Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Jest rok 1961. Portoryko jest rozdarte pomiędzy tymi, którzy chcą pozostać przyłączeni do Stanów Zjednoczonych, a tymi, którzy walczą o niepodległość. Dla jedenastoletniej Verdity Ortiz-Santiago dążenie do niepodległości to konflikt, który rujnuje jej dom.
Verdita zawsze cieszyła się bezpieczeństwem w domu, w sennym górskim miasteczku, z dala od gwaru stolicy San Juan czy blichtru wybrzeża Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszka starszy od niej krewny. Już niedługo osiągnie wiek, w którym społeczeństwo będzie od niej oczekiwać zajęcia się gotowaniem, sprzątaniem, chodzeniem codziennie na mszę i porzucenia myśli o miłości do Elvisa. A matka na każdym kroku jej o tym przypomina.
Verdita marzy o ucieczce przed tą przyszłością, choć zarazem wydaje jej się ona nieunikniona.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 206
Dla mojej Mommacita, Eleane Norat McCoy
Rozdział pierwszy
Maj 1961
Na moje jedenaste urodziny Papi zrobił nam piraguas. Włożył balony z wodą do zamrażarki, a kiedy woda zamarzła, obrał je z gumowej powłoki jak z kolorowej skórki. Potem rozłupał lód na wiórki maczetą. Twarde okruchy odpryskiwały od lodowej kuli w miejscu, gdzie spadało ostrze, i lądowały na moich ramionach, nogach, policzkach i nosie. Papi powiedział, że to śnieg pada w Portoryko i zaczął się śmiać – długo, grubym głosem. My z mamą też się śmiałyśmy. Siedziałyśmy obok siebie w tej śnieżycy, aż obie zaczęłyśmy się trząść i przytuliłyśmy się do siebie, żeby nie marznąć.
Kiedy tata zestrugał już lodowe kule na stos białego śniegu, zalaliśmy go sokiem z marakui i jedliśmy prosto z miski. Od słodkich płatków zrobiło mi się zimno i cierpko w ustach. Musiałam possać wargi, żeby ogrzać język. Wszystkiego nie zjedliśmy, bo było gorąco i deser zmienił się w kałużę. Papi powiedział, że tak właśnie robi śnieg – zmienia się w zwyczajną wodę. Jeszcze nigdy nie widziałam padającego śniegu, więc skąd miałabym to wiedzieć.
Tej nocy przez wyspę przetoczyła się pierwsza w tym sezonie fala upału. Nikt nie mógł spać. Leżałam w łóżku, bielizna kleiła się do ciała od gorąca i wszystko mnie swędziało.
− Papi, opowiedz mi bajkę – poprosiłam żałośnie. Wolałam zamienić rzeczywistość na krainę marzeń.
− Za duża jesteś na bajki. Może ci poczytam o Józefie i Izaaku? – Mamá najbardziej lubiła, kiedy Papi czytał mi Biblię do poduszki. Wierzyła, że dzięki temu będę mieć dobre sny. Papi usiadł w moim bambusowym fotelu. Wiatrak pod sufitem kręcił się i postukiwał. – A może o Danielu w jaskini lwa? – Puścił do mnie oko.
Kiedy byłam młodsza, kochałam się w dzielnym, silnym Danielu, który bawił się z lwami. Mamie się to nie podobało. Twierdziła, że nie można żywić romantycznych uczuć do kogoś, kto nie żyje, nawet jeśli jest to święty. Papi mówił, że już lepiej do biblijnego Daniela niż do pirata Roberta Confresiego.
− A nie mogę posłuchać historii mojego imienia? – spytałam.
W Portoryko każdy ma dwa imiona. Pierwsze jest zapisane na świadectwie urodzenia. Drugie to to, którym na ciebie wołają, na które reagujesz. I właśnie z nim zawsze wiąże się jakaś historia. Na świadectwie urodzenia mamy było napisane: „Monaique”, a taty – „Juan”. Ale nikt na nich tak nie mówił – te imiona nie miały swoich historii.
Na tatę wołali Faro, czyli latarnia morska, bo jako dziecko uwielbiał patrzeć na migające światło latarni na plaży w Aguadilli. Moja abuela, Mamá Juanita, mówiła, że często jeździli do Aguadilli odwiedzić jej brata. W czasie jednej z wizyt cała rodzina siedziała do późna i słuchała piosenek trubadura. Kiedy już mieli się kłaść, Mamá Juanita zauważyła, że nigdzie nie ma jej synka. Przeszukano dom, ale mały przepadł jak kamień w wodę. W końcu przez kuchenne okno babcia zobaczyła małą figurkę skuloną na nabrzeżnej skale. To był właśnie Papi. Wpatrywał się w morze, obserwował snop światła latarni morskiej, co chwila przekrawający ciemność. Zapytany, co robi, odpowiedział: „Trzymam straż”. Mamá Juanita zaczęła na niego mówić „Mały Faro”. Imię do niego przylgnęło.
Na mamę mówiono zaś Venusa, ponieważ jako dziewczynka omal nie utonęła podczas kąpieli w morzu u północno-zachodniego wybrzeża Portoryko. Papi opowiadał mi, że przetaczająca się fala wciągnęła ją na samo dno rafy. Król Oceanu zobaczył ją – pasmo jej ciemnych włosów na tle błękitu – i zauroczony jej pięknem, postanowił zmienić ją w syrenę. Wodorosty oplątały jej nogi, a koralowce uwięziły ją w swych ramionach. Mamá modliła się o cud – by powrócić na wyspę. Gdy już sądziła, że jej skóra zmieni się w łuski, nagły prąd wyrwał ją z królewskiego uścisku i wypchnął w górę, przez szmaragdową toń, aż jej oczy ujrzały słońce, a skóra stała się lśniąca i różowa. Nie było jej tak długo, wszyscy sądzili, że nie żyje, że przepadła w głębinach. Ale ona się odrodziła – jak bogini Wenus.
To były historie, którymi żyliśmy. Które określały, kim byli moi rodzice, kim byłam ja. Na moim świadectwie urodzenia napisano: „Maria Flores Ortiz-Santiago”, ale mówili na mnie Verdita. Papi trzymał nasze świadectwa urodzenia na półce w swoim gabinecie, obok trzech wypchanych kogutów z oczami z czarnych kulek. Imiona na tych świadectwach były równie martwe jak wypchane trocinami koguty. Żyły tylko nasze przydomki. A historię mojego najlepiej opowiadał Papi.
Teraz odchylił się na krześle.
− Venuso, Verdita znowu chce usłyszeć swoją historię.
Z kuchni, gdzie Mamá skrobała dorsza, dobiegł śmiech.
− Jest taka sama jak ty. Chodzi z głową w chmurach.
Ale ja się cieszyłam, że jestem taka jak Papi. Mamá nie była dobrą gawędziarką. Niektóre rzeczy pomijała, za to zdarzało jej się dodawać fragmenty kazań z kościoła. Papi zawsze pamiętał wszystko jak trzeba i zaczynał w ten sam sposób.
Teraz zamknął Biblię.
− Twoja opowieść zaczyna się długo przed dniem, kiedy wyszłaś z brzucha mamy, kiedy wzięłaś pierwszy oddech. Twoja dusza przemówiła do mnie z nieba.
Podwinęłam palce stóp i zamknęłam oczy, skupiając się na jego słowach.
Papi miał sen, że stoi samotnie na dziwnej, wielobarwnej plaży, zupełnie innej od portorykańskich plaż. Ocean był wyjątkowo spokojny, powietrze nieruchome, tylko łagodna bryza delikatnie poruszała pióropuszami palm kokosowych. Na piasku tęczowo połyskiwały kamyki. Piękna nie zakłócała ani jedna smuga wodorostów, ani jedna norka raka. W oddali siedziała Mamá. Jej falujące czarne włosy ostro kontrastowały ze światłem. Papi ruszył w jej stronę.
Wyobrażałam sobie, że plaża ta wygląda tak samo jak ta ze zdjęcia, które wetknęłam w pęknięcie lustra. Przedstawiało mamę stojącą między kolorowymi parasolami i landrynkowymi ręcznikami, może to był karnawał na plaży. Głowę miała odrzuconą do tyłu, usta otwarte, a zza lśniącego papieru fotograficznego niemal słyszałam jej śmiech. Z tyłu było napisane: „U Orlanda i Lity, Virginia Beach, 1950”. Zdjęcie było zrobione tuż przed tym, jak zaszła w ciążę. Tuż przed tym, kiedy tatusiowi przyśnił się ten sen.
Teraz Papi pochylił się w fotelu.
− I kiedy już byłem bardzo blisko niej, usłyszałem plusk. Z oceanu podniósł się słup wody wysoki na jakieś piętnaście metrów. Tak wysoki, że aby spojrzeć na białą grzywę, musiałem osłonić oczy od słońca. Bałem się, że to Król Oceanu przyszedł zabrać mi Venusę. Ale nie, ona odwróciła się do mnie z uśmiechem. Wiedziała coś, czego ja nie wiedziałem. Nagle papuga o szmaragdowych piórach i lśniących zielonych oczach sfrunęła z wierzchołka słupa wody i wylądowała mi na ramieniu.
Wzięłam głęboki wdech i wstrzymałam powietrze.
− To był twój duch – ciągnął Papi. – Nigdy w życiu nie widziałem równie pięknego ptaka.
Papi nachylił się do mnie i pocałował mnie w czoło. Poczułam zapach mydła i wody Old Spice, której używał od zawsze. Wciągnęłam go do płuc.
W opowieści o historii mojego imienia Mamá karmiła papugę ziarnami sezamu, które miała w ręku. Ptak się najadł i odleciał prosto w bezchmurny błękit, rozkładając szmaragdowe skrzydła na delikatnym wietrzyku. Zostało po nim jedno zielone pióro. Papi wetknął je sobie do kieszeni koszuli na pamiątkę, ale kiedy się obudził, pióra nie było.
− Szukałem go w całym łóżku, aż do pokoju weszła Mamá z filiżanką café con leche. Spytała mnie, co robię, a ja odparłem, że zgubiłem coś ważnego. Wtedy mi powiedziała, że będzie miała dziecko. Nosiła już ciebie. A ja zrozumiałem, że papuga z mojego snu to ty.
Kiedy opowieść dochodziła do tego miejsca, zawsze stawałam się senna. Prześcieradła mnie utulały, poduszka przyjemnie przylegała do głowy. Zamknęłam oczy, ale nie przestawałam słuchać.
− Powiedziałem twojej mamie o śnie, a ona się ze mną zgodziła. Bóg musiał mnie przenieść na wybrzeże raju, abyś ty mogła do nas przyjść.
Jeszcze mocniej wtuliłam twarz w ciemność.
− W dniu, kiedy przyszłaś na świat, wyszedłem z domu i zauważyłem, że pióropuszami palm porusza ledwie wyczuwalny wiaterek – taki sam jak ten z mego snu. Mamie odeszły wody. Zaczęła rodzić. Z początku myśleliśmy, że jesteś chłopcem, bo poród był ciężki. Musiałem ją zawieźć do szpitala w San Juan, bo położna w barrio przyjmowała akurat dwa inne porody, a ja wiedziałem, że sam sobie nie poradzę.
− Siedziałem przed drzwiami sali, czekałem i wypatrywałem lekarza. To były mroczne godziny. Ale potem zjawiła się pielęgniarka i zaprowadziła mnie do ciebie. Pierwszy raz wziąłem cię na ręce, a ty otworzyłaś oczy i spojrzałaś na mnie. Miałaś wielkie zielone oczy. Verde. W kolorze tamtej papugi. A ja wiedziałem, że już się wcześniej spotkaliśmy. Moja Verdito.
Sen spłynął na mnie tak jak fala ze snu tatusia. Był miękki i bezgłośny.
Kiedy się obudziłam, radio cicho grało piosenkę, to była plena zakochanego jíbaro. Papi sobie poszedł. Noc była spokojna, ale za oknem mojego pokoju jaśniało różowożółte światło przypominające aureolę Madonny w blasku kościelnych świec. Powoli wstałam z łóżka, moje nogi i ręce poruszały się płynnie i bezwiednie, jakbym unosiła się na wodach snu. Po ciemku podeszłam do drzwi i wyciągnęłam rękę, by dotknąć drobinek światła, by ująć w dłoń jego blask. Światło przepłynęło mi przez palce i poprowadziło mnie do salonu, gdzie paliła się lampa. Tam, na kanapie, leżeli Papi i Mamá. Ledwie ich rozpoznałam. On nie miał koszuli, ona została w samej halce. Jej gołe plecy były brązowe. Papi jedną ręką przytulał ją do swojej piersi, a drugą okrężnym, powolnym ruchem, w rytm muzyki, masował dolną część jej pleców. Zdawało się, że tańczą, ale robili to, leżąc, i wolniej, niż kiedykolwiek widziałam. Skojarzyło mi się to z księdzem odprawiającym modły o zbawienie. Modły te trwały zwykle tak długo, że stara Señora Juarez zasypiała i wypuszczała z ręki wachlarz, a ślina zaczynała ściekać jej po brodzie. Mamá mówiła, że księża wymadlają sobie niebo i jeśli zamknę oczy i będę modlić się jak oni, to też je sobie wymodlę. Ciała rodziców były tu, w domu, lecz ich dusze przeniosły się w jakieś inne miejsce, którego nie widziałam.
Ich biodra poruszały się w przód i w tył w rytm śpiewu jíbaro o utraconej miłości i brzdąkań gitary. Twarz tatusia zginęła pod falami ciemnych, syrenich włosów mamy. Mamá go ukradła, wciągnęła pod wodę, na dno oceanu. Ich dusze wpłynęły na głębię, której nie byłam w stanie dosięgnąć i nie potrafiłam powiedzieć nic, co mogłoby ich stamtąd wydostać; nie mogłam też zamknąć oczu, by się do nich przyłączyć; moje oczy płonęły w świetle lampy. Próbowałam odejść, ale nogi wrosły mi w ziemię. Stałam cicho, samotna i przerażona, i zastanawiałam się, czy tak właśnie człowiek czuje się w piekle.
Ciężkie pasmo włosów zsunęło się z ramienia mamy. Zobaczyłam oczy tatusia, najpierw zamknięte, a po chwili otwarte. Zobaczył mnie.
− Verdita – powiedział do mamy.
Mamá się odwróciła. Zaróżowione policzki błyszczały jej od potu.
− Uciekaj! – krzyknęła, zakrywając piersi. – Ale już!
Z trudem oderwałam nogi od ziemi i pobiegłam do łóżka. Nakryłam się na głowę i zaczęłam w kółko odmawiać Zdrowaś Mario. To była jedyna modlitwa, którą znałam na pamięć. Ale nawet Zdrowaś Mario nie zagłuszyło szmeru muzyki. Spróbowałam więc myśleć o czymś innym – o czymś dobrym.
Leżałam i wpatrywałam się w różowe kropki na pościeli. Ten wzór przypominał mi sukienkę, którą Mamá właśnie skończyła szyć. Sama wybrałam fason. Spodobał mi się jeden z wykrojów z „Simplicity”, z blondynką w sukience w drobne niebieskie kwiatuszki na okładce. Łubin, orzekła Mamá. Nigdy w życiu nie widziałam łubinu. Długo rozglądałam się po sklepie bławatnym w poszukiwaniu takiego samego materiału, ale Mamá powiedziała, że można go dostać tylko w Stanach, a poza tym, że te kwiaty są brzydkie. Nie przypominają żadnych, które rosną na naszej wyspie. Jej najbardziej podobały się koralowe kwiaty maga, więc kupiła całą belę materiału, by uszyć z niej sukienki dla nas obu. Sukienki nie były jednak takie same: jej miała zwykły plisowany dół, a moja była rozkloszowana, jak krynolina. Kiedy Papi pierwszy raz zobaczył, jak stoimy w nich obok siebie, przyłożył rękę do czoła i krzyknął:
− Ay! Muy bonita! Dwie najpiękniejsze dziewczyny na wyspie!
Wtedy poczułam się wspaniale − że jestem piękna jak Mamá. Ale teraz to się już nie liczyło. Na samo wspomnienie tego, co przed chwilą widziałam, zrobiło mi się niedobrze.
Ściągnęłam prześcieradło z twarzy, żeby móc oddychać. Sukienka wisiała na ramiączku. Zamknęłam oczy, żeby na nią nie patrzeć. Nie włożę jej. Nigdy. Chciałam mieć inną – w kwiaty łubinu, jak dziewczynki w Stanach. Postanowiłam, że kiedy dorosnę, pojadę tam. Zostawię wszystko, co miałam tutaj.
Rano odzyskałam głos i władzę w nogach. Postanowiłam więc poodbijać jasnozieloną piłkę o podłogę w swoim pokoju, każde odbicie odliczając jak najgłośniej się dało. Plask piłki miarowo przerywał ciszę.
− Jeden! – Piłka podskoczyła. – Dwa. – Podskoczyła znowu. – Trzy! Cztery! Pięć! – liczyłam. Dźwięk uderzenia gumy o podłogę rozchodził się echem po naszym różowym domu. Chciałam, żeby Mamá i Papi wiedzieli, że już nie śpię. Żeby też wstali. Drzwi do ich sypialni były zamknięte. Wzięłam więc piłkę i poszłam do salonu, starannie omijając wzrokiem kanapę. Włączyłam radio. Leciała właśnie szybka bomba, więc zaczęłam odbijać piłkę w rytm muzyki. Nie słyszałam dźwięku otwieranych drzwi.
Weszła Mamá – w pełni ubrana, z włosami upiętymi w kok i z miską brązowych jajek w ręku. Nie spała już od dawna, a może nie spała wcale. Nic nie powiedziała, po drodze do kuchni przyciszyła tylko radio. Nie patrząc na nią i nie przerywając miarowego odbijania, spytałam:
− Gdzie Papi?
− Allí – odparła i wskazała brodą na werandę.
Na dworze Papi maczetą rozbijał orzechy kokosowe. Pięć czy sześć już leżało u jego stóp.
− Znowu mleko kokosowe? Założę się, że Omar ma prawdziwe w Waszyngtonie. Chciałabym tam być razem z nim. Ta głupia finca już mi zbrzydła. I ta głupia wyspa – powiedziałam i natychmiast się zdziwiłam, skąd się wzięły te słowa.
Omar był moim kuzynem. Tío Orlando i Titi Lita przeprowadzili się do Stanów, kiedy był malutki i w czasie ząbkowania obgryzał łodygi trzciny cukrowej. W lecie przysyłali go do nas z wizytą, bo twierdzili, że zapomina o Portoryko. Była to prawda.
Poprzedniego lata zapytał mnie przy śniadaniu, czy mamy płatki.
− Sí, mamy con-flei – powiedziałam, wskazując głową na szafkę.
− Co? Co mówisz?
Wszyscy wiedzieli, co to con-flei. Pokręciłam głową i wymówiłam słowo jeszcze raz z przesadną starannością, tak jak to robiła Mamá. Omar gapił się na mnie bez ruchu.
− Ay bendito! – Otworzyłam szafkę. – Con-flei to płatki, Sugar Flakes i Lucky Charms.
Powiedziałam to powoli i nienaganną angielszczyzną, żeby zrozumiał. Nie wspomniałam, że to właśnie pudełko płatków Lucky Charms stoi tu od czasu Navidad. Nawet teraz z i do pudełka maszerowała linia maciupkich punkcików. Rybiki cukrowe. Ciekawe, czy nie zjadły całej zawartości.
Mamá znieruchomiała w kuchni. Musiała być zdumiona, że tak zareagowałam. Wcześniej nigdy tak nie odpowiadałam. Stała odwrócona do mnie plecami, nie widziałam jej twarzy. Wbiła jajko do miski, ale niechcący zgniotła je w dłoni. Teraz bez słowa wyjmowała kawałki skorupki z żółtka. Zwróciłam uwagę na to, jak blada jest skóra na jej karku ukryta pod burzą ciemnych włosów. Ciekawe, czy gdybym ja równie długo chowała się przed światłem, moja skóra też by tak zbielała i upodobniłabym się do dziewczynki z okładki „Simplicity”. Czy stałabym się bezbarwna – jak białko jajka. Uwielbiałam tę obcą skórę i zarazem jej nienawidziłam – bo była zupełnie niepodobna do mojej.
Papi przyszedł, gdy jajka były już gotowe. Postawił na stole dzbanek ze świeżym mlekiem kokosowym, a ja zapragnęłam cofnąć to, co wcześniej powiedziałam. Na jego czole perliły się krople potu od wysiłku włożonego w rozłupywanie grubych skorup i wyciskanie soku z miąższu.
− Buenos días, Verdita. – Cmoknął mnie w czubek głowy, a mamę w policzek. Ten sam policzek, który w nocy był czerwony i śliski. A teraz suchy i muśnięty różem. Mamá przebiegła palcami po jego dłoni, a ja pomyślałam, że to pająki chodzące po zmarłym.
− Verdita to nie jest moje prawdziwe imię – oświadczyłam. Papi odwrócił się twarzą do mnie. – Gdybym mieszkała w Stanach, musielibyście do mnie mówić tak, jak mam napisane na świadectwie urodzenia. Maria Flores. Tak by wam kazali.
Mamá też się odwróciła. Oboje mierzyli mnie wzrokiem. Papi tak mocno zmarszczył czoło, że krople potu zbiegły się pomiędzy jego brwiami. Starł je kciukiem.
Gdybym mogła, cofnęłabym wszystkie słowa, które powiedziałam tamtego dnia. Verdita to było moje imię. Miałam swoją opowieść i uwielbiałam mleko kokosowe.
Nagle zrobiło mi się niedobrze. Jajka na stole zapachniały mi smalcem wieprzowym i zarzynanymi kurczakami. Zebrało mi się na wymioty.
− Verdito. – Papi ciężko usiadł przy stole; nakrycia zabrzęczały, gdy podłoga ugięła się pod jego ciężarem. – Siadaj i jedz śniadanie.
Usiadłam. Mamá zajęła miejsce obok mnie i wszyscy pochyliliśmy głowy, by podziękować Bogu za jedzenie. Pomodliłam się, by to wszystko, o co się modlą, nie zabrało ich do nieba, a ja żebym nie została tu sama. A potem pomodliłam się ze wszystkich sił, zaciskając powieki tak mocno, że aż oczy mnie bolały, żebym mogła zmienić się w szmaragdową papugę i odlecieć do nieba albo odnaleźć Króla Oceanu i zostać jego syreną – wszystko jedno. Kiedy otworzyłam oczy, oni nadal siedzieli przy stole, a mnie nie wyrosły ani skrzydła, ani rybi ogon. Próbowałam przełknąć śliskie jajka sadzone, ale omal ich nie zwróciłam.
Po śniadaniu Papi spytał, czy mam ochotę się z nim wybrać po batony sezamowe, bo idzie zamienić parę słów o polityce ze znajomymi. Dobrze wiedziałam, co knuje – chciał mnie udobruchać, żebym mu znowu zaufała, żebym zapomniała o tym, co widziałam w nocy. Wiedziałam, że nie dam się nabrać.
− Mam pracę domową – odparłam, choć żadnej nie miałam. – Wypracowanie.
− Wypracowanie? Już prawie wakacje, verdad?
− Ostatnie. Muszę napisać o… o sobie – skłamałam.
− A co o sobie?
− Po prostu, kim jestem. Nauczyciele zawsze każą nam pisać o tym, kim jesteśmy.
Starałam się nie patrzeć mu w oczy. Nigdy dotąd go nie oszukałam i wiedziałam, że kiepsko mi to wychodzi. Złapałam ołówek, zeszyt i wyszłam na werandę.
Odio. Odio. Odio. Nienawidzę. Nienawidzę. Nienawidzę. Napisałam to po hiszpańsku i po angielsku, byleby tylko szybko poruszać ołówkiem. Po chwili zmieniłam treść. Maria Flores Ortiz-Santiago. Przepisywałam moje urzędowe nazwisko wiele razy, aż przybrało jakiś dziwaczny wygląd, bo litery stały się zbiorem kresek i kropek. Maria Flores. Być może musiałam się nią stać, by móc żyć z Juanem i Monaique.
Papi wyszedł tylnymi drzwiami i ruszył podjazdem. Obejrzał się na mnie i powiedział:
− To na razie.
Skinęłam głową, jakbym była zbyt pochłonięta pracą, by mu odpowiedzieć. Ale podobało mi się, że Papi próbuje. Może więc nie będę go aż tak nienawidzić. Znienawidzę tylko mamę. Przed oczami stały mi jej gołe plecy i zarumieniony, wilgotny policzek przyciśnięty do ciała taty. Jej głos natarczywie powtarzał mi w głowie: „Idź stąd. Uciekaj”. Poczułam, że żołądek wywraca mi się do góry nogami.
V-e-r-d-i-t-a zapisałam powoli na samej górze kartki. Verdita. Przeczytałam to sobie w myślach, wymawiając „r” w dobrze znany sposób. Chciałam nasycić się opowieścią o swoim imieniu, ale obawiałam się, że od dziś już nigdy mi się to nie uda.
Rozdział drugi
Wyzwanie
Tego lata, kiedy kumkanie żab coqui w okresie godowym nasiliło się już tak bardzo, że ledwie można było spać, przyleciał Omar. Nie mogłam się go doczekać, ale gdy wreszcie się zjawił, okazało się, że i on się zmienił. Rok wcześniej nasze ramiona, stopy i dłonie były tej samej wielkości i często razem biegaliśmy do naszego ulubionego drzewa ceiba, a potem właziliśmy na nie aż do miejsca, gdzie gałęzie się rozchodziły i żadne z nas nie potrafiło wspiąć się wyżej. Wtedy byliśmy sobie równi; teraz jego palce, zarówno dłoni, jak stóp, wyciągnęły się i nabrzmiały jak kaszanka, morcilla; z łatwością prześcigał mnie w bieganiu i wspinaniu i demonstrował to przy każdej okazji.
Papi mówił, że Omar staje się mężczyzną i parę razy zabrał go ze sobą na finca. Pozwolił mu nawet rozłupywać kokosy maczetą. Mnie nigdy nie dał jej do ręki. Nie pozwalał mi nawet się zbliżać do szopy z narzędziami. Rozwścieczało mnie to do nieprzytomności.
Omar sądził, że jest lepszy ode mnie, bo jest starszy, jest chłopakiem i mieszka w Stanach. Ja jeszcze nigdy nie opuściłam naszej wyspy. Opowiadał, że w Waszyngtonie widział takie rzeczy, od których bym się od razu popłakała, chciałabym wrócić do rodziców i rzuciłabym się wpław do morza, by dopłynąć do Portoryko. Na przykład bezdomnego, który zamarzł podczas śnieżycy. Jego zesztywniałe ciało znaleźli na ulicy niedaleko Białego Domu, gdzie mieszkał prezydent. Potrafiłam sobie wyobrazić śnieg i zamarzanie. Ale choć drżałam na samą myśl o martwym człowieku, odpowiedziałam Omarowi: „I co z tego?”. Sama nigdy nie widziałam zmarłego.
Opowiadał mi o miejscu zwanym Anacondą – miasteczkiem węży. Nigdy tam nie był, ale tío opowiadał historie o ludziach, którzy tam mieszkali i zabijali się nawzajem za czerwone diabły i ich sok. Jad węży, mówił. W Portoryko nie żyły żadne jadowite węże. Tu mnie zagiął. Ale niezależnie od tego, ile rozmaitych rzeczy widział Omar, nie miałam zamiaru pozwolić, by mógł się przez to poczuwać do wielkości i zachowywać wyniośle.
Omar przywiózł coś ze sobą. Grę, w którą, jak twierdził, grali już w Stanach wszyscy. Nazywała się Wyzwanie. W Portoryko, a przynajmniej we Florilli, w naszym barrio, jej nie znano. Ale ja szybko się uczyłam.
− Co, gotowa na wyzwanie? – spytał.
− A ty? – odparłam.
Przez dobre pół godziny z mozołem tłumaczył mi zasady, choć złapałam wszystko w mig. Zasadniczo chodziło o to, by wymyślić coś, co ma zrobić przeciwnik, a on albo musiał to wykonać, albo zostawał tchórzem.
− Rzucamy monetą, żeby wylosować, kto zaczyna. Biorę orła.
Wyciągnął z kieszeni ćwierćdolarówkę i wyrzucił ją w powietrze. Zawirowała i z brzękiem upadła na terakotę. Wypadła reszka. Omar uśmiechnął się z wyższością, jakby wiedział coś, czego ja nie wiem. Miałam już dość tego, że wszyscy sądzili, że wiedzą coś, czego ja nie wiem.
− Słucham. Rzucaj mi wyzwanie.
Byłam gotowa. Trzy wypchane koguty w gabinecie tatusia były stare i sztywne. Być może nawet mogłabym je uznać za lalki i czasem się nimi bawić, gdyby nie to, że ich łapki były zimne i pokryte gęsią skórką, a kątem oka czasem widziałam, że się ruszają. Ale oczywiście gdy spoglądałam na nie normalnie, stały nieruchomo. Wymyślaliśmy o nich historie, odkąd byliśmy mali. I choć Omar urósł, wiedziałam, że nadal w niektóre z nich wierzy.
− Moje wyzwanie jest takie: masz wytrzymać dziesięć minut w gabinecie taty z kogutami. – Zerknęłam na zegar w holu.
Omar kaszlnął, jakby parsknął śmiechem, jakby to była bułka z masłem. Ale ja wiedziałam swoje.
− Dobra – rzucił i bez mrugnięcia okiem ruszył do gabinetu.
Przytrzymałam przed nim drzwi.
− Do zobaczenia za dziesięć minut, mam nadzieję. – Pokręciłam głową i westchnęłam. – Adiós, Omar.
Zamknęłam drzwi. Metalowy klucz sterczał z dziurki sztywno jak martwe pióra. Przekręciłam go i patrzyłam, jak zegar odmierza sekundy.
Po pięciu minutach przyłożyłam ucho do drzwi. Nasłuchiwałam. Omar strzelał palcami. Robił tak, gdy się denerwował. Przygryzłam wargę, by powstrzymać radosne piśnięcie. Lubiłam, kiedy on się bał, a ja – nie.
Po siedmiu minutach pobytu w pokoju Omar chrząknął. Nie odrywałam wzroku od klamki. Wiedziałam, że koguty mrugają do niego i wykonują błyskawiczne, rozmazane ruchy w jego stronę. Chrząknął drugi raz.
− Verdita! – Rozległo się gwałtowne bębnienie w drzwi. – Verdita, lepiej nie kantuj. Ile czasu minęło? – Walnął pięścią w drzwi mocniej.
− Jeszcze nie! – odparłam. – Ale jak chcesz być tchórzem, to proszę bardzo, mogę cię już wypuścić.
Cisza. Miałam go w garści.
Po jakimś czasie nacisnął klamkę.
− Okej, a teraz? – Minęło dopiero osiem minut.
− Jeszcze nie – odparłam.
− Kłamczucha! Otwieraj!
− Nie jestem kłam… − zaczęłam, ale zanim zdążyłam powiedzieć coś na swoją obronę, Omar wrzasnął:
− Wypuść mnie! – Jego głos osiągnął ton, który zawsze słyszy się tuż przed płaczem.
Chociaż wiedziałam, że tu, w holu, nic mi nie grozi, żołądek podszedł mi do gardła. Szybko przekręciłam klucz i nacisnęłam klamkę. Omar, z trudem łapiąc oddech, wypadł na korytarz, a ja zatrzasnęłam za nim drzwi, chroniąc nas oboje przed potworami. To była frajda tak się bać, ale pod warunkiem, że mogło się samemu decydować, kiedy ten strach się zacznie i kiedy się skończy.
− Trzymałaś mnie tam dłużej, to nie było dziesięć minut! – stwierdził.
− Ocho. – Uśmiechnęłam się. – Przegrałeś.
− Tylko osiem? Dobrze patrzyłaś?
− Sí, sam sprawdź. – Pokazałam na zegar w holu.
− Oszukiwałaś. Na pewno byłem tam dłużej.
Wzruszyłam ramionami i uśmiechnęłam się.
− Nie. Mire, zegar. – Nawet jeśli chciałabym oszukać, zegar nie kłamał.
− Dobra. Teraz moja kolej. Rzucam ci wyzwanie – oświadczył. – Teraz ty sama siedzisz tam dziesięć minut.
Tego nie przewidziałam. Dłonie spociły mi się ze strachu, ale nie miałam zamiaru dać tego po sobie poznać. Nacisnęłam klamkę i weszłam, mierząc wzrokiem koguty na półce, czekając, aż się poruszą. Omar zatrzasnął za mną drzwi.
Pierwsze parę minut przebiegło spokojnie. Usiadłam na podłodze, ssałam i obgryzałam paznokcie i wydłubywałam zza nich zieloną skórkę papai. Kiedy skończyłam zajmować się lewym małym palcem, poruszył się pierwszy zamazany cień. Odwróciłam głowę w stronę martwej trójcy, siłą woli zmuszając koguty do ruchu, kiedy będę patrzyła. Serce biło mi coraz szybciej ze strachu, że rzeczywiście to zrobią.
− Gallos estúpidos – wyszeptałam.
Złość pomagała. Doszłam do wniosku, że nie dam się przestraszyć. To nie była moja wina, że nie żyły, że były słabe i przegrały swoje walki. Walki kogutów to narodowy sport Portorykańczyków. Przez całe życie widziałam plakaty pojawiające się co tydzień na ścianach sklepów w miasteczku. Papi rozmawiał o walkach tylko z kolegami. I właśnie tego lata zaproponował Omarowi, żeby się kiedyś z nim wybrał. Nie zaprosił ani mamy, ani mnie. Powiedział, że to krwawy sport, tylko dla mężczyzn, ale ja chciałam pójść. Papi wkładał banknot dziesięciodolarowy do starego futerału na maszynkę do golenia w gabinecie i za każdym razem, gdy wybierał się na walkę, banknot znikał. Mamá o tym nie wiedziała.
Kiedyś hodował koguty do walk, ale gdy Tío Orlando przeprowadził się do Stanów, dał sobie z tym spokój. Twierdził, że sam nie wyhoduje żadnego zwycięzcy. Czasami widziałam, jak siedzi w gabinecie i odkurza swoje koguty szmatką, a potem powoli gładzi je po piórach. To były jego zwycięskie ptaki – wygrały wszystkie walki poza ostatnią. Mamá mówiła, że śmierć kogutów i wyprowadzka wuja to była wola Boża. Hazard to potworny grzech. Byliśmy katolikami, ale ja nie sądziłam, że hazard jest aż taki okropny. Gorsze były morderstwo i cudzołóstwo. Papi zaś twierdził, że teraz już tylko ogląda walki.
Dostrzegłam kątem oka, jak jeden z kogutów poruszył głową. Wstrzymałam oddech. Pot ściekał mi po skroniach. W zamkniętym pomieszczeniu było duszno i gorąco. Czułam się, jakbym wdychała parę znad zupy asopao. Zamknęłam oczy i próbowałam sobie przypomnieć świąteczne parrandas, zapach gardenii kwitnącej przed naszym domem, dłonie mojego abuelo z plamami tytoniowymi – żeby myśleć o czymkolwiek, byle tylko nie o nieruchomych oczach, które – jak doskonale wiedziałam – mnie obserwują.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
