W domu na święta - Barbara Kwinta - ebook + książka
NOWOŚĆ

W domu na święta ebook

Kwinta Barbara

3,5

64 osoby interesują się tą książką

Opis

Zimowy poranek. Magda Dzika budzi się obok mecenasa Focha. Za oknem pada śnieg, a z kuchni dobiega zapach świeżej kawy. Scena z planu nowej, świątecznej komedii romantycznej? Nie tym razem.

Nim kawa na dobre zaparzy się w filiżance, a Kraków udekoruje ulice świątecznymi girlandami, Magda trafi w sam środek życiowej śnieżycy. Znowu! Z dnia na dzień zostaje bez dachu nad głową. Żona Focha niczym Grinch ogłasza, że rozwodu nie będzie. Lena chce wylecieć na kontrakt modelingowi do Japonii. Bolo z odludka zmienia się w popularnego gamera, a Franek? Franek chciałby mieć wreszcie swój własny pokój. Dla siebie i …wymyślonego przyjaciela.

Co zrobić, gdy oprócz białego puchu sypie się cały świat? Z pomocą przybywa babcia Foch, sołtyska Jadzia, załoga fabryki bombek i ksiądz Rudolf. Staną na rzęsach, by cała rodzina była razem, w domu, na święta. Choćby mieli go zbudować sami. Z piernika. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 194

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kwinton

Nie oderwiesz się od lektury

♥️♥️♥️
10



 
 
 
WARSZAWA 2025

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025

© Copyright by Barbara Kwinta, 2025

 

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Hanna Kwaśna

Korekta: Bogusława Brzezińska

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

 

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna, Freepik

Zdjęcie autorki: © Marta Sputo

 

Producenci wydawniczy:

Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz

 

Wydawca: Marek Jannasz

 

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-68577-52-5 (EPUB); 978-83-68577-53-2 (MOBI)

 
 

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

 

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

SPIS TREŚCI

***

Dedykacja

Zamiast wstępu

Prolog

1. Pędzichów – pierwsza kartka ze szkicownika

2. Przedpokój – druga kartka ze szkicownika

3. Oaza spokoju – trzecia kartka ze szkicownika

4. Jasnota purpurowa – czwarta kartka ze szkicownika

5. Kubek – piąta kartka ze szkicownika

6. Uśmiech – szósta kartka ze szkicownika

7. ABC – siódma kartka ze szkicownika

8. Jądro ciemności – ósma kartka ze szkicownika

9. Idzie zima – dziewiąta kartka ze szkicownika

10. Urodziny

11. Dzikus and Foch

12. Vintage

13. Niż atlantycki

14. Piqsirpoq

15. Reklama apartu

16. Wuzetka

17. Universal Studio

18. Teleport do Bożych Dołów

19. Domniemanie niewinności

20. Dom z czajnikiem

21. Aniuvak

22. Łzawa solidarność jajników

23. Bioły

24. Jingle Bells

25. Zakrzywić czasoprzestrzeń

26. Mikołajki

27. Dzień Świętego Ambrożego

28. Kanapka

29. Ziemowit

30. Trzęsienie ziemi

31. Pudło

32. Akt nienotarialny

33. Lena

34. Kiszonki są zdrowe

35. Piernik

36. Igloo

37. Franek

38. Kleparz 2.0

39. Pomyłka

40. R.I.P.

41. Tak jakby

42. Harry and Marv

43. Młot

44. Hurra

45. Uszka

46. I cyk, magia Świąt

47. Cud na zupełnie zwykłej ulicy

48. AI

49. Łu-hu

50. Cicha Wiola brzegi rwie

51. Królewna Śnieżka

52. Nina

53. Foch

54. Bolo

55. Wypad

56. Puch

57. Zasłonka w rybki

58. Happy end

59. KFC

60. Makutra

Drugi dzień Świąt (ten, w którym zjada się resztki i można chodzić w piżamie)

Zamiast podziękowań

Przypisy

 

Na całej połaci – śnieg,

W przeróżnej postaci – śnieg,

Na siostry i braci

Zimowy plakacik – śnieg, śnieg.

Na naszą równinę – śnieg,

Na każdą mieścinę – śnieg,

Na tłoczek przed kinem,

Na ładną dziewczynę – śnieg, śnieg.

[...]

Na naszą psychikę – śnieg,

Na »miłość z plastiku« – śnieg,

Na każdą uliczkę,

Z jej smutną muzyczką – śnieg, śnieg.

[...]

Na winę, nie-winę – śnieg,

Na świętą rodzinę – śnieg,

Na każdą mieścinę,

Na całą krainę – śnieg, śnieg!

 

słowa: Jeremi Przybora, muzyka: Jerzy Wasowski,

Kabaret Starszych Panów, Na całej połaci śnieg, 1960, fragmenty

 
 

Moim Gremlinom

Mama

ZAMIAST WSTĘPU
 
 

Matka dała mi na imię Fabia, bo zostałam poczęta w skodzie fabii przypadkowo poznanego faceta, na jednej z tych dyskotek, na które dwadzieścia lat temu chodziły panny na wydaniu, żeby poznać księcia z bajki. Ale ja nazwałam się Magda, bo to ładne imię. Lubię, jak coś jest ładne. Dlatego szkicuję w grubym szkicowniku. Upiękniam świat. I dekoruję bombki w Fabryce Bombek Andrzej Gadlewski w Bożych Dołach. Ale to już wiecie. Chyba nie kupiliście drugiej części, nie przeczytawszy pierwszej?

Ło święta Łucjo! Zrobiliście to? Choinka jasna mać, to jakby wbić nóż w karpia, nie napiwszy się barszczu z uszkami. Swoją drogą, „nie przeczytawszy”, „nie napiwszy” – brzmię jak Izabela Łęcka. Ona też była ładna. Przynajmniej tak to widział Wokulski. Czyli Dorociński. Słyszeliście? On to już nawet nie jest ładny. Jest przystojny. Prawie tak jak Foch. O nim za chwilę. Zresztą, gdybyście przeczytali pierwszą część, wiedzielibyście, kim jest Foch. Kim był najpierw, kiedy go poznałam, i kim się stał. Gdzieś między listopadem a grudniem, między jedną kawą a drugą. I dlaczego kupił mi kredki.

No nic. Świąteczne książki nie oceniają. Wlewają ciepło w serca. Wprawiają w nastrój „ho, ho, ho”. Nawet tych cierpiących na grudniowe otępienie.

Krótkie przypomnienie, żebyście się nie pogubili. Jeszcze przyjdzie wam do głowy, by odłożyć książkę i zacząć myć okna. Jakby zamiast Mikołaja miał was odwiedzić sanepid. W pośpiechu nie założycie czapki. Dostaniecie zapalenia płuc. I pozamiatane. Święta spędzicie w szpitalu.

Oho, proszę bardzo. Już gadam jak matka. Nic dziwnego. Jestem matką. Dwudziestosiedmioletnią matką trójki małoletnich. To znaczy gremlinów. Tak je nazywam. Od grudnia jestem mamą nie tylko w praktyce. Również na papierze. Franek, lat siedem, reinkarnacja Schopenhauera, fatalista, marność nad marnościami, stara dusza. Bolesław, w skrócie Bolo. Trzynastolatek. Gamer, w czołówce światowego rankingu Dead Trigger 2. Porozumiewa się mową ciała, głównie wzruszeniem ramion. Na koniec Lena. Szesnastolatka. Żyje na TikToku. I trochę w realu. Początkująca modelka. Osiemdziesiąt pięć, sześćdziesiąt, dziewięćdziesiąt. Czasem nawet mniej. Bez kija nie podchodź. Bez makijażu nie wychodź. Jasne? Jak śnieg na ugorku.

Acha, jeszcze ja. Magda. Dostarczam prowiant, składam podpisy w zeszytach, chodzę na wywiadówki, przeliczam, czy stan się zgadza, podaję syropy na gorączkę, piorę skarpetki, wywabiam plamy, odgrzewam pizzę. Osiemdziesiąt, osiemdziesiąt, sto pięć. Wizualna kromka z pasztetem. Foch lubi kromki. I ładne wnętrza, wystarczy spojrzeć na wystrój jego kancelarii adwokackiej – marmur, hortensje w wazonie, dębowe drzwi, skórzane fotele, śliwkowe pralinki do poczęstunku. No i pani Julia za ladą recepcji. Halo, Botticelli! Nowa Wenus przed nami. Bierz tempery i płótno.

I jak, rozjaśniło się? Wiecie już, kto jest kim?

A, tak, jeszcze krótkie streszczenie fabuły. Taki bryk dla zamroczonych przedświąteczną gorączką.

Dawno, dawno temu, konkretnie rok, w starej chatce po babci Bronce, tej od kur, żyłam sobie ja, Magda Dzika, z trójką gremlinów, we wsi Boże Doły. Bez zmywarki, za to z miłością. Opłacałam rachunki, pilnowałam odrabiania prac domowych, kupowałam proszki do prania i parówki w ekonomicznych paczkach dla dużych rodzin. Malowałam bombki. I wtedy ktoś się połapał, że w papierach gremliny mieszkają same, bez opieki. Ups. Błąd systemu.

Gdzie była nasza matka – Patka Wariatka? Poszła w tango. Przypływała do portu w Bożych Dołach średnio raz w roku. Wpadała jak zamieć śnieżna w kwietniu, siała spustoszenie i znikała, a my kolejne tygodnie szacowaliśmy straty i sprzątaliśmy bajzel.

Jako że w papierach dzieci były bez opieki, MOPS zabrał je z domu. To znaczy z budynku mieszkalnego, który, jak się okazało, nie spełniał wymogów technicznych.

Wtedy zaczęła się prawdziwa jazda saniami bez trzymanki. Ruszyłam na poszukiwania. Przemierzałam Kraków nocnym autobusem od północy po południe. Prawie dopuściłam się napaści na urzędniczkę państwową. Zaprezentowałam krótki performance pod tytułem Czy ktoś widział moje gremliny? na jednej z głównych ulic miasta. Wreszcie, z pomocą pani Jadzi, sołtyski Bożych Dołów, dowiedziałam się, że dzieciaki przewieziono do pieczy zastępczej. Nadążacie? Jeśli nie, zastanówcie się nad degeneracyjnym wpływem skrolowania mediów społecznościowych na połączenia nerwowe w mózgu.

Na szczęście dzieciaki trafiły do domu zastępczego, w którym była i zmywarka, i miłość. Ewa i Julu Erikssonowie opiekowali się już siódemką dzieci, gdy dołączyli do nich Franek, Lena i Bolo. Chociaż rodzice zastępczy otoczyli je ciepłem, poili herbatą z goździkami i karmili cynamonkami, moje gremliny – co się dziwić – chciały do domu. Naszego domu. W Bożych Dołach. A ja chciałam mieć je znowu przy sobie.

Tutaj należy wspomnieć, że Fabryka Bombek Andrzej Gadlewski to taka wioska elfów. Gdy któremuś z nas dzieje się krzywda, reszta rzuca się na pomoc jak karpie na mięczaki. Nawet prezes. Gdy Andrzej się dowiedział, że zabrali dzieci, dał mi wizytówkę najlepszego adwokata w mieście (subiektywna ocena) – Wojciecha Focha. Tak zaczęłam się starać o opiekę prawną nad trójką małoletnich.

W międzyczasie, żeby nikt mnie nie posądził o zbytnią rozwagę, obiecałam rodzeństwu, że będziemy razem na święta. Dlaczego? Kiedy trzy pary wielkich niebieskich oczu patrzą na człowieka oceanami smutku, można obiecać gwiazdki z nieba. Nawet jeśli to wbrew procedurom, logice i terminom rozpraw w sądzie. Co zrobić? Mówiłam: oprócz biedy mieszkała z nami miłość.

Mecenas Foch zarzekał się, że jest zwykłym mugolem, a jednak, z pomocą elfów z fabryki bombek, sołtyski Jadzi, księdza Rudolfa i całej wioski – udało się. Dwudziestego trzeciego grudnia zostałam opiekunką prawną gremlinów. Mogłam zabrać je do wyremontowanej chatki po babci. I żyli długo i szczęśliwie... ale wtedy nie byłoby drugiej części. A tak, na ostatnich stronach ciepłej jak termofor historii, pojawia się Patka Wariatka. I znowu sieje spustoszenie, jak Joker w Gotham City. W pijackim amoku podpala nasz dom. Sama w wyniku poparzeń umiera w szpitalu, a my z tej zamieci nie umiemy się wygrzebać do dziś.

Powiało chłodem? Spokojnie, to będzie świąteczna historia. Zapomnijcie o myciu okien. Odłóżcie telefon, zgarnijcie kubek kawy, herbaty, burbona czy co tam macie pod ręką i szykujcie się na dzikie ho, ho, ho.

PROLOG
 
 

Foch spał. I wtedy właśnie szkicowało się go najlepiej. Nie gadał. Nie wiercił się. Nie przeglądał notatek z kolejnej rozprawy. Nie planował przyszłości. Mogłam z bliska przyjrzeć się szczegółom. Pojedyncze, siwe jak śnieg włosy pomiędzy ciemnymi. Byłam prawie pewna, że pojawiły się w tym roku. Zmarszczki przy oczach. I głębsza, między gęstymi brwiami. Mała blizna przy lewej skroni. Świeży zarost na policzkach i żuchwie. Gdyby przejechać po nim dłonią, poczułoby się miłe drapanie. O. Tak jak teraz. Uśmiechnął się. Pewnie śnił o zwycięskiej rozprawie w sądzie albo że jest Wiedźminem i właśnie spotkał Yennefer. Rozłożył ręce, jakby już zawsze miało być dobrze. Jakby ktoś zamknął nas w szklanej kuli z pozytywką i nakręcił.

Spod szarej kołdry wystawały jego owłosione łydki. I wielkie stopy. Oddychał. A to mogło oznaczać, że był żywy. Prawdziwy. Nie tylko naszkicowany.

Zmieniłam ołówek na 6B. Zaczęłam cieniować. Roztarłam palcem grafit. Podkreśliłam kości policzkowe, różnicę w ciemnych i jasnych włosach, błysk na dolnej wardze, od śliny albo buziaka, którego mu dałam.

Wypełniłam ciemną szarością kołdrę, zaznaczyłam zagięcia. Tak to już jest z naturalnymi tkaninami w eleganckich mieszkaniach – gniotą się. To nie wada czy oznaka niedbalstwa. Raczej tego, że w składzie jest sto procent bawełny.

Po zacieniowaniu kołdry wróciłam do twardego ołówka. H7. Zaznaczyłam włoski na łydkach. Gumką chlebową rozjaśniłam kości piszczelowe i paznokcie. Sprzyjało mi światło z okna w Fochowej sypialni. Poranne. Rozproszone. Zza chmur.

Śnieg sypał od wczoraj. Konkretnie qanik, czyli ten wirujący w powietrzu. Jak w szklanej kuli. Wiem, bo czytałam artykuł 50 odcieni śniegu Innuitów w gazecie[1].

Na przykład aputi – śnieg leżący na ziemi. Pukak, sypki, ziarnisty śnieg pod warstwą zmarzliny. Matsaaruti, śnieg używany do topienia na wodę pitną. Illusaq, odpowiedni do budowy igloo. Qimuqsuq, nawiewany w zaspach przez wiatr. Aniuvak, taki, który przykrywa wszystko wokół. Qinu, topniejący śnieg, zmieniający się w błoto. Siku, czyli lód na wodzie. Nilak, miękki lód, który można żuć i z którego czasem spija się wodę. I właśnie qanik, wirujący na wietrze tego poranka.

Płatki białego qaniku tańczyły na wietrze, w środku listopada. Jak baletnice, które ktoś zbyt wcześnie wpuścił na scenę.

Ostatnie poprawki. Kilka kresek, cieniowanie, potarcie gumką. Foch śpiący, szkic na kartce. Ładny. Lubię, jak coś jest ładne. A tu, w jego mieszaniu, nie musiałam niczego upiękniać ani domalowywać. Meble stały każdy na swoim miejscu, jak Bóg przykazał, a architekt wymyślił. Po podłodze nie walały się skarpetki, pluszaki czy kurzowe kłęby. Pachniało egzotycznym drewnem. Skórzaną aktówką. Kawą z młynka, który przypominał eksponat w muzeum sztuki nowoczesnej.

Wojtek przewrócił się na brzuch. Zaraz zacznie chrapać, wzdrygnie się, obudzi i powie „dzień dobry”, jakbyśmy widzieli się pierwszy raz w życiu.

Ostatnia chwila, żeby przewertować szkicownik. Klatki z nowego życia. Niby realizm. Ale magiczny. Momentami abstrakcja.

 

10 miesięcy wcześniej...

1. PĘDZICHÓW – PIERWSZA KARTKA ZE SZKICOWNIKA

Styczeń

 

Klatka schodowa lokalu mieszkaniowego. Bo jak nazwać go domem? Ulica Pędzichów. Centrum Krakowa. Stężenia pyłów zawieszonych PM10 i PM2,5 sto czterdzieści procent normy. Mokry sen pulmonologa.

Fasada kamienicy w odcieniu „poranne mdłości 02”. Lokatorzy uzależnieni od tytoniu, wyrobów winopodobnych i niskobudżetowych seriali telewizyjnych.

Nic, tylko się wprowadzić, zaprosić małoletnich i funkcjonować. Trzecie piętro, schody z betonu, stalowe poręcze, akurat żeby się podeprzeć, gdy człowieka ogarnie niemoc, drzwi z łańcuszkiem chroniącym przed włamywaczami, ściany w kolorze „czterodniowy banan”.

Edvard Munch na samej tylko klatce schodowej znalazłby dziesiątki inspiracji do nowej serii obrazów, które nazwałby pewnie Wrzask.

Ja najchętniej zamalowałabym wszystko na biało. I narysowała od nowa.

Tego styczniowego poranka naszkicowałam kilka linii na krzyż. Schody, poręcz, uschnięty fikus na parapecie.

W pośpiechu między jednym kartonem a drugim. Między awanturą o „czy ktoś widział mój błyszczyk?” (Lena) a „po co układać rzeczy na pólkach, skoro i tak je stamtąd wyjmiemy?” (Franek). Wzruszenie ramion Bola.

Lokal mieszkaniowy na Pędzichowie wynajęło nam małżeństwo Kordeckich. Nie dlatego, że urzekła ich nasza historia. „Siostra wychowująca samotnie trójkę rodzeństwa szuka domu, ich drewniana chatka spłonęła, nie mają gdzie mieszkać, aż łezka się w oku kręci, zróbmy coś!” – nic z tego. Nie ma co posądzać ludzi o empatię.

Po prostu nikt inny nie chciał się tam wprowadzić. Czy to przez powietrze, przejrzyste jak polskie prawo podatkowe, czy może przez sąsiedztwo masarni „Słonina” albo przez widok na śmietnik i strzelisty budynek ZUS-u naprzeciwko? Tego nikt nie ustalił. My nie mogliśmy wybrzydzać. Sąd kazał nam znaleźć mieszkanie powyżej osiemdziesięciu metrów kwadratowych, spełniające wymagania techniczne. A tam metrów było aż osiemdziesiąt pięć. Instalacje po remoncie, okna szczelne, dach solidny. Wedle sądu rodzinnego dziesięć na dziesięć.

W przeciwieństwie do wnętrza chaty babci Bronki w środku mieszkania na Pędzichowie nie było biedy. Był za to plastik. Oblazł wszystkie kąty. Stół, krzesła, kanapę. Udawał kamienny blat. I drewnianą posadzkę. Udawał dom. A ja udawałam, że wszystko jest na miejscu.

2. PRZEDPOKÓJ – DRUGA KARTKA ZE SZKICOWNIKA

Luty

 

Szkic przedstawiał przedpokój lokalu mieszkaniowego na Pędzichowie, spełniającego warunki do przebywania trójki małoletnich i ich opiekunki prawnej. Tak zatwierdziła kuratorka sądowa – Helga. To znaczy Helena, tylko że czasem potrzebna jest ksywa, żeby w pełni oddać czyjś charakter. Chyba że ma się na nazwisko Dzika albo Foch. Wtedy od razu wiadomo. Ale Helena nazywała się Filipowicz. Zwyczajnie. Miło nawet. Dlatego została Helgą.

Opiekunka prawna, to jest Fabia Dzika, to jest ja, siedziała tego dnia w przedpokoju nie bez powodu. Po dziewięciu godzinach w fabryce bombek, godzinie w autobusie, kolejnej godzinie w drodze do i ze szkoły i na zakupach w Biedronce (awaria kas samoobsługowych) osunęła się na plastikową ławkę w przedpokoju, wyjęła szkicownik i narysowała obraz zastany: wieszak, a na nim cztery kurtki. Puchówka, modna bomberka, sportowa wiatrówka i znowu puchówka, tylko mniejsza. Pod spodem trzy rzucone na podłogę plecaki. I buty.

Gdzieś w oddali ktoś wołał, że jest głodny. Chyba. Ktoś inny mordował zombiaki. Ktoś pilingował skórę w łazience, odtykając pory i zapychając odpływ prysznica. I jeszcze Foch. Dobijał się wiadomościami na telefon. Czy się dziś widzimy, czy zrobić nam zakupy i czy mam ochotę na kawę. Ale matka, czyli ja, miała ochotę tylko siedzieć na tej ławce i szkicować. Albo schować się w szafie i uciec do Narni, tylko że przez plastikowe szafy nie przechodzi się ani do Narni, ani nawet do chwili świętego spokoju.

– Maaaagda, widziałaś keczup?

3. OAZA SPOKOJU – TRZECIA KARTKA ZE SZKICOWNIKA

Marzec

 

W marcu naszkicowałam Darinę. Darina uciekła z Kijowa po wybuchu wojny. Studentka Akademii Sztuk Pięknych. I ona sama też piękna sztuka.

Darina dekorowała ze mną bombki w fabryce bombek w Bożych Dołach. Tej, do której dojeżdżałam teraz z centrum Krakowa trzydzieści siedem minut w jedną stronę. Trzydzieści siedem! W ciągu roku miałam spędzić w autobusie łącznie dwa tygodnie. Ot, bonusowe wakacje z MPK.

Naszkicowałam Darinę, bo jest ładna, a ja lubię, jak coś takie właśnie jest. Być może już wspominałam.

Portret przedstawiał młodą kobietę, o długich, skręconych przez wilgoć włosach, miękko opadających na ramiona. Odcień miodowy blond. Sylwetka pochylała się nad szklanym dzwonkiem, z pędzlem w dłoni. Skupiona twarz, symetryczne linie, oaza spokoju. Zen. Dokładnie to, czego potrzebuje matka trójki gremlinów końcem miesiąca, z osiemset trzydziestoma złotymi na koncie bankowym, tuż po tym jak się dowiaduje, że Lena znowu opuściła trzy dni w szkole, Bolo nie zaliczył materiału z geografii, bo zdobywał ważne tokeny w grze, a Franek na plastyce narysował czarne kółko i powiedział, że to jądro. Dopiero po konsultacji z psycholożką Anitą dodał, że to jądro ciemności z okładki książki, którą znalazł w pokoju Leny.

– Halo? Wojtek? Nie mogę teraz rozmawiać. Maluję oazę spokoju. – Tak mu wtedy powiedziałam.

Wycieczki się zachciało. Romantycznej, szlakiem Orlich Gniazd. Jakby zapominał, że jedyne wycieczki, jakie może odbywać, chcąc być moim facetem, to te szlakiem wagarujących dzieci i promocji nabiału w marketach.

4. JASNOTA PURPUROWA – CZWARTA KARTKA ZE SZKICOWNIKA

Kwiecień

 

Jasnota purpurowa. Taki chwast. Sprawdziłam w google. Wyrósł między dwiema płytami chodnikowymi, tuż przy placu zabaw. Psycholożka kazała mi zaciągać tam Franka fatalistę, żeby się socjalizował, choć pójście z Frankiem na plac zabaw przypominało zabranie weganina do rzeźnika. Stawiał opór, jeszcze zanim wyszedł z domu.

Kiedy już udało mi się go tam przyprowadzić, kopał butem w żwir, zbierał patyki, wspinał się na najwyższy szczebel drabinki i obserwował świat z góry. Kontaktów społecznych zero, ale przynajmniej na świeżym powietrzu. Chociaż nie. Stężenie pyłów nadal powyżej normy. Przynajmniej kontakt z naturą. Chociaż nie. Mur, beton i gumowa mata zamiast trawy, żeby dzieci nie nabiły sobie siniaków i nigdy się nie nauczyły, że jak się człowiek przewróci, to boli, i trudno.

Kiedy najmłodszy z Dzikich siedział na szczycie drabinki, obserwując scysje przedszkolaków w piaskownicy, wyjęłam szkicownik. I tak powstała Jasnota Purpurowa między płytami z betonu. Podobna do pokrzywy. Niby licha, wiotka, ledwie zipiąca z powodu suszy, a jednak zakwitła. Brawo dla Jasnoty.

5. KUBEK – PIĄTA KARTKA ZE SZKICOWNIKA

Maj

 

W maju ludziom odbijało. Tak zwany (przeze mnie) syndrom wiosennej szajby. Odurzały ich pyłki, rozum kurczył się od nadmiaru promieni UV, widok kwitnących magnolii powodował zaburzenia behawioralne, smak pierwszych truskawek obezwładniał i zmiękczał kolana. Kochali się wtedy w szarej pościeli o siódmej rano (!), jedli śniadanie na mieście, szli do kina w południe, kiedy sala była pusta, wcale nie na film, a później zamawiali kawę w jednej z tych krakowskich kawiarni, gdzie studenci w szkłach minus osiem, oprawionych w okrągłe oprawki, odprawiali kawowe rytuały, jakby uczyli się ich w sekretnych księgach odnalezionych w uniwersyteckich bibliotekach. Tak powstawały czarne napary mocy. Na przykład cold brew z tonikiem i sycylijską pomarańczą.

Kawowi ignoranci, tacy jak ja, brali na wynos, w kartonowym kubku. Musieli zdążyć odebrać dziecko ze szkoły, o piętnastej. Kawowi koneserzy pragnęli zmierzyć temperaturę szklanego naczynia, nim zanurzą swe usta w aromatycznej mieszance, która w czwartej nucie trąci truflami, a potem rozkoszować się aromatem, patrząc przez okno na pędzący świat.

– Nie można tak z kartonu, w biały dzień, w tramwaju! – Foch szukał paragrafu na tę profanację, a ja, na pamiątkę majowego dnia, kiedy wzięliśmy urlop w środku tygodnia jak jacyś szaleńcy, naszkicowałam papierowy kubek ze śladem szminki, bo nawet dzikie matki, a może przede wszystkim one, malują czasem usta szminkami. Zakładają koronkowe majtki i układają włosy tylko po to, by zaraz zmierzwił je wiatr.

Mówiłam, syndrom wiosennej szajby.

6. UŚMIECH – SZÓSTA KARTKA ZE SZKICOWNIKA

Czerwiec

 

Uśmiechnięty Franek zdarzał się rzadziej niż śnieg na święta. Kiedy już się pojawiał, należało to uwiecznić. Bo może i marność nad marnościami, życie jest bez sensu, a szkoła to dno i po co ćwiczyć kaligrafię, ale spotkanie z doktorem House’em na lodach ze Starowiślnej, trzy gałki, powoduje wyrzut endorfin nawet u fatalistów.

Doktor House to pies Ewy i Jula. Golden retriever z deficytem bliskości. Rzuca się na człowieka, liże, wtula pysk pod pachę, diagnozuje rozmaite schorzenia duszy i nie ma, że bez sensu.

Tego dnia, po zakończeniu roku szkolnego, wyprowadziliśmy go na spacer. Ja, Franek, golden i dwa razy po trzy gałki. Bakalie, borówka, śmietanka.

Usiedliśmy przy Wiśle, doktor House powalił Franka na trawę i zlizywał mu borówkowe wąsy znad ust, a ja szkicowałam. Uśmiech, bez górnej jedynki. Włosy falujące na wietrze, kilka piegów. Statek wycieczkowy i dwa kajaki w tle.

7. ABC – SIÓDMA KARTKA ZE SZKICOWNIKA

Lipiec

 

Patrząc w zaspane oczy kota pani Jadzi, sołtyski, można by pomyśleć, że w lipcu nic się nie działo. Ot, wakacje w mieście. Nuda, urlopy w fabryce bombek, muchy bzyczą, asfalt się topi. Franek nauczył się jeździć na dwóch kółkach. Bez sensu, skoro ma nogi, ale się nauczył. Bolo zdał poprawkę i dostał promocję do siódmej klasy. Lena kupiła książkę kucharską.

Zwykłe życie, jakich wiele na krakowskim Pędzichowie. Stąd ten kot. Miał być na prezent. W podzięce, bo pani Jadzia co środę przychodziła zająć się dziećmi. Przywoziła słoik bigosu własnej roboty. Czytała Frankowi bajki, robiła hot dogi dla Bola, uczyła Lenę przyrządzać płukanki z pokrzywy na błyszczące włosy. Taka ciociobabcia. Chociaż w papierach – sołtyska.

I chciałam dać jej portret kota, jednego z dwóch, którymi się opiekowała, ale wyszedł bez charakteru, zahipnotyzowany. Dlatego został. Może razem ze mną nie mógł uwierzyć, że ciągle jakoś się trzymamy. Że stan ilościowy się zgadza. Ja, Franek, Lena, Bolo. Wszyscy cali i zdrowi. I w progu on. Mecenas Foch. Chce wejść. Nie wie, na co się pisze. Na studiach prawniczych nikt mu nie robił wykładów z życia z dziką matką trójki dzieci.

– Sprzedam mieszkanie, kupimy coś większego, dla całej piątki – mówił, jakby nie wiedział, że: a) Lena prędzej zamieszka w poprawczaku niż w domu „sztywniaka konkubenta, zaginionego brata bliźniaka Romana Giertycha”, jak go nazwała w przypływie kreatywności w jednej z tysięcy kłótni, b) współwłaścicielką mieszkania Focha była Nina. Żona. Może i na papierze, ale żona. I Nina żona nie zamierzała ani się rozwodzić, ani pozbywać inwestycji w modnej lokalizacji, c) moja zdolność kredytowa pozwalała co najwyżej wziąć na raty zmywarkę.

– Nie ma potrzeby. Wyjedziemy do rezydencji na Mazurach. Albo do szkockiej posiadłości, gdzieś pod St Andrews, paść owce, strzyc trawniki i pykać golfa w niedzielne poranki – odpowiadałam mu coś w tym stylu.

Zazwyczaj zniechęcało go to do negocjacji. Fochował się wtedy. Szedł zaparzyć mocnej kawy i snuł się po kątach. Jak kot.

8. JĄDRO CIEMNOŚCI – ÓSMA KARTKA ZE SZKICOWNIKA

Sierpień

 

Wielka kropka na środku kartki. Ołówkiem HB. Czerń głęboka. Jądro ciemności. Tym razem moje.

Tuż przed piętnastym Lena znowu zniknęła, na cały tydzień, akurat wtedy, gdy Helga zrobiła nam niezapowiedzianą kontrolę. Wyjaśnianie, zeznania świadków, opinia psychologa, jak pani mogła?

Jak ona mogła, do cholery?

W tym samym czasie Franek spadł z drabinki na placu zabaw i złamał obojczyk, bo ktoś wydłubał w gumowej nawierzchni dziurę. Bolo za to wygrał bitwę na Wyspie Czaszek. Sprzedał tokeny w sieci i kupił sobie adidasy. Rozleciały się po tygodniu.

Foch przegrał dwie rozprawy i złożył pozew o rozwód. Swój rozwód. Co na to Nina? Napisała mu, że po jej trupie.

9. IDZIE ZIMA – DZIEWIĄTA KARTKA ZE SZKICOWNIKA

Wrzesień

 

Dom babci Bronki. Ten, którego już nie ma. Zresztą babci też już nie ma. Umarła we śnie, ze starości, trzy lata wcześniej. Boska rekompensata za trudnego męża.

Rysowałam z pamięci. Siedziałam na ławce przed biblioteką, czekając na autobus po pracy. Naszkicowałam wszystko tak, jak było. Zepsutą skrzynkę na listy. Kosz na śmieci z białą siedemnastką na przodzie. Betonowy schodek, drzwi skrzypiące na starych zawiasach. Okna w białych ramach. W oknach światło z żarówki w kradzionym żyrandolu. I miłość. W każdej szczerbatej desce.

Naszkicowałam nowy, czarny dach z blachy falistej. Zasłonę w izbie, tam gdzie spaliśmy. I siwy dym z komina, na znak, że wszyscy są razem, w domu. Wokoło jesień. Stary klon, posadzony przez dziadka. Klon pewnie też ukradł. W tle droga do kościoła usypana liśćmi. Cmentarz. Kościół z wieżą i dzwonnicą.

Kiedy kończyłam cieniować, dosiadł się do mnie ksiądz Rudolf, z czerwonym od ilości burbona i może trochę od zimna nosem.

– Szczęść Boże, Dzika.

Przesunęłam się, żeby zrobić mu miejsce.

– Jak tam? Jak dzieci? – spytał i poczęstował mnie orzeszkami wasabi, które, widać, podjadał w drodze do sklepu.

Na „jak tam?” zwykle odpowiada się „świetnie”, albo przynajmniej „dobrze”. Jakby za każdą inną odpowiedź groziło wtrącenie do lochów i przybicie na czoło pieczątki z napisem „malkontent”. Tylko kto mnie zna, bo na przykład przeczytał pierwszą część, ten wie, że zwykle nie robię tego, co zwykle się robi, bo zwykle mnie to nie obchodzi.

– Do dupy. Plastik-fantastik, masarnia „Słonina” i duszno od smogu – powiedziałam. Jak na spowiedzi. Niech mnie piekło pochłonie.

Nie byłam dobra w opisach. Na potwierdzenie pokazałam więc tylko jądro ciemności na poprzedniej kartce szkicownika.

Ksiądz posiedział ze mną jeszcze chwilę. Popatrzył na to jądro, potem na działkę i zgliszcza, posłuchał wiatru, powdychaliśmy razem pyłów w powietrzu. Wreszcie sięgnął po piersiówkę, pociągnął solidny łyk burbona i podetknął mi butelkę pod nos.

– Pij. Rozgrzej się, Dzika. Idzie zima.

10. URODZINY

Październik

 

To miała być kartka urodzinowa dla Franka. Sto lat. Tort. Pies w trójkątnej czapce. I wielka siódemka na środku.

Pół nocy dmuchałam balony, ryzykując rozedmą płuc. Upiekłam pięciojajeczny biszkopt z przepisu AniaGotuje, bo obiecała, że wyjdzie. Wyszedł.

Zaprosiłam panią Jadzię z mężem, kilku chłopców z nowej klasy Franka, Jula, Ewę i młodsze dzieciaki z pieczy zastępczej. Lena miała zrobić przekąski, Bolo miał zająć czymś solenizanta aż do popołudnia. Foch kupił wielkiego resoraka z joystickiem. Frankowi. I trochę Wojtkowi.

Włożyłam sukienkę z wiskozy, a plastikowy stół pokryłam ceratą w kwiatki.

Gdy drzwi mieszkania się otworzyły, wrzasnęliśmy „sto lat!”, a ja wyskoczyłam z kuchni z tortem na szklanej paterze. W progu zderzyłam się z naszą kuratorką – wspomnianą Helgą. Ta potknęła się na sterowanym przez Focha resoraku, wpadła twarzą w tort, a po chwili jej fryzura stanęła w płomieniach. Szklana patera w kawałkach na plastikowej posadzce udającej drewno. Goście w krzyk. Helga we wrzask, jak z obrazu Muncha. Julu zaskoczony „polską urodzinową tradycją”.

Foch przytomnie ugasił pożar ręcznikiem i zawiózł kuratorkę do szpitala. Pani Jadzia zemdlała, pozostali goście rozeszli się do domów, a Franek, kiedy wreszcie dotarł do mieszkania, zastał mnie we krwi z raną ciętą na palcu i Lenę zjadającą resztki tortu z podłogi.

– Sto lat, sto lat, niech żyje Franek nam! – zaśpiewaliśmy we trójkę.

– Starzenie to prosta droga do śmierci – powiedział siedmiolatek i kopnął stertę balonów.

11. DZIKUS & FOCH

Listopad

 

– Dzień dobry. – Foch otworzył oczy, zaraz po tym jak obrócił się na brzuch, chrapnął i wzdrygnął na dźwięk swojego chrapnięcia. Mówiłam, że tak będzie.

Nie zdążyłam nawet pokazać mu jego portretu. Sięgnął po mnie, tak jak się sięga po szklankę wody, kiedy bardzo, bardzo chce się pić. Szkicownik wylądował na podłodze.

– Długo tak na mnie patrzyłaś? – spytał, kiedy skończyliśmy się kochać.

Seks o poranku – dziesięć na dziesięć.

– Za długo. Zaraz spóźnię się do fabryki. – Otuliłam się kołdrą.

– Muszę wnieść pozew przeciwko wyzyskowi pracowników w zakładach produkujących ozdoby świąteczne.

– Wtedy Andrzej wyrzuci mnie z pracy za nielojalność. Stracę źródło dochodu. Dzieci stracą opiekunkę prawną i wylądują na bruku. Tak rozpocznie się lawina niefortunnych wydarzeń prowadząca do traumy pokoleniowej. Tak że wybij to sobie z prawniczej głowy. – Zamachnęłam się i strzeliłam mecenasa poduszką w głowę.

– Podwiozę cię. – Zagarnął mnie od tyłu. Rozgrzany jak piec.

– Wtedy ty spóźnisz się na rozprawę.

– Która jest godzina? – Foch przeciągnął się jakby do tej pory żył poza czasem w krainie seksualnej rozpusty. Coś mu chrupnęło między łopatkami, tak jak to bywa u starszych ludzi.

– Ósma trzydzieści.

– Za dwadzieścia minut mam rozprawę. – Zerwał się z łóżka.

Witamy w realu.

– Wiem.

– Nie zdążę cię podwieźć.

– Dedukcja siedem na dziesięć.

Mój chłopak, o ile można tak nazwać siwiejącego wielkoluda po trzydziestce, grubo po trzydziestce, wbiegł do garderoby, po chwili wybiegł ubrany w szarą marynarkę, białą koszulę i spodnie w kant. Wyprasowane, pachnące paczulą, krojone na miarę.

– Jeśli szukasz skarpetek z Tytusem, Romkiem i A’Tomkiem, są w przedpokoju.

– Dziękuję. Dedukcja dziesięć na dziesięć. – Szybki pocałunek, taki jakie daje się dziewczynie na pożegnanie. O ile dwudziestosiedmiolatkę o posturze kanapki z pasztetem, matkę trójki gremlinów, można nazwać dziewczyną. – Szybka kawa jutro przed pracą?

– Nie mogę, mam spotkanie z Anitą.

– Psycholożką?

– Kojarzenie faktów dziesięć na dziesięć. Leć.

– Lecę.

I poleciał. Po chwili wrócił. Po płaszcz. Bo śnieg. Krótkie biadolenie, że jak to, śnieg w listopadzie. Może pozew do atmosfery? Albo Grety Thunberg. Bo miało być globalne ocieplenie, a tu Sybir. Znowu buziak. I ślizg na mokrej posadzce. Prawie skręcenie kostki. Spóźni się. Wysoki sądzie, przepraszam za spóźnienie – śnieg. Śnieg w listopadzie. Kto to widział?

– Pa. Dzikusie.

– Pa. Fochu.