Po wsze czasy - Iwona Menzel - ebook + książka

Po wsze czasy ebook

Iwona Menzel

4,1

Opis

Miłość – walka o niepodległość – Białystok – czyli najnowsza rewelacyjna powieść Iwony Menzel!

W polskich domach panuje żałoba, salony wybite są kirem i nawet kółka do zabawy w serso owija się czarną wstążką. Kolonia niemiecka w Białymstoku wita jednak koniec buntu Polaków z ulgą. Rosja jest krajem niezwykłych możliwości, rząd proponuje przemysłowcom doskonałe warunki osiedlenia, bezkresny rynek azjatycki stoi otworem, w najkrótszym czasie rosną bajeczne fortuny. Również Justus Simmonis, fabrykant sukna, dochodzi do wielkiego majątku i nareszcie może sprowadzić sobie z rodzinnego Darmstadt żonę.
Szesnastoletnia Augusta czuje się w obcym kraju głęboko nieszczęśliwa. Do starszego o trzydzieści lat męża czuje odrazę, nie potrafi odkryć żadnego uroku w płaskim, bagiennym krajobrazie, mrocznych lasach i brudnym, przepełnionym Żydami mieście. Na tronie Imperium siedzi podziwiana przez nią heska księżniczka Marie, ale białostoccy Rosjanie nie mają nic wspólnego ze znaną jej z rodzinnego miasta wytworną arystokracją rosyjską, a miejscowy lud jest ciemny i zabobonny. Augusta ucieka w świat fantazji. W pełnym tajemnic, zaludnionym przez duchy domu, ten świat szybko staje się dla niej realny, szczególnie, kiedy odkrywa zamknięty od prawie pół wieku pokój z mundurem poległego w Powstaniu Listopadowym Franciszka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 563

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (21 ocen)
8
9
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




…zostaje przyłączone na zawsze do Cesarstwa Rosyjskiego. Będzie ono w mocy swej konstytucji nierozerwalnie związane z Rosją i znajdować się będzie we władaniu J.C.M. cesarza Wszechrosji, jego spadkobierców i następców

Kongres wiedeński o przyszłości państwa polskiego,

akt końcowy z 9 czerwca 1815 roku

Rozdział 1

– Siła wybuchu była tak wielka, że rozerwała ciało księcia Sergiusza na strzępy. Krwawy deszcz spadł na śnieg pokrywający podjazd, a księżna Ella…

– Nasza księżna Ella? Z Darmstadt?

– Nasza. Księżna Ella wypadła z pałacu, rzuciła się na kolana i zaczęła zbierać szczątki męża.

– W co?

Pani Augusta spojrzała niecierpliwie na Emilkę. Po raz któryś z rzędu pomyślała, że jest to bardzo dziwne dziecko. Na pierwszy rzut oka nic jej nie można było zarzucić. Wnuczka stała przed nią w pozie pełnej szacunku, jej biała sukienka z uroczą stójką i koronkowymi rękawami była świeżo wykrochmalona, falbanki fartuszka starannie wyprasowane, włosy wyszczotkowane i przewiązane szarfą, ręce umyte, paznokcie wyszorowane. Tylko pytania, które zadawała, nie pasowały do małej, dobrze wychowanej dziewczynki.

– Dlaczego o to pytasz, Emilko? Czy to ważne?

– No bo przecież księżna Ella nie wiedziała, że będzie musiała tego dnia zbierać szczątki męża. Bomba wybuchła zupełnie niespodziewanie. Księżne zazwyczaj nie mają kosza pod ręką, jak kobiety z ludu.

– Twoje pytanie wydaje mi się zupełnie nie na miejscu. To kompletnie nieistotne, w co je zbierała. W jakiś pled może? Albo w pelerynę? Ważne jest, że okazała w tak strasznym momencie nadludzkie opanowanie i odwagę. Ryzykowała przecież życie, zamachowiec wciąż jeszcze znajdował się w pobliżu.

– Bandyta.

– Niezupełnie. Ten człowiek nie uczynił tego dla korzyści osobistych. Jego pobudki były idealistyczne, uważał, że wymierza sprawiedliwość wrogowi narodu. Dwa dni wcześniej w ostatniej chwili zrezygnował z zamachu, bo w karecie oprócz księcia znajdowała się księżna i dzieci. Oczywiście nie usprawiedliwia to w niczym jego okropnego czynu. A jednak księżna Ella była skłonna mu przebaczyć. Odwiedziła go w więzieniu, żeby mu to powiedzieć i zapewnić, że będzie się za niego modlić. Wstawiła się nawet za nim u cara. Czy można sobie wyobrazić większą szlachetność? Jej niezłomne, wielkoduszne serce powinno być dla ciebie wzorem. Takie są nasze heskie księżniczki i chciałabym, żebyś i ty w przyszłości stałą się taką dzielną kobietą.

Kucharka, pani Wojtaszkowa, która do tej pory cierpliwie czekała w drzwiach na dyspozycje w sprawie obiadu, odchrząknęła dyskretnie i hałaśliwie otworzyła oprawiony w czarną skórę gruby zeszyt. Ten legendarny kajet zawierał zbierane przez nią od lat przepisy, trzymane w najgłębszej tajemnicy. Złośliwi twierdzili, że zapisuje w nim również wszystkie kompromitujące każdego z domowników szczegóły, niczym Ochrana, carska tajna policja.

Pani Wojtaszkowa nie pochwalała metod wychowawczych pani Augusty. Łaskawa pani była bez wątpienia świętą kobietą, ale to dziecko miało dopiero jedenaście lat. Obraz pełzającej na kolanach księżnej, szukającej w śniegu krwawych szczątków męża, z pewnością przeraził Emilkę i wstrząsnął jej niewinną duszyczką.

– Pani Wojtaszkowa? Ach tak, obiad. Czy nie ustaliłyśmy już wszystkiego rano?

– Owszem, łaskawa pani, ale pan Jurgielewicz przysłał właśnie z Zazulek świeże słonki. To może zostawić beouf bourguignon na jutro, a dziś podać te słonki? Na przykład, duszone w białym winie, ze śmietaną?

Położony w głębi Puszczy Knyszyńskiej folwark Zazulki był właściwie letnią rezydencją Simmonisów, ale pani Augusta nie lubiła Białegostoku i najchętniej mieszkałaby tam przez cały rok. Na stałe przebywał w Zazulkach pan Jurgielewicz, zarządca majątku.

– Słonki? Doskonały pomysł. To bardzo miło z jego strony, że o nas pamiętał, proszę mu podziękować. Coś jeszcze, pani Wojtaszkowa?

– W kuchni czeka nowa dziewczyna. Czy mam ją zawołać?

– W tej chwili nie, jestem zajęta. Zadzwonię, jak znajdę dla niej chwilę czasu.

Pani Augusta odprawiła kucharkę ruchem dłoni. Służba była niezbędna, ale nie należało poświęcać jej więcej uwagi, niż to absolutnie konieczne. Nie rozumiała kobiet, dla których służące stanowiły przedmiot nieustającego zainteresowania i ulubiony temat rozmów. Cóż ciekawego mogło się wydarzyć w życiu kucharki albo pokojówki? Chociaż akurat o życiu pani Wojtaszkowej nie można było tego powiedzieć. Po nagłej śmierci męża okazała się geniuszem przedsiębiorczości i osiągnęła w zawodzie uważanym za stricte męski tak wielki sukces, że zatrudniono ją w Białowieży, w pałacyku myśliwskim cara, na cały sezon łowiecki. Dla pani Augusty nie istniała lepsza rekomendacja. Od nieomalże pół wieku czciła i podziwiała heskie księżniczki na tronie Romanowów, najpierw cesarzową Marie, a teraz śliczną Ellę i jej niemniej piękną siostrę Alix, cesarzową Aleksandrę Fiodorowną. Były jej bliskie jak siostry, uważała, że łączy ją z nimi szczególna duchowa więź: wszystkie pochodziły z tego samego miasta i wszystkie los rzucił w głąb tego niepojętego kraju, którego ogromu nie dało się ogarnąć rozumem. Nawet Polacy, którzy do Rosjan ziali nienawiścią, musieli akceptować fakt, że w domu pani Augusty na temat pary cesarskiej złego słowa nie wolno było powiedzieć.

Jak należało się spodziewać, przygotowane przez panią Wojtaszkową słonki okazały się wyśmienite. Po obiedzie Emilka poszła z boną ćwiczyć gamy, a pani Augusta usiadła w małym salonie za swoim biurkiem. Salon ten nazywano „małym” w odróżnieniu od „dużego”, który otwierano tylko na większe przyjęcia i bale. Biurko pani Augusty stało w przeszklonym wykuszu, co pozwalało jej mieć na oku pomieszczenia w amfiladzie i jednocześnie zerkać na ulicę. Siedząc przy nim, prowadziła korespondencję, sporządzała listy gości, sprawdzała księgi rachunkowe i wydawała służbie dyspozycje. Domownicy nazywali wykusz „mostkiem kapitańskim”, co całkiem trafnie odzwierciedlało trud zarządzania wielkim domem w tym wstrząsanym zamieszkami, zagubionym na obrzeżach Imperium Rosyjskiego miejscu. Czasami przypominało to rzeczywiście lawirowanie statkiem po niespokojnym morzu.

Pani Augusta uważała Białystok za miasto brudne, brzydkie i obce. Dziwne. Ani polskie, ani rosyjskie, właściwie przede wszystkim żydowskie, bo Żydzi stanowili większość mieszkańców. Byli to głównie wysiedleni z centralnej Rosji litwacy, kompletnie zruszczeni, którzy nie asymilowali się ani z Polakami, ani z zamieszkałymi tutaj od wieków Żydami, nawet modlili się we własnych bóżnicach. Rosjan była zaledwie garstka, ale to oni zajmowali wszystkie ważne stanowiska w mieście. Pobyt na skrajnym zachodzie traktowali jak zesłanie i bezwstydnie pocieszali się braniem łapówek. Polacy natomiast żyli w swoim własnym świecie, jakby od Rosjan i Żydów oddzielał ich mur, zatopieni w szaleńczych marzeniach o odzyskaniu dawnej potęgi. W tej sytuacji zestawienie bezkonfliktowej listy gości na przyjęcie było praktycznie niemożliwe.

Na szczęście istniała jeszcze silna kolonia niemiecka, porządne protestanckie rodziny, niektóre już od pokoleń osiadłe w Białymstoku, takie jak Wilmsowie, którzy przenieśli się z Królestwa Polskiego do Rosji na początku lat trzydziestych. Wielu niemieckich fabrykantów napłynęło wtedy do obwodu białostockiego, bo po powstaniu listopadowym car obłożył pochodzące z Królestwa towary wysokim cłem i cały eksport na wschód się załamał. W Białymstoku rząd rosyjski zaproponował dogodne warunki osiedlenia i umożliwił dostęp do kolosalnych rynków zbytu w całej Azji. Prawie wszystkie z pięćdziesięciu wybudowanych tutaj fabryk zostały założone przez Niemców. Niemiecka kolonia stanowiła w mieście niewielką, odrębną społeczność, regularnie spotykającą się na nabożeństwach, przyjęciach i piknikach, kultywując wspólny język i tradycje. W jej ramach wspierano się nawzajem i zawierano związki małżeńskie. Jak w dużej rodzinie, ze wszystkimi jej dobrymi i gorszymi stronami.

W kuchni przy uprzątniętym po obiedzie stole pani Wojtaszkowa piła kawę z panem Gałgankiem. Pan Gałganek był właścicielem pobliskiego sklepu z artykułami delikatesowymi i kolonialnymi najwyższej jakości, jednego z niewielu w Białymstoku, który nie znajdował się w rękach żydowskich i nie prowadził sprzedaży żywności koszernej. Podkreślały to napisy, informujące dyskretnie klientów, że oferowane jaja i sery pochodzą wyłącznie z plebanii. Pani Wojtaszkowej, całym sercem oddanej Kościołowi, podobała się panująca w sklepie pana Gałganka aura bezkompromisowej niezłomności chrześcijańskiej, a panu Gałgankowi podobała się pani Wojtaszkowa. Uważał, że jest przystojną kobietą w najlepszych latach z apetycznym biustem. Ona ze swojej strony traktowała zaopatrywanie swojej kuchni w jego sklepie za obowiązek dobrej katoliczki. Spełnianie go sprawiało jej zresztą czystą przyjemność, bo towary były pierwszorzędnej jakości, różnobarwne owoce z egzotycznych krajów cieszyły oko, a cudowne zapachy czekolady, kawy, herbaty, goździków, cynamonu i imbiru przyprawiały o miły zawrót głowy.

Tak dobra klientka wymagała ze strony firmy specjalnych starań, więc pan Gałganek trzy razy w tygodniu pozostawiał sklep pod opieką subiekta i uzbrojony w laskę ze srebrną gałką oraz szapoklak udawał się na ulicę Aleksandrowską, żeby poinformować panią Wojtaszkową osobiście o aktualnych dostawach fig, ananasów, astrachańskiego kawioru, francuskich serów bądź strasburskich pasztetów. Poobiednie tête-à-tête tych dwojga nad kawą, kiedy służba rozeszła się już do swoich obowiązków, stało się uświęconym tradycją rytuałem, którego nikt nie ośmielił się zakłócić. Ich prowadzone półgłosem rozmowy bazowały na wieloletnim zaufaniu i osiągnęły z czasem poziom otwartości bliski temu, który towarzyszy wymianie zdań między starymi małżonkami.

– Niech pan sobie tylko wyobrazi, panie Filipie, że pani opowiadała dziś panience Emilce o zamachu na księcia Sergiusza. Jak to księżna Ella te jego krwawe szczątki w śniegu zbierała. Takiemu dziecku! Przecież jej się to jeszcze w nocy przyśni. Że niby panienka Emilka powinna brać przykład z księżnej… jaki przykład, pytam ja pana?! Pewno, dzielna kobieta, nie zemdlała, nie uciekła, tylko zabrała się do składania księcia do kupy, ale żeby zaraz przykład? Toż to chyby nikt nie życzy naszej Emilce, żeby kiedykolwiek musiała szukać w śniegu kawałków męża! A tak w ogóle, to książę Sergiusz był strasznym oprawcą i rozpustnikiem. Mówią nawet, że on od kobiet chłopców wolał, pan wie, co mam na myśli. Taki grzech!

– No cóż, nie nam sądzić naszych bliźnich, pani Marianno – powiedział nieco świętoszkowato pan Gałganek, choć tym właśnie się przy kawie zazwyczaj zajmowali. Bogactwa tematów dostarczali im szczególnie chlebodawcy pani Wojtaszkowej, dlatego każdy ich krok był uważnie obserwowany i dokładnie roztrząsany. – Trzeba panią Augustę zrozumieć. To przecież dlatego, że księżna Ella i Jej Cesarska Wysokość Aleksandra Fiodorowna pochodzą z Darmstadt. Znała je jako małe dziewczynki, cesarzowa przyjaźni się z jej córką, do tej pory korespondują ze sobą. Z tego powodu pani Simmonis darzy je tak wielką atencją. A że te jej księżniczki wyszły za nieludzkich tyranów, katów naszego…

Pani Wojtaszkowa rozejrzała się szybko dookoła, położyła palec na ustach i syknęła:

– Ciii… Ściany mają uszy. Nawet w tym domu.

– A niech mają. Żaden Polak nie powinien milczeć, jak długo ojczyzna w okowach. Twierdze nasze wzięte, więc teraz każdy polski dom musi być twierdzą.

– Pięknie pan to powiedział – wzruszyła się pani Wojtaszkowa. – Tak poetycznie. Jak długo w tym kraju są jeszcze tacy mężczyźni jak pan, panie Filipie, to…

W tej chwili jednak odezwał się dzwonek z salonu i pani Wojtaszkowa zerwała się, wołając:

– To po tę nową dziewczynę!

Wybiegła z kuchni i pan Gałganek nie dowiedział się, niestety, co ma być z krajem, w którym są tacy mężczyźni jak on, i jakim mężczyzną jest w oczach pani Wojtaszkowej, a to właśnie interesowało go najbardziej.

– Ile ty masz lat, dziecko?

Wepchnięta siłą przez panią Wojtaszkową do salonu dziewczyna wydawała się bliska omdlenia ze strachu. Miała oszalałe z przerażenia oczy i transpirowała tak silnie, że pod jej pachami ukazały się wielkie półksiężyce potu.

„Przede wszystkim trzeba będzie ją nauczyć porządnie się myć, najlepiej mydłem sosnowym z dodatkiem olejku bergamotowego – pomyślała pani Augusta. – Służąca nie może pozostawiać za sobą smugi niemiłej woni. Służąca w ogóle nie powinna mieć żadnego zapachu poza zapachem czystości”.

– Czternaście.

– Czternaście, łaskawa pani – podpowiedziała pani Wojtaszkowa.

– Łaskawa pani – powtórzyła dziewczyna jak papuga, podejrzliwie patrząc na lśniącą powierzchnię parkietu. Zrzuciła z nóg uplecione z łyka łapcie i ostrożnie dotknęła jej wielkim palcem, żeby sprawdzić, czy ustąpi pod ciężarem stopy. Nie ustąpiła.

– Wyglądasz na więcej. – Dziewczyna była jak rzepa, miała rozłożyste biodra i duże, niczym nieskrępowane piersi, rozkołysane pod koszulą jak dzwony przed rezurekcją. Wyglądało to zdecydowanie nieprzyzwoicie. Noszenia gorsetu też trzeba ją będzie nauczyć.

– Jak masz na imię?

– Eugenia, pani.

– To nie jest imię dla służącej. To jest imię dla cesarzowej.

– Ale na mnie wołają też Gienia.

– Nie wchodzi w rachubę. Ani Eugenia, ani Gienia. Eugenia znaczy „szlachetnie urodzona”. Będziesz się nazywała Rózia.

– Rózia, ja?

– Tak, ty. Od dzisiaj jesteś Rózia, zrozumiałaś? Żadna „szlachetnie urodzona” służąca nie będzie mi się pętała po domu. Już raz miałam pokojówkę z królewskim imieniem i wynikły z tego iście imperialne kłopoty.

Pani Augusta przerwała nagle, bo ogarnęło ją przemożne uczucie déjà vu. Wydawało jej się, że przeżywa ponownie scenę, która już się kiedyś odbyła. Bo odbyła się przecież, prawda? Stała wtedy przed nią inna dziewczyna z królewskim imieniem, która tak samo jak Rózia na widok lśniącej posadzki salonu zdjęła łapcie – jakże się ona nazywała? Regina? Alberta? Wiktoria. Wiktosia. Może gdyby od razu nazwała ją Rózią, różne okropne rzeczy w ogóle by się nie wydarzyły. Imię najpotężniejszej władczyni w historii Europy najwyraźniej uczyniło tę dziewuchę zuchwałą. Wprawiła w ruch lawinę dramatycznych wydarzeń, które zaciążyły na życiu wielu ludzi, także na życiu pani Augusty, i doprowadziły do…

Pani Augusta poczuła, że porywa ją fala wspomnień i unosi z tak wielką siłą, jakby była zagubioną szalupą na rozkołysanym sztormem morzu. Minęło już tyle lat, a tamte dni zapisały się w jej pamięci z taką wyrazistością, jakby to było wczoraj. Nie podobało jej się, że nowa służąca obudziła upiory przeszłości, nie czyniło to w oczach pani Augusty tej niezgrabnej dziewczyny sympatyczniejszą. Najchętniej by się jej z miejsca pozbyła, ale polecił ją ksiądz z Zazulek i mogłoby to zostać zrozumiane jako akt wrogości w stosunku do katolików, co zakrawało oczywiście na absurd, bo wszelka przesada religijna była pani Auguście obca. Spędziła całe życie w miejscu, gdzie stały obok siebie cerkwie, kościoły, synagogi, kirchy i meczety, akceptowała wszystkie te formy chwalenia Boga i nawet mocno pogańskie miejscowe obrzędy traktowała ze zrozumieniem.

– Myślę, że na początek Rózia powinna spróbować sił w kuchni – powiedziała do pani Wojtaszkowej. – Proszę ją tam zabrać i poinstruować co do zakresu obowiązków. I niech jej pani koniecznie da mydło sosnowe z bergamotką. Powodzenia, Róziu, spisuj się dobrze. Pamiętaj, że jesteś na razie przyjęta tylko na próbę.

Odprawiła kobiety ruchem dłoni. Dziewczyna wycofywała się tyłem, bijąc głębokie, chłopskie pokłony. Kiedy pani Augusta znów została sama, opadła na fotel przy kominku, zamknęła oczy i przywołała w pamięci obrazy dawno minionych dni.

Rozdział 2

Imperium Rosyjskie wyglądało na mapie jak kolosalny odwłok przedpotopowego potwora. Na miejscu głowy, wczepiona w niego jak kleszcz, widniała żałośnie maleńka Europa. Porażające ogromem państwo, rządzone przez samowładcę, któremu życia by nie starczyło, żeby objechać jego granice, niepojęty kolos, w którego przepastnych trzewiach ginęło wszystko, co było nie po cesarskiej myśli. Gdzieś na jego zachodnich rubieżach, zagubione wśród puszcz i bagien, leżało miasto Białystok, miejsce zesłania Augusty. Nie mogła uwierzyć, że jej własny ojciec zakopuje ją żywcem na krańcu cywilizowanego świata, w dzikim, obcym kraju. Szlochając rozpaczliwie, rzuciła się na łóżko, okładając w bezsilnej wściekłości pięściami poduszkę.

Drzwi otworzyły się cicho i do pokoju weszła matka Augusty. Usiadła obok łóżka na krześle i pogłaskała włosy córki.

– Nie płacz, kochanie, ojciec chce dla ciebie jak najlepiej. Pan Simmonis jest uczciwym i bardzo bogatym człowiekiem. Będzie ci z nim dobrze. A teraz wstań i umyj buzię. Nie powinnaś leżeć w ubraniu na pościeli, to nie wypada.

Augusta podniosła opuchniętą od płaczu twarz i spojrzała na matkę rozsierdzona.

– Czy mama zwariowała? Dobrze? Ze staruchem, co to mnie wywiezie do jakiejś dziury na Syberii, o której nikt tu nawet nie słyszał? Chcecie mnie tam pogrzebać żywcem i to ma być dla mnie najlepsze? Nienawidzę was obojga!

Pani Gutfried podniosła się z groźnym szumem krynoliny.

– Nie mogę uwierzyć, że powiedziałaś coś tak okropnego. Módl się, żeby Pan Bóg ci wybaczył. Sama wiesz, że to tylko twoja własna wina. Zachowałaś się karygodnie, okryłaś wstydem nasze nazwisko. Ciesz się, że cały ten skandal udało się w porę zatuszować. Potajemne schadzki w ogrodzie! I to z kim? Z subiektem ze sklepu bławatnego! Niczym panna służąca! Naprawdę nie wiem, jak można tak nisko upaść. Jutro przyjmiesz oświadczyny pana Simmonisa. Wyjdziesz za niego jak najszybciej i pojedziesz do Rosji.

– Nigdy! Raczej umrę! To chyba niemożliwe, żebyście mnie chcieli wydać za tego starca!

– Pan Simmonis nie jest starcem. Jest mężczyzną w sile wieku. Ma raptem czterdzieści sześć lat.

– Trzydzieści lat więcej niż ja. Mógłby być moim dziadkiem. Czy mama nie ma nade mną litości? Czy mama nigdy nie była młoda? Kocham Edwarda. Z całego serca żałuję, że spotykałam się z nim potajemnie, ale nie karzcie mnie tak okrutnie. Cóż z tego, że jest tylko subiektem? Wiem, że nie ma majątku, ale jego miłość do mnie…

– Jego miłość do ciebie była tak wielka, że bez większych protestów przyjął pieniądze od twojego ojca i wyjechał do Prus. Zniknął, Augusto. Zostawił cię. Nie opowiadaj mi więc o miłości, bo wiesz o niej tylko tyle, ile wyczytałaś we francuskich romansach.

Cios był morderczy. Zabolało tak bardzo, że Augusta zwinęła się w kłębek i zacisnęła szczęki, żeby nie wrzeszczeć.

– Nie wierzę – wymamrotała, wciskając twarz w poduszkę. – Okłamujesz mnie. To niemożliwe.

– Ależ jak najbardziej możliwe. Idź do bławatnego i zapytaj panny sklepowe. Powiedzą ci to samo: pan Edward ulotnił się bez śladu.

Ulotnił się! Po prostu czmychnął. Dał nogę. Puścił ją kantem. Wyjechał i zostawił na łasce losu. Wydał ją w ręce starucha, produkującego szmaty w zacofanym kraju. Jeśli zranił ją tak bardzo, to wszystko jedno, z kim będzie nieszczęśliwa przez resztę życia.

– Ta Rosja to jakiś barbarzyński kraj – powiedziała przez zatkany nos. – Sama królowa Wiktoria tak twierdzi, a ma tam mnóstwo kuzynów i pociotków. Tam się nie da żyć.

– Oczywiście, że się da. Jeżeli może tam żyć księżniczka Marie, ty też możesz.

Księżniczka Marie, najmłodsza córka Wielkiego Księcia Hesji, a może i nie, bo podobno do jej przyjścia na świat przyczynił się walnie baron de Grancy, była żoną cara Aleksandra II i cesarzową Rosji. Jej zdjęcia u boku przystojnego męża w ociekającym złotem mundurze, przypominającym uniformy treserów w cyrku, budziły westchnienia zawiści wszystkich pensjonarek. Była piękna, łagodna i pełna uroku. Augusta ją ubóstwiała.

– Księżniczka Marie wyszła za cara, i to za młodego cara, mężczyznę w pełni sił i urody, a nie za starego piernika, fabrykującego jakieś gałgany. To chyba jest różnica, nie sądzi mama?

Pani Gutfried chętnie wyjaśniłaby córce, że młody, urodziwy mąż, car czy nie car, niekoniecznie z miejsca gwarantuje niczym niezmącone szczęście. Częściej oznacza mnóstwo kłopotów w postaci kochanek i nieślubnych dzieci, przynajmniej tak właśnie było w przypadku Aleksandra. Uważała jednak, że panienka w wieku Augusty nie powinna nawet znać słowa „kochanka”, powiedziała więc tylko tajemniczo:

– Wierz mi, Augusto, mężczyzna dojrzały może się okazać prawdziwym błogosławieństwem.

„O tym będę się mogła już niedługo przekonać – pomyślała ponuro Augusta. – W miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc, ulicami przemykają się wilki, a śnieg nigdy nie topnieje. W tym jakimś Białymstoku. A niech to szlag”.

Rozdział 3

– Pan bardzo ubolewa, że nie zeszła pani na śniadanie. Oczekuje pani na obiedzie.

– Powiedz panu, że mam migrenę.

– Natrzeć pani skronie olejkiem miętowym? Od razu poczuje się pani lepiej.

– Nie fatyguj się. Nie poczuję się lepiej. Mam zamiar mieć migrenę, torsje i przypadłości żołądkowe, aż się zestarzeję i umrę.

Johanna przykucnęła przy łóżku i wzięła dłoń Augusty w swoje ręce.

– Zimna jak lód – powiedziała, rozcierając delikatnie jej palce. – Czy coś się stało, panienko Augusto? – Johannie trudno było się wyzbyć starych przyzwyczajeń i wciąż zwracała się do Augusty „panienko”. – Tęskni pani za domem? Nie czuje się pani tu szczęśliwa?

Augusta rozpaczliwie zapragnęła rzucić się pokojówce na szyję i płakać, płakać, płakać na jej ciepłej, miękkiej piersi. Tak z całego serca, siąpiąc nosem, jak to robiła, kiedy była jeszcze dzieckiem. Poza Johanną, która niczym panna wyprawna[1] nie zawahała się towarzyszyć jej na wygnaniu, nie miała tu żadnej przyjaznej duszy, z którą mogłaby się podzielić swoją desperacją. Matka wbiła jej jednak do głowy, że spoufalanie się ze służbą jest karygodnym brakiem stylu, niedopuszczalnym przekraczaniem granic. Skazana więc była na samotność i nikt nie mógł jej pomóc.

– Och, Johanno, gdybyś tylko wiedziała – powiedziała jedynie i dwie grube łzy stoczyły się po jej policzkach.

– A może wiem, proszę pani? Wiem przecież, jak trudno jest porzucić bliskich i rozpocząć nowe życie w obcym domu.

A co ty tam wiesz! – chciała burknąć Augusta, przypomniała sobie jednak, że Johanna przyszła do Gutfriedów na służbę, mając zaledwie trzynaście lat i nikt jej nie pytał, co pozostawiła za sobą. Pewnie tęskniła za matką i rodzeństwem, ale kogo by interesowały tęsknoty służącej? Brało się bardzo młode, bo zdaniem matki Augusty łatwiej dawało się je ułożyć. Może samotność i rozpacz rzeczywiście nie były Johannie obce, ale taki już los kobiet jej stanu. Przyzwyczajone były do głodu, biedy i cierpienia. Ona jednak, Augusta, wychowana na francuskich romansach i włoskich operach, wykształcona w szwajcarskim internacie, miała prawo oczekiwać, że jej życie potoczy się ustalonym torem. Heroina żadnej znanej jej powieści nie była zmuszona do wegetowania gdzieś na końcu cywilizowanego świata u boku starca, który mógłby być jej dziadkiem. Niestety jurnego starca! Na wspomnienie ostatniej nocy poczuła, że jej żołądek boleśnie się kurczy, a usta napełniają żółcią. Jezusie Nazareński, czy to się nigdy nie skończy? Każda następna noc będzie taka sama, noc po nocy? Nie zniesie tego, oszaleje! To już lepiej umrzeć. Więc o to tylko chodziło? O te żałosne, pozbawione wszelkiej godności, zwierzęce zmagania w łóżku? O tym pisano wiersze, komponowano pieśni? Czy z Edwardem byłoby tak samo? Też skończyłoby się aktem równie odrażającym i bolesnym? To chyba niemożliwe. Każde jego dotknięcie napełniało ją przecież nieopisaną słodyczą. A jednak Pan Bóg wyposażył najprawdopodobniej wszystkich mężczyzn w te obrzydliwe, a zarazem groteskowe organy. Musiał być w wyjątkowo krotochwilnym nastroju.

– Są w małżeństwie również pewne przykre aspekty, które mogą cię na początku szokować – napomknęła mimochodem matka, żegnając Augustę przed wyjazdem. – Nie przejmuj się tym zbytnio. Taka jest wola boska i należy się z nią pogodzić. Przyzwyczaisz się. Dasz mu syna i zostawi cię w spokoju.

Na razie nic nie wskazywało, że kiedykolwiek to nastąpi. Noc po nocy Simmonis zabierał się do dzieła z niesłabnącym zapałem i noc po nocy rosło w Auguście przekonanie, że do TEGO nie przyzwyczai się nigdy.

– Czas leczy wszystkie rany, panienko Augusto – próbowała ją pocieszyć Johanna. – Powinna pani myśleć o dobrych stronach pani sytuacji. Ma pani piękny dom, mnóstwo służby, wspaniałe suknie i męża, który nosi panią na rękach. Każda inna kobieta dziękowałaby Bogu za tyle łask.

– Och, zamknij się – warknęła Augusta. – Kimże ty jesteś, żeby mi mówić, co powinnam? Po diabła mi dom, do którego nie przyjedzie nikt z moich przyjaciół? Tłum służby, którego znajomi nie będą mi zazdrościć? Idź już sobie i daj mi święty spokój. A nie zapomnij powtórzyć panu, że nie zamierzam schodzić na obiad ani dziś, ani jutro, aż do Sądnego Dnia.

– Jak pani uważa – odparła Johanna urażonym tonem i dygnęła służbiście. – Pan będzie zawiedziony, bo oczekuje gościa z Darmstadt. Zapowiedział się książę von Sayn-Wittgenstein.

Z Darmstadt! Być może ma dla niej jakieś listy i nowiny! Augusta gwałtownie usiadła na łóżku, a jej policzki zarumieniły się z przejęcia.

– Mogłaś mi to przecież od razu powiedzieć, ty idiotko – rzekła czule. Niepotrzebnie nawrzeszczała na Johannę. Pokojówka bez wątpienia przekroczyła dopuszczalne granice, ale chciała jak najlepiej. Głupotą byłoby zrazić do siebie jedyną życzliwą duszę, której mogła zaufać. – Upnij mi włosy i pomóż się ubrać. Przyszykuj mi tę nową suknię w kolorze starego złota, z koronkowymi mankietami. Mam nadzieję, że jakoś się w nią wcisnę, trochę mi chyba przybyło ostatnio.

– Nic podobnego, ma pani nadal siedemnaście cali w pasie, co najwyżej siedemnaście i pół – zapewniła ją pokojówka, zadowolona, że udało jej się wyrwać Augustę z letargu. – Książę będzie oczarowany. Czy wie pani, że jego żona, wychodząc za mąż, miała tyle samo lat, co pani? Rumuńska księżniczka o nazwisku nie do wymówienia, Canta-coś-tam[2]. Podobno była bardzo piękna. Rok temu zmarła, niestety.

„Pewnie ją zamęczył” – pomyślała Augusta i zapytała:

– A w jakim wieku był książę?

– W najlepszym. Miał trzydzieści dwa lata. Dwa razy od niej starszy, ale jak na mężczyznę wciąż jeszcze młody.

– Jesteś świetnie poinformowana, Johanno, jak widzę. Skąd wiesz to wszystko?

– Od ochmistrzyni generała von Unruh. Pochodzi z naszych stron, z Ober-Ramstadt. Generał zna dobrze księcia, brali razem udział w wojnie kaukaskiej. Tę ochmistrzynię poznałam na herbatce Stowarzyszenia Kobiet Ewangelickich. Bardzo miła osoba.

Coś takiego! Johanna prowadziła za jej plecami życie towarzyskie, spotykała się z innymi kobietami, słuchała interesujących plotek. Augusta spojrzała na pokojówkę z zaciekawieniem, zdumiona, że Johanna obok swoich obowiązków miała jakieś własne, prywatne sprawy. W domu, w Darmstadt, byłoby nie do pomyślenia, żeby gospodyni dużego domu gawędziła z pokojówką. Służba przestrzegała bardzo ściśle zasad hierarchii, na której szczycie stała właśnie ochmistrzyni. Ciekawe, co jeszcze robiły takie Kobiety Ewangelickie na tych spotkaniach. Śpiewały pobożne psalmy? Czytały Biblię? Właściwie to na niej, Auguście, spoczywał obowiązek dbania o kondycję moralną i duchową służby, była jednak tak zajęta sobą samą, że się o to w ogóle nie troszczyła. Jeśli o nią chodziło, wszyscy mogli wylądować w piekle, skoro jej zgotowano piekło na ziemi. Pojęcia nie miała, co robią ze swoimi wolnymi popołudniami, czy się modlą, czy też upijają. Kompletnie jej to nie interesowało.

– Wygląda na to, że zdążyłaś zawrzeć cenne znajomości – powiedziała z przekąsem. – Najwyraźniej dużo obracasz się w towarzystwie.

– To tylko kościół, proszę pani. Na ulicy żadnych znajomości nie zawieram.

– Mam nadzieję – mruknęła Augusta, wyciągając szpilki z włosów. – A teraz bierz się do roboty. Zrób mi taką fryzurę, jaką nosi księżniczka Marie, no wiesz: przedziałek na środku głowy, z tyłu włosy spięte w węzeł na karku i pod nim mnóstwo takich fantazyjnych precelków.

Książę był przystojnym mężczyzną w sile wieku o szczupłej sylwetce, szlachetnym kształcie głowy, pięknych oczach i ujmującym uśmiechu. Wzorem króla Wilhelma I nosił krótko przycięte, wypielęgnowane faworyty, z którymi było mu bardzo do twarzy. W pysznym mundurze carskiego generała ze złotymi epoletami i gwiazdami orderów Świętego Włodzimierza i Świętego Jerzego na piersi wyglądał imponująco i młodo. Miał mnóstwo wdzięku i na dodatek okazał się wspaniałym gawędziarzem. Augusta była oczarowana.

– Książę jesteś w służbie cara? Jak to możliwe? Przecież ojczyzną twoją jest Darmstadt, porzuciłeś ją dobrowolnie dla tych… tych błot i stepów?

– O pani, nie ma wspanialszego kraju od Rosji! Musisz go tylko lepiej poznać. Jeżeli widziało się ośnieżone szczyty gór Kaukazu i palmowe gaje Krymu, nasza dobra stara Hesja wydaje się ciasna. Nigdzie moje życie nie byłoby równe ciekawe, a za Jego Cesarską Mość dałbym się zabić. Rosja to nie tylko błota i stepy, pani. Nic nie może się równać z przepychem Petersburga, z pięknem jego pałaców, wspaniałością balów, festynów i parad. I ty pokochasz ten kraj, jak go pokochały nasze księżniczki, jak kochała go moja świętej pamięci żona. Bardzo ubolewam nad tym, że będę musiał go opuścić. Zamierzam zrezygnować ze służby i poświęcić więcej czasu Lucii, naszej osieroconej córce. Zrobiłbym to znacznie wcześniej, gdyby nie wezwano mnie do Warszawy. Podczas buntu Polaków cesarz mianował mnie naczelnikiem wojennym. Nie mogłem odmówić.

Polaków? Jakich Polaków? Auguście nic nie było wiadomo o buntujących się Polakach. Buntowali się? Dlaczego? Uczono ją języków, akwarelowania, haftu i solfeżu, ale o polityce nie miała pojęcia. Nie było też ku temu żadnych powodów. Nikt tego od niej nie oczekiwał, wystarczyło, że wiedzę na ten temat mieli panowie, a tych zadowalało całkowicie parę słów podziwu. Spuściła więc oczy, zatrzepotała rzęsami i wyszeptała:

– To zapewne dowód wielkiego zaufania cesarza do księcia, ale czyż nie było to ogromnie niebezpieczne?

– Niebezpieczeństwo jest solą życia żołnierza – roześmiał się książę i ucałował jej dłoń. – Czymże byłoby bez niego? Owszem, sytuacja zapowiadała się poważnie, ale proszę się nie niepokoić: została opanowana. W kraju znowu jest spokój. Niestety, Polacy są hardymi i niewdzięcznymi poddanymi Najjaśniejszego Pana. To urodzeni spiskowcy. Nie spoczną, aż rozpętają kolejną zawieruchę i utopią swój kraj we krwi i jeszcze większej niedoli. Wielkie jest ich umiłowanie wolności i wielki duch bojowy, nawet ich księża chwytają za broń. Cóż jednak poradzą kosy i strzelby myśliwskie przeciwko karabinom i armatom? Byli skazani na porażkę. Tylko ściągnęli na siebie gniew cesarza. Może pani jednak spać spokojnie. Ostatniego miateżnika, księdza zresztą, powiesiliśmy na wiosnę.

– Teraz, na wiosnę? – przeraziła się Augusta. – A maruderów po lasach nie ma?

– Po lasach już tylko wilki chodzą. Przywrócono porządek. Te ziemie były, są i będą na wieki rosyjskie.

Pan Simmonis, który uważał tę rozmowę za całkiem niestosowną i od dłuższego czasu pochrząkiwał znacząco, żeby zmienić temat, kazał podać portwajn.

– My tu ze wszystkimi żyjemy w zgodzie. Jesteśmy lojalni w stosunku do Rosjan, uprzejmi dla Polaków, solidarni z naszymi rodakami. Rosja stworzyła nam dogodne warunki do rozwoju gospodarczego, jej rynek jest chłonny jak gąbka, kolej do Petersburga bardzo zbliżyła nas do stolicy. Nasze kościoły, stowarzyszenia i organizacje działają bez przeszkód, od czasów Mikołaja I mamy szkołę z niemieckim językiem wykładowym. A co uzyskali Polacy swoim buntem? Ich szkoły, uczelnie i teatry zamknięto, zrzeszenia i wydawnictwa zlikwidowano, szyldy wymieniono na rosyjskie. Tyle z tego mają. Zostawmy już jednak te przykre tematy, książę, ciekawi jesteśmy nowin z naszego Darmstadt, za którym moja droga małżonka tak tęskni.

– Cesarzowa też tęskni, pani. Co roku para cesarska przyjeżdża do Hesji, żeby w zamku Heiligenberg spędzić z rodziną Najjaśniejszej Pani beztroskie wakacje. Specjalnie dla cara wybudowano tam nawet basen, w którym pływa codziennie, podobno – wybacz pani – nago. Tylko dzięki jego interwencji Wielki Książę mógł po przegranej wojnie z Prusami zatrzymać Górną Hesję. Książę Ludwig ma się dobrze, nadal jest wielkim entuzjastą opery, w teatrze dworskim dają teraz Verdiego, Nieszpory sycylijskie i Trubadura. Mówi się jednak, że jeszcze większym entuzjazmem darzy pannę Magdalenę Appel z corps de ballet.

Augusta szybko policzyła w pamięci. Ileż to lat mógł mieć teraz Wielki Książę? Sześćdziesiąt jeden? Sześćdziesiąt dwa? O mój Boże. Mężczyźni byli obrzydliwi.

– A czy książę zauważył, co się obecnie nosi na dworze? – zapytała.

– Augusto, jak możesz! – obruszył się jej mąż. – Książę miał z pewnością ważniejsze od fatałaszków sprawy na głowie.

– Ależ skądże. Z przyjemnością patrzę na piękne panie. W Paryżu odniosłem wrażenie, że krynoliny powoli zaczynają wychodzić z mody. Panie noszą teraz toalety z tiurniurami, małymi poduszeczkami, które unoszą tył sukni. Wyglądają w nich bardzo dostojnie.

– Ach, jakie to ciekawe! Książę jesteś bardzo spostrzegawczy, podziwiam twój zmysł obserwacyjny. A kapelusze?

– Widziałem urocze czepeczki z koronkami, wiązane pod brodą. Cesarzowa Eugenia nadal jednak nosi wielkie kapelusze w stylu Marii Antoniny.

Panowie z uśmiechem wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Kobiety były uroczymi stworzeniami, ale w niczym nie różniły się od dzieci. Czyż jednak nie dlatego właśnie brało się je za żony? Dla ich słodkich, rozkwitających ciał i rozkosznego szczebiotu? Ich ptasie móżdżki rozczulały i rozbrajały po znojach ciężkiego dnia spędzonego w koszarach czy fabrykach. Ale teraz był czas na cygaro i poważną męską rozmowę, więc pan Simmonis uniósł brew i Augusta posłusznie wstała, podała księciu dłoń do ucałowania i wyszła. Była wściekła, że konwenanse nie pozwalają jej kontynuować ciekawej pogawędki z czarującym człowiekiem. Nie konwenanse, tylko Simmonis, ten stary idiota. Nie było prawdą, że małżeństwo dawało kobiecie wolność: zmieniało się tylko więzienie i strażnik.

Fumoir[3] pana Simmonisa wybity był na sposób polski tkaniną turecką, co do której Żyd tapicer przysięgał, że zdobyto ją pod Wiedniem. Ponoć pochodziła z namiotu Wielkiego Wezyra. Pomijając tę przepyszną tapetę, pokój urządzony był zdaniem gospodarza po spartańsku: dwa wygodne fotele przed marmurowym kominkiem, stolik do szachów inkrustowany masą perłową i biurko, na którym stały stojak do fajek i pudełka napełnione cygaretkami oraz tytoniami. Kamerdyner Ignatz nabijał już fajki z pomocą polskiego lokajczyka, którego imienia pan Simmonis nie pamiętał. Jaszo albo Józio, wszystko jedno, i tak było to kompletnie nieistotne.

– Jakże miło znów cię widzieć, książę, w normalniejszych czasach! – westchnął pan Simmonis, wyciągając się wygodnie w fotelu. Chciał dać znak Ignatzowi, ale kamerdyner już sunął w stronę księcia ze srebrną tacą w rękach, na której stała karafka z portwajnem i rżnięte w krysztale kieliszki.

– Dla żołnierza normalnym czasem jest czas wojny – poprawił go z uśmiechem książę, sięgając po kieliszek. – Byłem szczęśliwy, mogąc służyć cesarzowi, ale mówiąc szczerze, wolałbym walczyć z hordami dzikich Tatarów niż z nawiedzonymi polskimi klechami i rozwścieczonymi kobietami. Polki są jeszcze bardziej zajadłe od mężczyzn. Widziałem nawet takie, które walczyły z kosą w ręku! Toż to wbrew naturze.

Wie pan, Simmonis, ja tych Polaków nawet lubię. Są odważni i bitni, trudno im brać za złe ich przywiązanie do ojczyzny. Granica między walką o wolność i bezprawiem bywa jednak płynna i oni tę granicę permanentnie przekraczają. Ich oddziały żandarmów narodowych i sztyletników wymierzały sprawiedliwość według własnego widzimisię. Żadne państwo nie może sobie pozwolić na tolerowanie podobnej anarchii. Gniew cesarza był straszny, kara surowa, ale nie da się wypalić rany bez bólu, a wypalić trzeba, jeśli chce się uniknąć zakażenia całego organizmu. Bunt musiał zostać stłumiony. Jeżeli warunkiem przywrócenia spokoju było wysłanie paru buntowników na szubienice, to do mnie należało te szubienice postawić.

– Myślisz, książę, że spokój powrócił na stałe? Małżonka moja, jak sam pan widział, jest młoda i wrażliwa, ten kraj ją przeraża. Nie chciałbym, żeby jej oczy narażone były kiedykolwiek na tak okrutne widoki jak te, które jeszcze niedawno były tu na porządku dziennym.

– Bez obaw, Simmonis. Wypleniliśmy tę zarazę z korzeniami. Tej hydrze już żaden łeb nie odrośnie. Wichrzycieli powieszono albo zesłano na Sybir, majątki skonfiskowano, kościoły zamknięto. Wkrótce w tym kraju nawet psy będą szczekały po rosyjsku. A za parę lat nikt nie będzie pamiętał, że kiedykolwiek była tu Polska.

[1] panna wyprawna – zaufana służąca, dodawana wychodzącej za mąż pannie do posagu

[2] Cantacuzene-Pascanu

[3]fumoir – palarnia

Rozdział 4

Piękny dom, tłum służby i mąż, który ją nosi na rękach.

Jeśli chodzi o nią, to piekło mogłoby pochłonąć to wszystko choćby jutro.

Augusta stała na środku podjazdu i wydymając pogardliwie wargi, dokonywała krytycznej inspekcji swojej posiadłości. Za plecami miała bramę wjazdową w stylu, który naśladować miał zapewne barokowy, z wieżą na osi i dwiema przybudówkami po bokach, zamieszkiwanymi przez stróża z rodziną i samotnego ogrodnika z wrednym charakterem. Po prawej rozciągał się staw z wyspą pośrodku, na której znajdował się zabawny domek dla łabędzi. Pomysł nawet dowcipny, Augusta nie podejrzewała miejscowych o tyle fantazji. Po lewej stała zarośnięta pnączami altanka.

Solidnie zbudowany, rozłożysty dom wyrastał z ziemi jak dobrze ukorzeniony stary dąb. Brakowało mu elegancji darmstadzkich rezydencji, ale miał niezłe proporcje, tympanon, który mógłby uchodzić za klasycystyczny, i wielką salę balową na piętrze z podtrzymywanym przez cztery kolumny ganku balkonem. Flankowały go dwie narożne wieże, zwieńczone dziwnie włoskimi, zaskakującymi w tym klimacie, attykami.

Dom otaczał piękny park, przechodzący harmonijnie w zagajniki i bagniste łąki graniczącego z nim krajobrazu. Najbardziej jednak zachwycił Augustę niewielki, otoczony zardzewiałym ogrodzeniem z kutego żelaza cmentarz, z kilkoma rozpadającymi się ze starości grobowcami i kamiennym aniołem, przyciskającym ręce do obnażonej, zdecydowanie kobiecej piersi. Była wielką entuzjastką angielskich powieści grozy i posiadanie na własny użytek tak cudownie niesamowitego miejsca uważała za ogromnie romantyczne. Gdybyż tylko mogły je zobaczyć jej przyjaciółki z pensjonatu!

Na grobach powtarzało się nazwisko Horodyńskich, zapewne poprzednich właścicieli majątku. Najstarsze napisy liczyły sobie ponad sto pięćdziesiąt lat, wiele z nich dokumentowało krótki żywot zmarłych w połogu kobiet i dzieci, które nie przeżyły niemowlęctwa. Najwięcej jednak pochodziło z lat 1863-1865. Augusta, która podsłuchiwała pod drzwiami fumoiru rozmowę męża z księciem zu Sayn-Wittgenstein – kto powiedział, że podsłuchiwanie jest przywilejem wyłącznie służby? – i dobrze zapamiętała wszystkie okropne, nie przeznaczone dla jej uszu szczegóły, przypuszczała, że Horodyńscy byli wierni carowi i dlatego zostali zamordowani przez buntowników.

Teraz jednak nic nie wyglądało romantycznie. Ostatnie dni września były zimne i dżdżyste, w niczym nieprzypominające płonącej bogactwem kolorów niemieckiej jesieni. Z ganku zniknęły drzewka pomarańczowe, z balustrady balkonu skrzynki z geranium. Po parku hulał wiatr, róże sztamowe były już owinięte słomianymi chochołami, z klombów usunięto przekwitłe dalie i geranium, na ich miejscu pojawiły się kopczyki kretowisk i śmierdzące placki obornika.

Jakże inaczej prezentowało się to wszystko, kiedy Augusta zobaczyła swój nowy dom po raz pierwszy! Ganek tonął wtedy w granatowych kwiatach glicynii, w skrzynkach płonęło geranium, na rabatach falowały łany kolorowych kwiatów. Na podjeździe ustawiła się w szeregu odświętnie ubrana służba – szesnaście osób! – wiatr targał spódnicami kobiet i nogawkami spodni mężczyzn. Ochmistrzyni, kamerdyner, kucharka, pokojówki, dziewki kuchenne, chłopcy kredensowi, za nimi czeladź folwarczna, oborowi, stajenni, fornale, karbowy i dójki.

Szesnaście osób samej służby domowej! Nikt w Darmstadt nie miał aż tylu. Augusta rozpromieniła się i wyprostowała dumnie. Jak Henrietta to zobaczy, pęknie z zazdrości! Jednak w tej samej chwili przypomniało jej się, że Henrietta, jej najlepsza przyjaciółka, najprawdopodobniej nigdy nie pojawi się w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu. Cóż jej więc po szesnastu służących, którzy w nikim nie wzbudzą zawiści? Augusta poczuła wielkie rozgoryczenie. Tyle tylko, że będzie musiała zająć czymś ich ręce i codziennie wydawać dyspozycje, dotyczące… dotyczące… no właśnie, czego? Do rozgoryczenia dołączył się teraz niepokój. Uczono ją przecież prowadzenia gospodarstwa i zarządzania służbą, ale jak przyszło co do czego, miała tylko mętlik w głowie. Ci ustawieni w pełnym szacunku szeregu ludzie natychmiast odkryją jej ignorancję. Domyślą się, że o niczym nie ma pojęcia, nie odróżnia ochry od pokostu i nie wie, co się czyści tartą cegłą, a co kredą ze spirytusem.

Najchętniej kazałaby stangretowi zaciąć konie i wracać na dworzec, ale ten mrukliwy Polak – jak mu tam było? Józef? – już zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki powozu. Pan Simmonis wysiadł, podał Auguście ramię i poprowadził ją do stojących przed gankiem jej nowego domu sług. Z szeregu wystąpiła młoda kobieta w czarnej, zapiętej pod szyję sukni, ze srebrną tacą w rękach.

– Chleb i sól – szepnął pan Simmonis, pochylając się, żeby pocałować bochenek. – To taki polski zwyczaj. Na szczęście i dobrobyt.

– Bienvenue à la maison, madame. Nous vous souhaiton toute la bonheur possible dans votre nouvelle patrie.[4]

– Merci, madame – odparła Augusta zaskoczona. Kimkolwiek była ta kobieta, mówiła, chwalić Boga, jakimś ludzkim językiem w odróżnieniu od służby w hotelach i restauracjach, która zapytana o cokolwiek tylko wybałuszała na nią oczy.

– Mademoiselle – poprawił ją mąż. – Panna Zahorska pełni w Zazulkach funkcję gospodyni i zapewniam cię, że robi to wyśmienicie.

Dzięki Ci, Panie! Ktoś, kto wie, jak usmażyć konfitury, zapeklować mięso, zakopczykować cebulę i obrachować gospodarstwo! Cudownie! Jakie to szczęście, że w swojej nieskończonej dobroci zesłałeś mi na tych rubieżach cywilizacji osobę kompetentną w dziedzinach, na których się nie znam i znać nie chcę. Nawet gdybym żyła sto lat, nigdy nie zdołam rozniecić w sobie płomienia entuzjazmu do prac domowych.

– Cieszę się, że nasze gospodarstwo spoczywa w tak fachowych rękach – zwróciła się po francusku do tej panny Za-ho-ho-jakoś-tam z miłym uśmiechem, dodając w duchu:

„I niech tam sobie pozostanie”.

– Zapewne życzy sobie pani zapoznać się dokładnie ze sprawami domowymi i rachunkami. Jak tylko odpocznie pani po trudach podróży, przekażę…

Augusta machnęła niedbale urękawicznioną dłonią.

– Zbytek ambarasu. Niech się panna z tym nie spieszy. Dla gospodarstwa najlepiej, żeby wszystko toczyło się ustalonym trybem.

– To bardzo wspaniałomyślne z pani strony.

– I tak będę potrzebowała panny pomocy, bo nie dogadam się ze służbą… a może wszyscy tu mówią po francusku?

– O nie, to prości ludzie. Kamerdyner wielmożnego pana, Ignatz, mówi po niemiecku, a kucharka, pani Seweryna, zna nazwy większości potraw po francusku. Porozumie się pani z nią bez trudności.

Kucharka, aha. Kucharz byłby znacznie bardziej elegancki, ale z drugiej strony matka zawsze doradzała do kuchni kobiety, bo mniej piły.

– Doskonale, doskonale, to bardzo ułatwi nam ustalanie menu. – Augusta położyła rękę na ramieniu męża i ruszyła z godnością w stronę ganku. Pokojówki dygnęły przed nią, mężczyźni z szacunkiem skłonili głowy, kamerdyner puścił się biegiem, żeby otworzyć drzwi. No, nieźle poszło. Niczym się nie zblamowała, nie zdradziła z brakiem doświadczenia. O resztę zatroszczy się już ta panna Zahoho. Wyglądała na taką, co nawet w piekle zrobiłaby sprawnie wiosenne porządki, z czyszczeniem kotłów na wysoki połysk i praniem całunów włącznie.

W następnych dniach Augusta przeprowadziła w asyście panny Zahorskiej pobieżną wizytację domu, ale dopiero po odkryciu cmentarza Horodyńskich zwiedziła go naprawdę dokładnie. Była zaintrygowana nagłym zgonem tak licznych członków rodziny w ciągu zaledwie dwóch lat i jej karmiona powieściami grozy fantazja malowała mrożące krew w żyłach sceny, pełne mrocznego piękna. W takich wypadkach zagłada rodu spowodowana była na ogół klątwą mściwej Cyganki albo przynoszącym nieszczęście amuletem, przywiezionym nieopatrznie z dalekiej podróży. Zmniejszoną do wielkości pięści indiańską głowa z Peru, na przykład, albo skarabeuszem z egipskiego naszyjnika. Na więcej krajów, z których mógłby pochodzić amulet, nie pozwalała Auguście słaba znajomość geografii.

Cyganki kręciły się tu na targu z szumem kolorowych spódnic, proponując przechodniom wróżenie. Johanna nie pozwalała im jednak zbliżyć się do Augusty, odsuwała je szorstko koszykiem, mrucząc:

– Panienko Augusto, one wszystkie to oszustki i złodziejki. Nie podaje im pani ręki, bo ukradną obrączkę. To grzech dać sobie przepowiadać przyszłość. Tylko Bóg jeden wie, jaki ma dla nas swój boski plan, i to wystarczy. Pastor Elbing mówi…

– Zamknij się, sama wiem, co mówi pastor. Zastanawiam się, czy to prawda, że Cyganki potrafią rzucać urok. Jak myślisz, potrafią?

– Panienko, w tym kraju połowa ludności zajmuje się rzucaniem uroków, a połowa ich odczynianiem.

W poszukiwaniu feralnego amuletu Augusta przekopała cały dom. Gdzieś przecież musiał być. Przezornie przeznaczyła na to dzień, w którym Johanna miała wychodne i poświęcała się jakimś pobożnym rozrywkom w gronie Ewangelickich Kobiet Służebnych albo czymś w tym rodzaju.

Piwnice, choć przepastne, przyniosły rozczarowanie. Nie zawierały niczego ciekawego, poza dębowymi beczkami z winem, kilometrami półek, na których stały słoje z przetworami przeplatane patkami na myszy i kopcami rzecznego piasku, w którym tkwiła ogrodowizna: marchew, seler, kalafiory i główki kapusty. Strych okazał się ciekawszy. W jego ciemnych, zasnutych pajęczyną zakamarkach drzemały niepotrzebne już sprzęty, portrety dawno zmarłych ludzi i ich bibeloty. Zakurzone skrzynie wypełniały zżarte przez mole suknie, połamane wachlarze, zepsute zabawki, sztućce z niemodnymi trzonkami z hebanu i paczki przewiązanych wyblakłymi wstążeczkami listów. W szufladkach kulawej toaletki ukryte były różańce z drzewa oliwnego, oprawione w kość słoniową modlitewniki, karneciki balowe, flaszeczki na perfumy, z których dawno ulotnił się zapach, szylkretowe grzebienie i oprawione w srebro szczotki do włosów. Dotykając tych śladów cudzego życia, których właściciele już dawno rozsypali się w proch, Augusta miała nieprzyjemne uczucie, że podgląda kogoś przez dziurkę od klucza. Zasnute bielmem lustro toaletki odbijało jej trupio bladą, przestraszoną twarz, w kątach strychu coś szurało, skrzypiało i pojękiwało, nie mogła się pozbyć wrażenia, że ktoś za nią stoi i za chwilę zobaczy jego odbicie obok swojego: umarłaby wtedy ze strachu. Nagle coś przeleciało nad jej głową z obrzydliwym piskiem i łopotem błoniastych skrzydeł. Augusta wrzasnęła, zasłoniła twarz rękami i rzuciła się do drzwi. Talizmanu nie znalazła, ale jej potrzeba niesamowitych przeżyć została całkowicie zaspokojona.

Do posiadłości, noszącej wdzięczną nazwę Zazulki, która w miejscowym języku oznaczała ponoć jakiegoś ptaka, należały jeszcze lasy, pola uprawne oraz zabudowania gospodarcze. Położona nad rzeką fabryka pana Simmonisa oddalona była o jakieś trzy kilometry. Jeśli wdrapało się na płaski dach wieży nad wschodnim alkierzem i stanęło na palce, można było zobaczyć jej kominy. Augusta nie odczuwała jednak najmniejszej potrzeby patrzenia na nie, produkcja sukna nudziła ją śmiertelnie. Mimo to słuchała uprzejmie, kiedy mąż rozwodził się rozwlekle nad rynkami zbytu, cenami bawełny i nieuczciwą konkurencją żydowską, produkującą tani tybet ze starych szmat. Wbito jej do głowy, że należy wykazywać zainteresowanie tematami, którymi się pasjonowali panowie, powstrzymywała więc ziewanie, choć przychodziło jej to z trudem. W odpowiednich momentach wydawała nawet świadczące o zainteresowaniu okrzyki:

– Jakież to dalekowzroczne z twojej strony! Opowiedz mi więcej o tym folowaniu, to takie ciekawe!

To wystarczało całkowicie, żeby mąż uważał ją za kobietę o nieprzeciętnej inteligencji.

Zdaniem Augusty, fabryka była szkaradna, choć budynki z czerwonej cegły wyglądały solidnie i zostały planowo rozmieszczone przy porządnie wybrukowanych dziedzińcach. W pobliżu znajdowały się domy tkaczy, dwuklasowa szkółka elementarna dla dzieci robotników i – duma pana Simmonisa – wspólna pralnia. Próbował nakłonić Augustę do zaangażowania się w pracę w szkole, ale udała, że nie słyszy. Nie po to przecież zakończyła nareszcie własną edukację, żeby wrócić na ławę szkolną. Próg hali fabrycznej przekroczyła tylko raz i prawie natychmiast ratowała się ucieczką. Panujący tam straszliwy hałas wydał jej się infernalny, robotnicy niechlujni i prostaccy. Wykształcenie ich nieokrzesanego potomstwa było jej kompletnie obojętne.

Jednak temat fabryki panował w ich życiu wszechobecnie. Prawie wszystkie niemieckie rodziny w Białymstoku miały coś wspólnego z suknem, wełną, pluszem albo kortem. Rozmowy toczyły się wokół tkalni, przędzalni, farbiarni i najnowszych maszyn parowych, nawet niedzielne pikniki odbywały się na dziedzińcach fabryk. Manufaktury stały się źródłem dobrobytu niemieckiej kolonii i obiektem dumy ich właścicieli, pozwoliły im w krótkim czasie zdobyć majątek i wysoką pozycję w społeczeństwie. Rosja była krajem, w którym już od czasów Katarzyny Wielkiej[5] przed odważnymi i pracowitymi otwierały się fascynujące możliwości. Szczególnie przed Niemcami.

Augusta szybko zorientowała się, że inne kobiety nie dzielą jej niechęci do tego szpetnego miasta i monotonnego krajobrazu. Tak jakby nie dostrzegały błotnistych gościńców, chaotycznej zabudowy, przeganianych ulicami świń, nędznych chałatów żydowskiej biedoty i kołtuniastych łbów parobków. Miały oczy otwarte wyłącznie na piękno własnych rezydencji, elegancję salonów, liczebność służby i rozmach zarabiających na to wszystko fabryk. Słuchając ich, odnosiła wrażenie, że żyje w jakimś zupełnie innym kraju niż one.

Ponadto emanowała z nich głęboka wiara w sens i misję instytucji małżeństwa, którą przewyższała jedynie wiara w sens i misję macierzyństwa. Wyglądało na to, że tylko Augusta buntuje się przeciwko cenie, jaką trzeba zapłacić w małżeńskim łóżku za szacowną pozycję kobiety zamężnej. Nic nie wskazywało na to, że targają nimi jakieś emocje. Ich twarze były pełne słodyczy, głosy łagodne, ruchy pełne gracji. Okropność. Próbowała wyobrazić je sobie nagie, przygniecione ciężarem dyszącego mężczyzny, ale zapewne nawet w takiej sytuacji ich oblicza pozostawały pogodne i rozjaśnione anielskim uśmiechem. Te kobiety nie były jej siostrami na wygnaniu. One w ogóle nie czuły się na wygnaniu. Dla nich było to miejsce, w którym powstawały ich bajeczne fortuny. Dla nich nie leżało ono na końcu świata, tylko w połowie drogi z Berlina do Petersburga.

[4]Bienvenue à la maison, madame. Nous vous souhaiton toute la bonheur possible dans votre nouvelle patrie. – Witamy panią w pani domu. Życzymy pani wszelkiego szczęścia w nowej ojczyźnie.

[5] Katarzyna Wielka, Sophie Auguste Friederike von Anhalt-Zerbst, była niemiecką księżniczką. Na życzenie Piotra I Romanowowie żenili się z pochodzącymi z europejskich domów panujących księżniczkami, głównie Niemkami.

Rozdział 5

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Copyright © 2018, Iwona Menzel

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-449-4

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Korekta: Dorota Ring

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek