50,00 zł
„Jedna z najlepszych książek non-fiction, jaką przeczytałem w życiu”. Mariusz Szczygieł Rok 1933. Serce hitlerowskiego Berlina. Wielki, epicki spektakl życia i śmierci widziany oczyma amerykańskiej rodziny dyplomatów. Amerykański ambasador William E. Dodd przyjeżdża do Niemiec z żoną, synem oraz pełną temperamentu córką Marthą. Początkowo Martha jest urzeczona licznymi przyjęciami i towarzyszącą im pompą, oczarowana przez przystojnych młodych mężczyzn, obywateli III Rzeszy, z ich zaraźliwym entuzjazmem dla uczynienia z Niemiec światowej potęgi. W miarę jak prześladowania Żydów przybierają na sile, a główni bohaterowie książki stają się ich naocznymi świadkami, ambasador Dodd zaczyna alarmować amerykański Departament Stanu. Ten jednak pozostaje obojętny… W czasach gęstniejącego mroku, Doddowie przeżyją dni pełne ekscytacji, intryg i romansów – aby ostatecznie z przerażeniem ujrzeć kulminację przemocy i morderstw, demaskujących prawdziwy charakter Hitlera i jego bezwzględnych dążeń. „Opierając się na listach i pamiętnikach z tamtego okresu, Larson – mistrz prawdziwych historii, które czyta się niczym najlepszą fikcję – stworzył naoczną relację ojca i córki, którzy otwierają oczy dopiero w chwili, gdy terror na dobre zaciska wokół nich swe szpony”. People
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 634
Rok wydania: 2024
In the Garden of Beasts: Love, Terror, and an American Family in Hitler’s Berlin
Copyright © 2010 by Erik Larson
Copyright © 2012, 2014, 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2012 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autora: © Roseanne Olson
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Aneta Iwan, Joanna Rodkiewicz, Mariusz Kulan
ISBN: 978-83-8230-905-8
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, e-mail: [email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2025. Wydanie II
Dla dziewczynek i za następne dwudziestopięciolecie
(a także pamięci Molly, dobrego psa)
W połowie drogi żywota naszego nagle się w gęstym obłąkałem lesie. Już ścieżki prawej oczy nie dostrzegą.
Dante Alighieri, Boska Komedia,
Piekło, pieśń I, przekład Alina Świderska
1. przygrywka; 2. muz. uwertura, preludium; 3. teatr. prolog
Wielki słownik niemiecko-polski
tom II, Wiedza Powszechna, Warszawa 1979
Pewnego razu, u zarania bardzo mrocznej epoki, para Amerykanów – ojciec i córka – została nagle przeniesiona z przytulnego domu w Chicago w samo serce hitlerowskiego Berlina. Mieli tam pozostać przez cztery i pół roku – poniższa opowieść przybliża pierwsze dwanaście miesięcy ich pobytu, w tym bowiem czasie Hitler przeistoczył się z kanclerza Niemiec w tyrana absolutnego. Wszystko stanęło pod znakiem zapytania, przyszłość była niepewna. Ów pierwszy rok stanowił rodzaj prologu, w którym mające się wkrótce rozwinąć wszystkie wątki wielkiego epickiego spektaklu wojny i śmierci zostały już zarysowane.
Zastanawiałem się zawsze, co widziałby zewnętrzny obserwator, stając się bezpośrednim świadkiem zbliżania się mrocznej epoki hitlerowskiej. Jak wyglądało wówczas miasto, co mówiono, na co patrzono, jakie unosiły się zapachy, jak dyplomaci i inni przybysze interpretowali to, co się działo wokół nich? Z analizy zdarzeń ex post wynika, że w czasach bardzo niepewnych bieg historii można z łatwością odmienić. Dlaczego zatem nikt się tego nie podjął? Dlaczego tak długo nie dostrzegano faktycznego zagrożenia, jakie stanowił Hitler i jego reżim?
Podobnie jak większość ludzi, swoje pierwsze wyobrażenia o tej epoce czerpałem z książek i fotografii. Wydawało mi się, że ówczesny świat pozbawiony był wszelkich kolorów, poza odcieniami szarości i czerni. Jednakże rzeczywistość, z którą styka się dwójka moich bohaterów, jest pełnokrwista, wymaga od nich borykania się z codzienną rutyną zwykłych obowiązków. Każdego ranka przemierzają miasto pełne ogromnych czerwono-biało-czarnych sztandarów, przesiadują w tych samych kawiarnianych ogródkach co szczupli, ubrani na czarno członkowie hitlerowskiego SS, od czasu do czasu widzą samego Hitlera, drobnego mężczyznę w wielkim otwartym mercedesie. Codziennie spacerują też po ulicach, przy których wznoszą się domy z balkonami zdobnymi w czerwone geranium, robią zakupy w przestronnych domach towarowych, organizują herbatki, wdychają głęboko zapachy wiosny w Tiergarten, głównym parku Berlina. Goebbelsa i Göringa znają na gruncie towarzyskim, jadają z nimi, bawią się i żartują – do chwili gdy pod koniec pierwszego roku ich pobytu wydarzy się coś, co odsłoni prawdziwe oblicze Hitlera i co zdeterminuje całą najbliższą dekadę. Zarówno dla ojca, jak i córki wiązać się to będzie z całkowitą wewnętrzną przemianą.
Książka ta nie jest fabularyzowana. Wszelkie materiały wzięte w cudzysłów pochodzą z listów, dzienników, pamiętników oraz innych dokumentów historycznych. Żadną miarą nie starałem się na poniższych stronicach tworzyć kolejnego opracowania historii tamtej epoki. Mój zamiar był bardziej intymny: ukazać miniony świat przez doświadczenia i percepcję dwojga moich głównych bohaterów, ojca i córki, którzy przybywając do Berlina, rozpoczynają podróż pełną odkryć, przemian i – ostatecznie – najgłębszych rozczarowań miłosnych.
Nie ma tu żadnych herosów, przynajmniej nie takiego formatu jak w Liście Schindlera. Pojawiają się jednak przebłyski bohaterstwa, a także ludzie, którzy zachowują się nieoczekiwanie przyzwoicie. Zawsze są jakieś niuanse, niekiedy niepokojącej natury. Oto cały kłopot z literaturą faktu. Trzeba odłożyć na bok to, co wszyscy już wiemy – co wiemy teraz – i starać się towarzyszyć moim dwojgu niewiniątkom w świecie takim, jakim go widzieli.
Oto skomplikowani ludzie żyjący w skomplikowanych czasach, zanim monstra ukazały swoją prawdziwą naturę.
Erik Larson
Seattle
Nie było niczym nadzwyczajnym, że Amerykanie przebywający za granicą odwiedzali konsulat Stanów Zjednoczonych w Berlinie, jednakże nigdy nie przedstawiali sobą takiego widoku jak człowiek, który pojawił się tam w czwartek 29 czerwca 1933 roku. Był to Joseph Schachno, lat 31, lekarz z Nowego Jorku, który do niedawna praktykował na jednym z przedmieść Berlina. Stał teraz nagi w pokoju badań, osłonięty parawanem, na pierwszym piętrze konsulatu, gdzie w dni robocze felczer badał osoby ubiegające się o wizę emigracyjną do Stanów Zjednoczonych. Skóra zwisała mu płatami z całego niemal ciała.
Dwóch pracowników konsulatu weszło do pomieszczenia. Jednym z nich był George S. Messersmith, amerykański konsul generalny w Niemczech od 1930 roku (żadnych związków z Wilhelmem „Willym” Messerschmittem, niemieckim konstruktorem lotniczym). Jako starszy rangą pracownik służby dyplomatycznej w Berlinie, Messersmith nadzorował dziesięć amerykańskich konsulatów znajdujących się w różnych miastach na terenie całych Niemiec. Tuż obok niego stał wicekonsul Raymond Geist. Z reguły Geist był chłodny i nieporuszony, typ podwładnego idealnego, tym razem jednak Messersmith zauważył, że Geist był blady i głęboko wstrząśnięty.
Stan, w jakim znajdował się Schachno, przeraził obu mężczyzn. „Od karku aż po pięty człowiek ten stanowił masę surowego mięsa” – zauważył Messersmith. „Bito go pejczem na wszelkie możliwe sposoby, tak długo, aż dosłownie odsłoniło się żywe, krwawiące ciało. Rzuciłem na to okiem i jak najszybciej ruszyłem do jednej z miednic, w której [felczer] mył ręce”.
Katowanie, jak ustalił Messersmith, miało miejsce dziewięć dni wcześniej, a mimo to rany wciąż były świeże. „Od łopatek aż po kolana po 9 dniach wciąż widać było pręgi świadczące o tym, że dostawał razy z obu stron. Pośladki, w większości pozbawione skóry, wyglądały jak jedna świeża rana. W niektórych miejscach mięśnie zbito dosłownie na miazgę”.
Jeśli minęło już dziewięć dni, zastanawiał się Messersmith, to jak rany te musiały wyglądać zaraz po pobiciu?
A oto co się wydarzyło:
W nocy 21 czerwca do domu Schachna przybyła grupa umundurowanych mężczyzn. Ludzie ci pojawili się w wyniku anonimowego zawiadomienia denuncjującego Schachna jako potencjalnego wroga państwa. Mężczyźni przeszukali mieszkanie i chociaż niczego nie znaleźli, zabrali Schachna ze sobą na posterunek. Tam kazano mu się rozebrać, po czym od razu dwóch mężczyzn wyposażonych w pejcze okrutnie i długo go biczowało. Niedługo potem został zwolniony. Jakimś cudem udało mu się dotrzeć do domu, a następnie wraz z żoną przedostać do centrum Berlina, do mieszkania teściowej. Tydzień przeleżał w łóżku. Gdy tylko poczuł się na siłach, natychmiast udał się do konsulatu.
Messersmith wydał polecenie umieszczenia Schachna w szpitalu. Tego samego dnia wystawił na jego nazwisko nowy amerykański paszport. Niedługo potem Schachno wraz z żoną uciekli do Szwecji, a następnie do Ameryki.
Od czasu, gdy w styczniu mianowano Hitlera kanclerzem, zdarzały się pobicia i aresztowania obywateli amerykańskich, nigdy jednak nie miało miejsca nic tak drastycznego – choć tysiące Niemców doświadczało równie okrutnego traktowania, a niektórzy cierpieli o wiele bardziej. Dla Messersmitha był to kolejny dowód, że życie pod rządami Hitlera to nie bajka. Rozumiał, iż cała owa przemoc to coś więcej niż tylko pojedynczy spazm okrucieństwa. W Niemczech dochodziło do fundamentalnej przemiany.
Messersmith to wprawdzie pojmował, ale jednocześnie był przekonany, że w Ameryce niewielu ludzi znało prawdę. Coraz bardziej irytowało go, że tak trudno jest uświadomić światu, jak ogromne zagrożenie stanowi Hitler. Dla niego samego było absolutnie oczywiste, iż kanclerz de facto w sposób niejawny i agresywny prowadzi Niemcy do wojny zaborczej. „Chciałbym móc sprawić, żeby nasi ludzie zrozumieli to wreszcie” – pisał w czerwcu 1933 roku w depeszy do Departamentu Stanu – „uważam bowiem, że powinni wiedzieć, jak bardzo duch wojny panoszy się teraz w Niemczech. Jeśli ten rząd utrzyma się u władzy przez kolejny rok i dalej będzie zmierzać w tym kierunku, w najbliższych latach Niemcy staną się zagrożeniem dla światowego pokoju”.
I dodał: „Nie licząc paru wyjątków, ludzie, którzy kierują tym Rządem, mają mentalność, jakiej ani Wy, ani ja nie jesteśmy w stanie pojąć. Niektórzy z nich to psychopaci, którzy normalnie, w innym kraju, byliby poddani terapii”.
Lecz w Niemczech wciąż nie było amerykańskiego ambasadora. Poprzedni poseł, Frederic M. Sackett, wyjechał w marcu, tuż po inauguracji prezydentury Franklina D. Roosevelta (4 marca 1933 roku). Stanowisko to pozostawało nie obsadzone przez prawie cztery miesiące, a następcy spodziewano się nie wcześniej niż za jakieś trzy tygodnie. Messersmith nie miał o przyszłym ambasadorze informacji z pierwszej ręki, wiedział tylko to, co usłyszał od swoich licznych kontaktów w Departamencie Stanu. Był jednak pewien, że ambasador znajdzie się w kotle wypełnionym mieszaniną brutalności, korupcji i fanatyzmu oraz że musi to być człowiek o silnym charakterze, zdolny reprezentować amerykańskie interesy i potęgę, albowiem jedyną rzeczą, którą Hitler i jego ludzie respektowali, była właśnie siła.
Tymczasem o nowym ambasadorze mówiono, że jest człowiekiem skromnym, który zobowiązał się wieść w Berlinie życie niewystawne, w geście solidarności z rodakami cierpiącymi nędzę z powodu wielkiego kryzysu. Niewiarygodne było też to, że kazał przetransportować do Berlina swój własny samochód – poobijanego starego chevroleta – aby podkreślić postawę umiarkowania. I to w mieście, po którym ludzie Hitlera krążyli w czarnych limuzynach niewiele mniejszych od autobusu.
Doddowie przybywają do Hamburga
Rozmowa telefoniczna, która na zawsze miała zmienić życie rodziny Doddów z Chicago, odbyła się w południe w czwartek 8 czerwca 1933 r., kiedy to William E. Dodd siedział właśnie za swoim biurkiem na Uniwersytecie Chicagowskim.
Dodd, aktualny dziekan wydziału nauk historycznych, był profesorem tegoż uniwersytetu od roku 1909. Cieszył się uznaniem w całym kraju z powodu publikacji dotyczących amerykańskiego Południa oraz biografii Woodrowa Wilsona. Miał 64 lata, był zadbany, miał 173 centymetry wzrostu, szaroniebieskie oczy i jasnobrązowe włosy. Choć jego spokojna twarz sprawiała niekiedy wrażenie surowej, w rzeczywistości był człowiekiem o żywym, ironicznym poczuciu humoru, które łatwo było rozniecić. Miał żonę Marthę, powszechnie znaną jako Mattie, oraz dwoje dzieci, każde w wieku ponad 20 lat. Jego córka, także o imieniu Martha, miała 24 lata, syn zaś – William junior, czyli Bill – 28.
Tworzyli rodzinę ze wszech miar szczęśliwą i zżytą. Nie byli bogaci, ale należeli niewątpliwie do dobrze sytuowanych, mimo zapaści gospodarczej dającej się wówczas odczuć w kraju. Rodzina zamieszkiwała w dużym domu przy Blackstone Avenue 5757 w chicagowskiej dzielnicy Hyde Park, kilka przecznic od uniwersytetu. Dodd posiadał również małą farmę w Round Hill w Wirginii, której doglądał każdego lata. Według pomiarów geodezyjnych zajmowała powierzchnię „mniej więcej” 156,5 hektara. Tam właśnie Dodd, zagorzały jeffersoński demokrata, czuł się najbardziej u siebie, przechadzając się pośród swoich 21 jałówek rasy guernsey, 4 wałachów: Billa, Coleya, Mandy’ego i Księcia, ciągnika marki Farmall oraz konnych pługów Syracuse. Kawę przygotowywał sobie w puszce po Maxwell House, na starym piecu opalanym drewnem. Żona nie podzielała jego sympatii do tego miejsca i czuła się więcej niż szczęśliwa, pozwalając mężowi spędzać samotnie czas na farmie, podczas gdy reszta rodziny pozostawała w Chicago. Dodd nadał farmie nazwę Stoneleigh, ze względu na zalegające na niej kamienie, i mówił o niej tak, jak inni mężczyźni wspominają swoją pierwszą miłość. „Owoce są cudowne, niemal bez skazy, czerwone, wyraźnie soczyste, drzewa uginają się pod ciężarem słodkiego brzemienia” – zanotował pewnego pięknego wieczoru w okresie zbioru jabłek. „Jakiż to wszystko ma dla mnie powab”.
Choć na ogół Dodd nie posługiwał się banalnymi stwierdzeniami, ową rozmowę telefoniczną opisał jako „grom z jasnego nieba”. Tkwiła w tym jednakowoż pewna przesada. Przez ostatnie kilka tygodni jego przyjaciele wielokrotnie wspominali w rozmowach, że coś takiego może się zdarzyć. Mimo wszystko telefon zaskoczył i zaniepokoił Dodda.
Już od dłuższego czasu Dodd był niezadowolony ze swojej pozycji na uniwersytecie. Wprawdzie uwielbiał nauczać historii, jeszcze bardziej jednak kochał o niej pisać; przez wiele lat poświęcał się pracy nad kompletnym – w jego zamierzeniu – kompendium wiedzy o początkach amerykańskiego Południa, planując zamknięcie go w czterech tomach zatytułowanych Powstanie i upadek dawnego Południa. Wielokrotnie jednak przekonywał się, że postęp prac hamuje rutyna codziennych obowiązków zawodowych. Bliski ukończenia był dopiero tom pierwszy, a Dodd osiągnął już wiek, z którym wiązała się obawa, że treść pozostałych tomów zabierze ze sobą do grobu. Udało mu się wynegocjować dla siebie mniejszą ilość zajęć na wydziale, ale – jak to często bywa przy tego rodzaju nienaturalnych paktach – sprawy nie układały się tak, jak by sobie tego życzył. Zwolnienia pracowników i presja finansowa, odczuwalne na uniwersytecie ze względu na wielki kryzys, sprawiły, że pracował pod takim samym obciążeniem jak zawsze, zmuszony radzić sobie z uczelnianymi urzędnikami, przygotowując wykłady i stawiając czoła wciąż nowym żądaniom kończących naukę studentów. W liście do uniwersyteckiego Departamentu Infrastruktury, datowanym na 31 października 1932 roku, błagał, by jego gabinet był ogrzewany także w niedziele, aby mógł choć przez jeden dzień w tygodniu oddawać się bez przeszkód pracy pisarskiej. W rozmowie z przyjacielem swoje położenie określił jako „żenujące”.
Poczucie niezadowolenia Dodda wzmagało jeszcze żywione przezeń przekonanie, że powinien był zajść na ścieżce kariery dalej, niż rzeczywiście zaszedł. Szybszy awans zawodowy uniemożliwiał mu fakt – skarżył się żonie – że nie urodził się jako członek klasy uprzywilejowanej, przez co musiał ciężko pracować na wszystko, co w życiu osiągnął, w przeciwieństwie do jego kolegów po fachu, którzy awansowali o wiele szybciej. Istotnie, do swojej życiowej pozycji dochodził żmudnie i z mozołem. Dodd urodził się 21 października 1869 roku w maleńkiej osadzie Clayton w Karolinie Północnej, w domu swoich rodziców należących do niższej warstwy białej społeczności Południa, w której wciąż żywe było przywiązanie do klasowych konwenansów z czasów sprzed wojny secesyjnej. Jego ojciec, John D. Dodd, był prawie niepiśmiennym, ledwie utrzymującym się z roli farmerem, a matka, Evelyn Creech, pochodziła z nieco wyższej kasty społeczeństwa Karoliny Północnej i uważała, że popełniła mezalians. Para ta zajmowała się uprawą bawełny na skrawku ziemi ofiarowanym jej przez ojca Evelyn i ledwie wiązała koniec z końcem. Przez kilka lat po wojnie secesyjnej, kiedy to ilości produkowanej bawełny poszybowały w górę, zaś jej ceny w dół, dług zaciągany przez rodzinę w miejscowym sklepie regularnie narastał. Właścicielem owego magazynu był krewniak Evelyn, jeden z trzech najbardziej uprzywilejowanych mieszkańców Clayton – „twardzieli”, jak nazywał ich Dodd, „handlarzy, arystokratycznych panów górujących nad swymi petentami!”.
Dodd był jednym z siedmiorga dzieci; młodość spędził, obrabiając ojcowiznę. Choć poważał pracę, nie chciał spędzić reszty życia na roli. Doszedł do wniosku, że jedynym sposobem, aby człowiek tak niskiego urodzenia jak on zdołał tego losu uniknąć, jest zdobycie wykształcenia. Nieustannie dążył w górę, z czasem skupiając się na nauce do tego stopnia, że koledzy zaczęli przezywać go „Mnichem Doddem”. W lutym 1891 roku wstąpił do College’u Mechanizacji Rolnictwa stanu Wirginia (przemianowanego później na Virginia Tech). Tu także odznaczał się powagą, trzeźwością umysłu i nieustannym skupieniem. Inni studenci pozwalali sobie na różne psoty, na przykład pomalowanie należącej do rektora college’u krowy czy staczanie pojedynków, w których fingowano śmierć jednego z adwersarzy, aby nabrać nowicjuszy. Dodd oddawał się wyłącznie studiom. Licencjat uzyskał w roku 1895, a stopień magistra w 1897, w wieku 27 lat.
Dzięki zachęcie jednego z czcigodnych wykładowców i pożyczce udzielonej przez życzliwego ciotecznego dziadka w czerwcu 1897 roku wyruszył do Niemiec, gdzie na uniwersytecie w Lipsku miał rozpocząć studia doktoranckie. Zabrał ze sobą rower. Dysertację zdecydował się poświęcić osobie Tomasza Jeffersona, mimo oczywistych trudności, jakie wiązały się z dostępnością XVIII-wiecznych dokumentów amerykańskich na terenie Niemiec. Dodd wykonał niezbędny zakres prac, odnajdując w archiwach Londynu i Berlina całkiem rzetelny materiał. Często podróżował, głównie na rowerze; coraz bardziej uderzała go panująca w Niemczech atmosfera militaryzmu. Któregoś dnia jeden z jego ulubionych profesorów przewodził dyskusji nad następującą kwestią: „Jak bardzo byłyby bezradne Stany Zjednoczone, gdyby zostały zaatakowane przez wielką armię niemiecką?”. Cały ów prusacki militaryzm bardzo niepokoił Dodda. Pisał: „Wokół mnie jest stanowczo zbyt dużo wojennego ducha”.
Do Karoliny Północnej wrócił późną jesienią 1899 roku i po wielu miesiącach poszukiwań znalazł wreszcie posadę nauczyciela w College’u Randolph-Macon w Ashland w Wirginii. Odnowił także znajomość z młodą kobietą nazwiskiem Martha Johns, córką zamożnego ziemianina zamieszkałego nieopodal rodzinnej miejscowości Dodda. Znajomość przerodziła się w romans; para pobrała się w Wigilię 1901 roku.
Pracując w college’u, Dodd szybko wpadł w tarapaty. W roku 1902 w piśmie „Nation” opublikował artykuł, w którym zaatakował skuteczną kampanię przeprowadzoną przez Wielki Obóz Konfederatów-Weteranów, mającą na celu wprowadzenie zakazu korzystania na terenie stanu Wirginia z podręcznika, który – zdaniem owych weteranów – obrażał honor Południa. Dodd zarzucał swoim adwersarzom, że według nich jedyna prawdziwa historiografia to ta, która utrzymuje, że Południe „miało całkowitą słuszność, dążąc do oderwania się od Unii”.
Reakcja była natychmiastowa. Pewien wpływowy prawnik działający z ramienia weteranów zainicjował kampanię w celu usunięcia Dodda z College’u Randolph-Macon, ale władze szkoły udzieliły Doddowi pełnego poparcia. Rok później Dodd ponownie zaatakował weteranów, tym razem w przemówieniu wygłoszonym do członków Amerykańskiego Towarzystwa Historycznego, w którym potępił starania tych środowisk zmierzające do „wyrzucenia ze szkół wszelkich książek, które nie pasują do ich standardów lokalnego patriotyzmu”. Twierdził stanowczo, że „człowiek silny i uczciwy żadną miarą nie może w tej sytuacji milczeć”.
Reputacja Dodda jako historyka była coraz lepsza; powiększyła się też jego rodzina. W roku 1905 urodził mu się syn, w 1908 – córka. Zdając sobie sprawę, że w tej sytuacji większe wynagrodzenie byłoby bardzo przydatne oraz że presja ze strony jego wrogów Południowców raczej nie osłabnie, zgłosił swoją kandydaturę do obsadzenia wakatu na Uniwersytecie Chicagowskim. Pracę dostał. W mroźnym styczniu 1909 roku, w wieku 39 lat, wyruszył z rodziną do Chicago, gdzie miał pozostać przez całe najbliższe ćwierćwiecze. W październiku 1912 roku, czując w sobie zew przodków oraz potrzebę uwiarygodnienia się jako prawdziwego jeffersońskiego demokraty, Dodd zakupił farmę. Wyczerpująca praca na roli, która była dlań tak dotkliwa w dzieciństwie, teraz stała się zarówno uzdrawiającą duszę rozrywką, jak i romantycznym nawiązaniem do minionych epok w dziejach Ameryki.
Dodd odkrył też w sobie nieprzemijające zainteresowanie życiem politycznym, które przerodziło się w zaangażowanie zupełnie serio w momencie, gdy w sierpniu 1916 roku znalazł się w Gabinecie Owalnym Białego Domu z prezydentem Woodrowem Wilsonem. Spotkanie to, jak zaświadcza jeden z biografów, „dogłębnie zmieniło jego życie”.
Wcześniej Dodd bardzo poważnie niepokoił się oznakami świadczącymi o tym, że Ameryka dryfuje w kierunku interwencji w toczącej się podówczas w Europie I wojnie światowej. Doświadczenia wyniesione z pobytu w Lipsku nie pozwalały mu żywić najmniejszych wątpliwości, iż to Niemcy były odpowiedzialne za wybuch wojny, że wywołały ją żądania junkrów – przemysłowców i arystokratów – przypominających mu arystokrację Południa sprzed wojny secesyjnej. Podobną arogancką pewność siebie dostrzegał teraz u części amerykańskiej elity przemysłowej i wojskowej. Kiedy jeden z generałów próbował zaangażować władze Uniwersytetu Chicagowskiego w ogólnonarodową kampanię zagrzewającą kraj do wojny, Dodd podniósł bunt i udał się ze skargą bezpośrednio do naczelnego dowódcy sił zbrojnych.
Dodd pragnął, aby Wilson poświęcił mu zaledwie 10 minut, ale uzyskał znacznie więcej. Konstatował później, że jest tak oczarowany prezydentem, jakby wypił magiczny napój z jakiejś bajki. Doszedł nawet do wniosku, że to Wilson ma rację, orędując za amerykańską interwencją w wojnę światową. Dla Dodda Wilson stanowił współczesną inkarnację Jeffersona. Przez następne siedem lat przyjaźnili się ze sobą; Dodd napisał biografię Wilsona. Śmierć prezydenta 3 lutego 1924 roku przeżył bardzo głęboko.
Po pewnym czasie uznał Roosevelta za postać rangi Wilsona i w 1932 roku zaangażował się całkowicie w jego kampanię, przemawiając i pisząc na jego rzecz, ilekroć nadarzyła się po temu sposobność. Być może Dodd żywił nadzieję na wejście do ścisłego grona współpracowników Roosevelta, szybko jednak doznał rozczarowania, odesłany do pełnienia dawnych obowiązków uczelnianych, które przyjmował z rosnącym brakiem zadowolenia.
Miał teraz lat 64; pragnął pozostawić po sobie ślad w postaci dzieła traktującego o historii dawnego amerykańskiego Południa, mimo że cały wszechświat wydawał się zwierać szyki przeciwko temu przedsięwzięciu, włącznie z władzami uniwersytetu zakazującymi ogrzewania budynków w niedziele.
Coraz poważniej zastanawiał się nad porzuceniem pracy uniwersyteckiej na rzecz stanowiska, które umożliwiłoby mu swobodną pracę pisarską, „zanim będzie za późno”. Przyszła mu do głowy myśl, że idealna byłaby mało wymagająca praca dla Departamentu Stanu, na przykład na stanowisku ambasadora w Brukseli lub Hadze. Uważał się za człowieka znaczącego na tyle, by jego kandydatura została poważnie wzięta pod uwagę. Niejednokrotnie przejawiał jednak skłonność do przeceniania swojego wpływu na bieżącą politykę wewnętrzną. Wcześniej niejednokrotnie udzielał Rooseveltowi rad na piśmie w sprawach gospodarczych i politycznych, zarówno przed, jak i tuż po jego zwycięstwie. Dlatego niewątpliwie poczuł się dotknięty, gdy wkrótce po wyborach otrzymał z Białego Domu oficjalne pismo stwierdzające, że choć intencją prezydenta jest, aby na każdy przychodzący doń list odpowiadano szybko, to jednak nie jest on w stanie robić tego osobiście i na czas, dlatego też zwrócił się z prośbą do swojej sekretarki, by uczyniła to za niego.
A jednak Dodd miał kilku naprawdę dobrych przyjaciół w bezpośrednim otoczeniu Roosevelta, w tym nowego sekretarza do spraw handlu Daniela Ropera. Dzieci Dodda były dla Ropera niczym bratanek i bratanica, na tyle bliskie, że Dodd nie miał żadnych skrupułów, wysyłając do niego jako pośrednika własnego syna, z pytaniem, czy nowa administracja miałaby coś przeciwko mianowaniu Dodda ambasadorem w Belgii lub Holandii. „Na tych stanowiskach rząd musi kogoś mieć, ale praca nie jest wymagająca” – powiedział synowi Dodd. Wyznał, że kieruje nim przede wszystkim chęć ukończenia Dawnego Południa. „Nie pragnę od Roosevelta stanowiska dla stanowiska, bardzo się jedynie lękam, że dzieło, nad którym pracuję całe życie, nie zostanie zrealizowane”.
Krótko mówiąc, Dodd chciał dla siebie synekury, pracy niezbyt ciężkiej, zapewniającej jednak pozycję tudzież dochód oraz – co najważniejsze – pozostawiającej mu mnóstwo czasu na pisanie; i to mimo faktu, że służba dyplomatyczna niespecjalnie odpowiadała jego charakterowi. „Jeśli chodzi o dyplomację na najwyższych szczeblach (Londyn, Paryż, Berlin), zupełnie się nie nadaję” – pisał do żony na początku 1933 roku. „Przygnębia mnie, że aż tyle musiałoby ode mnie zależeć. Ja po prostu nie jestem przebiegłym dwulicowym typem, który z konieczności »okłamuje zagranicę dla dobra kraju«. Gdybym nim był, mógłbym udać się do Berlina i zgiąć kolano przed Hitlerem – a także przypomnieć sobie niemiecki”. Ale – dodawał – „po co tracić czas na pisanie o kimś takim? Któż chciałby mieszkać w Berlinie przez najbliższe cztery lata?”.
Czy to na skutek rozmowy syna z Roperem, czy też oddziaływania innych nieznanych sił, rychło kandydaturę Dodda zaczęto poważnie brać pod uwagę. W dniu 15 marca 1933 roku, prosto ze swej farmy w Wirginii, wybrał się Dodd do Waszyngtonu na spotkanie z nowym sekretarzem stanu w administracji Roosevelta, Cordellem Hullem, którego wielokrotnie wcześniej widywał. Hull był wysoki i srebrzystowłosy, miał dołek w podbródku i silnie zarysowane szczęki. Na pozór stanowił ucieleśnienie wszystkich cech, które powinny charakteryzować sekretarza stanu, jednakże ci, którzy znali go bliżej, wiedzieli, że rozgniewany przejawiał niezbyt dyplomatyczną skłonność do wylewania z siebie potoków przekleństw oraz że cierpiał na wadę wymowy polegającą na zmienianiu dźwięku „r” w „ł”, niczym Elmer Fudd z kreskówki. Z cechy tej Roosevelt od czasu do czasu kpił sobie na osobności – przedrzeźniał Hulla, mówiąc „tłaktaty w zakłesie handlu”. Jak zwykle Hull miał w kieszeni koszuli cztery albo pięć czerwonych ołówków, swoje ulubione narzędzie władzy państwowej. W rozmowie podniósł możliwość mianowania Dodda na stanowisko w Holandii lub Belgii, czyli dokładnie to, na co Dodd liczył. Nagle jednak, zmuszony do wyobrażenia sobie zwykłej codziennej rutyny wiążącej się z tego rodzaju zajęciem, Dodd wykonał unik. „Po dogłębnym rozważeniu sytuacji” – zapisał w swoim małym kieszonkowym notatniku – „powiedziałem Hullowi, że nie mogę przyjąć tej pracy”.
Ale jego nazwisko nadal pozostawało w obiegu.
Teraz, w ów czerwcowy czwartek, rozległ się dzwonek telefonu. Podniósłszy słuchawkę, Dodd usłyszał głos, który rozpoznał natychmiast.
Nikt nie chciał tej pracy. To, co zrazu wydawało się najłatwiejszym zadaniem stojącym przed Franklinem D. Rooseveltem, nowo wybranym prezydentem, w czerwcu 1933 roku stało się jednym z najbardziej palących problemów. Jeśli chodzi o placówki dyplomatyczne, Berlin powinien być przecież traktowany jako gratka – nie był to z pewnością Paryż ani Londyn, ale wciąż jedna z wielkich stolic europejskich, centrum kraju, w których pod przywództwem świeżo mianowanego kanclerza, Adolfa Hitlera, zachodziły rewolucyjne przemiany. W zależności od punktu widzenia Niemcy albo doświadczały właśnie odrodzenia, albo wkraczały w mroczną epokę zdziczenia. Po objęciu władzy przez Hitlera krajem wstrząsały spazmy brutalnej, inspirowanej przez reżim przemocy. Brunatne paramilitarne bojówki hitlerowskie, zwane Sturmabtailung, czyli SA – Oddziały Szturmowe – szalały. Aresztowały, biły, a w niektórych przypadkach mordowały komunistów, socjalistów i Żydów. W piwnicach, hangarach i innych budynkach organizowały prowizoryczne więzienia i miejsca tortur. W samym Berlinie istniało 50 tych tak zwanych „bunkrów”. W „areszcie prewencyjnym”, Schutzhaft – cóż za zabawny eufemizm – osadzono dziesiątki tysięcy ludzi. Szacuje się, że zmarło tam od 500 do 700 więźniów; kolejnych „podtapiano i wieszano”, jak czytamy w zeznaniach złożonych przed policją. Szczególnie złą sławą okryte było jedno z więzień w okolicach lotniska Tempelhof: nosiło nazwę Columbia House – nie należy go mylić z wymuskanym, nowoczesnym, nowym budynkiem w samym sercu Berlina, zwanym Columbus House. Polityczny wstrząs wywołały słowa jednego z przywódców żydowskich, rabina Stephena S. Wise’a z Nowego Jorku, który powiedział do przyjaciela: „Granice cywilizacji zostały przekroczone”.
Pierwszą próbę obsadzenia placówki berlińskiej podjął Roosevelt 9 marca 1933 roku, w niecały tydzień po objęciu urzędu, dokładnie w momencie, gdy szalejąca w Niemczech brutalna przemoc osiągnęła punkt kulminacyjny. Adresatem jego oferty został James M. Cox, który w roku 1920 razem z Rooseveltem startował w wyborach prezydenckich jako kandydat na wiceprezydenta.
W liście pełnym pochlebstw Roosevelt pisał: „Nie tylko ze względu na mój afekt do Ciebie, lecz także dlatego, że moim zdaniem jak nikt inny nadajesz się do pełnienia tej kluczowej roli, bardzo pragnę zaproponować Senatowi Twoje nazwisko jako amerykańskiego ambasadora w Niemczech. Mam głęboką nadzieję, że przyjmiesz tę propozycję po przemyśleniu jej i konsultacji z Twoją uroczą małżonką, która – nawiasem mówiąc – byłaby idealną ambasadorową. Proszę, wyślij mi telegram ze słowem »tak«”.
Cox powiedział „nie”: obowiązki związane z jego różnymi firmami, do których należy zaliczyć kilka tytułów prasowych, zmusiły go do odmowy. Nie wspomniał nic o przemocy szalejącej w Niemczech.
Roosevelt odłożył tę sprawę na bok, gdyż sytuacja gospodarcza kraju gwałtownie się pogorszyła; szalał wielki kryzys, który przed nadejściem wiosny posłał na zieloną trawkę jedną trzecią siły roboczej zatrudnionej poza rolnictwem i spowodował spadek PKB o połowę. Problem z poselstwem przyciągnął uwagę prezydenta dopiero jakiś miesiąc później; Roosevelt zaproponował tę posadę Newtonowi Bakerowi, byłemu sekretarzowi wojny w administracji Woodrowa Wilsona, obecnie partnerowi w jednej z firm prawniczych w Cleveland. Baker odmówił. Podobnie uczynił trzeci kandydat, Owen D. Young, prominentny biznesmen. W dalszej kolejności Roosevelt spróbował więc zwrócić się do Edwarda J. Flynna, kluczowej postaci w Partii Demokratycznej i jednego ze swoich najważniejszych sprzymierzeńców. Flynn przedyskutował sprawę z żoną: „Doszliśmy wspólnie do wniosku, że ze względu na nasze małe dzieci objęcie przez nas tej placówki jest niemożliwe”.
Pewnego razu Roosevelt zażartował w obecności jednego z członków rodziny Warburgów: „Wiesz co, Jimmy, temu Hitlerkowi dobrze by zrobiło, gdybym do Berlina jako ambasadora wysłał jakiegoś Żyda. Co byś powiedział na tę robotę?”.
Teraz, wraz z początkiem czerwca, presja terminu była coraz silniejsza. Roosevelt był całkowicie pochłonięty walką o przeprowadzenie swojej ustawy, zwanej National Industrial Recovery Act1, kluczowej dla koncepcji New Deal. Musiał stawiać czoła zaciekłej opozycji ze strony zwartej grupy potężnych przedstawicieli republikanów. Na początku tego miesiąca, kilka dni przed rozpoczynającą się letnią przerwą w pracy Kongresu, uchwalenie ustawy wydawało się prawie przesądzone, wciąż jednak atakowali ją republikanie, a także niektórzy demokraci, wnosząc całe serie poprawek i zmuszając Senat do maratonów posiedzeń. Roosevelt obawiał się, że jeśli przeciąganie debaty potrwa dłużej, ustawa przepadnie albo też zostanie niebezpiecznie zmieniona, ponieważ ustawodawcy, myślący już tylko o wakacjach i wyjeździe z Waszyngtonu, zaczną się denerwować. Rozdrażnienie narastało we wszystkich. Fala późnowiosennych upałów przyniosła rekordowe temperatury na terenie całego kraju; ponad sto osób przypłaciło je życiem. Waszyngton dyszał skwarem, ludzie cuchnęli. Wstępniak na trzy szpalty, zamieszczony na pierwszej stronie „New York Timesa”, obwieszczał: „Roosevelt redukuje swój program, aby przyspieszyć zakończenie sesji parlamentu. Jego polityka jest zagrożona”.
Tu właśnie tkwiło podłoże konfliktu: rolą Kongresu było zatwierdzanie i finansowanie działalności nowych ambasadorów. Im szybciej Kongres chciał rozpocząć letnie wakacje, tym bardziej rosła odczuwana przez Roosevelta presja wyboru nowego przedstawiciela w Berlinie. W ten sposób prezydent został nagle zmuszony do wzięcia pod uwagę kandydatur spoza zwykłych kręgów, z których rekrutowano kadry, w tym co najmniej trzech przewodniczących college’ów, jak również żarliwego pacyfisty Harry’ego Emersona Fosdicka, pastora baptystów z kościoła Riverside Church na Manhattanie. Jednak żaden z nich nie wydawał się idealny; żadnemu też nie zaproponowano stanowiska.
W środę 7 czerwca, dosłownie na parę dni przed wakacyjną przerwą w obradach Kongresu, Roosevelt spotkał się z kilkoma najbliższymi doradcami; wspomniał im o swojej frustracji wiążącej się z niemożnością mianowania nowego ambasadora. Jednym z owych doradców był sekretarz do spraw handlu Roper, którego Roosevelt wtedy, a także i później, nazywał „wujkiem Danem”.
Roper zastanawiał się przez chwilę i wyrzucił z siebie nowe nazwisko, należące do jego starego znajomego: „A może William E. Dodd?”.
„Niezły pomysł” – powiedział Roosevelt. To, czy rzeczywiście tak w owej chwili sądził, było tylko w sferze domysłów. Zawsze uprzejmy, Roosevelt odznaczał się skłonnością do składania obietnic, których niekoniecznie dotrzymywał.
Roosevelt rzekł: „Zastanowię się nad tym”.
O Doddzie można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był typowym kandydatem na stanowisko w dyplomacji. Nie był bogaty. Nie był wpływowy politycznie. Nie należał do grona przyjaciół Roosevelta. Mówił jednak po niemiecku i miał opinię człowieka, który dobrze zna Niemcy. Jedyny problem stanowiła jego dawna zażyłość z Woodrowem Wilsonem, który żywił przekonanie, iż należy angażować kraj w to, co dzieje się na światowej scenie politycznej. Poglądy te były stanowczo nie do przyjęcia dla coraz liczniejszej grupy Amerykanów upierających się, że Stany Zjednoczone powinny unikać wplątywania się w sprawy obcych krajów. Owi „izolacjoniści”, którym przewodzili William Borah ze stanu Idaho oraz Hiram Johnson z Kalifornii, stawali się coraz bardziej hałaśliwą i wpływową grupą. Badania wykazały, że 95 procent Amerykanów nie chciało uczestnictwa Stanów Zjednoczonych w jakichkolwiek toczonych za granicą wojnach. Chociaż sam Roosevelt opowiadał się za zaangażowaniem na scenie międzynarodowej, swoje poglądy na ten temat zachowywał dla siebie, tak aby nie utrudniać sobie porządkowania spraw wewnątrz kraju. Dodd jednakowoż nie wydawał się człowiekiem, którego podniecałyby idee izolacjonistów. Był trzeźwo myślącym historykiem, a jego bazujące na osobistym doświadczeniu rozumienie sytuacji w Niemczech miało oczywisty walor.
Co więcej, Berlin nie był wtedy jeszcze placówką specjalnego znaczenia, którą miał się stać w niespełna rok. W owym czasie utrzymywało się powszechne przekonanie, że rząd Hitlera nie przetrwa. Siła militarna Niemiec była ograniczona – ich armia, reichswera, liczyła tylko sto tysięcy żołnierzy, co nie mogło się równać z wojskową potęgą sąsiedniej Francji, nie mówiąc już o połączonych siłach Francji, Anglii, Polski i Związku Sowieckiego. Sam Hitler zaczynał sprawiać wrażenie bardziej umiarkowanego gracza na scenie politycznej, niż to przepowiadano, jeśli weźmie się pod uwagę przemoc, jaka targała Niemcami na początku tegoż roku. Dnia 10 maja 1933 roku członkowie partii nazistowskiej na obszarze całego kraju spalili ogromne stosy niepożądanych książek – dzieł Einsteina, Freuda, braci Mannów i wielu innych. Jednak tydzień później Hitler oświadczył, że jest oddany sprawie pokoju, i posunął się nawet do złożenia zobowiązania, że rozbroi się całkowicie, jeśli inne kraje uczynią to samo. Świat odetchnął z ulgą. Wobec całego szeregu poważniejszych wyzwań, przed którymi stał Roosevelt – globalnego kryzysu gospodarczego, kolejnego roku wyniszczającej kraj suszy – Niemcy wydawały się co najwyżej powodem do irytacji. Roosevelt i sekretarz stanu Hull za najpilniejszy do rozwiązania problem niemiecki uważali uporanie się z długiem o wartości 1,2 miliarda dolarów, jaki Niemcy zaciągnęły u amerykańskich wierzycieli, a którego to zobowiązania reżim hitlerowski coraz wyraźniej nie uznawał.
Zdawało się, że nikt nie zastanawia się nad tym, jaki człowiek potrafiłby skutecznie stawiać czoła rządowi Hitlera. Sekretarz Roper uważał, „że Dodd biegle poradzi sobie z obowiązkami dyplomaty, a jeśli podczas spotkań napięcie zacznie wzrastać, rozładuje atmosferę cytatem z Jeffersona”.
Roosevelt potraktował sugestię Ropera poważnie.
Czas uciekał, a spraw niecierpiących zwłoki było znacznie więcej. Kraj coraz bardziej pogrążał się w gospodarczej beznadziei.
Nazajutrz, 8 czerwca, Roosevelt zamówił rozmowę zamiejscową z Chicago.
Wyłożył sprawę krótko. Powiedział Doddowi: „Chciałbym wiedzieć, czy wyświadczy pan rządowi konkretną przysługę. Chcę, żeby pojechał pan do Niemiec w roli ambasadora”.
I dodał: „Potrzebny mi w Niemczech amerykański liberał jako znak przestrogi”.
Było gorąco w Gabinecie Owalnym, gorąco było też w biurze Dodda. Temperatura w Chicago oscylowała wokół 35 stopni Celsjusza.
Dodd odpowiedział Rooseveltowi, że musi mieć czas do namysłu i porozmawiać z żoną.
Roosevelt dał mu dwie godziny.
Najpierw Dodd odbył rozmowy z władzami uniwersytetu – namawiano go, aby propozycję przyjął. Następnie udał się pieszo do domu, szybkim krokiem przedzierał się przez coraz większy upał.
Miał ogromne wątpliwości. Priorytetem była dlań przecież książka Dawne Południe. Służąc jako ambasador amerykański w hitlerowskich Niemczech, nie tylko nie miałby na pisanie tyle czasu, ile by chciał, lecz także prawdopodobnie miałby go o wiele mniej niż podczas pełnienia obowiązków na uczelni.
Jego żona, Mattie, rozumiała sytuację, ale wiedziała również, iż Dodd odczuwa silną potrzebę bycia docenionym oraz że we własnych oczach nie osiągnął tyle, ile powinien był osiągnąć. Dodd z kolei czuł, że jest coś winien żonie. Przez wszystkie te lata stała zawsze przy nim, nie otrzymując za to żadnej nagrody. „Ów rodzaj mentalności, która mnie cechuje, sprawia, że nie ma dla mnie żadnego odpowiedniego miejsca” – napisał w liście do żony, kiedy na początku roku przebywał na farmie – „czego bardzo żałuję przez wzgląd na Ciebie i na nasze dzieci”. W tym samym liście pisał dalej: „Wiem, że dla tak szczerej i oddanej żony musi być rzeczą bolesną posiadać męża niezdatnego do niczego, zwłaszcza w krytycznym momencie dziejowym, który on od tak dawna przewidywał, męża, który nie potrafi wspiąć się na jakieś wyższe stanowisko, by zebrać choć część owoców, jakie powinna wydać mozolna praca badawcza, której poświęcił życie. Tak się składa, że właśnie to nieszczęście stało się Twoim udziałem”.
Po rundzie bardzo żywej dyskusji i wnikliwej małżeńskiej introspekcji Dodd i jego żona zgodzili się, że powinien przyjąć ofertę Roosevelta. Pewnym ułatwieniem dla podjęcia tej decyzji stało się ustępstwo ze strony prezydenta, iż gdyby Uniwersytet Chicagowski „nalegał”, Dodd miałby prawo wrócić przed upływem roku. Teraz jednak Roosevelt oświadczył, że potrzebuje go w Berlinie.
O 14.30, czyli spóźniony o pół godziny, chwilowo wolny od wątpliwości, Dodd zatelefonował do Białego Domu i poinformował sekretarkę Roosevelta, że zgadza się przyjąć propozycję pracy. Dwa dni później Roosevelt przedłożył nominację Dodda Senatowi, a ten zatwierdził ją jeszcze tego samego dnia, nie żądając ani obecności Dodda, ani też niekończących się przesłuchań, które później stały się zwykłą praktyką przy kluczowych nominacjach politycznych. Powołanie nowego ambasadora wywołało niewiele komentarzy prasowych. „New York Times” umieścił krótką notkę z tą informacją na dwunastej stronie swojego niedzielnego wydania z 11 czerwca.
Sekretarz Hull, zmierzający w tym czasie na ważną konferencję ekonomiczną do Londynu, w ogóle nie zabrał w tej sprawie głosu. Był wprawdzie obecny w momencie, gdy po raz pierwszy nazwisko Dodda pojawiło się w obiegu, jednak i tak nie miałby zapewne wiele do powiedzenia, ponieważ jedną z charakterystycznych cech prezydentury Roosevelta było bezpośrednie mianowanie różnych osób na stanowiska rządowe bez pytania o zdanie ich przełożonych, która to cecha niezmiernie Hulla irytowała. Później Hull twierdził jednak, że nie miał co do mianowania Dodda żadnych obiekcji, z wyjątkiem uwag dotyczących jego rzekomej skłonności do „przekraczania wszelkich barier w nadmiernym entuzjazmie, zapalczywości oraz zdolności do nagłego zmieniania tematu, niczym nasz przyjaciel William Jennings Bryan. Stąd moja lekka powściągliwość wobec faktu wysłania dobrego znajomego, zdolnego i inteligentnego niewątpliwie, w miejsce tak niepewne i grząskie jak Berlin wtedy i teraz”.
Edward Flynn, jeden z kandydatów, którzy wcześniej odrzucili propozycję objęcia tego stanowiska, twierdził później, że Roosevelt zatelefonował do Dodda przez pomyłkę, że miał zamiar zaproponować poselstwo byłemu profesorowi prawa na Yale, Walterowi F. Doddowi – co było nieprawdą. Ta plotka sprawiła, że do Dodda przylgnęło przezwisko „Książka Telefoniczna”.
Następnym krokiem Dodda było zawiadomienie dwójki swoich dorosłych dzieci, Marthy i Billa, i zaproponowanie im największej życiowej przygody. W przygodzie tej widział Dodd także ostatnią okazję do połączenia rodziny. Książka Dawne Południe wciąż była dlań ważna, lecz jeszcze mocniej kochał swój dom i swoich bliskich, i bardzo ich potrzebował. Pewnego zimnego grudniowego wieczoru tuż przed Bożym Narodzeniem, będąc sam na farmie – żona i córka przebywały w Paryżu, gdzie Martha studiowała przez rok, Bill również dokądś wyjechał – Dodd zasiadł do pisania listu do córki. Był w posępnym nastroju. Fakt, że miał już dwoje dorosłych dzieci, wydał mu się niedorzecznym; wkrótce, uświadomił sobie, odejdą prowadzić własne życie, a ich więź z nim samym oraz z ich matką naturalną koleją rzeczy stawać się będzie coraz słabsza. Wydało mu się, że jego własne życie dobiegło prawie końca, a przecież do napisania całości Dawnego Południa wciąż była daleka droga.
Pisał: „Moje drogie dziecko, mam nadzieję, że nie poczujesz się urażona terminem, jakim się do Ciebie zwracam. Jesteś dla mnie drogocenna, Twoje szczęście w tym niespokojnym świecie leży mi na sercu, nigdy nie przestanę myśleć o Tobie jako o radosnym dorastającym dziecku; wiem jednak, ile masz lat, i podziwiam twoją mądrość oraz dojrzałość. Nie mam już małego dziecka”. Dumał nad „drogą, która jest przed nami. Twoja dopiero rozpoczyna bieg, moja jest już tak długa, że zaczynam liczyć cienie, które się na nią kładą, przyjaciół, którzy odeszli, innych przyjaciół, cały czas niespokojnych o swoje stanowiska! Jest maj, a potem nagle prawie grudzień”. Dom, pisał, „był dla mnie radością życia”. Lecz obecnie wszyscy rozbiegli się w cztery strony świata. „Nie mogę ścierpieć myśli, że nasze życie zmierza teraz w różnych kierunkach – i że zostało tak niewiele lat”.
Dzięki propozycji Roosevelta rodziła się szansa, by wszyscy członkowie rodziny byli znów razem, choćby tylko przez pewien czas.
Biorąc pod uwagę kryzys gospodarczy w kraju, propozycja ta wymagała zastanowienia. Martha i Bill szczęśliwie mieli pracę – Martha była młodszym redaktorem zajmującym się recenzjami literackimi w „Chicago Tribune”, Bill nauczał historii i był doktorantem – choć jak dotąd przebieg jego kariery nie zachwycał, co niepokoiło jego ojca i wprawiało go w konsternację. W licznych listach pisanych do żony w kwietniu 1933 roku Dodd wylewał swoje żale dotyczące Billa. „William jest świetnym nauczycielem, ale boi się wszelkiej ciężkiej pracy”. Nazbyt łatwo rozproszyć jego uwagę, uważał Dodd, szczególnie wtedy, gdy zobaczy jakiś samochód. „Gdybyśmy mieli w Chicago samochód, przeszkadzałby mu tylko w skupieniu się na dalszych studiach” – dodawał. „Istnienie dowolnego pojazdu wyposażonego w koła jest dlań pokusą nie do odparcia”.
Marcie powodziło się w pracy znacznie lepiej, ku zadowoleniu ojca. Martwił go jednak tumult w jej życiu osobistym. Choć Dodd kochał mocno oboje dzieci, jednak powodem do dumy była dlań Martha (według zapisków rodzinnych pierwsze wypowiedziane przez nią słowo brzmiało „tatuś”). Miała 160 centymetrów wzrostu, blond włosy, niebieskie oczy i szeroki uśmiech. Była istotą o żywej wyobraźni, skłonną do romantyzmu, oraz zalotnym usposobieniu, przez co rozpalała namiętność wielu mężczyzn, zarówno młodych, jak i nieco starszych.
W kwietniu 1930 roku, w wieku zaledwie 21 lat, zaręczyła się z profesorem anglistyki na Uniwersytecie Stanowym Ohio nazwiskiem Royall Henderson Snow. W czerwcu zaręczyny zostały zerwane. Martha wdała się w krótki romans z powieściopisarzem W.L. Riverem, który kilka lat wcześniej opublikował książkę Death of a Young Man. Człowiek ten zwracał się do niej per Motsie i ślubował jej miłość w listach składających się z niekończących się zdań; jedno z nich zajmowało 74 wiersze bez interlinii. W owym czasie nazywano to prozą eksperymentalną. „Niczego nie chcę od życia prócz Ciebie” – pisał. – „Chcę być z Tobą na zawsze, pracować i pisać dla Ciebie, żyć tam, gdzie Ty zechcesz żyć, nie kochać nikogo i niczego poza Tobą, kochać Cię namiętnością ziemską, ale także ubogaconą o elementy ponadziemskie, wieczne, kochać Cię miłością duchową…”
Jego życzenia nie zostały jednak spełnione. Martha zakochała się w innym mężczyźnie, mieszkańcu Chicago nazwiskiem James Burnham, który pisał jej o „pocałunkach miękkich i lekkich jak pieszczota płatków kwiatu”. Zaręczyli się. Tym razem Martha wydawała się gotowa dotrwać do końca. Jednakże pewnego wieczoru wszystkie jej plany związane ze zbliżającym się małżeństwem rozpadły się. Otóż jej rodzice zaprosili sporą gromadkę gości do domu rodzinnego przy Blackstone Avenue. Był wśród nich także George Bassett Roberts, weteran I wojny światowej, obecnie wiceprezes jednego z banków w Nowym Jorku. Przyjaciele nazywali go po prostu Bassett. Zamieszkiwał z rodzicami w Larchmont, przedmieściu na północ od centrum. Był wysoki i przystojny, miał wydatne usta. Pewien publicysta, pisząc o jego awansie, zauważył z podziwem: „Jego twarz jest gładko wygolona. Ma przyjemny głos. Mówi raczej z pewną powolnością (…). Żadną miarą nie przypomina staromodnego, sztywnego bankiera ani wyschłego na wiór statystyka”.
Początkowo, widząc go stojącego pośród gości, Martha nie uznała Bassetta za szczególnie pociągającego. Później jednak natknęła się nań, gdy stał sam, z dala od innych. Została „porażona”. „Uderzyły we mnie ból i słodycz, niczym strzała w locie, gdy ujrzałam Cię na nowo, daleko od całej reszty, w holu naszego domu. Brzmi to niedorzecznie, ale naprawdę tak to czułam, gdy jeden jedyny raz zakochałam się od pierwszego wejrzenia”.
Również Bassett doznał podobnego wzruszenia; rozpoczął się romans na odległość, pełen energii i namiętności. W liście z 19 września 1931 roku pisał: „Świetnie się bawiłem na basenie dziś po południu; byłaś wspaniała, gdy zdjąłem z siebie strój kąpielowy!”. I kilka wierszy niżej: „Och, bogowie, co za kobieta, co za kobieta!”. Jak ujęła to Martha, Bassett „zdeflorował” ją. Miał zwyczaj zwracać się do Marthy „skarbie” i „skarbeńka mia”.
Konfundował ją jednak. Nie zachowywał się w sposób, jaki znała z przeszłości i jakiego oczekiwała od mężczyzny. „Nigdy wcześniej, nigdy dotąd nie kochałam tak bardzo i nie byłam tak bardzo kochana, a jednocześnie nie otrzymałam od razu propozycji małżeństwa!” – napisała do Bassetta po latach. „Czułam się zatem głęboko zraniona i sądzę, że słodycz miłości zatruł mi smak piołunu!” To ona pierwsza mu się oświadczyła, on zaś pozostawał niezdecydowany. Manewrowała. Nie zerwała zaręczyn z Burnhamem, co rzecz jasna podsycało w Bassetcie zazdrość. „Albo mnie kochasz, albo nie” – pisał do niej z Larchmont – „a jeśli tak i jesteś przy zdrowych zmysłach, to nie możesz wyjść za innego”.
W końcu znużyli się oboje i pewnego dnia w marcu 1933 roku pobrali się, jednak z powodu niedających się stłumić wątpliwości postanowili utrzymać swoje małżeństwo w tajemnicy, nawet przed przyjaciółmi. „Kochałam rozpaczliwie i długo starałam się Ciebie »zdobyć«, potem jednak, może wskutek nadmiernego zmęczenia, sama miłość jakby się we mnie wyczerpała” – pisała Martha. Dzień po ich ślubie Bassett popełnił fatalny błąd. Sam fakt, że musiał wyjechać do Nowego Jorku, do swojej pracy w banku, był już wystarczająco przykry. Lecz jeszcze gorsze okazało się to, że owego dnia nawet nie przesłał żonie kwiatów – „trywialny” błąd, jak sama Martha przyznała później, lecz wskazujący na coś poważniejszego. Wkrótce potem Bassett wyruszył do Genewy, aby wziąć udział w międzynarodowej konferencji na temat złota, przy czym popełnił kolejną pomyłkę, nie racząc zadzwonić przed wyjazdem do Marthy, ażeby „okazać jej niepokój o nasze małżeństwo i zagrażającą mu rozłąkę geograficzną”.
Pierwszy rok małżeństwa spędzili osobno, spotykając się od czasu do czasu w Nowym Jorku i Chicago, lecz owo fizyczne rozdzielenie tylko potęgowało napięcia w związku. Martha przyznała później, że powinna była wraz z mężem zamieszkać w Nowym Jorku, a jego wyjazd do Genewy potraktować jako miesiąc miodowy, co sugerował. Ale nawet wtedy Bassett pozostałby pełen wahań. Podczas jednej z rozmów telefonicznych z żoną zastanawiał się głośno, czy ich małżeństwo nie jest czasem pomyłką. „Miałam już tego DOŚĆ” – napisała Martha. Zaczynała podówczas „flirtować” – słowo przez nią użyte – z innymi mężczyznami, wdała się w romans z Carlem Sandburgiem, długoletnim przyjacielem jej rodziców, którego znała od piętnastego roku życia. Sandburg przesyłał jej szkice poetyckie na maleńkich świstkach cienkiego papieru o dziwacznych kształtach, wysłał również dwa loki swoich blond włosów związane czarną nitką. W jednej z notek proklamował: „Kocham Cię niewypowiedzianie kocham Cię jak krzyk nad Shenandoah i przyćmione szeptanie błękitnego deszczu”. Martha dawała wystarczająco wyraźne sygnały, aby zirytować Bassetta. Jak sama powiedziała mu później: „Zajęłam się leczeniem własnych ran i ranieniem Ciebie przy pomocy Sandburga i innych”.
Wszystkie te działania osiągnęły pewnego dnia kulminację na trawniku przed domem Doddów przy Blackstone Avenue. „Czy wiesz, dlaczego tak naprawdę nasze małżeństwo się nie udało?” – pisała Martha. „Dlatego, że ja byłam nadto niedojrzała jeszcze i młoda, nawet mając lat 23, aby chcieć opuścić moją rodzinę! Moje serce pękło, gdy ojciec powiedział mi, krzątając się przy czymś na trawniku przed domem, zaraz po naszym ślubie: »A więc moja droga dziewczynka chce opuścić starego ojca«”.
Teraz, w samym środku owej panującej w jej życiu wrzawy, ojciec zapraszał ją do wspólnego wyjazdu do Berlina. Nagle stanęła wobec wyboru: Bassett i jego bank, a w końcu, niewątpliwie, dom w Larchmont, dzieci, trawniki – albo ojciec, Berlin i nieznana przyszłość.
Zaproszenie od ojca kusiło ją ogromnie. Martha powiedziała Bassettowi później: „Musiałam wybrać pomiędzy nim [ojcem] i »przygodą« a Tobą. Nie mogłam powstrzymać samej siebie przed podjęciem takiej decyzji, jaką podjęłam”.
W następnym tygodniu Dodd pojechał pociągiem do Waszyngtonu, gdzie w piątek 16 czerwca zjadł z Rooseveltem lunch serwowany na dwóch tacach ustawionych przy biurku prezydenta.
Roosevelt, uśmiechnięty i wesoły, z wyraźnym zadowoleniem wdał się w opowieść o ostatniej wizycie, jaką złożył w Waszyngtonie szef niemieckiego Reichsbanku, Hjalmar Schacht – pełne nazwisko Hjalmar Horace Greeley Schacht – w którego rękach leżało podjęcie decyzji o spłacie przez Niemcy zobowiązań wobec amerykańskich wierzycieli. Roosevelt poinstruował wcześniej sekretarza Hulla, jak należy z Niemcem pogrywać, aby zneutralizować jego legendarną arogancję. Schachta poproszono do gabinetu Hulla i zmuszono do stania tuż przy biurku sekretarza, podczas gdy Hull zachowywał się tak, jakby Schachta tam nie było, oraz „udawał głęboko zaaferowanego poszukiwaniem jakichś papierów, każąc Schachtowi wciąż stać i ignorując go przez trzy minuty” – wspominał Dodd tę historię. Hull miał wreszcie niby odnaleźć to, czego tak długo szukał – ostrą w tonie notę napisaną przez Roosevelta, w której potępia on choćby najmniejsze próby niespłacenia przez Niemcy ich długów. Dopiero teraz Hull miał wstać i przywitać się z Schachtem, jednocześnie wręczając mu notę. Celem takiego postępowania, opowiadał Roosevelt Doddowi, „było ostudzenie aroganckiej pewności siebie Niemca”. Roosevelt zdawał się uważać, że plan powiódł się w stu procentach.
Następnie prezydent skierował rozmowę na osobę Dodda i oczekiwania wobec niego. Podniósł najpierw sprawę niemieckiego zadłużenia, wyrażając przy tym pewną ambiwalencję. Przyznał, że bankierzy amerykańscy zarobili „horrendalne pieniądze” na udzielonych niemieckim firmom i miastom kredytach, a także na sprzedaży powiązanych z nimi obligacji obywatelom amerykańskim. „Ale przecież naszym ludziom należy się spłata długu, i chociaż teoretycznie sprawa ta znajduje się poza obszarem odpowiedzialności rządu, to jednak chcę, żebyś zrobił wszystko, aby zapobiec moratorium” – czyli zawieszeniu przez Niemców spłaty długu. „To by spowodowało opóźnienia w odzyskaniu środków”.
Następnie prezydent przeszedł do omówienia zagadnienia, które powszechnie nazywano „kwestią” lub „problemem” żydowskim.
Był to dla Roosevelta grząski grunt. Choć sposób traktowania Żydów przez nazistów bulwersował go, choć świadom był przemocy, której konwulsje wstrząsały Niemcami na początku tego roku, powstrzymywał się od wszelkich bezpośrednich oświadczeń i potępień. Niektórzy przywódcy żydowscy, jak na przykład rabin Wise, sędzia Irving Lehman czy Lewis L. Strauss, wspólnik w firmie Kuhn, Loeb & Spółka, chcieli, żeby zabrał głos w tej sprawie; inni, tacy jak Felix Warburg i sędzia Joseph Proskauer, popierali bardziej zakulisowe działania, naciskając na prezydenta, by ułatwić Żydom wjazd na terytorium Stanów Zjednoczonych. Opór Roosevelta wobec obu nurtów był niezwykle irytujący. W listopadzie 1933 roku Wise opisywał Roosevelta jako „niewzruszonego, niepoprawnego, a nawet niedostępnego dla nas, z wyjątkiem tych jego żydowskich znajomych, co do których może mieć całkowitą pewność, że nie będą go trapić wzmiankami o jakichś żydowskich problemach”. Felix Warburg pisał: „Jak dotąd wszystkie mgliste obietnice nie zmaterializowały się w jakiekolwiek działania”. Nawet dobry przyjaciel Roosevelta Felix Frankfurter, profesor prawa na Harvardzie, którego mianował później sędzią Sądu Najwyższego, okazał się niezdolny skłonić prezydenta do działania, i to ku swojej niemałej frustracji. Roosevelt rozumiał jednak, że polityczne koszty wszelkich publicznych potępień fali nazistowskich prześladowań oraz demonstracyjnych prób ułatwienia Żydom emigracji do Ameryki okazałyby się bardzo wysokie, ponieważ w polityce amerykańskiej problem żydowski traktowano jako problem dotyczący imigrantów. Prześladowania Żydów w Niemczech oznaczały dla USA widmo gigantycznego napływu uchodźców żydowskich w momencie, gdy Ameryka sama chwiała się w posadach z powodu wielkiego kryzysu. Do debaty tej izolacjoniści wprowadzili ponadto nowy wymiar, domagając się uznania, podobnie jak rząd hitlerowski, że prześladowania Żydów niemieckich są wewnętrzną sprawą tego kraju, a tym samym Ameryce nic do tego.
Nawet amerykańscy Żydzi byli głęboko podzieleni co do sposobu, w jaki należy traktować ów problem. Z jednej strony Amerykański Kongres Żydowski wzywał do ostrych protestów, w tym marszów i bojkotu niemieckich towarów. Jednym z najbardziej aktywnych przywódców tej organizacji był rabin Wise, jej honorowy przewodniczący, który w roku 1933 stawał się coraz mocniej sfrustrowany niechęcią Roosevelta do zajęcia jakiegokolwiek stanowiska. Podczas pobytu w Waszyngtonie, kiedy to na próżno starał się o spotkanie z prezydentem, pisał w liście do żony: „Jeśli on odmówić [sic] spotkania ze mną, wrócę, żeby uwolnić lawinę żądań ze strony Żydów. Mam też w zanadrzu inne sposoby. Może nawet tak będzie lepiej, ponieważ będę mógł powiedzieć teraz to, czego wcześniej nigdy nie mówiłem. Będę walczył, Boże dopomóż”.
Odmienne stanowisko zajmowały natomiast ugrupowania związane z Amerykańskim Komitetem Żydowskim, na którego czele stał sędzia Proskauer. Komitet zalecał mniej drastyczne metody, obawiając się, że głośne protesty i bojkot tylko pogorszą położenie Żydów w Niemczech. Ów punkt widzenia podzielał między innymi Leo Wormser, żydowski prawnik z Chicago. W liście adresowanym do Dodda Wormser pisał: „(…) my w Chicago (…) nieugięcie przeciwstawiamy się programowi autorstwa pana Samuela Untermeyera i doktora Stephena Wise’a dalszego bojkotu towarów niemieckich przez organizacje żydowskie”. Taki bojkot bowiem, wyjaśniał, mógłby narazić niemieckich Żydów na jeszcze większe prześladowania, „a wiemy przecież, iż dla wielu z nich mogłoby się to skończyć jeszcze gorzej”. Wormser stwierdzał ponadto, że bojkot mógłby „utrudnić przyjaciołom w Niemczech ich próby doprowadzenia do bardziej pojednawczej postawy poprzez apelowanie do rozsądku i korzyści dla samych Niemców”, a także osłabić wypłacalność Niemiec, zagrażając tym samym spłacie zadłużenia zaciągniętego u amerykańskich kredytodawców. Wormser obawiał się również reperkusji, ponieważ działania te przypisywano by wyłącznie Żydom. Pisał do Dodda: „Uważamy, że bojkot, jeśli będzie kierowany i nagłaśniany przez Żydów, przesłoni główny problem, który nie nazywa się »czy Żydzi przetrwają«, lecz »czy wolność przetrwa«”. Jak pisał Ron Chernow w książce The Warburgs: „Ów fatalny podział osłabiał »międzynarodowe żydostwo«, mimo że prasa nazistowska utrzymywała, że działa ono pod jednym zdecydowanym kierownictwem”.
Jednakże obie frakcje były zgodne co do tego, że wszelka ostentacyjna publiczna kampania na rzecz zwiększenia żydowskiej imigracji do Ameryki mogłaby tylko doprowadzić do katastrofy. Na początku czerwca 1933 roku rabin Wise pisał do Feliksa Frankfurtera, wówczas profesora prawa na Harvardzie, że jeśli debata na temat imigracji dojdzie do gabinetu w Białym Domu, może „doprowadzić do wybuchu niechęci wobec nas”. Istotnie, niechęć do imigrantów była w Ameryce silna nawet w 1938 roku, kiedy to mniej więcej dwie trzecie ankietowanych w sondażu przeprowadzonym przez „Fortune” opowiedziało się za niewpuszczaniem do kraju fali uchodźców.
Również w łonie administracji Roosevelta istniały w tej sprawie głębokie podziały. Sekretarz do spraw pracy Frances Perkins, pierwsza w historii Ameryki kobieta na fotelu ministerialnym, energicznie starała się zmusić administrację do ułatwienia Żydom wjazdu na terytorium Stanów Zjednoczonych. Jej departament nadzorował realizowanie polityki imigracyjnej, nie mógł jednak decydować, komu przyznać, a komu odmówić wizy. Była to domena Departamentu Stanu, a konkretnie rezydujących za granicą konsulów o zdecydowanie odmiennych poglądach. W istocie niektórzy z najwyższych rangą urzędników tego departamentu żywili wobec Żydów głęboką niechęć.
Jednym z nich był William Phillips, podsekretarz stanu, drugi w hierarchii po sekretarzu Hullu. Żona Phillipsa była przyjaciółką Eleonory Roosevelt z lat dziecinnych; to FDR2, a nie Hull, wybrał Phillipsa na stanowisko podsekretarza. W swoim pamiętniku Phillips jednego ze znajomych określił jako „Żydka, kumpla z Bostonu”. Uwielbiał odwiedzać Atlantic City, ale – jak napisał w innym miejscu w pamiętniku – „w mieście roi się od Żydów. W sobotnie popołudnie oraz w niedzielę cała właściwie plaża przedstawiała nadzwyczajny widok; piasku widać na niej było bardzo niewiele, gdyż całą pokrywali lekko ubrani Żydzi i Żydówki”.
Inny wysoko postawiony urzędnik, Wilbur J. Carr, zastępca sekretarza stanu, który nadzorował całą służbę konsularną, nazywał Żydów „mośkami”. W memorandum na temat imigrantów z Rosji i Polski pisał: „Są brudni, nieamerykańscy, mają często niebezpieczne nawyki”. Po podróży do Detroit opisał to miasto jako pełne „kurzu, dymu, brudu i Żydów”. On także skarżył się na obecność Żydów w Atlantic City. Podczas spędzonych tam kiedyś (w lutym) z żoną trzech dni, z których każdy opisał w pamiętniku, nieodmiennie uwłaczał Żydom. „Chodząc przez cały dzień po promenadzie, widzieliśmy tylko paru nie-Żydów” – zanotował nazajutrz po przyjeździe. „Wszędzie Żydzi, i to najpośledniejszej konduity”. Wieczorem Carr, jedząc z żoną kolację w hotelu Claridge, stwierdził, że restauracja pełna jest Żydów, „i zaledwie niektórzy mogą pochwalić się dobrą prezencją. Tylko dwóch [gości], oprócz mnie, miało na sobie marynarkę. W sali jadalnej panowała atmosfera beztroski”. Kolejnego wieczoru państwo Carr udali się na kolację do innego hotelu, Marlborough-Blenheim – znajdując go za znacznie lepszym. „Podoba mi się tam” – napisał Carr. „Jakże różni się od żydowskiej atmosfery Claridge’a”.
Jeden z oficjeli Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego opisał Carra jako „antysemitę i oszusta, który tylko pięknie mówi, ale nie zamierza niczego dla nas zrobić”.
Zarówno Carr, jak i Phillips opowiadali się za ścisłym przestrzeganiem przepisów amerykańskiego prawa imigracyjnego, które uniemożliwiały wjazd wszystkim potencjalnym imigrantom, jeśli budzili „uprawdopodobnione podejrzenie, że będą korzystać z pomocy społecznej”, jak brzmiała niesławna „klauzula LPC”. Stanowiła ona fragment ustawy z 1917 roku i była przez administrację Hoovera wykorzystywana do hamowania fali imigracji, gdy bezrobocie osiągało najwyższy poziom. Urzędnicy konsularni o ogromnej władzy decydowali w istocie, kto zostanie wpuszczony do Ameryki – to od nich zależało, kto spośród starających się o wizę zostanie potraktowany odmownie na podstawie klauzuli LPC. Jednym z wymogów prawa imigracyjnego było dostarczenie przez osobę składającą podanie zaświadczenia policyjnego potwierdzającego jej odpowiednie prowadzenie się, a także dwóch egzemplarzy świadectwa urodzenia i innych dokumentów oficjalnych. „Wydaje się to trochę niedorzeczne” – napisał jeden z kronikarzy żydowskich – „żeby musieć prosić swoich prześladowców o referencje dotyczące osobistych przymiotów”.
Żydowscy aktywiści oskarżali konsulaty amerykańskie za granicą o kierowanie się sekretną instrukcją nakazującą im pozytywne załatwianie tylko niewielkiej części wniosków wizowych, mimo większej puli przyznanej oficjalnie na dany kraj – zarzut ten okazał się uzasadniony. Radca prawny w Departamencie Pracy, Charles E. Wyzanski, odkrył w 1933 roku, że konsulom udzielono nieoficjalnych ustnych instrukcji ograniczających ilość wiz imigracyjnych do 10 procent ogólnej liczby przypadającej na dane państwo. Przywódcy żydowscy twierdzili ponadto, iż wymóg dostarczania dokumentacji policyjnej był nie tylko zwykłym utrudnieniem, lecz także rzeczą dla starającego się o pobyt niebezpieczną – „przeszkodą niemal nie do pokonania”, jak stwierdził sędzia Proskauer w liście do podsekretarza Phillipsa.
Phillips poczuł się urażony określeniem konsulów jako „przeszkód”. „Konsul” – replikował, łagodnie karcąc Proskauera – „ma za swoje jedyne zadanie ustalić, w sposób życzliwy i delikatny, czy wszystkie wymogi prawa dotyczące osoby wnioskującej o wizę zostały spełnione”.
W rezultacie według Proskauera i innych żydowskich przywódców Żydzi po prostu nie ubiegali się o wizy imigracyjne do Stanów Zjednoczonych. Liczba starających się o wizy Niemców stanowiła natomiast jedynie drobny ułamek rocznego limitu wizowego wynoszącego w przypadku tego kraju 26 tysięcy. Różnica ta dawała urzędnikom z Departamentu Stanu potężny, oparty na statystyce, oręż w walce z reformą: jak można mówić o jakimś problemie, skoro tak mało Żydów stara się o wizy? Był to argument, który Roosevelt zdawał się uznawać już w kwietniu 1933 roku. Prezydent wiedział też, że wszelkie wysiłki liberalizacji prawa imigracyjnego mogą skłonić Kongres do rewanżu w postaci drastycznego zmniejszenia już przyznanych limitów.
A zatem na długo przed wspólnym lunchem z Doddem Roosevelt miał świadomość całej delikatności sytuacji.
„Władze niemieckie traktują Żydów w sposób haniebny, wśród Żydów w tym kraju panuje wielkie poruszenie” – powiedział Roosevelt. „Ale i to nie jest sprawa dla naszych władz. Jedyne, co możemy zrobić, to pomagać obywatelom amerykańskim, którzy mogą stać się ofiarami. Musimy ich chronić, a także powinniśmy czynić wszystko co w naszej mocy, aby ograniczyć falę prześladowań, zarówno stosując środki nieoficjalne, jak i korzystając z osobistych wpływów”.
Rozmowa zeszła na sprawy praktyczne. Dodd twierdził stanowczo, że do przeżycia wystarczy mu wyznaczona odgórnie pensja w wysokości 17,5 tysiąca dolarów, co podczas wielkiego kryzysu stanowiło sporą kwotę, ale dla ambasadora zobowiązanego zabawiać europejskich dyplomatów i nazistowskich oficjeli było sumą nieznaczną. Dla Dodda była to kwestia zasad: nie sądził on, że ambasador powinien żyć wystawnie, gdy reszta narodu cierpi biedę. Tak się jednak składało, że było to również dość niewygodne, ponieważ Dodd nie miał własnego majątku, jak wielu innych ambasadorów, dlatego nawet gdyby chciał, nie mógłby prowadzić rozrzutnego życia.
„Masz rację” – powiedział Roosevelt. – „Poza dwoma, trzema bankietami i poczęstunkami nie ma co pozwalać sobie na kosztowne życie towarzyskie. Staraj się pamiętać o Amerykanach w Berlinie, a czasem wydaj kolację dla Niemców, którzy interesują się stosunkami z naszym krajem. Myślę, że twoje dochody wystarczą ci na przeżycie i nie zaniedbasz ważnych zadań służbowych”.
Po krótkiej rozmowie na temat taryf handlowych oraz redukcji zbrojeń lunch dobiegł końca.
Była godzina druga. Dodd wyszedł z Białego Domu i udał się pieszo do Departamentu Stanu, aby spotkać się z różnymi urzędnikami, a także przeczytać depesze napływające z Berlina, w szczególności przydługawe raporty pisane przez konsula generalnego George’a S. Messersmitha. Ich treść była niepokojąca.
Hitler był już od pół roku kanclerzem, wyniesionym na to stanowisko na mocy politycznego układu, wciąż jednak nie miał władzy absolutnej. Osiemdziesięciopięcioletni prezydent Niemiec, feldmarszałek Paul von Beneckendorff und von Hindenburg, nadal miał konstytucyjne uprawnienia mianowania i odwoływania kanclerzy oraz ich gabinetów, tudzież – co równie ważne – cieszył się lojalnością regularnej armii, reichswery. W przeciwieństwie do Hindenburga Hitler i jego przyboczni byli zaskakująco młodzi – Hitler miał zaledwie 44 lata, Hermann Göring – 40, a Joseph Goebbels – 36.
Zamieszczane w prasie opowieści o nieobliczalności Hitlera i brutalnym traktowaniu przez władze niemieckie Żydów, komunistów oraz innych przeciwników to jedna sprawa (w całej Ameryce utrzymywało się powszechne przekonanie, że tego rodzaju raporty muszą być przesadzone, że z pewnością żadne współczesne państwo nie postępowałoby w taki sposób), ale oto w Departamencie Stanu Dodd odczytywał depeszę za depeszą, w których Messersmith opisywał gwałtowne przechodzenie Niemiec od demokracji do brutalnej dyktatury. Messersmith nie szczędził szczegółów – z powodu jego skłonności do tworzenia długich sprawozdań nadano mu przydomek „George Czterdzieści Stron”. Pisał o powszechnym stosowaniu przemocy, które zaobserwowano w ciągu tych kilku miesięcy od mianowania Hitlera kanclerzem, oraz o coraz większej kontroli rządu nad wszystkimi aspektami życia w Niemczech. Dnia 31 marca porwano trzech obywateli amerykańskich; zostali zawleczeni do jednego z miejsc kaźni SA, gdzie zerwano z nich ubranie i pozostawiono na noc w zimnej celi. Rankiem pobito wszystkich do utraty przytomności, po czym wyrzucono na ulicę. Zniknął również jeden z korespondentów agencji United Press International, jednak po dochodzeniu prowadzonym przez Messersmitha został zwolniony z aresztu i wyszedł z opresji bez szwanku. Władze hitlerowskie ogłosiły wcześniej jednodniowy bojkot wszystkich żydowskich firm i zakładów w Niemczech – sklepów, biur prawniczych, gabinetów lekarskich. Palono książki, wyrzucano Żydów z pracy, trwały niekończące się marsze Oddziałów Szturmowych, założono kaganiec na tak niegdyś dynamiczną wolną prasę niemiecką, co według Messersmitha dokonało się za sprawą rządu domagającego się kontroli w stopniu większym niż „w całej dotychczasowej historii kraju. Cenzurę w prasie należy określić mianem absolutnej”.
Jednakże ton jednej z ostatnich depesz Messersmitha był wyraźnie bardziej pozytywny, co Dodd musiał z pewnością uznać za pocieszające. Z nietypowym dla siebie optymizmem Messersmith donosił o oznakach rosnącej stabilizacji w Niemczech, przypisując ów fakt coraz większej pewności siebie Hitlera, Göringa i Goebbelsa. „Główni liderzy partyjni zaczynają się bardzo mocno zmieniać pod wpływem odpowiedzialności” – pisał. „Nie brak dowodów, że stają się coraz bardziej umiarkowani”.
Lecz Dodd nie miał nigdy okazji przeczytania listu, który Messersmith napisał niedługo potem – wycofywał się w nim ze swoich poprzednich, łagodniejszych ocen. Jako „poufne/do rąk własnych”, pismo to zostało wysłane do podsekretarza Phillipsa z datą 26 czerwca 1933 roku i dotarło do adresata w momencie, gdy państwo Doddowie mieli właśnie wyruszyć do Berlina.
„Starałem się podkreślać w moich depeszach, że wyżsi przywódcy partyjni przechodzą na pozycje bardziej umiarkowane, podczas gdy aktywiści średniego szczebla oraz same masy są tak radykalne jak dotąd, i że pytanie polega na tym, czy wyższe przywództwo będzie w stanie narzucić ową postawę umiarkowania masom” – pisał Messersmith. – „Wydaje się jednak prawie pewne, że nie będzie w stanie i że presja oddolna nasila się bez przerwy”. Szczególnie Göring i Goebbels nie wydają się wcale umiarkowani, pisał. „Doktor Goebbels głosi codziennie, że rewolucja właśnie się rozpoczęła i że to, co zostało zrobione do tej pory, to tylko wstęp”.
Aresztowano księży. Dawnego przewodniczącego władz Dolnego Śląska, którego Messersmith znał osobiście, umieszczono w obozie koncentracyjnym. Wśród aktywistów średniego szczebla partii nazistowskiej wyczuwało się narastającą „histerię”, znajdującą wyraz w przekonaniu, iż „bezpieczeństwo jest możliwe tylko po wsadzeniu wszystkich za kratki”. Kraj spokojnie, lecz także ze skrywaną agresją, gotował się do wojny, stosując propagandowe chwyty mające wywołać wrażenie, „że cały świat jest przeciwko Niemcom i że są one wobec niego bezbronne”. Zapewnienia Hitlera o pokojowych zamiarach są iluzoryczne, obliczone tylko na to, żeby zyskać na czasie, by Niemcy zdążyły się uzbroić – ostrzegał Messersmith. „Niewątpliwie ich głównym celem jest uczynić z Niemiec możliwie najsprawniejszą machinę wojenną, jaka kiedykolwiek istniała”.
Podczas pobytu w Waszyngtonie Dodd wziął udział w przyjęciu wydanym na jego cześć przez ambasadę niemiecką. Tam właśnie pierwszy raz zetknął się z Wilburem Carrem. Carr zamieścił później w swoim pamiętniku kilka słów na jego temat: „Sympatyczny, interesujący człowiek o znakomitym poczuciu humoru, bardzo skromny”.
Dodd złożył też wizytę szefowi wydziału Europy Zachodniej w Departamencie Stanu, nazwiskiem Jay Pierrepont Moffat, który podobnie jak Carr i Phillips żywił niechęć do Żydów i podzielał ich twarde stanowisko wobec imigracji. Swoje wrażenia po spotkaniu z nowym ambasadorem Moffat zreferował następująco: „Jest ogromnie przekonany o słuszności swoich poglądów, wyraża je stanowczo i w sposób pouczający, ma skłonność do dramatyzowania, aby podkreślić swoje racje. Jedyną drobną przeszkodą jest to, że zamierza kierować ambasadą, mając na utrzymaniu czteroosobową rodzinę. Jak chce to zrobić w Berlinie, gdzie wszystko jest tak drogie, przekracza moje wyobrażenie”.
Ani
