki wypadek wolał być przygotowany na najgorsze, w końcu nigdy nic nie wiadomo.

Frederick bardzo chciał założyć rodzinę, możliwie dużą. Myśląc o tej rodzinie, miał przed oczyma konkretny obraz: okrągły stół, skąpany w ciepłym świetle lampy, wokół stołu złote łebki dzieci, ślepki otwarte szeroko, buzie zaróżowio­ne z przejęcia, a on, Frederick, czyta Davida Cooperfielda. Nad tym wszystkim unosi się zapach świeżo upieczonego ciasta ze śliwkami.

– Fredericku – mówiłam ostrożnie – ale dzieci nie chcą dziś słuchać ani Davida Cooperfielda, ani Hrabiego Monte Christo. Nawet Trzech muszkieterów konsumują wyłącznie w formie filmu rysunkowego. Dzieci w dzisiejszych czasach w ogóle nie czytają, tylko połykają obrazki, przy czym powinny to być obrazki możliwie straszne, z potworami, piszczelami i kałużami krwi. Buźki maleństw zaróżowiają się na widok Skeletora, mutantów, transformerów i Spidermana, ale przecież nie Davida Cooperfielda!

– Ale u nas w domu tak było… – wzdychał Frederick.

Każdy z nas ma zmarnowane życie z powodu nieodpowiedniego dzieciństwa – albo koszmarnego, albo szczęśliwego. Biedny Frederick miał wyjątkowo szczę­śliwe dzieciństwo.

Oboje rodzice pochodzili z tego samego miasteczka, poznali się w piaskowni­cy, pobrali po studiach, czekali na siebie przez sześć lat wojny i kochali się po pół wieku równie gorąco, jak w dzień po ślubie. „Żabko – mówił ojciec Fredericka do matki Fredericka – przyniosłem ci sweterek. Zrobiło się chłodno, włóż go zaraz, żebyś się nie przeziębiła”. „Dziękuję ci, misiaczku – odpowiadała matka Fredericka – ale chciałabym najpierw skończyć te pierożki z grzybami, które tak lubisz”.

Przez sześć lat czekania w czasie wojny on nie zaczął pić, a ona nie wzięła so­bie kochanka; kiedy dorobili się własnej apteki, on nawet okiem nie rzucił na prężne tyłeczki zatrudnionych tam panienek, a ona nie zapisała się do militarnych grup feministycznych. „Nie postarzałaś się ani o jeden dzień od czasu, jak cię poznałem, żabko – mówił on – jesteś wciąż śliczna”. „Ty też nic się nie zmieniłeś, misiaczku” – odpowiadała ona.

Mając w domu rodzinnym Filemona i Baucis[2], Frederick nie mógł, rzecz jasna, znaleźć partnerki, która pozwalałaby mu mieć nadzieję na związek chociażby w połowie równie szczęśliwy. Dziewczyny, które byłyby nawet skłon­ne piec ciasto ze śliwkami i chować dzieci Fredericka, nie przeczytały od skoń­czenia szkoły ani jednej książki, a te, które czytały, nie paliły się z kolei do wy­pieków i niemowląt. Prać koszul i przyszywać guzików nie chciały ani jedne, ani drugie i w wieku lat 43 Frederick musiał co sobota zawozić bieliznę matce. Wra­cał w niedzielę, z paczką wyprasowanych koszul przełożonych bibułką i lawen­dą, i z goryczą w sercu. Szanse na znalezienie kobiety, która by matce do pięt do­rastała, były żadne.

Ogromnie lubiłam Fredericka i nie przestałam go lubić, kiedy oboje zgodnie stwierdziliśmy, że nie będziemy naszej sympatycznej przyjaźni burzyć wtrętami erotycznymi. Dziecko już miałam; ani ono, ani ja nie mieliśmy zapotrzebowania na dalsze, a w domowych wypiekach zawsze byłam raczej słaba.

Nie zakwalifikowałam się więc, ale z całego serca życzyłam Frederickowi, żeby udało mu się któregoś dnia znaleźć kogoś, komu rzeczywiście będzie mógł poczytać Davida Cooperfielda… Może nawet w oryginale?

Myśląc o Fredericku i jego zbyt szczęśliwym dzieciństwie, zaczęłam zastanawiać się nad moim własnym. Czyżby i mnie upośledziło na całe życie? Jeżeli tak, to nie dlatego, że małżeństwo rodziców było jednym pasmem szczęścia. Nie mogło nim być – chociażby dlatego, że mój ojciec był żonaty głównie ze swoim szpita­lem. Na ile był żonaty z moją matką, trudno powiedzieć, bo nigdy go w domu nie było. Był to przynajmniej związek pozbawiony dramatycznych spięć: matka pła­kała za dnia, kiedy ojciec siedział w szpitalu, a kiedy w nocy wracał, to już spała. Nigdy się więc nie kłócili, bo niby kiedy?

Z tego by wynikało, że z domu wyniosłam obraz pożycia małżeńskiego jak najbardziej pełnego harmonii i dzieciństwo miałam psychologicznie nieobciążające, chyba że…

Chyba że kluczową rolę odegrało miejsce, gdzie je spędziłam, a spędziłam je w Polsce. Inne głosy, inne ściany. Inna mentalność, inny temperament, inne obyczaje. Inni mężczyźni! Prosta struktura wewnętrzna, natura spontaniczna, przygotowanie psychologiczne równe zeru – tak, to musiało być to. Dwadzieścia lat w Polsce zdeterminowało nieodwracalnie mo­ją podświadomość i nie kwalifikowałam się teraz do związku z żadnym Niemcem; w końcu każde dziecko wie, że królewna Wanda już na samą myśl o takiej perspek­tywie wolała rzucić się do Wisły. Co wzorzec kulturowy, to wzorzec kulturowy.

Stephan Schneider nazywał się właściwie Stefan Krawczyk i pochodził z Gdańska. Przyjechał na stypendium Humboldta i już nie wrócił. Nie bardzo też było jak wracać: w Polsce właśnie wprowadzono stan wojenny i nie jeździły żadne pociągi, do których można było wsiąść.

Stefan zorientował się bardzo szybko, że cudzoziemiec w tym kraju to żaden status i postanowił „załapać się na pochodzenie”. „Ale jakby dziadek wiedział, że ja teraz za Niemca jestem, to chyba by się w grobie przewrócił – przyznawał uczciwie. – Tak czy inaczej nie wrócę. Nie mam zamiaru spędzić życia w kolej­kach po proszek do prania, mięso, pastę do zębów, zapałki, watę i papier toale­towy. Ty nawet nie masz pojęcia, jak tam teraz jest”.

Stefan piorunem zdobył imponującą wiedzę o wszystkich źródełkach finanso­wych bijących dla przesiedleńców, o odszkodowaniach za pozostawiony doby­tek, kredytach i programach integracyjnych.

– No, popatrz tylko – mówił zdenerwowany – za żaglówkę nie chcą mi, dranie, zwrócić! Nabrali od cholery i trochę tych czarnych, żółtych i innej hołoty w kropki i w paski, nic dziwnego, że im teraz na wszystko pieniędzy brakuje. Na­pisz no jeszcze raz to podanie, przecież im nie daruję!

Jak wielu innych prawdziwych Niemców ze Wschodu Stefcio słabo znał język i trzeba było mu w tej papierkowej robocie pomagać, ale nie zmniejszało to jego poczucia krzywdy.

– Jak siostra dostała azyl w Stanach – opowiadał z przejęciem – to po roku, pomyśl tylko, po roku! mogła sobie dom kupić. A ja nawet mieszkania wciąż jeszcze nie mam.

– A dlaczego siostra dostała w Stanach azyl, Stefciu? – pytałam zaciekawiona.

– Bo była prześladowana politycznie, rzecz jasna! – odpowiadał Stefan z godnością.

– Ale mówiłeś przecież, że uczelnia ją wysłała, to niby jak, w ramach prześladowań?

Stefcio nie był obdarzony poczuciem humoru, obrażał się więc i wychodził.

Wychowany w społeczeństwie niedostatku, większość czasu spędzał na gromadzeniu dóbr. Wracał wieczorem rozpromieniony i rzucał na stół łup: aparat fotograficzny, magnetowid, przenośny telewizor.

– W Polsce musiałbym pracować na to latami! – stwierdzał z satysfakcją.

Im bardziej zbliżał się termin wręczenia kluczy do Stefciowego mieszkania, tym większe stawały się kartony, które do mnie przywlekał. Sam mieszkał w stu­denckiej komunie, w której nie było miejsca na składowanie tego całego dobyt­ku. „Lodówka! – wyjaśniał, sapiąc z wysiłku. – Kuchenka mikrofalowa! Pralka! Zabiorę najpóźniej za dwa miesiące!”.

Ale któregoś dnia zjawił się nie z kartonem w ramionach, tylko ze starszą pa­nią w kapelusiku przybranym sztucznymi wisienkami. „Mamusia! – oznajmił. – Tylko na miesiąc, za miesiąc odbieram klucze”. Starsza pani postawiła walizkę na ziemi, dopadła mojego policzka i wycisnęła na nim wilgotny pocałunek. „Có­reczko! – zawołała. – Taka jestem szczęśliwa, że Stefcio nie jest na obczyźnie sam! Przywiozłam ci kiszone ogórki, kiełbasę jałowcową i grzybki w occie!”.

Kiedy udało mi się w końcu usunąć z mieszkania pralkę, lodówkę i mamusię, usiadłam ciężko na fotelu, otworzyłam butelkę wina i przysięgłam sobie: Nigdy więcej! Musiałabym być ślepa, żeby nie zauważyć, że najlepiej udają mi się rozwody i rozstania. Za każdym razem wołam: „Nareszcie sama! Co za szczę­ście!”.

Są ludzie, którym się od pierwszego podejścia udaje. Ciocia Bunia, na przy­kład, znała swojego przyszłego męża całe czterdzieści osiem godzin – na dokład­nie tyle czasu jej statek zawinął do Bostonu – po tych czterdziestu ośmiu godzi­nach wyszła za niego i przeżyli razem pięćdziesiąt bardzo szczęśliwych lat. Ale ja do tych szczęśliwców z całą pewnością nie należę, ja niczym król Midas: czego tylko dotknę, to z miejsca się przemienia, ale nie w złoto. Niestety.

Gdybyśmy my, baby, nie były chowane na Przeminęło z wiatrem, toby nam nawet do głowy nie przyszło chodzić po świecie z sercem na dłoni i szukać na nie klatki. Gdybyśmy my, baby, nie czekały nieustannie na telefon, list i dzwo­nek do drzwi, ileż energii i czasu miałybyśmy do dyspozycji.

Gdybyśmy my, baby, tę energię i czas wykorzystały zgodnie z naszymi uzdolnieniami, w pracowniach i laboratoriach, ileż by było Marii Skłodowskich-Curie na świecie!

Dolałam więc sobie szczodrze wina i powiedziałam głośno:

– Boga biorę na świadka, Boga biorę na świadka, że nie pokonają mnie nigdy. Przetrwam to wszystko i nigdy więcej w życiu nie będę zakochana, Bóg mi świadkiem, że nigdy więcej zakochana nie będę[3].

Rok później potknęłam się o Josha.

*

Potknęłam się o Josha w sensie jak najbardziej dosłownym, w Museu Dali w Figueras. Chciałam zrobić zdjęcie tej przepysznej kolumny ze starych opon samochodowych, na której szczycie stoi łódeczka płacząca niebieskimi łzami. Pod kolumną z czarnego oldtimera wyrasta bluszcz, a na chłodnicy siedzi tłuste bab­sko i właśnie zarówno to babsko, jak i płaczącą łódeczkę chciałam mieć razem na zdjęciu. Dziedziniec, na którym to wszystko się znajduje, jest jednak niewielki, w swoim czasie była to po prostu widownia prowincjonalnego teatru, więc zaw­sze coś mi się nie mieściło – albo łódeczka, albo grubaska. Raczkowałam tyłem dookoła tej kolumny, z okiem przyklejonym do aparatu, kiedy potknęłam się i z rozmachem usiadłam na czyichś kolanach.

– Um Gotteswillen, entschuldigen Sie![4] – krzyknęłam przerażona. W chwilach grozy zawsze krzyczę po niemiecku.

– De nada – odpowiedział miły głos. – Es ist ja nichts passiert. Mir ist dieses Foto übrigens auch nicht gelungen[5].

Odważyłam się odwrócić głowę. Siedziałam na kolanach szczupłego mężczy­zny, który przyglądał mi się z rozbawieniem niebieskimi oczami. Pokaźna część jego ciała, przytłoczona moim ciężarem, wgnieciona była w ceramiczny pojemnik z petuniami.

Jeżeli i to było dziełem sztuki, nie wyjdę z długów do końca życia – pomyśla­łam w popłochu. Ta myśl z miejsca postawiła mnie na nogi. Energicznym ru­chem wyszarpnęłam moją ofiarę z donicy i dyskretnie spróbowałam wypro­stować petunie. Wolałam możliwie szybko oddalić się z tego miejsca, zanim personel się nami zainteresuje. Paru zwiedzających już przystanęło i przyglądało się z zaciekawieniem.

– Jest mi niezmiernie przykro – mówiłam pośpiesznie, popychając nieznajome­go za rzeźbę z rogami i trąbą wyrastającą z ucha. – Nic się panu nie stało? Proszę się odwrócić, zobaczę, jak spodnie wyglądają, czy nie ma plamy.

Była.

– O mój Boże! – jęknęłam. – I to białe spodnie! Te kwiatki musiały być świeżo podlane!

– Mnie też się tak wydawało – zgodził się nieznajomy.

– Musi pan natychmiast zdjąć spodnie, tu na pewno jest jakaś pralnia ekspre­sowa, zaraz je tam zaniosę; oczywiście zapłacę, ale z godzinkę trzeba będzie po­czekać, może mogłabym zaprosić pana na obiad? – Bardzo zaaferowana sięgnę­łam do paska białych spodni.

– Chwileczkę, droga pani – przeraził się nieznajomy – chyba nie tutaj? W samochodzie mam szorty. Szczerze mówiąc, wolałbym je najpierw włożyć i dopiero później się prać. Co do obiadu, to chętnie się zgadzam, ale to ja panią zapraszam.

Wyszliśmy z muzeum na zalaną słońcem Placa Salvador Dali i Gala, on przo­dem, ja prawie przyklejona do niego z tyłu, żeby zasłonić dyskretnie zielonobrunatne siedzenie. Teraz mogłam go sobie w spokoju ducha obejrzeć.

Choć bardzo wysoki, trzymał się wyjątkowo prosto, jak ktoś, kto dużo jeździ konno albo przesiedział pół dzieciństwa przy stole z książką na głowie. W sta­rych pruskich rodzinach jedno i drugie należało do programu wychowania; cie­kawe, czy teraz też? Trudno było powiedzieć, ile może mieć lat, wyglądał młodo, ale skronie miał szpakowate, w połączeniu z opalenizną dawało to niezły efekt. Przygniotłam całkiem atrakcyjnego faceta, mogłam sobie tylko pogratulować, że zaprosiłam go na obiad. W końcu nigdzie mi się specjalnie nie śpieszyło.

Wszystkie restauracje w Hiszpanii są ogromnie romantyczne. Parę staroci na ścianach, mosiężne patelnie, warkocze czosnku, zawieszona pod sufitem sieć z muszlami, kraciaste obrusy, świece wetknięte w pękate butelki, no i oczywiście dźwięki gitary. Ta w Figueras też nie była inna. Przepasany czerwonym fartuchem właściciel smażył paellę na wielkiej patelni, pachniało tymiankiem, rozmarynem i czosnkiem, vino blanco de la casa było doskonałe.

Spodnie miały być gotowe za dwie godziny.

Przez ten czas zdążyłam się dowiedzieć, że nieznajomy nazywa się Josh Maas, mieszka pod Frankfurtem, a w Hiszpanii był służbowo, na kongresie w Barcelo­nie. Tak jak ja, przerwał podróż w Figueras, żeby zobaczyć muzeum Dalego i też był zafascynowany. Całe szczęście, że wepchnęłam go w petunie, kiedy już kończył zwiedzanie i właśnie zastanawiał się, gdzie by tu coś zjeść. W Hiszpanii pora obiadowa wypada dwie godziny później niż w Niemczech i człowiek głod­nieje.

Josh okazał się urodzonym gawędziarzem. Opowiadał fascynująco o kongre­sie, z którego wracał, o Barcelonie, Antonio Gaudim i modernizmie, szkicując przy tym na serwetkach paroma szybkimi kreskami wieże Sagrada Familia, kan­delabry na Ramblas, brzuszki balkonów Casa Mila i ławki Parku Guell; nie za­uważyłam w ogóle, kiedy minęły te dwie godziny. Nic dziwnego, że już po gazpacho[6] przeszliśmy na ty.

Doprawdy szkoda, że przysięgłam sobie nigdy więcej się nie zakochać, pomy­ślałam po zarzuelli[7] i drugim kieliszku vino blanco, bo w nim mogłabym zako­chać się po uszy.

Jeszcze nikt nie wywarł na mnie takiego wrażenia i gdyby nie fakt, że Josh je­chał co prawda tą samą trasą, ale dokładnie w odwrotnym kierunku, byłoby już po mnie.

I wpakowałabyś się w kolejne nieszczęście – skarciłam się surowo, ale mimo wszystko zrobiło mi się smutno, kiedy Josh spojrzał na zegarek.

– Muszę być jutro wieczorem we Frankfurcie – powiedział – ale naprawdę serdecznie nad tym ubolewam.

– Rodzina pewnie czeka? – zapytałam ze zrozumieniem i natychmiast znienawidziłam się za to pytanie.

Josh roześmiał się, sięgnął do kieszeni i wyjął z portfela zdjęcie.

– Coś w tym rodzaju. Juliusz i Cezar czekają.

Pochyliłam się nad stołem, oczekując, że zobaczę twarze dwóch podobnych do Josha chłopców, ale ze zdjęcia spojrzały na mnie dwie końskie mordy.

– Araby! – wykrzyknęłam zachwycona. – Masz araby! Twoje własne?

– Chciałabyś je poznać? Zadzwoń do mnie, kiedy wrócisz do Niemiec, pokażę ci moje konie.

Przypomniałam sobie nagle, jak siedziałam w fotelu z butelką wina i wystuki­wałam nóżką kieliszka: Już nigdy więcej, nigdy, nigdy więcej! Nie, nie zadzwonię do Josha.

– Nie mogę. Nie chcę twojej wizytówki i mojej też ci nie dam. Mam swoje po­wody, naprawdę. Nie mogę!

– Więc nie dzwoń, jeżeli nie chcesz, ale ja mimo to bardzo chciałbym cię znowu zobaczyć. Nie chcę, żebyś zniknęła w czasie i przestrzeni, zbyt urocze było to popołudnie. Posłuchaj – Josh pochylił się w moją stronę i jego twarz znalazła się tak blisko mojej, że poczułam zapach płynu po goleniu – kiedy wracasz? W koń­cu maja? W takim razie od pierwszego czerwca będę co niedziela na ciebie cze­kał we Frankfurcie, w Museum für Kunst­handwerk, o jedenastej. Będę czekał, aż przyjdziesz, i zjemy razem śniadanie.

– Philosophenfrühstück[8] – szepnęłam zafascynowana.

– No sama widzisz, ty też tam lubisz przychodzić na śniadanie. – Josh roześmiał się. – Najwyraźniej istnieje całe mnóstwo rzeczy, które oboje chętnie robimy, więc dlaczego nie mielibyśmy ich robić razem?

– Josh, kusisz mnie jak wąż Ewę. Zaraz mnie zahipnotyzujesz i w ogóle nie do­jadę do tej Barcelony, a od dziesięciu lat się na nią cieszę. Chodźmy już lepiej. A śniadania powinieneś także i po pierwszym czerwca jadać w domu. Nie przyjdę na Philosophenfrühstück.

– Przyjdziesz. Będę czekał, a ty którejś niedzieli przyjdziesz. Będę czekał przy wyjściu do parku i patrzył na ścieżkę. Któregoś dnia będziesz na niej stała.

Po powrocie z Barcelony od razu oddałam zdjęcia do wywołania. Te z Figueras, z Museu Dali, kończyły się na zdjęciu dna łódeczki z niebieskimi łezkami. W tle widać było szklaną kopułę podobną do plastra miodu i dramatyczne chmu­ry. Było w tym zdjęciu tyle ekspresji, że postanowiłam dać je do powiększenia.

Musiałam je zrobić, wpadając na Josha – pomyślałam. – Nie wyszło tak, jak je sobie zaplanowałam, a jednak to moje najlepsze zdjęcie z Hiszpanii. Chętnie da­łabym mu odbitkę.

Minęło parę niedziel, ale nawet mi do głowy nie przyszło jechać do Frankfurtu. Nie wierzyłam, że Josh czeka w Museum für Kunsthandwerk, a może bałam się, że byłoby mi przykro, gdybym się o tym na własne oczy przekonała?

Na początku lipca otwarto w Muzeum Architektury międzynarodową wystawę, w środowisku nie mówiło się o niczym innym. Zobaczenie jej było świętym obowiązkiem każdego szanującego się architekta. Po prostu musiałam tam pojechać.

Zawsze, kiedy wybieram się do Frankfurtu na Museumsufer, czyli to wybrzeże Menu, na którym w latach osiemdziesiątych wybudowano kilka naprawdę świetnych galerii i sal wystawowych, zjeżdżam z autostrady na Frankfurt Süd, żeby mieć przyjemność przejechania przez dziewiętnastowieczne dzielnice wil­lowe. Potem parkuję za Museum für Kunsthandwerk, po części dlatego, że za­wsze można tam znaleźć miejsce do zaparkowania, a po części dlatego, że uwiel­biam wszystko, co zaprojektował Richard Meier, i widok tego białego, eleganckiego w każdym calu budynku sprawia mi ogromną radość. Mogę wte­dy przejść powoli przez piękny park do ulubionego muzeum mojego syna – Mu­zeum Kina – i do Muzeum Architektury.

Idąc przez park, nie sposób nie przejść koło kawiarni, ale nie miałam zamiaru nawet zerknąć na przeszkloną fasadę. Przyspieszyłam więc kroku, mijając leżą­cych i siedzących na trawie miłośników rzemiosła artystycznego.

Josh dogonił mnie przed bramą.

– Przyszłaś, a jednak przyszłaś! – powtarzał, ściskając mnie w ramionach i ob­racając w kółko. – Czekam na ciebie od początku czerwca, dlaczego tak długo? Straciliśmy cały miesiąc lata, który mogliśmy spędzić razem. Zdążyłem dopiero zamówić kawę, wciąż nie traciłem nadziei, że Philosophenfrühstück zamówimy razem. Chodź już, chodź, zostawiłem na krześle marynarkę z dokumentami.

– Ale ja…

– Ale ty w końcu jesteś i tylko to się liczy. – Josh wycisnął na moich policzkach kilka energicznych pocałunków i nagle wydało mi się najnormalniejsze na świecie, że trzyma mnie w ramionach na środku parku i całuje wśród tych wszystkich leżących i siedzących na trawie ludzi. Najnormalniejsze. Najważniejsze. I już od bardzo, bardzo dawna oczekiwane.

*

Orkiestra przestała grać i poszła na piwo. Tańczący na ułożonym przed ratu­szem parkiecie tłumek jeszcze przez chwilę falował, po czym zaczął się na brze­gach wykruszać i objęte pary ruszyły na poszukiwanie wolnych miejsc przy dłu­gich stołach ustawionych na rynku.

Rada Miejska Prixenstadt zorganizowała Święto Winobrania z prawdziwym rozmachem. Otoczone murami obronnymi Stare Miasto zostało zamknięte dla ruchu, przez zwodzony most można było przejść tylko po wykupieniu za 5 marek szklanki z napisem Gruß aus Prixenstadt. W każdej bramie sprzedawano na szklanki, butelki, skrzynki i beczki Prixenstädter Wonneproppen, Prixenstädter Krötenbrunnen i Prixenstädter Kellergeist, do tego słone precle, chleb ze smal­cem, sałatkę z kartofli, szaszłyki z cynaderek i kiełbaski z papryką. Było trady­cyjnie i ojczyźnianie. Przy stołach uwijały się dziewoje w regionalnych strojach, brzuchaci mężczyźni w skórzanych fartuchach i beretach ze strusimi piórami to­czyli wino z beczek, orkiestra grała Kein schöner Land i Hoch auf dem gelben Wagen. Święto zapowiadało się wspaniale i chociaż zegar ratuszowy jeszcze nie wybił ósmej, mało które miejsce przy stołach pozostało puste.

Do nas przysiadło się dwóch sympatycznych gejów.

Obaj ubrani byli w identyczne jedwabne koszule w kolorze starego różu i mieli na przegubach jednakowe złote zegarki Tissot, z tych, co to pokazują fazy księżyca i strony świata, ale poza tym nie było w nich nic, co by się specjalnie rzucało w oczy.

– Herbercie – powiedział z troską w głosie ten starszy, z siwizną na skroniach i leciutką zapowiedzią łysiny – znowu kaszlesz! Naprawdę zaczynam się o ciebie martwić, już wczoraj przez całą noc kasłałeś. Czy ty w ogóle wypiłeś to mleko z miodem i koniakiem, co ci postawiłem przy łóżku? Brałeś proszki?

– Ach, Helmut, Helmut. – Herbert pogłaskał go po ręce i uśmiechnął się ciepło. – Jak zawsze przesadzasz, mój drogi. Nic mi nie jest, nie rób ze mnie chorego. Przykro mi tylko, że przeze mnie nie mogłeś spać… I tak źle sypiasz ostatnio.

– A jak mam dobrze spać, skoro wszystko się we mnie gotuje, jak tylko pomy­ślę o tym twoim ministerstwie? Żeby ci taki dupek Klaffke świnię podkładał, ta­kie zero, takie nic, wazeliniarz jeden, pieszczoszek pana ministra! Chłopcze dro­gi, ty, z twoimi możliwościami, z twoimi zdolnościami, tylko się marnujesz w tym domu wariatów i to za psie pieniądze. Ale poczekaj, do wyborów już nie­daleko i po Klaffkem nawet ślad nie pozostanie.

Rozgoryczony Helmut wychylił duszkiem szklankę Prixenstädter Kellergeist, sięgnął dyskretnie do kieszonki na piersiach po proszek, popił go następną szklanką wina i troskliwie otulił ramiona Herberta swoją marynarką.

– No widzisz sam, Helmut, mną się denerwujesz, a to ty powinieneś bardziej dbać o zdrowie. Twoje ostatnie EKG wcale nie było oszałamiające. I na miłość boską nie pij na pusty żołądek, zjedz chociaż najpierw tę sałatkę z kartofli. Przyniosłem ją specjalnie dla ciebie.

Przytuliłam się do Josha. Każda miłość jest dobra, pomyślałam, i każda jest wzruszająca. Najważniejsze to kochać i być kochanym. Mieć obok siebie kogoś, kto o nas myśli, kto się o nas martwi i kogo boli to, co nas boli. Herbert ma Helmuta, Helmut ma Herberta, są razem i tylko to się liczy.

Josh widocznie myślał tak samo, bo uśmiechnął się i przytulił mnie mocniej.

– No, moje turkaweczki? Nagruchaliście się do syta?

Kobiecy głos błyskawicznie niczym gilotyna przeciął moje rozmarzenie. Mogłabym przysiąc, że w zapadającym zmroku widać było jeszcze błysk ostrza. Herbert i Helmut podskoczyli na ławce i natychmiast, jak przyłapane na niedozwolonej zabawie dzieci, schowali ręce za siebie.

Właścicielka głosu, atrakcyjna trzydziestolatka o ostrych rysach twarzy, któ­rych nie łagodził mocny makijaż, ubrana była w coś w rodzaju turkusowej skarpet­ki. Z bardzo małej nogi najwidoczniej, bo górą wydostawały się na światło dzienne agresywne piersi, a dołem apetyczna pupa. Proste włosy w kolorze su­kienki, z jednym pasemkiem pomarańczowym, sięgały ramion, powieki i usta umalowane były odpowiednio do torebki i sandałków, czyli na złoto, paznokcie za to na czarno. Z wyjątkiem jednego, u małego palca lewej ręki: ten był złoty i miał dobre dwa centymetry długości. Za sobą fascynujące zjawisko ciągnęło za­skakująco normalnie wyglądającą pulchną dziewczynkę.

– No, moi drodzy, ruszcie tyłki, mam ochotę na spacer po murach. Silke – zwróciła się do dziewczynki – ty zostaniesz tutaj z panem i poczekasz, aż my wrócimy. – Pchnęła małą na kolana Josha, a wyrywający się z turkusowej skar­petki biust pod jego nos.

– Kiedy my właśnie chcieliśmy… – zaczął Josh, ale rzucone spod złotych po­wiek spojrzenie przygwoździło go do ławki. Turkusowy biust ułożył się wygod­nie na jego ramieniu.

– Wrócimy za chwileczkę – wyszeptały złote usta – a Silke jest bardzo grzecz­na. Silke, będziesz grzeczna?

– Gówno prawda – odparło dziecko uprzejmie.

– No właśnie! – Turkusowa Skarpetka uśmiechnęła się i zniknęła jak za do­tknięciem czarodziejskiej różdżki, zabierając ze sobą Helmuta i Herberta, a pozo­stawiając Silke i zapach siarki.

Popatrzyliśmy po sobie bezradnie.

Silke wypakowała z walizeczki, oklejonej obrazkami z Myszką Miki, Moim Małym Pony, Niedźwiadkami Szczęścia i Ostatnim Jednorożcem małego discmana, game-boya, game-geara i zamyśliła się głęboko. Pewnie zastanawiała się, do czego by tu się podłączyć.

– Masz bardzo piękny sprzęt – powiedziałam macierzyńsko. – Aż trudno się zdecydować, co?

Silke podniosła na mnie okrągłe jak u sikorki oczy.

– To jest od Helmuta – pokazała game-geara – a to od Herberta. – Od Herberta był game-boy. – Discmana dał mi Robert, ale Roberta nie lubię. – Zachmurzyła się i zamilkła.

Wypytywanie dzieci jest poniżej mojej godności, więc milczałam cierpliwie. Mała podłączyła się do paru kabelków i nacisnęła parę guziczków.

– A ty masz dzieci? – zapytała.

– Mam, chłopca. Nazywa się Jan i jest trochę starszy od ciebie.

– A to jego papa? – Ruchem brody wskazała na Josha.

– No… niezupełnie. – Speszyłam się. – To mój przyjaciel.

– To zupełnie jak u nas – ucieszyło się dziecko. – Helmut to mój papa, a Herbert to przyjaciel mamusi.

Wymieniliśmy z Joshem spłoszone spojrzenia.

Przez dłuższą chwilę Silke w skupieniu próbowała przebić Trzygłowego Smoka Czarodziejskim Mieczem Prawdy, po czym westchnęła ciężko i wyłączy­ła zabawkę.

– Mamy teraz własny dom – poinformowała nas. – Helmut kupił na spółkę z Herbertem. Mam tam własny pokój, cały w kolorze lila. Tapety są lila, dywan jest lila i łóżko też jest lila. Mogłam sama wybrać sobie kolor i wybrałam lila, bo ta krowa Milka jest lila, a ja bardzo lubię czekoladę. Ty też?

Przytaknęłam.

– Helmut też ma swój pokój i Herbert ma swój pokój, i mama ma swój pokój. Ale dla Roberta nie ma pokoju! – ucieszyła się.

– A kto to jest Robert? – Nie mogłam się powstrzymać.

– Nowy przyjaciel mamusi. – Dziecko westchnęło. – Nie znoszę go, choć się podlizuje, jak tylko może. Herbert to co innego. Herbert nauczył mnie jeździć na nartach i puszczał ze mną latawca, tego zdalnie sterowanego, oczywiście.

– Oczywiście – przytaknęłam machinalnie.

– Jak myślisz? – Silke podniosła na mnie oczy. – Jeżeli Herbert i Helmut kupili ten dom, to mamusia chyba nie może wyrzucić Herberta i dać jego pokoju Ro­bertowi?

Zastanowiłam się.

– Nie może. Wspólny dom to wspólny dom, na wieki wieków amen – powie­działam zdecydowanie i rzuciłam Joshowi spojrzenie bazyliszka, nie bez powodu zresztą, a Josh skręcił się w korkociąg, też nie bez powodu, i wypił duszkiem kie­liszek Prixenstädter Wonneproppen.

– Też tak myślałam – ucieszyła się Silke. – Wiesz co? Lubię cię. Mogłabyś też z nami zamieszkać!

Kiedy Turkusowa Skarpetka uwolniła nas w końcu od Silke, poszliśmy i my na spacer po oświetlonych lampionami murach. Ciasno przytuleni snuliśmy się od baszty do baszty, potykając się o całujące się w zakamarkach parki, aż wyjątko­wo piękny dom wzbudził nasze zainteresowanie. Zeszliśmy z murów, żeby go le­piej obejrzeć.

Musiał mieć dobrze ponad dwieście lat. Drewniane okiennice niedawno pomalowano starannie na ciemnozielony kolor, najwyraźniej też pokryto dach na nowo, a kamienne schody były świeżo wyszorowane. Stały na nich wielkie donice z oleandrami. Fasada pokryta była wspaniałym bluszczem, prawie tak starym jak sam dom. Jęknęłam na ten widok z zachwytu.

Przed bramą chwiała się nieporadnie nad potężnym zamkiem para staruszków; pomogliśmy im ją otworzyć.

– Macie państwo bardzo piękny dom – powiedział Josh, odsuwając ciężkie skrzydło bramy.

– To mój dom – sprostowała natychmiast staruszka i pokazała kościstym pal­cem na staruszka. – On mi go podarował. Opiekowałam się nim od czasu, jak je­go żona umarła, robiłam mu sznycle po wiedeńsku, gulasz, zupę ogonową, wszystko, co lubi. A na moje urodziny zapytał: „Co ja mam Gerdzie podarować? Gerda taka dla mnie dobra. Może czekoladki? Albo perfumy? A może chustecz­kę na szyję?”. No to mu powiedziałam: „Podaruj mi po prostu dom” – i teraz jest mój. To mój dom! – Wepchnęła energicznie staruszka za bramę. – Miło było pań­stwa poznać, dobranoc!

Właściwie nigdy nie wiedziałam na pewno, czy ludzie i miejsca, które widy­wałam, przebywając z Joshem, istnieją rzeczywiście, czy też wyczarowuje on je na jedną tylko noc i wszystko znika, zanim pierwszy kur zapieje. W każdym razie, gdziekolwiek się pojawiał, natychmiast zaczynało się coś dziać: życie z Joshem pełne było niespodzianek. Każdego dnia, i to już od sa­mego rana, kiedy to z miłym dreszczykiem emocji zaglądałam do skrzynki na listy. Zawsze w niej coś od Josha było: bukiecik fiołków, serce z piernika, zapi­sane maczkiem wizytówki, wiersze Rilkego, książka, którą właśnie w nocy skoń­czył i którą też musiałam koniecznie jak najszybciej przeczytać, pudełeczko Mon cheri, słoiczek kawioru, piórko bażanta, zdjęcie Juliusza w wieku źrebięcym, ry­sunki do nowego artykułu i gazeta z tym, który się właśnie ukazał.

Energią, która Josha rozpierała, można by było hojnie obdzielić dziesięciu normalnych śmiertelników.

– Widziałaś, jaki piękny mamy dzisiaj zachód słońca? – wołał już od progu. – Wkładaj prędko kurtkę, zjemy kolację u „świńskiego szynkarza” w Hexenroth. Naprawdę nie słyszałaś nigdy o „świńskim szynkarzu” z Hexenroth? To przecież ten potwornie tłusty właściciel gospody „Pod wesołą świnią”, który zawsze ma brudne pazury, łupież na kołnierzu i hoduje wietnamskie świnie, no wiesz, te paskudne, z wiszącymi brzuchami. Nie mów „fuj!”, dopóki nie spróbowałaś jego pstrąga w migdałach, to najlepszy pstrąg w promieniu stu kilometrów. A jaki wi­dok na dolinę Hexenroth! To straszne, że jeszcze nigdy tam nie byłaś, musimy te braki natychmiast nadrobić. Schweinewirt jest prawdziwym artystą, pisze nawet wiersze w tym okropnym miejscowym dialekcie, który się składa wyłącznie z „uff” i „druff”. Te najlepsze są oprawione w ramki i wiszą na ścianach, musisz to na własne oczy zobaczyć. No i gdzie możesz zjeść pstrąga, podczas gdy świnia ci się czo­chra o kolana?

Josh zawsze wiedział, gdzie podają najlepszego pstrąga, szparagi z wody, bef­sztyk z argentyńskiego byka i zawsze był gotów wsiąść do samochodu, żeby wy­pić kieliszek mozelskiego nad Mozelą, reńskiego nad Renem i burgunda w Burgundii. W poprzednim wcieleniu musiał być Cyganem albo Żydem Wiecznym Tułaczem.

Jesienią ogarniała go tęsknota.

– Wciąż pada i pada – skarżył się. – Co za paskudny klimat! A w Cannes było dziś dwadzieścia pięć stopni… Pojedźmy choć na parę dni gdzieś, gdzie świeci słońce. Gdyby­śmy wyjechali wieczorem, moglibyśmy zjeść śniadanie w Beaune… a może na­wet w Montelimar? Niedaleko Grasse, w Mougins, znam taką starą auberge, po­łożoną wysoko nad miastem, jeden z tych hotelików, które można znaleźć wy­łącznie we Francji, gdzie w szafie jest łazienka, a w łazience szafa. Na tarasie ro­śnie wspaniały cyprys, a widok na dachy miasteczka zapiera dech w piersiach. Prowadzą hotelik dwie siostry, autentyczne hrabiny de Montrichard, bez grosza przy duszy co prawda, ale co za klasa! Obie zawsze w czerni, obie bez względu na pogodę w woalkach, kolację podają osobiście, chociaż mają po trzysta lat. Jak tylko otwierają drzwi, wszystkie rozmowy cichną niczym nożem uciął i ogień gaśnie w kominku… Koniecznie musimy tam pojechać. Za daleko? No to może do Burgundii, do Moulin des Templiers nad rzeczką Cousin? Tuż obok jest Vezelay, no wiesz, to Vezelay z Colas Breugnon. Romain Rolland spędził tam ostatnie lata swojego życia, to dlatego Colas Breugnon spogląda zawsze z okna na bazylikę Ste Madeleine. Nic tam się nie zmieniło od czasu, kiedy spod bazyliki wyruszały krucjaty. A w Pontaubert – to zupełnie blisko Moulin des Templiers, można przejść piechotą – jest restauracja z najlepszą kuchnią w całej Burgundii. No więc jak, jedziemy?

Najchętniej jeździliśmy do Francji.

Miłość do Francji wyssał Josh – w sensie dosłownym – z mlekiem matki. Pochodziła z okolic Honfleur, malowniczego miasteczka na północy Normandii, słynnego z portu très pittoresque[9], malowanego przez wszystkich impresjoni­stów, od Eugene’a Bou­dina począwszy, na Camille’u Corocie skończywszy. Po­nieważ jednak soczystą zieleń łąk zawdzięcza Normandia najwyższej średniej opadów w całej Francji i nie da się ukryć, że podczas odpływu wybrzeże do złu­dzenia przypomina wysypisko śmieci, Josha specjalnie tam nie ciągnęło. Wolał jeździć do Prowansji, Burgundii, Owernii, a nawet Alzacji, chociaż naprawdę trudno tam spotkać kogoś, kto by mówił po francusku.

Matka Josha, permanentnie przez męża – otoczonego zawsze wielbicielkami atrakcyjnego tenora – zdradzana, zdecydowała się umrzeć bardzo młodo. Nigdy nie polubiła ani Niemiec, ani Niemców i nie uważała też za stosowne nauczyć się języka, który uważała za wulgarny. Josh słabo ją pamiętał; przypominał sobie tylko jak przez mgłę piękną panią o melodyjnym głosie, która śpiewała mu Au clair de la lune i czytała przed snem Les lettres de mon moulin[10]. W każdym razie zostawiła mu w spadku pozbawiony akcentu francuski i miłość do Francji, do której zawsze chętnie jeździł, chociaż z rodziny matki nikt już nie żył.

Moja matka Francuzką nie była, ale wychowana w przekonaniu, że panienki z dobrych domów bez znajomości francuskiego są po prostu nie do pomyślenia, oddała nas w ręce madame Nicolette, zanim w ogóle nauczyłyśmy się czytać i pisać. W ten sposób Au clair de la lune towarzyszyło także i mojemu dzieciń­stwu.

Madame, mała, drobna i pachnąca dziewczęco fiołkami, znalazła się w Polsce w wyniku szalenie wzruszającego dramatu, który wywarł na nas ogromne wraże­nie. W końcu nie każdy ma okazję uczyć się słówek u bohaterki prawdziwej tra­gedii miłosnej.

Ojciec madame był przed wojną attaché w ambasadzie francuskiej i wiosnę swojego życia madame spędziła, walcując na balach korpusu dyplomatycznego; już sam ten fakt wydał nam się bardzo romantyczny. Na jednym z tych balów walcowała na tyle długo z przystojnym polskim ułanem przy szabli i epoletach, że zapragnęła oddać mu serce i rękę. Ślub miał się odbyć, jak tylko nadejdzie za­mówiona w Paryżu wyprawa. Niestety, wyprawa kazała na siebie czekać, a kiedy w końcu nadeszła, okazało się, że narzeczony skracał sobie czas oczekiwania w ramionach jakiejś wesołej wdówki. Madame zaręczyny zerwała, choć przez resz­tę życia miało ją dręczyć pytanie, czy nie byłoby jednak rozsądniej udawać, że nic o wesołej wdówce nie wiedziała. Z całą pewnością natomiast byłoby lepiej zadowolić się wyprawą z Krakowskiego Przedmieścia.

Madame Nicolette nigdy nie przestała opłakiwać swojego ułana, który złamał jej serce zupełnie zresztą niepotrzebnie: wkrótce wybuchła wojna i ułan podzielił los innych ułanów, ginąc w szarży kawaleryjskiej na czołgi niemieckie już w pierwszych dniach września. Za mąż madame nigdy nie wyszła, ale też i nigdy nie wróciła do Francji, chociaż zawsze za nią tęskniła. Czytywała nam więc z wy­danej w 1925 roku książeczki Au pays de France o Tartarin de Tarascon, o Je­anne d’Arc brûlée vive[11] w Rouen, o legendzie de Sainte Odile, o Touraine, jardin de la France[12], wycierając często nos w chusteczkę pachnącą fiołkami. Tylko we Francji istniała une veritable culture, une cuisine cultivée, les vins soignes, a poza tym cette grande histoire! Cette grande nation! Paris, la ville lumière! Et le temps est toujours beau[13]. W wieku lat pięciu nie miałam wąt­pliwości, że jedynym krajem, w którym można żyć, jest Francja – przynajmniej ta z 1925 roku – i że nie istnieje w ogóle pytanie czy, tylko co najwyżej: kiedy?

– Chéri – mówiła madame rozmarzona – il faut, que tu apprennes la langue française[14], nigdy nie możesz wiedzieć, kiedy ci się ten język przyda. Une de mes élèves, par exemple[15], studiując w Paryżu, pracowała wieczorami w ele­ganckiej restauracji jako babka klozetowa, pour gagner la vie tout simplement[16]. I wyobraź sobie, któregoś dnia zatrzasnął się w toalecie prawdziwy milioner. Ponieważ należała do moich najlepszych uczennic – zawsze uczyła się wszystkich słówek, które były zadane – i jej prononciation[17] była sans accent[18], mogła, czekając na ślusarza, zabawiać go interesującą rozmową. Młody człowiek był tak oczarowany, że zaprosił ją na kolację i już rok później się pobrali. Sa­ma więc widzisz, jakie to ważne, znać obce języki.

Uczyłam się więc pilnie, ale kiedy wiele lat później rzeczywiście poznałam w Paryżu syna prawdziwego milionera, Rogera d’Hérault, i w istocie zaprosił mnie na kolację, okazało się, że należy do komunistycznego związku studenckiego, a poza tym, niestety, zapomniał portfela. Nie zdążyłam się więc dowiedzieć, czy byłby skłonny ze mną się ożenić, gdyż nie było mnie stać na podtrzymywanie znajomości.

Przez całe moje życie nic jednak nie zdołało zachwiać tej w dzieciństwie naby­tej głębokiej wiary, że żaden kraj na świecie nie może się równać z Francją. Na­wet jeżeli jest to jednocześnie jedyny kraj na świecie, w którym kelner potrafi postawić z hukiem butelkę wina na stole i rzucić gościowi korkociąg. Nie mogło mi się więc nic lepszego przydarzyć, jak zakochać się w kimś, kto tę wiarę ze mną dzielił – czyli zakochać się w Joshu.

Kiedy więc Josh zaczynał mieć w oczach tęsknotę i mówił rozmarzonym gło­sem: „Znam takie jedno miejsce w Burgundii…”, bez protestów pa­kowałam szczotkę do zębów i koszulę nocną. Wiedziałam, że na pewno będzie to znowu jedyne w swoim rodzaju miejsce, że spędzę tam w ramionach Josha nie­zapomniane chwile i będę mogła powtórzyć za Colas Breugnonem: Błogosła­wiony dzień mego przyjścia na świat! Ileż na tej kuli ziemskiej wspaniałych rzeczy, do których śmieją się oczy i wyciągają ręce! Mój Boże, jakąż dobrą rzeczą jest życie!

*

– I oto znowu zrasta się to, co zawsze było całością – przeczytałam na głos na­główek w gazecie i podsunęłam ją przez stół Joshowi.

– Czy to o nas? – chciał wiedzieć Josh.

– Nie, to Willy Brandt, dziesiątego listopada w Berlinie. Przegapiłeś kawał historii, mój drogi!

Ostatnie dwa tygodnie Josh spędził służbowo w Indiach, skąd wysyłał mi codziennie wielce obiecujące pocztówki. Na każdej była widoczna inna para kochanków z fasady świątyni Khajuraho, wyginająca się ryzykownie w coraz to bardziej akrobatycznym akcie miłosnym. Ostatnią pocztówkę wręczył mi listo­nosz osobiście. „Tak się właśnie zastanawiałem, do kogo są te kartki” – powie­dział powoli z tym obleśnym uśmiechem, od którego odpryskują haftki stanika i pęka gumka w majtkach. „Moja babka wyjechała na wycieczkę do Indii z grupą Szarych Panter – wyjaśniłam bez zająknięcia. – Zawsze miała kolosalne poczucie humoru”.

Sięgnęłam po filiżankę Josha, żeby dolać mu kawy. Wciąż jeszcze ziewał, zmiana czasu sprawiała mu dodatkowe trudności przy rozumieniu najnowszej historii. Srebrne bransoletki, które mi z Indii przywiózł, po jednej na każdy dzień tygodnia, zadzwoniły melodyjnie. Poczułam, że serce mi topnieje: jeżeli chodzi o te drobne, miłe gesty, od których babskie serce rozpływa się jak margaryna, Josh był niezrównany.

– W czwartek dziewiątego listopada była konferencja prasowa z Gunterem Schabowskim, to taki od informacji w nowym Biurze Politycznym. Po godzinie podsunięto mu jakąś kartkę i Schabowski nagle zakomunikował, że Rada Ministrów uchwaliła właśnie otwarcie granic. Mur padł, wyobrażasz to sobie?

– Coś w końcu musieli zrobić – mruknął Josh. – Naród wyciekał im wszystkimi szczelinami, jeszcze przed moim wyjazdem znikało dziennie po dziesięć tysięcy obywateli, samych lekarzy wyjechało ponad tysiąc. W końcu nie bardzo było ko­go zaganiać do roboty, jakie państwo może w takich warunkach funkcjonować?

– Nie uwierzyłbyś, co się dwie godziny później działo! Ludzie rzucili się do trabantów, niektórzy mieli pod płaszczami jeszcze pidżamy, i popędzili pod Bramę Brandenburską. Tłumy tych z Berlina Wschodniego przepychały się do­łem, a na murze siedziały tłumy tych z Berlina Zachodniego, wymachując trans­parentami, chorągwiami, kwiatami, butelkami z szampanem. Jedni na ten mur włazili, inni z niego złazili, a wszyscy wiwatowali, padali sobie w ramiona i pła­kali! Trzy dni później Vopos[19] musieli wyburzać mur w coraz to nowych miejscach, żeby te masy narodu mogły się na drugą stronę przedostać. Żołnierze kuli, a ludzie podchodzili pogadać, przynosili kanapki i sznapsa, bo było piesko zimno. Cały Kurfürstendamm[20] był zapchany trabantami, każdy chciał choć na chwilę wpaść do Berlina Zachodniego, odwiedzić ciotkę, wydać te sto marek powitalnego w KaDeWe[21], zobaczyć sex-shop. Miejscowi nocowali zupełnie ob­cych ludzi, rozdawali gorącą grochówkę, szampana, kwiaty i czekoladę…

– Szybko im przejdzie. – Josh przeciągnął się i ziewnął szeroko. – Poczekaj, aż Ossis[22] wszystkie banany wykupią. Jak w takiej małej, bawarskiej wiosze chciano zakwaterować trzystu przesied­leńców z NRD, to z miejsca solidarność narodowa się skończyła. „Myśmy ich tu nie zapraszali – powiedzieli tubylcy – niech siedzą nadal, gdzie siedzieli do tej pory”.

– Ach, Josh, przecież to jest naprawdę historyczny moment, jak możesz wygłaszać równie paskudne komentarze? Mścisław Roztropowicz przyleciał specjal­nie z Paryża, żeby zagrać pod murem Bacha. Udo Lindenberg i Joe Cocker zor­ganizowali koncert rockowy, filharmonia grała gratis… Naprawdę nie czujesz się ani trochę wzruszony?

– Ani trochę. Dlaczego miałbym? Nie czuję się spokrewniony z Ossi z Lipska czy Jeny, przynajmniej nie bardziej niż z Austriakami. Austriacy też mówią po niemiecku, a nikt nie wpada na pomysł, żeby się z nimi jednoczyć, chociaż Salzburg to przynajmniej piękne miasto. Perspektywa osiemdziesięciomilionowego państwa niemieckiego wcale mnie nie zachwyca. I Polaków pewnie też nie. Jeże­li już koniecznie musimy się z kimś jednoczyć, to bardzo proszę z Francją. Pięk­ny kraj, wspaniała kultura i język z całą pewnością ładniejszy od saksońskiego.

Poczułam się nieswojo. Josh, wrażliwy Josh, potrafił od czasu do czasu zaskoczyć mnie niezłą dozą cynizmu. Nie bardzo to pasowało do tych róż, które codziennie wrzucał mi do skrzynki na listy.

Myśl, że mógłby istnieć inny Josh, twardy i zimny jak sopel lodu, była jednak na tyle niepokojąca, że odgoniłam ją natychmiast.

– Może masz i rację, Polacy pewnie nie dzielą tego entuzjazmu, szczególnie po tej nieudanej wizycie Kohla.

Kanclerz Kohl był akurat dziewiątego listopada z wizytą w Polsce, siedział z premierem Mazowieckim przy uroczystej kolacji, kiedy nadeszła wiadomość o otwarciu granic. Właściwie miała być to historyczna wizyta pojednania, ale to w Berlinie było bardziej historyczne i kanclerz z trudem przy tej kolacji wysiedział. Następnego dnia delegacja pospiesznie porozrzucała obowiązkowe wieńce, pod pomni­kiem Bohaterów Getta kanclerz oświadczył, że Historia go wzywa, spakował manatki i wieczorem był już przed ratuszem w Schönebergu. Ale owacje i tak zebrał Willy Brandt.

Od momentu, kiedy spotkałam Josha, cały znany nam świat zachwiał się w posadach i rozsypał jak domek z kart. Na Check­point Charlie koncertował Roztropowicz, matki popychały wózeczki z dziećmi przez Todesstreifen[23], Vopos wybijali dziury w murze, a dziewczyny rzucały im kwiaty. Właściwie dlaczego nie? Jak mógłby świat pozostać takim, jaki był, skoro dla mnie tak bardzo się zmie­nił?

– „Dziękuję Bogu, że pozwolił mi to przeżyć” – powiedziałam. – To też Willy Brandt w Berlinie.

– Ja też mu dziękuję. – Josh podniósł moją rękę do ust. – Ale nie wiem, czy mamy to samo na myśli.

– A my mamy teraz konia – oznajmił Max przy śniadaniu. Spojrzałam na niego zaskoczona: od lat jemy razem w kantynie śniadanie i coraz rzadziej się zdarza, że jedno z nas jest w stanie zaskoczyć drugie. Jak stare małżeństwo opowiedzieliśmy sobie już wszystko, co było do opowiedzenia.

Przeżyliśmy wspólnie czas wielkich podróży, tych z plecakiem przez Nepal i tych jeepem przez Kalahari, czas pieluszek i mlecznych ząbków naszych dzieci, czas domków i hipotek, czas rozwodów i nowych związków, trudno więc o prawdziwą rewelację. Tym razem Maxowi naprawdę się udało.

– Jak to: konia? – zapytałam. – Niby gdzie? W ogródku?

– Bzdura! – obruszył się Max. – W Wichtelsbachu, oczywiście.

Rzecz jasna sły­szałam już o Wichtelsbachu. Max dzierżawił tam, w samym środku książęcych lasów, starą leśniczówkę od księcia von Erbeldinger. Miała to być prawdziwa Dolina Wróżek z kryształowym strumieniem, do którego w gorące, letnie noce przychodziły gasić pragnienie dumne jelenie ze złotym krzyżem między rogami, gdzie nad kamiennym świątkiem na rozstaju wi­rowały obłoczki świetlików, a w każdą noc świętojańską z pokrytego rzęsą stawu wyłaniała się księżniczka Karoline von Erbeldinger, która do tegoż stawu rzuciła się w noc świętojańską 1595 roku.

[1] Spadkobierczyni fortuny Woolworthów.

[2] Uosobienie kochającej się pary małżeńskiej. Mimo biedy przyjęli w gościnę Zeusa i Hermesa, za co zostali nagrodzeni. Po śmierci zostali przemienieni, na własną prośbę, w dwa rosnące przed świątynią Zeusa drzewa.

[3] Mówi to, ale nie o zakochaniu, tylko o głodzie – Scarlett w Przeminęło z wiatrem.

[4] Na miłość boską, proszę wybaczyć!

[5] Nie szkodzi (hiszp.). Nic się nie stało. Swoją drogą mnie też to zdjęcie nie wyszło (niem.).

[6] Zupa z ogórków i czosnku.

[7] Potrawa z ryb.

[8] „Śniadanie filozofów” – jeden z zestawów śniadaniowych podawanych w kawiarnii Muzeum Sztuki Użytkowej.

[9] Bardzo malowniczego.

[10]Listy z mojego młyna Alphonse’a Daudeta.

[11] Spalonej żywcem.

[12] Ogrodzie Francji.

[13] …prawdziwa kultura, wykwintna kuchnia, wypielęgnowane wina… ta wielka prze­szłość! Ten wielki naród! Paryż, miasto świetlane! I zawsze jest piękna pogoda.

[14] Kochanie, musisz uczyć się francuskiego…

[15] Jedna z moich uczennic, na przykład…

[16] Po prostu, żeby zarobić na życie.

[17] Wymowa.

[18] Pozbawiona była akcentu.

[19] Powstała po II wojnie światowej policja w Niemieckiej Republice Demokratycznej, odpowiednik Milicji Obywatelskiej.

[20] Główna ulica zachodniej części Berlina.

[21] Dom towarowy w Berlinie.

[22] Pogardliwa nazwa Niemców z dawnego NRD (Niemieckiej Republiki Demokratycznej).

[23] „Pasmo śmierci” – dziesięciometrowej szerokości pas zaoranej ziemi na granicy wewnątrzniemieckiej pomiędzy Republiką Federalną Niemiec a Niemiecką Republiką Demokratyczną.