W Portoryko padał śnieg - Sarah McCoy - ebook

W Portoryko padał śnieg ebook

Sarah McCoy

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Jest rok 1961. Portoryko jest rozdarte pomiędzy tymi, którzy chcą pozostać przyłączeni do Stanów Zjednoczonych, a tymi, którzy walczą o niepodległość. Dla jedenastoletniej Verdity Ortiz-Santiago dążenie do niepodległości to konflikt, który rujnuje jej dom.

Verdita zawsze cieszyła się bezpieczeństwem w domu, w sennym górskim miasteczku, z dala od gwaru stolicy San Juan czy blichtru wybrzeża Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszka starszy od niej krewny. Już niedługo osiągnie wiek, w którym społeczeństwo będzie od niej oczekiwać zajęcia się gotowaniem, sprzątaniem, chodzeniem codziennie na mszę i porzucenia myśli o miłości do Elvisa. A matka na każdym kroku jej o tym przypomina.

Verdita marzy o ucieczce przed tą przyszłością, choć zarazem wydaje jej się ona nieunikniona.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 206

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dla mojej Mom­ma­cita, Ele­ane Norat McCoy

Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Maj 1961

Na moje jede­na­ste uro­dziny Papi zro­bił nam pira­guas. Wło­żył balony z wodą do zamra­żarki, a kiedy woda zamar­zła, obrał je z gumo­wej powłoki jak z kolo­ro­wej skórki. Potem roz­łu­pał lód na wiórki maczetą. Twarde okru­chy odpry­ski­wały od lodo­wej kuli w miej­scu, gdzie spa­dało ostrze, i lądo­wały na moich ramio­nach, nogach, policz­kach i nosie. Papi powie­dział, że to śnieg pada w Por­to­ryko i zaczął się śmiać – długo, gru­bym gło­sem. My z mamą też się śmia­ły­śmy. Sie­dzia­ły­śmy obok sie­bie w tej śnie­życy, aż obie zaczę­ły­śmy się trząść i przy­tu­li­ły­śmy się do sie­bie, żeby nie mar­z­nąć.

Kiedy tata zestru­gał już lodowe kule na stos bia­łego śniegu, zala­li­śmy go sokiem z mara­kui i jedli­śmy pro­sto z miski. Od słod­kich płat­ków zro­biło mi się zimno i cierpko w ustach. Musia­łam possać wargi, żeby ogrzać język. Wszyst­kiego nie zjedli­śmy, bo było gorąco i deser zmie­nił się w kałużę. Papi powie­dział, że tak wła­śnie robi śnieg – zmie­nia się w zwy­czajną wodę. Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łam pada­ją­cego śniegu, więc skąd mia­ła­bym to wie­dzieć.

Tej nocy przez wyspę prze­to­czyła się pierw­sza w tym sezo­nie fala upału. Nikt nie mógł spać. Leża­łam w łóżku, bie­li­zna kle­iła się do ciała od gorąca i wszystko mnie swę­działo.

− Papi, opo­wiedz mi bajkę – popro­si­łam żało­śnie. Wola­łam zamie­nić rze­czy­wi­stość na kra­inę marzeń.

− Za duża jesteś na bajki. Może ci poczy­tam o Józe­fie i Iza­aku? – Mamá naj­bar­dziej lubiła, kiedy Papi czy­tał mi Biblię do poduszki. Wie­rzyła, że dzięki temu będę mieć dobre sny. Papi usiadł w moim bam­bu­so­wym fotelu. Wia­trak pod sufi­tem krę­cił się i postu­ki­wał. – A może o Danielu w jaskini lwa? – Puścił do mnie oko.

Kiedy byłam młod­sza, kocha­łam się w dziel­nym, sil­nym Danielu, który bawił się z lwami. Mamie się to nie podo­bało. Twier­dziła, że nie można żywić roman­tycz­nych uczuć do kogoś, kto nie żyje, nawet jeśli jest to święty. Papi mówił, że już lepiej do biblij­nego Daniela niż do pirata Roberta Con­fre­siego.

− A nie mogę posłu­chać histo­rii mojego imie­nia? – spy­ta­łam.

W Por­to­ryko każdy ma dwa imiona. Pierw­sze jest zapi­sane na świa­dec­twie uro­dze­nia. Dru­gie to to, któ­rym na cie­bie wołają, na które reagu­jesz. I wła­śnie z nim zawsze wiąże się jakaś histo­ria. Na świa­dec­twie uro­dze­nia mamy było napi­sane: „Mona­ique”, a taty – „Juan”. Ale nikt na nich tak nie mówił – te imiona nie miały swo­ich histo­rii.

Na tatę wołali Faro, czyli latar­nia mor­ska, bo jako dziecko uwiel­biał patrzeć na miga­jące świa­tło latarni na plaży w Agu­adilli. Moja abu­ela, Mamá Juanita, mówiła, że czę­sto jeź­dzili do Agu­adilli odwie­dzić jej brata. W cza­sie jed­nej z wizyt cała rodzina sie­działa do późna i słu­chała pio­se­nek tru­ba­dura. Kiedy już mieli się kłaść, Mamá Juanita zauwa­żyła, że ni­gdzie nie ma jej synka. Prze­szu­kano dom, ale mały prze­padł jak kamień w wodę. W końcu przez kuchenne okno bab­cia zoba­czyła małą figurkę sku­loną na nabrzeż­nej skale. To był wła­śnie Papi. Wpa­try­wał się w morze, obser­wo­wał snop świa­tła latarni mor­skiej, co chwila prze­kra­wa­jący ciem­ność. Zapy­tany, co robi, odpo­wie­dział: „Trzy­mam straż”. Mamá Juanita zaczęła na niego mówić „Mały Faro”. Imię do niego przy­lgnęło.

Na mamę mówiono zaś Venusa, ponie­waż jako dziew­czynka omal nie uto­nęła pod­czas kąpieli w morzu u pół­nocno-zachod­niego wybrzeża Por­to­ryko. Papi opo­wia­dał mi, że prze­ta­cza­jąca się fala wcią­gnęła ją na samo dno rafy. Król Oce­anu zoba­czył ją – pasmo jej ciem­nych wło­sów na tle błę­kitu – i zauro­czony jej pięk­nem, posta­no­wił zmie­nić ją w syrenę. Wodo­ro­sty oplą­tały jej nogi, a kora­lowce uwię­ziły ją w swych ramio­nach. Mamá modliła się o cud – by powró­cić na wyspę. Gdy już sądziła, że jej skóra zmieni się w łuski, nagły prąd wyrwał ją z kró­lew­skiego uści­sku i wypchnął w górę, przez szma­rag­dową toń, aż jej oczy ujrzały słońce, a skóra stała się lśniąca i różowa. Nie było jej tak długo, wszy­scy sądzili, że nie żyje, że prze­pa­dła w głę­bi­nach. Ale ona się odro­dziła – jak bogini Wenus.

To były histo­rie, któ­rymi żyli­śmy. Które okre­ślały, kim byli moi rodzice, kim byłam ja. Na moim świa­dec­twie uro­dze­nia napi­sano: „Maria Flo­res Ortiz-San­tiago”, ale mówili na mnie Ver­dita. Papi trzy­mał nasze świa­dec­twa uro­dze­nia na półce w swoim gabi­ne­cie, obok trzech wypcha­nych kogu­tów z oczami z czar­nych kulek. Imiona na tych świa­dec­twach były rów­nie mar­twe jak wypchane tro­ci­nami koguty. Żyły tylko nasze przy­domki. A histo­rię mojego naj­le­piej opo­wia­dał Papi.

Teraz odchy­lił się na krze­śle.

− Venuso, Ver­dita znowu chce usły­szeć swoją histo­rię.

Z kuchni, gdzie Mamá skro­bała dor­sza, dobiegł śmiech.

− Jest taka sama jak ty. Cho­dzi z głową w chmu­rach.

Ale ja się cie­szy­łam, że jestem taka jak Papi. Mamá nie była dobrą gawę­dziarką. Nie­które rze­czy pomi­jała, za to zda­rzało jej się doda­wać frag­menty kazań z kościoła. Papi zawsze pamię­tał wszystko jak trzeba i zaczy­nał w ten sam spo­sób.

Teraz zamknął Biblię.

− Twoja opo­wieść zaczyna się długo przed dniem, kiedy wyszłaś z brzu­cha mamy, kiedy wzię­łaś pierw­szy oddech. Twoja dusza prze­mó­wiła do mnie z nieba.

Pod­wi­nę­łam palce stóp i zamknę­łam oczy, sku­pia­jąc się na jego sło­wach.

Papi miał sen, że stoi samot­nie na dziw­nej, wie­lo­barw­nej plaży, zupeł­nie innej od por­to­ry­kań­skich plaż. Ocean był wyjąt­kowo spo­kojny, powie­trze nie­ru­chome, tylko łagodna bryza deli­kat­nie poru­szała pió­ro­pu­szami palm koko­so­wych. Na pia­sku tęczowo poły­ski­wały kamyki. Piękna nie zakłó­cała ani jedna smuga wodo­ro­stów, ani jedna norka raka. W oddali sie­działa Mamá. Jej falu­jące czarne włosy ostro kon­tra­sto­wały ze świa­tłem. Papi ruszył w jej stronę.

Wyobra­ża­łam sobie, że plaża ta wygląda tak samo jak ta ze zdję­cia, które wetknę­łam w pęk­nię­cie lustra. Przed­sta­wiało mamę sto­jącą mię­dzy kolo­ro­wymi para­so­lami i lan­dryn­ko­wymi ręcz­ni­kami, może to był kar­na­wał na plaży. Głowę miała odrzu­coną do tyłu, usta otwarte, a zza lśnią­cego papieru foto­gra­ficz­nego nie­mal sły­sza­łam jej śmiech. Z tyłu było napi­sane: „U Orlanda i Lity, Vir­gi­nia Beach, 1950”. Zdję­cie było zro­bione tuż przed tym, jak zaszła w ciążę. Tuż przed tym, kiedy tatu­siowi przy­śnił się ten sen.

Teraz Papi pochy­lił się w fotelu.

− I kiedy już byłem bar­dzo bli­sko niej, usły­sza­łem plusk. Z oce­anu pod­niósł się słup wody wysoki na jakieś pięt­na­ście metrów. Tak wysoki, że aby spoj­rzeć na białą grzywę, musia­łem osło­nić oczy od słońca. Bałem się, że to Król Oce­anu przy­szedł zabrać mi Venusę. Ale nie, ona odwró­ciła się do mnie z uśmie­chem. Wie­działa coś, czego ja nie wie­dzia­łem. Nagle papuga o szma­rag­do­wych pió­rach i lśnią­cych zie­lo­nych oczach sfru­nęła z wierz­chołka słupa wody i wylą­do­wała mi na ramie­niu.

Wzię­łam głę­boki wdech i wstrzy­ma­łam powie­trze.

− To był twój duch – cią­gnął Papi. – Ni­gdy w życiu nie widzia­łem rów­nie pięk­nego ptaka.

Papi nachy­lił się do mnie i poca­ło­wał mnie w czoło. Poczu­łam zapach mydła i wody Old Spice, któ­rej uży­wał od zawsze. Wcią­gnę­łam go do płuc.

W opo­wie­ści o histo­rii mojego imie­nia Mamá kar­miła papugę ziar­nami sezamu, które miała w ręku. Ptak się najadł i odle­ciał pro­sto w bez­chmurny błę­kit, roz­kła­da­jąc szma­rag­dowe skrzy­dła na deli­kat­nym wie­trzyku. Zostało po nim jedno zie­lone pióro. Papi wetknął je sobie do kie­szeni koszuli na pamiątkę, ale kiedy się obu­dził, pióra nie było.

− Szu­ka­łem go w całym łóżku, aż do pokoju weszła Mamá z fili­żanką café con leche. Spy­tała mnie, co robię, a ja odpar­łem, że zgu­bi­łem coś waż­nego. Wtedy mi powie­działa, że będzie miała dziecko. Nosiła już cie­bie. A ja zro­zu­mia­łem, że papuga z mojego snu to ty.

Kiedy opo­wieść docho­dziła do tego miej­sca, zawsze sta­wa­łam się senna. Prze­ście­ra­dła mnie utu­lały, poduszka przy­jem­nie przy­le­gała do głowy. Zamknę­łam oczy, ale nie przesta­wa­łam słu­chać.

− Powie­dzia­łem two­jej mamie o śnie, a ona się ze mną zgo­dziła. Bóg musiał mnie prze­nieść na wybrzeże raju, abyś ty mogła do nas przyjść.

Jesz­cze moc­niej wtu­li­łam twarz w ciem­ność.

− W dniu, kiedy przy­szłaś na świat, wysze­dłem z domu i zauwa­ży­łem, że pió­ro­pu­szami palm poru­sza led­wie wyczu­walny wia­te­rek – taki sam jak ten z mego snu. Mamie ode­szły wody. Zaczęła rodzić. Z początku myśle­li­śmy, że jesteś chłop­cem, bo poród był ciężki. Musia­łem ją zawieźć do szpi­tala w San Juan, bo położna w bar­rio przyj­mo­wała aku­rat dwa inne porody, a ja wie­dzia­łem, że sam sobie nie pora­dzę.

− Sie­dzia­łem przed drzwiami sali, cze­ka­łem i wypa­try­wa­łem leka­rza. To były mroczne godziny. Ale potem zja­wiła się pie­lę­gniarka i zapro­wa­dziła mnie do cie­bie. Pierw­szy raz wzią­łem cię na ręce, a ty otwo­rzy­łaś oczy i spoj­rza­łaś na mnie. Mia­łaś wiel­kie zie­lone oczy. Verde. W kolo­rze tam­tej papugi. A ja wie­dzia­łem, że już się wcze­śniej spo­tka­li­śmy. Moja Ver­dito.

Sen spły­nął na mnie tak jak fala ze snu tatu­sia. Był miękki i bez­gło­śny.

Kiedy się obu­dzi­łam, radio cicho grało pio­senkę, to była plena zako­cha­nego jíbaro. Papi sobie poszedł. Noc była spo­kojna, ale za oknem mojego pokoju jaśniało różo­wo­żółte świa­tło przy­po­mi­na­jące aure­olę Madonny w bla­sku kościel­nych świec. Powoli wsta­łam z łóżka, moje nogi i ręce poru­szały się płyn­nie i bez­wied­nie, jak­bym uno­siła się na wodach snu. Po ciemku pode­szłam do drzwi i wycią­gnę­łam rękę, by dotknąć dro­bi­nek świa­tła, by ująć w dłoń jego blask. Świa­tło prze­pły­nęło mi przez palce i popro­wa­dziło mnie do salonu, gdzie paliła się lampa. Tam, na kana­pie, leżeli Papi i Mamá. Led­wie ich roz­po­zna­łam. On nie miał koszuli, ona została w samej halce. Jej gołe plecy były brą­zowe. Papi jedną ręką przy­tu­lał ją do swo­jej piersi, a drugą okręż­nym, powol­nym ruchem, w rytm muzyki, maso­wał dolną część jej ple­ców. Zda­wało się, że tań­czą, ale robili to, leżąc, i wol­niej, niż kie­dy­kol­wiek widzia­łam. Sko­ja­rzyło mi się to z księ­dzem odpra­wia­ją­cym modły o zba­wie­nie. Modły te trwały zwy­kle tak długo, że stara Señora Juarez zasy­piała i wypusz­czała z ręki wachlarz, a ślina zaczy­nała ście­kać jej po bro­dzie. Mamá mówiła, że księża wyma­dlają sobie niebo i jeśli zamknę oczy i będę modlić się jak oni, to też je sobie wymo­dlę. Ciała rodzi­ców były tu, w domu, lecz ich dusze prze­nio­sły się w jakieś inne miej­sce, któ­rego nie widzia­łam.

Ich bio­dra poru­szały się w przód i w tył w rytm śpiewu jíbaro o utra­co­nej miło­ści i brzdą­kań gitary. Twarz tatu­sia zgi­nęła pod falami ciem­nych, syre­nich wło­sów mamy. Mamá go ukra­dła, wcią­gnęła pod wodę, na dno oce­anu. Ich dusze wpły­nęły na głę­bię, któ­rej nie byłam w sta­nie dosię­gnąć i nie potra­fi­łam powie­dzieć nic, co mogłoby ich stam­tąd wydo­stać; nie mogłam też zamknąć oczu, by się do nich przy­łą­czyć; moje oczy pło­nęły w świe­tle lampy. Pró­bo­wa­łam odejść, ale nogi wro­sły mi w zie­mię. Sta­łam cicho, samotna i prze­ra­żona, i zasta­na­wia­łam się, czy tak wła­śnie czło­wiek czuje się w pie­kle.

Cięż­kie pasmo wło­sów zsu­nęło się z ramie­nia mamy. Zoba­czy­łam oczy tatu­sia, naj­pierw zamknięte, a po chwili otwarte. Zoba­czył mnie.

− Ver­dita – powie­dział do mamy.

Mamá się odwró­ciła. Zaró­żo­wione policzki błysz­czały jej od potu.

− Ucie­kaj! – krzyk­nęła, zakry­wa­jąc piersi. – Ale już!

Z tru­dem ode­rwa­łam nogi od ziemi i pobie­głam do łóżka. Nakry­łam się na głowę i zaczę­łam w kółko odma­wiać Zdro­waś Mario. To była jedyna modli­twa, którą zna­łam na pamięć. Ale nawet Zdro­waś Mario nie zagłu­szyło szmeru muzyki. Spró­bo­wa­łam więc myśleć o czymś innym – o czymś dobrym.

Leża­łam i wpa­try­wa­łam się w różowe kropki na pościeli. Ten wzór przy­po­mi­nał mi sukienkę, którą Mamá wła­śnie skoń­czyła szyć. Sama wybra­łam fason. Spodo­bał mi się jeden z wykro­jów z „Sim­pli­city”, z blon­dynką w sukience w drobne nie­bie­skie kwia­tuszki na okładce. Łubin, orze­kła Mamá. Ni­gdy w życiu nie widzia­łam łubinu. Długo roz­glą­da­łam się po skle­pie bła­wat­nym w poszu­ki­wa­niu takiego samego mate­riału, ale Mamá powie­działa, że można go dostać tylko w Sta­nach, a poza tym, że te kwiaty są brzyd­kie. Nie przy­po­mi­nają żad­nych, które rosną na naszej wyspie. Jej naj­bar­dziej podo­bały się kora­lowe kwiaty maga, więc kupiła całą belę mate­riału, by uszyć z niej sukienki dla nas obu. Sukienki nie były jed­nak takie same: jej miała zwy­kły pli­so­wany dół, a moja była roz­klo­szo­wana, jak kry­no­lina. Kiedy Papi pierw­szy raz zoba­czył, jak sto­imy w nich obok sie­bie, przy­ło­żył rękę do czoła i krzyk­nął:

− Ay! Muy bonita! Dwie naj­pięk­niej­sze dziew­czyny na wyspie!

Wtedy poczu­łam się wspa­niale − że jestem piękna jak Mamá. Ale teraz to się już nie liczyło. Na samo wspo­mnie­nie tego, co przed chwilą widzia­łam, zro­biło mi się nie­do­brze.

Ścią­gnę­łam prze­ście­ra­dło z twa­rzy, żeby móc oddy­chać. Sukienka wisiała na ramiączku. Zamknę­łam oczy, żeby na nią nie patrzeć. Nie włożę jej. Ni­gdy. Chcia­łam mieć inną – w kwiaty łubinu, jak dziew­czynki w Sta­nach. Posta­no­wi­łam, że kiedy doro­snę, pojadę tam. Zosta­wię wszystko, co mia­łam tutaj.

Rano odzy­ska­łam głos i wła­dzę w nogach. Posta­no­wi­łam więc pood­bi­jać jasno­zie­loną piłkę o pod­łogę w swoim pokoju, każde odbi­cie odli­cza­jąc jak naj­gło­śniej się dało. Plask piłki mia­rowo prze­ry­wał ciszę.

− Jeden! – Piłka pod­sko­czyła. – Dwa. – Pod­sko­czyła znowu. – Trzy! Cztery! Pięć! – liczy­łam. Dźwięk ude­rze­nia gumy o pod­łogę roz­cho­dził się echem po naszym różo­wym domu. Chcia­łam, żeby Mamá i Papi wie­dzieli, że już nie śpię. Żeby też wstali. Drzwi do ich sypialni były zamknięte. Wzię­łam więc piłkę i poszłam do salonu, sta­ran­nie omi­ja­jąc wzro­kiem kanapę. Włą­czy­łam radio. Leciała wła­śnie szybka bomba, więc zaczę­łam odbi­jać piłkę w rytm muzyki. Nie sły­sza­łam dźwięku otwie­ra­nych drzwi.

Weszła Mamá – w pełni ubrana, z wło­sami upię­tymi w kok i z miską brą­zo­wych jajek w ręku. Nie spała już od dawna, a może nie spała wcale. Nic nie powie­działa, po dro­dze do kuchni przy­ci­szyła tylko radio. Nie patrząc na nią i nie prze­ry­wa­jąc mia­ro­wego odbi­ja­nia, spy­ta­łam:

− Gdzie Papi?

− Allí – odparła i wska­zała brodą na werandę.

Na dwo­rze Papi maczetą roz­bi­jał orze­chy koko­sowe. Pięć czy sześć już leżało u jego stóp.

− Znowu mleko koko­sowe? Założę się, że Omar ma praw­dziwe w Waszyng­to­nie. Chcia­ła­bym tam być razem z nim. Ta głu­pia finca już mi zbrzy­dła. I ta głu­pia wyspa – powie­dzia­łam i natych­miast się zdzi­wi­łam, skąd się wzięły te słowa.

Omar był moim kuzy­nem. Tío Orlando i Titi Lita prze­pro­wa­dzili się do Sta­nów, kiedy był malutki i w cza­sie ząb­ko­wa­nia obgry­zał łodygi trzciny cukro­wej. W lecie przy­sy­łali go do nas z wizytą, bo twier­dzili, że zapo­mina o Por­to­ryko. Była to prawda.

Poprzed­niego lata zapy­tał mnie przy śnia­da­niu, czy mamy płatki.

− Sí, mamy con-flei – powie­dzia­łam, wska­zu­jąc głową na szafkę.

− Co? Co mówisz?

Wszy­scy wie­dzieli, co to con-flei. Pokrę­ci­łam głową i wymó­wi­łam słowo jesz­cze raz z prze­sadną sta­ran­no­ścią, tak jak to robiła Mamá. Omar gapił się na mnie bez ruchu.

− Ay ben­dito! – Otwo­rzy­łam szafkę. – Con-flei to płatki, Sugar Fla­kes i Lucky Charms.

Powie­dzia­łam to powoli i nie­na­ganną angielsz­czy­zną, żeby zro­zu­miał. Nie wspo­mnia­łam, że to wła­śnie pudełko płat­ków Lucky Charms stoi tu od czasu Navi­dad. Nawet teraz z i do pudełka masze­ro­wała linia maciup­kich punk­ci­ków. Rybiki cukrowe. Cie­kawe, czy nie zja­dły całej zawar­to­ści.

Mamá znie­ru­cho­miała w kuchni. Musiała być zdu­miona, że tak zare­ago­wa­łam. Wcze­śniej ni­gdy tak nie odpo­wia­da­łam. Stała odwró­cona do mnie ple­cami, nie widzia­łam jej twa­rzy. Wbiła jajko do miski, ale nie­chcący zgnio­tła je w dłoni. Teraz bez słowa wyj­mo­wała kawałki sko­rupki z żółtka. Zwró­ci­łam uwagę na to, jak blada jest skóra na jej karku ukryta pod burzą ciem­nych wło­sów. Cie­kawe, czy gdy­bym ja rów­nie długo cho­wała się przed świa­tłem, moja skóra też by tak zbie­lała i upodob­ni­ła­bym się do dziew­czynki z okładki „Sim­pli­city”. Czy sta­ła­bym się bez­barwna – jak białko jajka. Uwiel­bia­łam tę obcą skórę i zara­zem jej nie­na­wi­dzi­łam – bo była zupeł­nie nie­po­dobna do mojej.

Papi przy­szedł, gdy jajka były już gotowe. Posta­wił na stole dzba­nek ze świe­żym mle­kiem koko­so­wym, a ja zapra­gnę­łam cof­nąć to, co wcze­śniej powie­dzia­łam. Na jego czole per­liły się kro­ple potu od wysiłku wło­żo­nego w roz­łu­py­wa­nie gru­bych sko­rup i wyci­ska­nie soku z miąż­szu.

− Buenos días, Ver­dita. – Cmok­nął mnie w czu­bek głowy, a mamę w poli­czek. Ten sam poli­czek, który w nocy był czer­wony i śli­ski. A teraz suchy i muśnięty różem. Mamá prze­bie­gła pal­cami po jego dłoni, a ja pomy­śla­łam, że to pająki cho­dzące po zmar­łym.

− Ver­dita to nie jest moje praw­dziwe imię – oświad­czy­łam. Papi odwró­cił się twa­rzą do mnie. – Gdy­bym miesz­kała w Sta­nach, musie­li­by­ście do mnie mówić tak, jak mam napi­sane na świa­dec­twie uro­dze­nia. Maria Flo­res. Tak by wam kazali.

Mamá też się odwró­ciła. Oboje mie­rzyli mnie wzro­kiem. Papi tak mocno zmarsz­czył czoło, że kro­ple potu zbie­gły się pomię­dzy jego brwiami. Starł je kciu­kiem.

Gdy­bym mogła, cof­nę­ła­bym wszyst­kie słowa, które powie­dzia­łam tam­tego dnia. Ver­dita to było moje imię. Mia­łam swoją opo­wieść i uwiel­bia­łam mleko koko­sowe.

Nagle zro­biło mi się nie­do­brze. Jajka na stole zapach­niały mi smal­cem wie­przo­wym i zarzy­na­nymi kur­cza­kami. Zebrało mi się na wymioty.

− Ver­dito. – Papi ciężko usiadł przy stole; nakry­cia zabrzę­czały, gdy pod­łoga ugięła się pod jego cię­ża­rem. – Sia­daj i jedz śnia­da­nie.

Usia­dłam. Mamá zajęła miej­sce obok mnie i wszy­scy pochy­li­li­śmy głowy, by podzię­ko­wać Bogu za jedze­nie. Pomo­dli­łam się, by to wszystko, o co się modlą, nie zabrało ich do nieba, a ja żebym nie została tu sama. A potem pomo­dli­łam się ze wszyst­kich sił, zaci­ska­jąc powieki tak mocno, że aż oczy mnie bolały, żebym mogła zmie­nić się w szma­rag­dową papugę i odle­cieć do nieba albo odna­leźć Króla Oce­anu i zostać jego syreną – wszystko jedno. Kiedy otwo­rzy­łam oczy, oni na­dal sie­dzieli przy stole, a mnie nie wyro­sły ani skrzy­dła, ani rybi ogon. Pró­bo­wa­łam prze­łknąć śli­skie jajka sadzone, ale omal ich nie zwró­ci­łam.

Po śnia­da­niu Papi spy­tał, czy mam ochotę się z nim wybrać po batony seza­mowe, bo idzie zamie­nić parę słów o poli­tyce ze zna­jo­mymi. Dobrze wie­dzia­łam, co knuje – chciał mnie udo­bru­chać, żebym mu znowu zaufała, żebym zapo­mniała o tym, co widzia­łam w nocy. Wie­dzia­łam, że nie dam się nabrać.

− Mam pracę domową – odpar­łam, choć żad­nej nie mia­łam. – Wypra­co­wa­nie.

− Wypra­co­wa­nie? Już pra­wie waka­cje, ver­dad?

− Ostat­nie. Muszę napi­sać o… o sobie – skła­ma­łam.

− A co o sobie?

− Po pro­stu, kim jestem. Nauczy­ciele zawsze każą nam pisać o tym, kim jeste­śmy.

Sta­ra­łam się nie patrzeć mu w oczy. Ni­gdy dotąd go nie oszu­ka­łam i wie­dzia­łam, że kiep­sko mi to wycho­dzi. Zła­pa­łam ołó­wek, zeszyt i wyszłam na werandę.

Odio. Odio. Odio. Nie­na­wi­dzę. Nie­na­wi­dzę. Nie­na­wi­dzę. Napi­sa­łam to po hisz­pań­sku i po angiel­sku, byleby tylko szybko poru­szać ołów­kiem. Po chwili zmie­ni­łam treść. Maria Flo­res Ortiz-San­tiago. Prze­pi­sy­wa­łam moje urzę­dowe nazwi­sko wiele razy, aż przy­brało jakiś dzi­waczny wygląd, bo litery stały się zbio­rem kre­sek i kro­pek. Maria Flo­res. Być może musia­łam się nią stać, by móc żyć z Juanem i Mona­ique.

Papi wyszedł tyl­nymi drzwiami i ruszył pod­jaz­dem. Obej­rzał się na mnie i powie­dział:

− To na razie.

Ski­nę­łam głową, jak­bym była zbyt pochło­nięta pracą, by mu odpo­wie­dzieć. Ale podo­bało mi się, że Papi pró­buje. Może więc nie będę go aż tak nie­na­wi­dzić. Znie­na­wi­dzę tylko mamę. Przed oczami stały mi jej gołe plecy i zaru­mie­niony, wil­gotny poli­czek przy­ci­śnięty do ciała taty. Jej głos natar­czy­wie powta­rzał mi w gło­wie: „Idź stąd. Ucie­kaj”. Poczu­łam, że żołą­dek wywraca mi się do góry nogami.

V-e-r-d-i-t-a zapi­sa­łam powoli na samej górze kartki. Ver­dita. Prze­czy­ta­łam to sobie w myślach, wyma­wia­jąc „r” w dobrze znany spo­sób. Chcia­łam nasy­cić się opo­wie­ścią o swoim imie­niu, ale oba­wia­łam się, że od dziś już ni­gdy mi się to nie uda.

Rozdział drugi. Wyzwanie

Roz­dział drugi

Wyzwa­nie

Tego lata, kiedy kum­ka­nie żab coqui w okre­sie godo­wym nasi­liło się już tak bar­dzo, że led­wie można było spać, przy­le­ciał Omar. Nie mogłam się go docze­kać, ale gdy wresz­cie się zja­wił, oka­zało się, że i on się zmie­nił. Rok wcze­śniej nasze ramiona, stopy i dło­nie były tej samej wiel­ko­ści i czę­sto razem bie­ga­li­śmy do naszego ulu­bio­nego drzewa ceiba, a potem wła­zi­li­śmy na nie aż do miej­sca, gdzie gałę­zie się roz­cho­dziły i żadne z nas nie potra­fiło wspiąć się wyżej. Wtedy byli­śmy sobie równi; teraz jego palce, zarówno dłoni, jak stóp, wycią­gnęły się i nabrzmiały jak kaszanka, mor­cilla; z łatwo­ścią prze­ści­gał mnie w bie­ga­niu i wspi­na­niu i demon­stro­wał to przy każ­dej oka­zji.

Papi mówił, że Omar staje się męż­czy­zną i parę razy zabrał go ze sobą na finca. Pozwo­lił mu nawet roz­łu­py­wać kokosy maczetą. Mnie ni­gdy nie dał jej do ręki. Nie pozwa­lał mi nawet się zbli­żać do szopy z narzę­dziami. Roz­wście­czało mnie to do nie­przy­tom­no­ści.

Omar sądził, że jest lep­szy ode mnie, bo jest star­szy, jest chło­pa­kiem i mieszka w Sta­nach. Ja jesz­cze ni­gdy nie opu­ści­łam naszej wyspy. Opo­wia­dał, że w Waszyng­to­nie widział takie rze­czy, od któ­rych bym się od razu popła­kała, chcia­ła­bym wró­cić do rodzi­ców i rzu­ci­ła­bym się wpław do morza, by dopły­nąć do Por­to­ryko. Na przy­kład bez­dom­nego, który zamarzł pod­czas śnie­życy. Jego zesztyw­niałe ciało zna­leźli na ulicy nie­da­leko Bia­łego Domu, gdzie miesz­kał pre­zy­dent. Potra­fi­łam sobie wyobra­zić śnieg i zama­rza­nie. Ale choć drża­łam na samą myśl o mar­twym czło­wieku, odpo­wie­dzia­łam Oma­rowi: „I co z tego?”. Sama ni­gdy nie widzia­łam zmar­łego.

Opo­wia­dał mi o miej­scu zwa­nym Ana­condą – mia­stecz­kiem węży. Ni­gdy tam nie był, ale tío opo­wia­dał histo­rie o ludziach, któ­rzy tam miesz­kali i zabi­jali się nawza­jem za czer­wone dia­bły i ich sok. Jad węży, mówił. W Por­to­ryko nie żyły żadne jado­wite węże. Tu mnie zagiął. Ale nie­za­leż­nie od tego, ile roz­ma­itych rze­czy widział Omar, nie mia­łam zamiaru pozwo­lić, by mógł się przez to poczu­wać do wiel­ko­ści i zacho­wy­wać wynio­śle.

Omar przy­wiózł coś ze sobą. Grę, w którą, jak twier­dził, grali już w Sta­nach wszy­scy. Nazy­wała się Wyzwa­nie. W Por­to­ryko, a przy­naj­mniej we Flo­rilli, w naszym bar­rio, jej nie znano. Ale ja szybko się uczy­łam.

− Co, gotowa na wyzwa­nie? – spy­tał.

− A ty? – odpar­łam.

Przez dobre pół godziny z mozo­łem tłu­ma­czył mi zasady, choć zła­pa­łam wszystko w mig. Zasad­ni­czo cho­dziło o to, by wymy­ślić coś, co ma zro­bić prze­ciw­nik, a on albo musiał to wyko­nać, albo zosta­wał tchó­rzem.

− Rzu­camy monetą, żeby wylo­so­wać, kto zaczyna. Biorę orła.

Wycią­gnął z kie­szeni ćwierć­do­la­rówkę i wyrzu­cił ją w powie­trze. Zawi­ro­wała i z brzę­kiem upa­dła na tera­kotę. Wypa­dła reszka. Omar uśmiech­nął się z wyż­szo­ścią, jakby wie­dział coś, czego ja nie wiem. Mia­łam już dość tego, że wszy­scy sądzili, że wie­dzą coś, czego ja nie wiem.

− Słu­cham. Rzu­caj mi wyzwa­nie.

Byłam gotowa. Trzy wypchane koguty w gabi­ne­cie tatu­sia były stare i sztywne. Być może nawet mogła­bym je uznać za lalki i cza­sem się nimi bawić, gdyby nie to, że ich łapki były zimne i pokryte gęsią skórką, a kątem oka cza­sem widzia­łam, że się ruszają. Ale oczy­wi­ście gdy spo­glą­da­łam na nie nor­mal­nie, stały nie­ru­chomo. Wymy­śla­li­śmy o nich histo­rie, odkąd byli­śmy mali. I choć Omar urósł, wie­dzia­łam, że na­dal w nie­które z nich wie­rzy.

− Moje wyzwa­nie jest takie: masz wytrzy­mać dzie­sięć minut w gabi­ne­cie taty z kogu­tami. – Zer­k­nę­łam na zegar w holu.

Omar kaszl­nął, jakby par­sk­nął śmie­chem, jakby to była bułka z masłem. Ale ja wie­dzia­łam swoje.

− Dobra – rzu­cił i bez mru­gnię­cia okiem ruszył do gabi­netu.

Przy­trzy­ma­łam przed nim drzwi.

− Do zoba­cze­nia za dzie­sięć minut, mam nadzieję. – Pokrę­ci­łam głową i wes­tchnę­łam. – Adiós, Omar.

Zamknę­łam drzwi. Meta­lowy klucz ster­czał z dziurki sztywno jak mar­twe pióra. Prze­krę­ci­łam go i patrzy­łam, jak zegar odmie­rza sekundy.

Po pię­ciu minu­tach przy­ło­ży­łam ucho do drzwi. Nasłu­chi­wa­łam. Omar strze­lał pal­cami. Robił tak, gdy się dener­wo­wał. Przy­gry­złam wargę, by powstrzy­mać rado­sne piśnię­cie. Lubi­łam, kiedy on się bał, a ja – nie.

Po sied­miu minu­tach pobytu w pokoju Omar chrząk­nął. Nie odry­wa­łam wzroku od klamki. Wie­dzia­łam, że koguty mru­gają do niego i wyko­nują bły­ska­wiczne, roz­ma­zane ruchy w jego stronę. Chrząk­nął drugi raz.

− Ver­dita! – Roz­le­gło się gwał­towne bęb­nie­nie w drzwi. – Ver­dita, lepiej nie kan­tuj. Ile czasu minęło? – Wal­nął pię­ścią w drzwi moc­niej.

− Jesz­cze nie! – odpar­łam. – Ale jak chcesz być tchó­rzem, to pro­szę bar­dzo, mogę cię już wypu­ścić.

Cisza. Mia­łam go w gar­ści.

Po jakimś cza­sie naci­snął klamkę.

− Okej, a teraz? – Minęło dopiero osiem minut.

− Jesz­cze nie – odpar­łam.

− Kłam­czu­cha! Otwie­raj!

− Nie jestem kłam… − zaczę­łam, ale zanim zdą­ży­łam powie­dzieć coś na swoją obronę, Omar wrza­snął:

− Wypuść mnie! – Jego głos osią­gnął ton, który zawsze sły­szy się tuż przed pła­czem.

Cho­ciaż wie­dzia­łam, że tu, w holu, nic mi nie grozi, żołą­dek pod­szedł mi do gar­dła. Szybko prze­krę­ci­łam klucz i naci­snę­łam klamkę. Omar, z tru­dem łapiąc oddech, wypadł na kory­tarz, a ja zatrza­snę­łam za nim drzwi, chro­niąc nas oboje przed potwo­rami. To była frajda tak się bać, ale pod warun­kiem, że mogło się samemu decy­do­wać, kiedy ten strach się zacznie i kiedy się skoń­czy.

− Trzy­ma­łaś mnie tam dłu­żej, to nie było dzie­sięć minut! – stwier­dził.

− Ocho. – Uśmiech­nę­łam się. – Prze­gra­łeś.

− Tylko osiem? Dobrze patrzy­łaś?

− Sí, sam sprawdź. – Poka­za­łam na zegar w holu.

− Oszu­ki­wa­łaś. Na pewno byłem tam dłu­żej.

Wzru­szy­łam ramio­nami i uśmiech­nę­łam się.

− Nie. Mire, zegar. – Nawet jeśli chcia­ła­bym oszu­kać, zegar nie kła­mał.

− Dobra. Teraz moja kolej. Rzu­cam ci wyzwa­nie – oświad­czył. – Teraz ty sama sie­dzisz tam dzie­sięć minut.

Tego nie prze­wi­dzia­łam. Dło­nie spo­ciły mi się ze stra­chu, ale nie mia­łam zamiaru dać tego po sobie poznać. Naci­snę­łam klamkę i weszłam, mie­rząc wzro­kiem koguty na półce, cze­ka­jąc, aż się poru­szą. Omar zatrza­snął za mną drzwi.

Pierw­sze parę minut prze­bie­gło spo­koj­nie. Usia­dłam na pod­ło­dze, ssa­łam i obgry­za­łam paznok­cie i wydłu­by­wa­łam zza nich zie­loną skórkę papai. Kiedy skoń­czy­łam zaj­mo­wać się lewym małym pal­cem, poru­szył się pierw­szy zama­zany cień. Odwró­ci­łam głowę w stronę mar­twej trójcy, siłą woli zmu­sza­jąc koguty do ruchu, kiedy będę patrzyła. Serce biło mi coraz szyb­ciej ze stra­chu, że rze­czy­wi­ście to zro­bią.

− Gal­los estúpidos – wyszep­ta­łam.

Złość poma­gała. Doszłam do wnio­sku, że nie dam się prze­stra­szyć. To nie była moja wina, że nie żyły, że były słabe i prze­grały swoje walki. Walki kogu­tów to naro­dowy sport Por­to­ry­kań­czy­ków. Przez całe życie widzia­łam pla­katy poja­wia­jące się co tydzień na ścia­nach skle­pów w mia­steczku. Papi roz­ma­wiał o wal­kach tylko z kole­gami. I wła­śnie tego lata zapro­po­no­wał Oma­rowi, żeby się kie­dyś z nim wybrał. Nie zapro­sił ani mamy, ani mnie. Powie­dział, że to krwawy sport, tylko dla męż­czyzn, ale ja chcia­łam pójść. Papi wkła­dał bank­not dzie­się­cio­do­la­rowy do sta­rego fute­rału na maszynkę do gole­nia w gabi­ne­cie i za każ­dym razem, gdy wybie­rał się na walkę, bank­not zni­kał. Mamá o tym nie wie­działa.

Kie­dyś hodo­wał koguty do walk, ale gdy Tío Orlando prze­pro­wa­dził się do Sta­nów, dał sobie z tym spo­kój. Twier­dził, że sam nie wyho­duje żad­nego zwy­cięzcy. Cza­sami widzia­łam, jak sie­dzi w gabi­ne­cie i odku­rza swoje koguty szmatką, a potem powoli gła­dzi je po pió­rach. To były jego zwy­cię­skie ptaki – wygrały wszyst­kie walki poza ostat­nią. Mamá mówiła, że śmierć kogu­tów i wypro­wadzka wuja to była wola Boża. Hazard to potworny grzech. Byli­śmy kato­li­kami, ale ja nie sądzi­łam, że hazard jest aż taki okropny. Gor­sze były mor­der­stwo i cudzo­łó­stwo. Papi zaś twier­dził, że teraz już tylko ogląda walki.

Dostrze­głam kątem oka, jak jeden z kogu­tów poru­szył głową. Wstrzy­ma­łam oddech. Pot ście­kał mi po skro­niach. W zamknię­tym pomiesz­cze­niu było duszno i gorąco. Czu­łam się, jak­bym wdy­chała parę znad zupy aso­pao. Zamknę­łam oczy i pró­bo­wa­łam sobie przy­po­mnieć świą­teczne par­ran­das, zapach gar­de­nii kwit­ną­cej przed naszym domem, dło­nie mojego abu­elo z pla­mami tyto­nio­wymi – żeby myśleć o czym­kol­wiek, byle tylko nie o nie­ru­cho­mych oczach, które – jak dosko­nale wie­dzia­łam – mnie obser­wują.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki