W czarnej zimnej wodzie - Jan Godlewski - ebook + audiobook + książka

W czarnej zimnej wodzie ebook i audiobook

Godlewski Jan

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 4 min

Lektor:
Oceny
3,9 (17 ocen)
6
6
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mariusz78

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Dla Anity

Sprawiedliwość boska i ludzka pozostają tutaj w ścisłej zależności. Obie opierają się na wierze w ład, który może zapanować tylko poprzez cierpienie.

Jacqueline de Romilly, Tragedia grecka (przeł. I. Sławińska)

1958

Tracę rozum, Jezu, który wisisz na drzewie. Przyszedłem tu do Ciebie, bo tu cicho i pusto, tylko my dwaj i drzewa. Nikt nie usłyszy. Muszę to z siebie wyrzucić, a nie powiem nikomu żywemu. Jestem samotny. To trochę Twoja wina, ale o tym opowiem potem. Ty nigdy nie narzekałeś na brak towarzystwa. Nawet kiedy pościłeś na pustyni, przychodził do Ciebie Szatan. Do mnie nikt nie zagląda. Pomyślałem, że chociaż Tobie opowiem, co mi się niezwykłego przytrafiło. Rok temu miałem sen: stoję w jeziorze, po pas w wodzie, i łowię ryby. Nic nie bierze, więc czekam. Czekam długo, bardzo długo, słońce już zachodzi, zaraz będzie ciemno, trzeba by wracać do domu. Niczego wielkiego się już nie spodziewam, ale zarzucam jeszcze raz, tak na wszelki wypadek. I nagle jak nie pociągnie! Wielka ryba, myślę sobie, Jezusie na dębie wiszący, i ciągnę z całych sił. A żyła napięta jak struna i ani drgnie. Ciągnę, szarpię w przód, w tył, na boki szarpię, nic. O milimetr się nie ruszy. Wyczuwam stopą korzeń pod wodą, zapieram się, wędka pod pachę, na prawą rękę wkładam rękawicę, bo prawą mam silniejszą. Nawijam żyłkę na dłoń i ciągnę. Ruszyło. Idzie opornie, jakbym ciągnął lokomotywę. Pęka rękawica, żyła wchodzi w skórę, krew spływa do wody, Ojcze, który do dębu przybity za nas umarłeś, zaraz urwie mi rękę! Ale żeby puścić? Nie ma mowy. Chcę zobaczyć, co za potwór siedzi tam w głębinach, że ma tyle siły. Nagle huknęło. Zabulgotało. Żyła pęka, wpadam do wody, na szczęście jest płytko, bo nie umiem pływać. Wynurzam się i patrzę. Na środku jeziora fala wysoka jak kościelna wieża. Przesuwa się wolno do brzegu, a przy tym dygocze i wije się jak wąż. Widzę, że całą wodę z jeziora zabiera, odsłania się czarne, muliste dno, a ona rośnie. Nagle chybocze się, trzęsie z dołu do góry i spada prosto na mnie. Zamykam oczy i nabieram powietrza w płuca. Teraz umrę, myślę. Przygniata mnie, dociska do dna, ruszyć się nie mogę. Chyba się modlę, ale nie jestem pewien. Nie pamiętam też, czy się bałem. Nigdy mi jakoś specjalnie nie zależało na życiu. W każdym razie nagle ciężar odpuścił, poczułem, że mogę ruszyć szyją, podniosłem się i zobaczyłem, że fali już nie ma, a woda, która się rozlała po polach, wraca do jeziora. Siadam na mokrym piasku, rozglądam się. Szumi mi w uszach. Patrzę, ale nie wierzę. Zamykam oczy i znowu patrzę. Na brzegu stoi kobieta, goła cała, jakeś ją, Panie dobry, stworzył, a taka ładna, że byś sam taką nie pogardził. Dokoła niej gromadka dzieciaczków, też gołych, a same aniołki, jedno ładniejsze od drugiego. Stoją przy jej nogach i patrzą. „Wyjdźcie, bo wilka dostaniecie przecież”, mówię do nich, biorę z ziemi płaszcz, staję na brzegu i podaję kobiecie. Spogląda na mnie czarnymi oczami, uśmiecha się. Ma długie włosy, do pasa prawie, kołyszą się lekko na wietrze. Wychodzi, dzieci sznurem za nią, jedno za drugim, uśmiechnięte, oczka im się błyszczą, szczypią się, przepychają. Baba bierze ode mnie płaszcz, zarzuca sobie na ramiona, a brzdące odstępują od niej i teraz mnie otaczają kołem. Chwytają mnie za ręce, za spodnie, za koszulę. Prowadzą do wody. Baba mówi, a głos ma dziwny, że teraz wszystko będzie jak zapisano. Dzieciaki kładą mnie na wodzie, chłopczyk o złotych włosach mówi, żebym się nie bał, bo nie utonę. I faktycznie, nie idę na dno. Unoszę się na powierzchni jak łódka. Drobne rączki dzieci odpychają mnie od brzegu. Płynę. Jest mi dobrze i spokojnie, podnoszę głowę, widzę, jak stoją na piasku i robią się coraz mniejsze. Dopływam na środek jeziora, zerkam znowu na brzeg, a ich już nie ma. I nagle czuję jakiś taki smutek, że sobie poszli i już nie wrócą. Jest mi okropnie, duszno, smutno jak nigdy. Jakby mi kto duszę rwał na strzępy. Staję się ciężki, woda przykrywa mnie z głową, dopiero wtedy zaczynam młócić rękami, nogami… ale jest już za późno. Widzę jeszcze spod wody ptaka kołującego nade mną, ale zaraz też znika, a ja idę na dno, woda jest coraz czarniejsza i zimniejsza. Wtedy się budzę, ale chociaż nie śpię, to dalej jestem pod wodą i strasznie się boję. Byłem z tym u lekarza. Nie tu, w miasteczku, pojechałem do innego, bo tu wszyscy gadają i by się rozniosło, że jestem wariat. Lekarz mnie obejrzał, osłuchał, zapisał coś w zeszycie i powiedział, żebym nie pił wódki. Bronię się, mówię, że nie piję dużo, a on na to: „To niech pan nie pije wcale”. I taka to z nim rozmowa. A tę wodę widzę cały czas, nawet teraz. Boję się, Panie Jezu na drzewie wiszący, boję się, że oszaleję. Powiem Ci, że chociaż nigdy nie byłeś dla mnie dobry, nie chowam do Ciebie urazy. Wybaczam Ci, że stworzyłeś mnie brzydkim i głupim, wybaczam, że się ze mnie przez to śmieją i wytykają mnie palcami, że za wcześnie mi wziąłeś matkę i ojca do siebie, że tylko patrzysz, jak cierpię w samotności. Wszystko Ci wybaczam. Tylko o to jedno Cię proszę: zabierz ode mnie tę wodę, żebym nie zwariował do reszty.

Rozdział I

8 października 2016

Miała oliwkową skórę i oczy w kolorze morza. Przez okno wychodzące na plażę obserwowała Kacpra. Spacerował po kostki w wodzie wzdłuż brzegu. Spoglądał to na niebo, to na swoje stopy i poruszał ustami jakby mówił do siebie. Słońce wspięło się nad horyzont i błyszczało na białych grzbietach fal. Nila założyła koszulę Kacpra i zielone szorty, wyszła z domu i zeszła kamienistą drogą. Z portu w Livadii na połów płynęły kutry. Huk silników nikł na otwartej przestrzeni i dziewczynie wydawało się, że płyną w całkowitej ciszy. Kacper usłyszał jej kroki na kamiennej ścieżce. Stanęła za nim, objęła go w pasie i pocałowała w kark. Spuścił wzrok na jej szczupłe palce splecione na jego brzuchu i na zaręczynowy pierścionek z nieoszlifowanym ametystem.

– I co teraz będzie? – zapytała po grecku.

– Jeszcze nie wiem.

– Weźmy kredyt.

– Mamy już kredyt na dom.

– To zrezygnujmy z domu.

Odwrócił się i spojrzał jej w oczy. Zobaczył w nich swoją zmęczoną, prawie czterdziestoletnią twarz; była przedwcześnie postarzała, jego oczy były zbyt szare, a zmarszczki za głębokie. Twarz starca, pomyślał.

Oglądał ją w źrenicy Nili, śledząc jednocześnie w myślach sekwencję zdarzeń, które doprowadziły go do tego stanu.

Przypomniał sobie, jak dwadzieścia lat temu padało przez cały czerwiec, aż w nocy siódmego lipca rzeka zalała miasteczko, w którym jako dziecko mieszkał z rodzicami i młodszym bratem.

Jak tej samej nocy poszedł do sypialni mamy i znalazł list pożegnalny.

Jak wyjechał, zostawiając ojca samego w ich dużym domu na odludziu.

Jak coraz więcej pił i ćpał i jak okradł pierwsze mieszkanie. Pamiętał dokładnie rozkład pokoi, jego umeblowanie i zapach.

Przypomniał sobie pierwsze załamanie nerwowe, długi pobyt w ośrodku leczenia depresji i nerwic oraz stojącego pod bramą Jerry’ego, mówiącego: „Zawsze masz do kogo wrócić, chłopaku. Ale najpierw odzyskaj spokój i nabierz sił”.

Przypomniał sobie koniec terapii i kolejne tygodnie picia, przemoc, brud i pierścionek zaręczynowy, który włożył na palec dziewczyny o oczach pustych jak dwie wyschnięte studnie. Przypomniał sobie, jak wytrzeźwiał w drodze na ślub, zawrócił i nigdy nie dotarł do kościoła.

Przypomniał sobie Jerry’ego wyważającego drzwi do jego mieszkania, podnoszącego jego wiszące pod sufitem ciało i krzyczącego: „Pomocy!”. I kolejne miesiące w ośrodku, długie korytarze, jasne gabinety, kwitnące bzy, a także alejkę z ławkami, przy których stały popielniczki pełne niedopałków.

Przypomniał sobie, jak po wyjściu z ośrodka wziął od Jerry’ego pieniądze i wyjechał z Polski. W wieku dwudziestu sześciu lat stał się człowiekiem bez ojczyzny, bez celu i planów na przyszłość, dryfującym między punktami na mapie, dorywczymi pracami, przypadkowymi znajomościami i krótkimi związkami.

Przypomniał sobie, jak po sześciu latach dotarł na wyspę Tilos, wynajął pokój w domu emerytowanego kapitana statku i znalazł pracę w zakładzie kamieniarskim. Jak pewnego wieczoru, spacerując plażą, zobaczył drobną dziewczynę o kruczoczarnych lokach. Ona poczęstowała go papierosem. On, pijąc piwo z butelki, opowiadał łamaną greką coś o nadchodzącym załamaniu pogody. Ona nie mówiła dużo. Miała na imię Nila. Był jedenasty września dwa tysiące dwunastego roku.

Dwa miesiące później wyszedł wcześniej z pracy i przyjechał po nią skuterem. Poprosiła go, żeby tego dnia nie pił. Posłuchał, ale nie umiał opanować drżenia rąk. Przesiedli się. Obejmował ją w pasie, kiedy dodawała gazu na szerokiej, krętej drodze wśród skał i krzewów żarnowca. Przytulał głowę do jej szyi. Pachniała migdałowym mydłem. Kiedy wziął ją w ramiona, położyła dłoń na jego piersi i powiedziała:

– Spokojnie. Wszystko jest w porządku.

Kochali się o zmierzchu, na stojąco, oparci o mur samotnej kapliczki świętej Anny.

Miesiąc później kupili na kredyt biały dom o niebieskich okiennicach, który widzieli na tle morza, kiedy dysząc i drżąc, wtulali się w siebie przy zimnym kościelnym murze. W ciągu następnych czterech lat odnalazł ten mityczny spokój, o którym mówił Jerry, kiedy pierwszy raz podwoził go do ośrodka. Przez cztery lata wyciszył się, zaczął dobrze sypiać i jeść, odstawił używki i stronił od przemocy. Wiedział, że nigdy już nie będzie tak naiwnie i beztrosko szczęśliwy jak w czasach, kiedy był małym chłopcem, ale aż tyle nawet nie przyszło mu na myśl oczekiwać. Najważniejsza była głęboka i silna świadomość, że dobił do ostatniego portu na swojej drodze i nie musi już dalej dryfować.

Aż do przedwczoraj, kiedy wszystko runęło.

Przedwczoraj Kacper jak zwykle wstał o szóstej, poszedł nad morze, popływał wzdłuż brzegu, wypił kawę i pojechał do pracy. Pamiętał, że panował upał, a autobus był przepełniony i śmierdział. O siódmej trzydzieści był już na miejscu. Szlifował właśnie wierzch płyty nagrobnej, kiedy nagle w pracowni zrobiło się oślepiająco jasno. Odłożył szlifierkę i rozejrzał się. Narzędzia, kamienie, meble i ściany iluminowały mocnym ciepłym światłem. Usłyszał muzykę i przez chwilę zastanawiał się, skąd może dobiegać. Radio było zepsute. W zeszłym tygodniu potrącił je łokciem, spadło i roztrzaskało się. Nagle Kacper zachwiał się, upadł i uderzył skronią o kamienną płytę.

Kiedy następnego dnia w szpitalu na Rodos lekarz przedstawił mu diagnozę, Kacper najpierw długo milczał, a potem wstał z łóżka i bez słowa wyrzucił przez okno szpitalny telewizor.

Teraz gdy stał na plaży i bawił się pierścionkiem na palcu Nili, przepełniała go złość, że wszystko się wali, kiedy właśnie zaczynał wierzyć, że zasługuje na dobre życie. Przypomniał sobie jeszcze, że raz, kiedy rozmawiali o przeszłości, Nila nazwała ich historię „romansem dla gospodyń”.

– Czy to nie jest trochę infantylne? – zapytała rozbawiona, siedząc po turecku na dywaniku w kuchni. – Ty, ja i ta nieznośnie baśniowa wyspa? Niech się wreszcie wydarzy coś dramatycznego.

No i się stało. Kacper był racjonalistą i nie uważał, że Nila mogła przywołać tragedię, mówiąc o niej, lecz jednak gdzieś w głębi serca miał jej to za złe. Po co mówić takie rzeczy?

Teraz podniósł jej dłoń do ust i pocałował. Wrócili z plaży. W nocy, tuląc głowę do chłodnego brzucha Nili, nasłuchiwał szumu fal i patrzył w sufit, rozważając pewną myśl. W końcu wstał, wziął ze stolika telefon i wyszedł na patio.

Dwa tygodnie później, dwudziestego drugiego października, do drzwi zapukał kurier. Kacper dał chłopakowi napiwek i odebrał żółtą kopertę. Zamknął drzwi, usiadł w fotelu i przeciął jej brzeg nożykiem do papieru. W środku znajdowało się zdjęcie. Żadnego listu, żadnej notatki. Ze zdjęcia patrzył na niego chudy mężczyzna z blizną pod nosem i lekko opadniętą powieką. Kacper usłyszał szmer i odwrócił się. Nila, owinięta ręcznikiem, stała za nim i również patrzyła na fotografię. Nie chciał, żeby ją zobaczyła, ale było już za późno. Wziął dziewczynę na kolana i opowiedział jej, co zamierza zrobić.

Rozdział II

10 stycznia 2017

Szli stromym zboczem, brodząc po kolana w sypkim śniegu. Krzepki starzec, który szedł pierwszy, co jakiś czas podnosił wzrok i rozglądał się, by nie zboczyć z drogi. Słońce nie zaczęło jeszcze wschodzić. Stary zgubił gdzieś rękawice i mróz piekł go w dłonie, które kurczowo zaciskał w kieszeniach. Papieros, którego trzymał w zębach, przestał się tlić. Wypluł go w śnieg i zerknął na swojego towarzysza. Nie podobał mu się ten człowiek.

Taka blada skóra i trzęsące się ręce to nic dobrego. Pewno ćpun albo zakaźnie chory. Do tego nic nie mówi. Niech go szlag, pomyślał.

Czuł ulgę z powodu dzielącego ich dystansu i cieszył się, że niedługo się rozdzielą. Dotarł na szczyt i w skupieniu oglądał krajobraz po drugiej stronie wzniesienia. Skute lodem jezioro w kształcie półksiężyca, wysokie świerki okryte czapami śniegu i czarne góry, których wierzchołki skrywała jeszcze poranna mgła. Po chwili dołączył do niego Kacper. Na jego wąsach i brodzie zastygły nitki szronu. Przesunął zaparowane gogle na czapkę i wciągnął nosem mroźne powietrze.

– To tam. – Stary wskazał ręką jezioro. – Chata stoi na wschodnim brzegu. Kiedy widziałem ją po raz ostatni, była w kiepskim stanie. Być może wiatr porozrzucał ją już po lesie. Halny potrafi połamać taką budę jak zapałkę.

Kacper zdjął rękawiczkę, wyjął z kieszeni spięty gumką plik banknotów i podał go staremu.

– Dalej pójdę sam.

Mężczyzna patrzył chwilę na oddalającą się sylwetkę, po czym schował pieniądze i zawrócił.

Wiatr nie porozrzucał chatki po lesie, ale i tak jej dni zdawały się dobiegać końca. Deski popękały pod wpływem zimna i wilgoci, a przez dziurawy dach do wnętrza padał śnieg. Po ścianach wspinały się zaschnięte chwasty i zielone mchy, oplatając budynek szczelną siecią, tak jak robi to pająk przed pożarciem ofiary. Kacper przykucnął pod zwalonym dębem, wyjął z plecaka aparat z długim obiektywem i zrobił kilka zdjęć chaty oraz przylegającego do niej pomostu. Nie wychodząc na otwartą przestrzeń, okrążył dom, idąc od drzewa do drzewa. Co jakiś czas przystawał i naciskał spust migawki, tym razem penetrując obiektywem szczegóły otoczenia domu: równo ułożone szczapy drewna zalane wodą cieknącą z dachu, połyskujący haczyk od wędki wepchniętej pod ławę na pomoście, ślady butów, których nie zakryła do końca nocna zamieć. W końcu schował aparat i podkradł się do okna. Przez szybę, skutą od zewnątrz lodem i zasłoniętą dziurawą płachtą, zobaczył tylko fragment zakurzonej podłogi. Dwa metry dalej znalazł wyrwę w ścianie na wysokości pasa. Schylił się i popatrzył. W rogu ciemnej izby stało polowe łóżko. Na nim, przykryty stertą kołder i koców, leżał człowiek. Kacper podszedł do drzwi i lekko pociągnął je ku sobie. Nie spuszczając oczu z leżącej postaci, wszedł do izby. Pociągnął nosem, wchłaniając ostry fetor moczu, kału i pleśni. Przez dziury w suficie z zalegającej na dachu czapy śniegu kapała woda, tworząc na podłodze kałuże, które szybko zamarzały. Pod ścianą naprzeciwko drzwi stały kominek i kuchenka węglowa, jedno i drugie z drzwiczkami otwartymi na oścież. Świszczący w dziurawych ścianach wiatr rozrzucał po izbie węgielny pył i sczerniałe grzbiety książek, które widocznie posłużyły obecnemu lokatorowi za rozpałkę. Przy kominku leżała żółta skórzana walizka ze stalowymi okuciami na rogach. Kacper otworzył ją i zamknął. Silny podmuch przetoczył się przez pokój i zatrzasnął drzwi. Człowiek na łóżku zakaszlał. Kacper podszedł do niego. Pustelnik spał nadal, z szeroko otwartymi ustami. Oddychał płytko, a z jego płuc dochodziły szmery i gwizdy jak z popsutej maszyny. Miał długą, zmierzwioną, siwo-brązową brodę i posklejane katarem wąsy, które wchodziły mu aż do ust. Zaropiałe oczy o czarnych jak sadza obwódkach, głębokie, wypełnione brudem zmarszczki i zapadnięte policzki upodabniały go do upiornej kukły. Na jego czole błyszczał gęsty pot. Kacper wyjął z kieszeni zdjęcie przedstawiające mężczyznę z blizną pod nosem i opadniętą powieką. Twarz leżącego była teraz skorupą zlepionych włosów, krwi i brudu. Odgarnął jego wąsy i porównał blizny. Schował zdjęcie, wyciągnął z plecaka pistolet i cofnął się o krok. Przyglądał się choremu, mrużąc jedno oko, jak malarz oceniający proporcje modela. Jego uwagę zwróciła zaschnięta, bordowa plama na prześcieradle. Uniósł róg kołdry i zobaczył ranę – czarną i cuchnącą, owiniętą brudnym bandażem. Chory ponownie zaniósł się kaszlem. Teraz atak męczył go długo, uporczywie targał ciałem, aż w końcu mężczyzna, wyrwany ze snu, rozkleił powieki i z trudem wciągnął powietrze, ostatnimi siłami odganiając zmorę, która – jak mu się wydawało – próbowała zadusić go we śnie. Widok Kacpra go nie poruszył.

– Nie boję się – wyszeptał.

Kacper uniósł pistolet i strzelił mu w twarz.

***

Leżał w chłodnej pościeli na łóżku w hotelowym pokoju i patrzył przez okno na wyciąg narciarski. Stok oświetlały reflektory. Słyszał głosy pijanych narciarzy i dudnienie armatek śnieżnych. Usiadł po turecku, odgarnął włosy z oczu i w zamyśleniu skubał brodę. W otwartej walizce leżały pliki nowych banknotów, starannie zawinięte w foliowe torebki i poukładane w rządkach. Gładził je opuszkiem palca i oglądał w wyobraźni scenę sprzed czternastu lat, kiedy tak jak dziś rano celował do człowieka z broni. Wtedy nie nacisnął spustu. Wielokrotnie powracał do fragmentu, w którym Jerry wyjął mu pistolet z dłoni i strzelił do klęczącego faceta, a jego ciało upadło z plaskiem na mokrą podłogę portowego magazynu, jakby komuś wyśliznęła się z rąk wielka ryba.

– Kiedyś w końcu będziesz musiał to zrobić. To część naszej pracy – powiedział Jerry.

Z rozmyślań wytrąciło go nasilające się uczucie odrętwienia. Wiedział, że za chwilę kształty nabiorą nienaturalnej ostrości i zrobi się bardzo jasno, a potem rozpocznie się właściwy napad padaczki. Tego objawu glejaka, który rósł na jego mózgu przy prawej skroni, Kacper szczególnie nie lubił. Usunął z łóżka walizkę oraz szklaną popielniczkę – twarde przedmioty, o które mógłby się zranić. Położył się na boku, zamknął oczy i czekał. Po chwili stracił przytomność, a jego mięśnie napięły się jak żagle na silnym wietrze. Ciało zaczęło podskakiwać na materacu. Jednocześnie pod zasłoną zamkniętych oczu odbywała się projekcja czarnego snu pozbawionego formy i treści. Obserwował tę czerń ze skupieniem, słyszał ją i czuł bijące od niej ciepło. Mógłby jej nawet dotknąć, gdyby chciał. Atak ustał po niecałych dwóch minutach. Kacper niechętnie otworzył oczy i usiadł na łóżku. Pomacał język i z ulgą stwierdził, że tym razem go nie przygryzł. Wstał i powoli zaczął wciągać spodnie. Założył białą koszulę i brązową marynarkę z łatami na łokciach. Wziął z walizki pojedynczy plik banknotów, zerwał z niego folię i włożył pieniądze do wewnętrznej kieszeni marynarki. Na korytarzu grubi opaleni faceci w kombinezonach narciarskich czekali na windę, więc zszedł na parter schodami i skierował się do hotelowej restauracji. Usiadł przy barze, położył dłonie na udach i popatrzył na barmana, który obsługiwał innych gości. Dosiadła się do niego młoda szatynka w sukience z głębokim dekoltem.

– Cześć – zagaiła ze sztuczną wesołością w głosie. – Wyglądasz na niespokojnego. Czy coś się stało?

Kacper podrapał się po brodzie. W jego głowie, jak przebitka na taśmie filmowej, mignął obraz tunelu wypełnionego wodą. W mrugającym świetle neonu unosił się blady chłopczyk.

– Nie. Nic się nie stało. W każdym razie nic godnego uwagi. – Specjalnie uśmiechnął się tak samo sztucznie jak ona.

Dziewczyna odwróciła wzrok, przełykając głośno ślinę. Zaraz jednak spojrzała na niego znowu, tym razem kładąc rękę na jego dłoni.

– Myślę, że jesteś bardzo przystojny.

Kacper zdjął jej dłoń ze swojej i włożył w nią kilka banknotów.

– Idź sobie już.

Dziewczyna popatrzyła niepewnie na pieniądze, a po chwili przysiadła się do innego mężczyzny. Kacper nawiązał kontakt wzrokowy z barmanem. Gdy ten podszedł, zamówił dwie setki czystej wódki i piwo. Barman postawił przed nim dwa kieliszki i szklankę, na co Kacper skrzywił się bezwiednie. Pomyślał o Nili i o tym, że przy niej by się nie napił. Kiedy nie miał jej przy sobie, musiał się bardzo pilnować, by nie wrócić do starych nawyków. Osuszył obydwa kieliszki i zabrał się za piwo. Wypił, a potem zamówił następne. Czas mijał. Błądząc wzrokiem po półkach z alkoholem, Kacper wypatrzył swoje odbicie w lustrze nad butelką malibu.

– Jesteś z siebie zadowolony?

– Nie.

– Masz wyrzuty sumienia?

– Nie miałem wyboru.

– Nie o to pytam.

– Nie. Teraz nie mam wyrzutów sumienia. Świętuję fakt, że nie odgryzłem sobie języka.

– Czym właściwie zajmował się ten facet?

– Dziecięcą prostytucją. Tak powiedział Jerry.

– Ufasz Jerry’emu bezgranicznie?

– W siedemdziesięciu pięciu procentach. No i potrzebowałem pieniędzy.

– Życie tego brudasa z chatki za twoje?

– Prawo dżungli. Wygrał silniejszy.

– „Prawo dżungli”? To cytat z jakiegoś filmu?

Poczuł, że ktoś mu się przygląda. Zegar nad wejściem wskazywał pierwszą w nocy. Bar był prawie pusty. Przy stole siedzieli jeszcze grubi narciarze. Ubrani w golfy i białe swetry, świecili ciężkimi zegarkami na złotych bransoletach i pili wódkę. Jeden z nich zauważył, że Kacper mamrocze do siebie, uśmiechnął się pobłażliwie i uniósł kieliszek w jego stronę. Kacper z trudem zwlókł się ze stołka. Poczuł, jak mocno jest pijany. Dopóki siedział, było w porządku. Teraz podłoga próbowała uciekać mu spod nóg. Przytrzymując się oparć foteli, podszedł do stolika grubasów i uśmiechnął się do tego, który kiwnął mu kieliszkiem.

– Czy my się znamy? – zapytał.

– Nie, ale możemy się poznać. – Facet wyciągnął ku niemu pulchną dłoń z palcami grubymi i krótkimi jak małe kiełbaski.

Kacper również wyciągnął dłoń, ale ominął rękę grubasa, podniósł stojący przed nim kieliszek i wypił jego wódkę.

– Skoro się nie znamy, to czemu się na mnie gapisz? Jesteś pedałem?

– Proszę pana – odezwał się drugi grubas – mamy tu przyjacielskie spotkanie. Nie chcemy problemów.

– Jasne – odpowiedział Kacper. – Żadnych problemów na przyjacielskim spotkaniu. – Szybkim ruchem podniósł ze stołu kufel piwa i rąbnął nim grubasa w czubek głowy.

Grubas krzyknął i złapał się rękami za krwawiącą łysinę. Kacper stracił równowagę, zatoczył się i wciąż trzymając w dłoni uchwyt kufla, wpadł między stołki. Grubasy rzuciły się na niego. Najpierw poczuł kopnięcie w brzuch, potem posypały się ciosy. Mężczyzna z krwawiącą łysiną usiadł mu na klatce piersiowej i przygniótł jego gardło przedramieniem. Kacper kłapał ustami jak ryba wyrzucona na brzeg. Grubas przycisnął jego grdykę jeszcze mocniej, a drugą ręką okładał go po twarzy.

– Cholerny skurwielu! Zabiję cię, słyszysz!? Rozerwę cię na strzępy!

Czuł, jak wraz z tlenem opuszcza go świadomość. Uderzenia grubasa przestawały boleć. Wrzaski napastników i barmana zlały się w jeden cichy szmer, podobny do szumu rzeki.

Nawet przyjemnie, pomyślał.

Obraz wokół rozmył się jak farba pod zamaszystym ruchem pędzla, a potem wszystko zniknęło.

Gdy z trudem otworzył spuchnięte oko, pomagając sobie palcem, trząsł się z zimna. Zastygnięta krew mlasnęła. Leżał w śniegu, na placu prowadzącym do parkingu hotelowego. Podbiegł do niego szary pudel i polizał go po twarzy, a następnie zrobił kupę.

– Hieronim! – zawołała jakaś kobieta. – Hieronim!

– Hieronim to ty? – zwrócił się do pudla Kacper.

Pies szczeknął i zaczął przebierać nogami w śniegu.

– Tutaj! – zawołał Kacper, podnosząc się i otrzepując śnieg z marynarki. – Hieronim jest ze mną.

Usłyszał stukanie obcasów na zamarzniętej kostce brukowej. Zza rogu wyszła młoda prostytutka z baru.

– Och, to pani. – Machnął do niej ręką, nie podnosząc głowy. Drugą dłonią nadal strzepywał śnieg. – Mam tu Hieronima. Zesrał się.

– Hieronim! – zawołała dziwka. – Hieronim. Nie możesz tak sobie chodzić, gdzie ci się podoba. Kręcą się tu różne podejrzane typy. – Wyjęła z torebki foliowy woreczek, zebrała kupę Hieronima i wrzuciła do kosza.

– Tam dalej jest pojemnik na psie odchody. Potem ktoś będzie segregował te śmieci i utarza ręce w gównie.

– Trudno – odparła dziwka. – Ludzie wyrzucają gorsze rzeczy. Strzykawki, zużyte prezerwatywy, tampony. Widział pan kiedyś osobny pojemnik na zużyte tampony?

– Nie. Chyba ma pani rację. Ludzie nie segregują odpadów jak należy.

– Mam na imię Vanessa.

– Naprawdę?

– Jasne, że nie.

– A ja Kacper.

– Naprawdę?

– Tak. Kacper Dawid Frydrych.

– Poważnie?

– Beczka śmiechu, prawda? Ojciec to wymyślił. Ma na nazwisko Frydrych i lubi malarzy romantycznych. Wybaczyłem mu oba te błędy.

– To jest Hieronim Bosch. – Dziewczyna wskazała na pudla, który obwąchiwał teraz spodnie Kacpra.

– A pani to Vanessa. Przepraszam, że panią zbyłem przy barze. Jest pani śliczną istotą, a ja zwyczajnym dupkiem.

– Nie szkodzi. Przywykłam do dupków. Chociaż do tej pory żaden nie dał mi sześciu stów, żebym sobie poszła.

– Aż tyle pani dałem? – Podrapał się po brodzie. – Więc może jednak jestem niezwyczajnym dupkiem… Przejdźmy na „ty”, dobrze? Jesteś po pracy?

– Tak. Resztę nocy mam zarezerwowaną dla jedynego prawdziwego mężczyzny w moim życiu. – Skinęła głową na Hieronima.

Pies zamerdał ogonem.

– Co będziecie robić?

– To, co zawsze. Zapalimy jointa, obejrzymy film, zjemy paczkę chipsów, poprzytulamy się i pójdziemy spać.

– Szkoda.

– Ale… – dziewczyna uśmiechnęła się – mogę też zrobić kilka nadgodzin.

Kacper uśmiechnął się pod nosem i obejrzał dziewczynę jeszcze raz od butów po czubek głowy.

– Mam nadzieję, że jesteś pełnoletnia.

Dziwka uśmiechnęła się, pokazując białe zęby.

– Ja też mam taką nadzieję. A wybaczysz mi kłamstwo?

– Zależy jakie.

– Powiedziałam ci przy barze, że jesteś przystojny. To właśnie ono.

– Tak, wiem. Używam lustra.

– Ale za to jesteś miły. Tylko pierwsze wrażenie robisz niedobre.

Dziewczyna zapięła Hieronima na smycz. Ruszyli do hotelu wzdłuż długiego rzędu migoczących latarni. Kacper, który nie wytrzeźwiał do reszty podczas drzemki w zaspie, chwiał się na nogach. Dziewczyna objęła go w pasie i przycisnęła do siebie.

W pokoju hotelowym obmyła mu twarz z krwi i zakleiła plastrami rozciętą skórę. Kacper położył się na łóżku. Vanessa zdjęła sukienkę i rzuciła ją na podłogę. Hieronim spojrzał na swoją panią z wyrzutem, poczłapał do drzwi, zwinął się w kulkę i zasnął. Dziewczyna uklękła obok Kacpra i zaczęła rozpinać guziki jego koszuli, ale powstrzymał ją.

– Po prostu połóż się obok.

Zrobiła to, o co prosił. Kacper rozebrał się sam, odszukał w telefonie Spotify i włączył Dziesięć godzin relaksującego szumu fal, po czym położył głowę na jej brzuchu. Skóra dziewczyny była chłodna i przyjemnie pachniała.

– Co mam teraz robić? – zapytała.

– Śpij.

Wczesnym rankiem obudziło go trzaśnięcie drzwi. Odruchowo sięgnął pod łóżko. Walizka zniknęła. Słyszał jeszcze oddalające się stukanie obcasów. Wybiegł nago i biegiem pokonał korytarz. Drzwi windy właśnie się otwierały. Dogonił Vanessę, chwycił ją mocno za odsłonięte ramię i wyrwał walizkę z ręki. Hieronim zmarszczył nos i warknął, odsłaniając kły. Kacper chciał go kopnąć, ale w ostatnim momencie pomyślał, że piesek przecież nie jest niczemu winny. Kopnął więc dziewczynę kolanem w brzuch i wepchnął ją do windy. Hieronim wbiegł za nią i drzwi się zamknęły. Kacper odwrócił się. Starsza pani pchająca wózek ze szczotką i detergentami patrzyła na niego z rozdziawionymi ustami. Kacper spojrzał w dół na swoje gołe stopy, włosy łonowe, penisa, jądra, wystający brzuch. Nagi, z walizką w ręku stanowił osobliwy widok.

– Dzień dobry – powiedział.

– Dzień dobry – odparła sprzątaczka.

Odwrócił się i niespiesznym krokiem wrócił do pokoju, mocno ściskając rączkę walizki. Zatrzymał się przed lustrem. Jego twarz po wczorajszej bójce wyglądała jak miasto po bombardowaniu.

– Po co mówiła, że jestem przystojny, a potem, że nie jestem? – zapytał swojego odbicia. – Dziwki są jeszcze bardziej skomplikowane niż niedziwki. A może nie powinno się tak uogólniać? Niektóre dziwki są bardziej skomplikowane niż niektóre niedziwki. Kacper… – upomniał sam siebie. – Co ty wygadujesz? Wynoś się stąd. Stara pewnie już wezwała ochronę.

Wycisnął z tubki pastę do zębów i żuł ją, wpychając do torby porozrzucane po pokoju rzeczy.

Po co myjesz zęby w trakcie ucieczki?, zadawał w myślach pytanie.

Marynarka była jeszcze mokra po drzemce w zaspie. I zakrwawiona.

To moja krew? Czy któregoś z grubasów?

Narzucił na ramiona płaszcz i związał włosy w kucyk, po czym z walizką w ręku i torbą na ramieniu opuścił pokój. Hall był pusty. Przy mahoniowym kontuarze siedziała młoda recepcjonistka. Podszedł do niej i zobaczył kawałek wodorostu za jej uchem. Popatrzyła na niego bladymi oczami, po czym zapytała, w czym może pomóc. Z ust wylała jej się struga czarnej wody. Kacper zacisnął powieki, wziął głęboki wdech i spojrzał ponownie. Teraz miała już różowe, zdrowe policzki. Przyglądała mu się wystraszona. Omamy wzrokowe i słuchowe zajmowały drugie miejsce na liście irytujących objawów guza mózgu. Zaraz po napadach padaczki.

– Chciałbym się wymeldować. – Zapłacił i życzył jej miłego dnia. Kazał też absolutnie się nim nie przejmować. – To tylko kac – oświadczył, a następnie poszedł do restauracji.

Barman, który odciągał od niego grubasów, spoglądał na niego z wyrzutem. Też miał podbite oko i rozciętą brew zaklejoną plastrem.

– Połówkę orzechówki – wydyszał Kacper. – Jest źle. – Nachylił się i szepnął konfidencjonalnie: – Widzę upiory.

Barman pokręcił głową.

– Nic dla ciebie nie zrobię. Prawie mnie przez ciebie zabili.

Kacper rzucił na stół dwieście złotych.

– Zatrzymaj resztę.

– Niech cię szlag.

Barman wziął banknot z blatu i podał mu butelkę. Kacper opróżnił ją poniżej szyjki i poszedł na parking szukać samochodu.

Rozdział III

12 stycznia 2017

– Oglądasz czasem filmy o mordercach?

Kacper siedział w fotelu na tarasie przydrożnego zajazdu. Po szosie z rykiem pędziły ciężarówki. Deszcz ze śniegiem zamieniał pobocze w brudny strumyk. Za drogą było pole, a dalej stały słupy wysokiego napięcia wyglądające jak olbrzymie krzyże. Łącząca je pięciolinia cięła niebo na równe pasy. Przed linią horyzontu majaczył komin elektrowni.

– Kacper, słuchasz mnie?

Kacper spojrzał na przysadzistego mężczyznę w kowbojskim kapeluszu i skórzanej kurtce lotniczej z naszywką flagi Stanów Zjednoczonych. Facet palił papierosa, miał czarne od ziemi paznokcie i nosił ciemne okulary, chociaż nie świeciło słońce.

– Słucham, Jerry. Słucham cię.

Jerry tak naprawdę nazywał się Jerzy. Jerrym stał się po powrocie z Ameryki.

– Pytam, czy oglądasz czasem filmy o mordercach.

– Skąd takie pytanie? – Kacper całą noc walczył z nudnościami i bólem głowy: trzecim i czwartym punktem z listy objawów guza mózgu. Kiedy w końcu udało mu się zasnąć, śnił, że jest w swoim domu w Livadii i mówi coś do Nili, a ona nie widzi go ani nie słyszy. Piętnaście minut później do drzwi zapukał Jerry.

– Można się z nich wiele nauczyć. A dokładniej ty mógłbyś się z nich nauczyć, jak zachowuje się zawodowy morderca. Na przykład taki Leon Zawodowiec. Wyobrażasz sobie, że po wykonaniu zlecenia wdaje się w bójkę z grupą narciarzy albo przy świadkach wpycha kurwę do windy i paraduje nago z walizką po hotelowym korytarzu?

– Nie wyobrażam sobie tego – odparł zgodnie z prawdą.

– Ja też nie. Dlatego nie mieści mi się w głowie, że to zrobiłeś.

– Wariuję przez tego guza. Za długo czułem się dobrze. To uśpiło moją czujność.

– A dalej widujesz Młodszego?

– Widzę czasem tunel. Przez ułamek sekundy jego obraz staje mi przed oczami i znika. Jak zabłąkana klatka z innego filmu. On też tam jest. Unosi się na powierzchni wody pod sklepieniem. Jestem za daleko, nie widzę jego twarzy. Rozpoznaję jego ubranie, wzrost i posturę. Wiem, że to on.

Jerry nachylił się i położył mu dłoń na ramieniu.

– To nie twoja wina – zapewnił. Kacper kiwnął głową. – Opowiedz o tej klinice. Chcę usłyszeć tę nazwę z filmów szpiegowskich.

Kacper wyciągnął z paczki lucky strike’a, zapalił i zawiesił wzrok na szarym horyzoncie.

– Centrum Terapii Protonowej Rineckera. Nie śmiej się. Mają najlepsze wyniki wyleczalności nowotworów w Europie. Protonoterapia to teraz najskuteczniejsza broń przeciwko temu chujostwu. Przy użyciu maszyny zwanej cyklotronem lekarze naświetlają guza cienką wiązką promieniowania protonowego, która uszkadza albo nawet zabija DNA komórek rakowych. W przeciwieństwie do chemii i radioterapii nie niszczy przy tym zdrowych tkanek.

– Czemu akurat Niemcy?

– Zrobią to porządnie. Wiesz, jacy są dokładni. W greckich szpitalach śmierdzi biedą, a w Polsce… No cóż, w Polsce jest jeden cyklotron, w Krakowie. Ale nawet gdybym płacił składki, mój rak nie nadawałby się do leczenia. Zbyt wysoki stopień złośliwości.

– Teraz mogą ci naskoczyć. – Jerry spojrzał na wystającą spod stołu walizkę.

– Jestem już spakowany, w każdej chwili mogę wsiąść do auta i jechać do Monachium. Dobry doktor Erast nie mógł mi załatwić leczenia w Grecji, więc dla spokoju ducha, swojego i mojego, przepisał mi na drogę Sevredol.

– Co takiego?

– To morfina.

– Morfina? – Jerry skrzywił się. – Na Boga, przecież jest dwudziesty pierwszy wiek. Dobry doktor Erast nie miał niczego nowocześniejszego?

– Nie wybrzydzałem. Dostałem sześćdziesiąt tabletek. Mam brać jedną co cztery godziny. Zostało mi jeszcze pół opakowania. Wystarczy, żeby nie oszaleć z bólu.

– Można po tym prowadzić?

– Nie, ale bardzo się pilnuję. Wiesz, że dobrze jeżdżę.

– Boli cię przez cały czas?

– Jeszcze nie, ale coraz częściej. Guz szybko rośnie.

– Jak dobrze przydepniesz, dojedziesz tam w osiem godzin – powiedział Jerry. – Pokaż mi jeszcze te zdjęcia.

Kacper podał mu kopertę. Jerry przejrzał zdjęcia. Chatka, pomost, wnętrze domu. Dwa zdjęcia pustelnika: jedno z dziurą w czole i drugie sprzed egzekucji. Jerry wyjął z kieszeni benzynę do zapalniczek i oblał kopertę. Złotą zapalniczką podpalił jej róg, poczekał, aż się zajmie i upuścił ją. Płomień odbijał się w jego okularach. Kiedy ogień zaczął przygasać, wstał i podszedł do swojego czarnego mercedesa S 320. Frydrych patrzył, jak rozmawia z kimś przez telefon. Rozmowa trwa niecałą minutę, po czym Jerry wrócił do stolika.

– Dzięki za pomoc – powiedział. – Rozumiem, że jeśli pojawi się nowe zlecenie, mam się z tobą nie kontaktować.

– To był pierwszy i ostatni raz, Jerry. Mam u ciebie dług. Żeby zarobić taką forsę legalnie, musiałbym robić nagrobki przez czterysta lat.

– Powiedziałem ci to już wtedy, kiedy miałeś szansę. Długo musiałeś się zastanawiać. Kiedy to było?

– Czternaście lat temu.

– Właśnie. Zdecydowałeś się po czternastu latach.

– Leczenie w Niemczech jest drogie, a ja umieram. Poza tym mam raczej skromne potrzeby.

Jerry otworzył walizkę i przełożył część banknotów do czarnego neseseru. Otwierając drzwi do samochodu, zasalutował.

– Uważaj na siebie, synu. Nie rób nic głupiego.

– Znasz mnie – odpowiedział Kacper z tarasu, ale Jerry już go nie słyszał.

Czarny mercedes włączył się do ruchu i odjechał wśród huku pędzących ciężarówek. Kacper popatrzył w niebo. Deszcz przybierał na sile.

13 stycznia 2017

Między drzewami zamajaczyły jasnoszara elewacja, fragmenty pordzewiałego płotu, bryły rzeźb, spłowiała dachówka. Ruch firanek i błysk okna na poddaszu. Z garażu dochodził hałas szlifierki. Kacper zatrzymał się przed płotem. Pomyślał, że mógłby jeszcze zawrócić. Pchnął jednak furtkę i wkroczył do ogrodu. Szedł po chrupiącym, ubitym śniegu pomiędzy marmurowymi figurami geometrycznymi, pełnymi nierówności i krzywizn. Kule, sześciany, stożki i walce, z których wychodziły ludzkie kończyny: kamienne ręce o rozczapierzonych palcach, stopy z długimi paznokciami, fragmenty głów, uszu, oczu i nosów. Pod wiatą między domem a garażem w długim rzędzie stały inne rzeźby. Klasyczne kobiece popiersia. Wszystkie przedstawiały jego mamę, Helenę. Kacper przeszedł się wzdłuż nich.

– Gościu! – Usłyszał głos za plecami. – To jest prywatny teren! Nie widziałeś tabliczki?

Ostatnio widzieli się osiem lat temu. Ojciec skurczył się na wysokość, ale rozrósł wszerz. Miał szerszą głowę i kark, grubsze ręce i łydki. Z wiotkiego, przystojnego mężczyzny przemienił się w ulanego drwala. Pogłębiły mu się zmarszczki i posiwiały włosy. Nosił grubsze okulary. Zapuścił brodę. Stał w bramie garażu, przygarbiony, z ustami na stałe ściągniętymi w dół ze zgorzknienia.

To się nie uda, stwierdził w duchu Kacper.

– Przepraszam, zgubiłem się. Już sobie idę. – Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę furtki.

– Kacper?

Zatrzymał się. Spojrzeli na siebie i od razu to wiedzieli: żaden z nich nie tęsknił za tym drugim.

Kim jest ten starzec podobny do mojego ojca?

Kim jest ten włóczęga wyglądający jak mój syn?

– Cześć, tato. Inaczej wyglądasz.

– Ty też.

Cisza.

– Napijesz się czegoś?

– Czemu nie.

– To zapraszam. – Ojciec wskazał ręką garaż.

– Nie w domu?

– Nie wchodzę tam, jeśli nie muszę.

Usiedli na wyciosanych pniakach przy jajowatym stole. Mebel miał być ozdobą w salonie nowobogackiego właściciela szwalni, ale ten ostatecznie nie zdecydował się na kupno. Michał Frydrych postawił teraz na nim dwa kubki ze rżniętego szkła. Przedmiotom, którymi się otaczał, brakowało regularności w kształtach i proporcjach.

– Całkiem przeniosłeś się do garażu?

– W domu korzystam z łazienki. Czasem wezmę coś z piwnicy. Niezbędne rzeczy trzymam tutaj.

W garażu brakowało miejsca. Wszędzie walały się kamienie, narzędzia i przedmioty codziennego użytku. Pod ścianą stały regał z książkami i oparty o mur materac, nocny stolik z radiem i małym przenośnym telewizorem, a w rogu szafa na ubrania i żeliwny piecyk.

– No to opowiadaj – zaczął Michał Frydrych. – Co u ciebie, synu? Gdzie mieszkasz? Pracujesz?

– Robię nagrobki. W Grecji.

– Dobry biznes. Są z nich dobre pieniądze i zawsze jest popyt. Sam je kiedyś robiłem.

– Pamiętam.

– Pamiętasz?

– Pamiętam aniołki, które robiłeś na nagrobkach dla dzieci… – Zastanowił się, czy dodać coś jeszcze. W końcu powiedział: – Aniołek na grobie Młodszego miał jego twarz.

– Nie mówmy o tym.

Jeśli ojciec nie chciał o czymś mówić, to się nie mówiło. Kacper napił się herbaty.

– A co u ciebie?

– Dobrze. Mam dużo zleceń. Podpisałem kontrakt na kilka dużych wystaw. W końcu zaczynają się na mnie poznawać.

– Gratulacje – rzucił Kacper bez entuzjazmu.

– Dzięki. – Michał Frydrych pokiwał głową i napił się herbaty.

– Czemu rzeźbisz mamę?

– Żeby nie wypaść z wprawy. Ostatnio robię same abstrakcje. Muszę pamiętać, jak się rzeźbi ze zdjęć. Na wypadek gdyby spadł popyt na moje geometrie z kończynami i musiałbym wrócić do papieży i Piłsudskich, żeby zarobić na rachunki.

– Odwiedziłeś ją? Chociaż raz?

– Tak. Osiem lat temu, kiedy znowu wyjechałeś. I wiesz co? Ten aktorzyna ją zostawił.

– Poważnie?

– Jest sprawiedliwość na tym świecie.

– Jak to zniosła?

– Nie wiem. Mieszka teraz sama. Zaczęła kłamać, że zawsze tego chciała i teraz jest wreszcie szczęśliwa. Nie było mi jej nawet zbytnio żal.

– I co dalej? Co jeszcze mówiła?

– Nie chciałem już z nią rozmawiać. Wróciłem do domu. Zamknąłem ten rozdział.

– Nie byłeś ciekawy, dlaczego odeszła?

– Zakochała się. Nie ma tu głębszej filozofii. A facet się odkochał. Samo życie.

– A co z nami?

– Nie wiem. Nie lubię o tym myśleć.

– Myślisz, że nas kochała?

Michał Frydrych westchnął.

– Może kiedyś. Ale miłość się kończy.

– Dlaczego nic nam nie powiedziała?

– Przecież zostawiła list.

– On niczego nie wyjaśnia.

– Właśnie, że wszystko wyjaśnia.

– Nie wydaje ci się to dziwne? – upierał się Kacper. – Kochała nas i nagle jej się odwidziało?

– Może nie nagle. Myślę, że to się stało już wcześniej. Długo udawała, zanim nas zostawiła.

– Udawała, że nas kocha?

– Tak napisała, nie?

– Nie wierzę, że mogłaby to udawać.

– I dlatego sobie nie radzisz.

Mała, ledwo zauważalna iskierka złości błysnęła w oku Kacpra.

– Co masz na myśli?

– Dryfujesz. Zmieniasz miejsca, prace, dziewczyny. Nie masz celu. Raz na osiem lat dajesz mi znak życia.

– Jeśli stawiasz mi teraz siebie za przykład radzenia sobie w życiu, to wolę mój sposób.

Michał Frydrych dokończył herbatę i westchnął.

– Zauważyłeś, że bez względu na to, jak długo byśmy się nie widzieli, zawsze błyskawicznie przechodzimy do kłótni?

– Pojadę ją odwiedzić.

– Jak chcesz. Jesteś dorosły.

– Ty też mógłbyś w końcu dorosnąć.

– Dobrze. Zrobię, jak zechcesz.

– To ja będę się już zbierał.

– Miło cię było zobaczyć. Rozumiem, że do zobaczenia za osiem lat, tak?

Gdybyś wiedział, że już się nie spotkamy… – Kacper zwrócił się do ojca w myślach – Czy to by coś zmieniło? Rozmawialibyśmy inaczej? Bylibyśmy dla siebie serdeczniejsi?

Wstał i ruszył w stronę furtki.

– Kacper! – Mina ojca wypogodziła się nieco w niezdarnym uśmiechu człowieka, który wie, że nie zachował się w porządku, ale duma nie pozwala mu tego przyznać. – Ty się dobrze czujesz, chłopaku?

Przystanął.

– A co?

– Strasznie jesteś blady.

– Przeziębiłem się.

– Bo chodzisz bez czapki. Zawsze ci powtarzałem, że przeziębienie zaczyna się od głowy.

Gówno mi powtarzałeś.

– Pamiętam, tato. Mam czapkę w aucie.

Kiedy minął furtkę, las wypełnił się znowu hałasem szlifierki, a z drzew poderwały się ptaki.

7 lipca 1997

W Krzewaniu, małym miasteczku na południu Polski, rzeka przerwała w nocy nasyp przeciwpowodziowy i wdarła się na ulice. Ludzi mieszkających w najniżej położonych częściach miasta obudziła woda wlewająca się do łóżek. Chwilę później ciszę rozdarło wycie syreny. Mieszkańcy, którzy wyszli wtedy z domów, byli świadkami tego, jak ulice mieszczące się wzdłuż rzeki przykryła rozpędzona masa czarnej wody, wyrywając i unosząc ze sobą drzewa, słupy telegraficzne, kontenery na śmieci i samochody. W zalanych do pierwszego piętra kamienicach otwierały się okna, z których wśród ryku fal dochodziło wołanie o pomoc.

Dom rodziny Frydrychów stał w jednym z wyższych punktów miasteczka, na zboczu wzgórza, oddalony od rzeki. Osiemnastoletni Kacper spał w ubraniu. W dłoni ściskał decyzję komisji egzaminacyjnej ze szkoły teatralnej. Godzinę wcześniej w jasnej kuchni on, mama i Młodszy wznosili toast. Młodszy pił sok jabłkowy i cieszył się szczęściem brata, chociaż nie rozumiał jeszcze, że Starszy wyjedzie, a on zostanie sam z wiecznie skłóconymi rodzicami. Ojca nie było. Wystawiał swoje prace w Warszawie. Mama próbowała się uśmiechać, chociaż Kacper wiedział, że jest z nią gorzej niż zwykle. Widział, jak wcześniej płakała w łazience. W kuchni pogratulowała mu, przytuliła mocniej niż kiedykolwiek wcześniej i długo nie puszczała. Wypili po kieliszku szampana, a mama nalała sobie następny. Odstawiła butelkę do szafki. Kiedy później Kacper wyrzucał resztki ciasta, butelka spoczywała w koszu, pusta, przykryta papierkami.

Obudził go niesiony echem dźwięk syreny. Przetarł oczy, schował list do szuflady i wyjrzał przez okno. Małe domki w dole, których ułożenie znał na pamięć, wyglądały, jakby nagle się rozdwoiły. W poświacie księżyca odbijały się od czarnej tafli wody, która przykrywała je do połowy. Otworzył okno. Sygnał syreny stał się wyraźniejszy. Do pokoju wpadł wiatr i zacinający deszcz. Kacper zszedł po skrzypiących schodach i przeszedł przez salon skąpany w półmroku. Zegar z wahadłem tykał głośno. Zapukał do jej drzwi. Przyłożył ucho, ale usłyszał tylko szmer deszczu. Nacisnął klamkę i jeszcze zanim wszedł do środka, poczuł ciepłe, wilgotne powietrze wiejące przez szparę w drzwiach. Pokój był pusty. Deszcz kapał na podłogę przez otwarte okna. Łóżko było zaścielone. Szafa na ubrania otwarta i w połowie opróżniona. Na białym stoliku obok łóżka leżał list. Wiatr próbował poderwać go do góry, ale arkusz papieru trzymał się mocno, przyciśnięty grubą książką. Kacper wziął go do ręki i przeczytał niezrozumiałe słowa:

Dzieci, Michale,

nie jestem szczęśliwa. Nie umiem już udawać kogoś innego. Nie szukajcie mnie. Zacznijcie od nowa.

Helena

Przeczytał je jeszcze kilka razy; Nie jestem szczęśliwa. Nie umiem udawać.

Wybiegł przed dom i wodził wzrokiem po drzewach wyginających się na wietrze.

– Mamo! – krzyknął, zwijając dłonie w tubę, a echo odbijało się od konarów i wracało do niego, zniekształcone przez wichurę i deszcz.

Zaczął biec przez ogród, zapadając się po kostki w rozmiękłej ziemi.

– Starszy!

W drzwiach stał jego brat w żółtych kaloszach i przezroczystej pelerynie przeciwdeszczowej, przez którą przebijało światło z przedsionka. Wyglądał jak kosmiczny karzeł z filmu science fiction.

– Dokąd idziesz? – zapytał.

– Mama… gdzieś poszła… – zawołał Kacper, próbując przekrzyczeć wiatr, ulewę i syrenę. – Idę jej poszukać. Zostań w domu!

Młodszy pobiegł ku niemu, rozchlapując błoto.

– Idę z tobą!

Kacper spojrzał w jego uparte oczy.

– Dobra, chodź. Ale trzymaj się mnie.

Usłyszeli huk helikoptera lecącego nad lasem. Dobiegli do drogi. Sto metrów przed nimi woda wdzierała się do ogródków i w uliczki. Dalej, przez skrzyżowanie, płynęła już wzburzona rzeka, miażdżąc ogrodzenia. Podmyte mury domów pękały i fragmenty ścian waliły się do wody z głośnym mlaśnięciem. Kacper wziął Młodszego na barana. Okrążyli podtopioną ulicę i weszli na kładkę, pod którą płynęła teraz woda, choć jeszcze chwilę temu prowadziła tamtędy przelotowa droga przez miasto. Zobaczyli olbrzymie jezioro, rozlewające się po ulicach jak bluszcz oplatający ścianę domu. Woda wciskała się w każdy zakamarek i zabierała wszystko, co stanęło na jej drodze. Kacper widział, jak środkiem dryfuje budka z kwiatami, w której kupił kiedyś róże dla swojej pierwszej dziewczyny. Ludzie gorączkowo wnosili sprzęty i meble na dachy domów.

– Widzisz ją?! – krzyknął Kacper do Młodszego.

– Nie!

– Dzieciaki!

Do kładki zbliżał się wojskowy ponton. Przy wiosłach siedział Mokrycz, właściciel zakładu pogrzebowego. Miał na sobie czarny garnitur, koszulę i krawat. Surowa, kanciasta twarz nie zdradzała śladów paniki. Mokrycz był kiedyś zawodowym żołnierzem i był świadkiem rzeczy o wiele gorszych niż powodzie. Na widok chłopców zmarszczył brwi na znak, że ich obecność w tym miejscu i o tej porze jest sprzeczna z prawami Zdrowego Rozsądku. Zdrowy Rozsądek był dla Mokrycza bogiem.

– Co tu robicie? Jazda do domu! – podniósł głos, żeby przekrzyczeć wiatr.

– Szukamy naszej mamy! – odkrzyknął Młodszy z ramion Kacpra.

Mokrycz podrapał się po mokrych włosach.

– Widziałem ją na nasypie. Co ona tam robi?

Kacper wyjął z kieszeni list i pokazał Mokryczowi. Ten przeczytał go, jeszcze mocniej marszcząc brwi. Papier był mocno przemoczony. Gdy mężczyzna oddał list, Kacper złożył go na cztery części i schował do papierośnicy, w której trzymał niedopałki na czarną godzinę.

– Czekajcie tu. Popłynę po nią – oświadczył Mokrycz.

– Popłyniemy z panem.

Skupiona twarz byłego żołnierza dawała do zrozumienia, że rozważa właśnie, czy obecność chłopców w pontonie będzie zgodna ze Zdrowym Rozsądkiem.

– Niech pan spojrzy. – Kacper wskazał ręką na wodę, która wspinała się coraz wyżej, pochłaniając kolejne centymetry kładki. – Przy panu będziemy bezpieczniejsi.

Mokrycz przyjrzał mu się podejrzliwie, zastanawiając się, czy chłopiec nie wykorzystuje właśnie jego chwili zawahania, ale w końcu kiwnął ręką na znak, żeby zajęli miejsca obok niego.

Chłopcy zeszli do połowy kładki, przeleźli przez barierkę i wskoczyli do pontonu. Przedsiębiorca pogrzebowy poprawił krawat i chwycił za wiosła. Płynął szybko, meandrując zwinnie między przeszkodami. Na nasypie ujrzeli tłumy ludzi.

– Co tam się dzieje? – zapytał Kacper.

Mokrycz wskazał ręką skład osobowy odbijający się w wodzie.

– Chcą odjechać, zanim zaleje nasyp. Ale pociąg nie ruszy, dopóki będą się tam tak tłoczyć. A wszyscy się nie zmieszczą, to pewne.

Ludzie oblegli pociąg jak szarańcza. Przy drzwiach i oknach trwała bitwa. Szarpali się i okładali torbami. Dwóch mężczyzn próbowało wnieść do wagonu sofę. Ktoś zepchnął ze schodów ciężarną kobietę, która upadła twarzą na kamienie i rozcięła sobie wargę.

– Moje dziecko! – krzyczała, plując krwią i trzymając się za brzuch. – Zabiliście moje dziecko!

Kacper i Młodszy wyszli z pontonu. Na torowisku siedziała para staruszków. Trzymali się za ręce. Mokrycz uśmiechnął się do nich. Niedawno zamówili u niego dwie trumny, balsamowanie, kosmetykę zwłok i zlecili wykonanie formalności związanych z ich pochówkiem. Zapłacili za wszystko z góry. Cenił ludzi, którzy nie tracili Zdrowego Rozsądku i zachowywali pragmatyzm nawet w obliczu śmierci, również własnej.

– Państwo Dąbkowscy!

– Panie, cholera! – zawołał starzec. – Spadłeś nam z nieba. Podrzuć nas pan do domu. Zdążymy może uratować trochę gratów.

Mokrycz popatrzył na niego pytająco, a pytanie zawarte w tym spojrzeniu mogłoby z pewnością obrazić staruszka.

Ten jednak domyślił się, o co chodzi, i odpowiedział z rozbrajającą szczerością:

– Wypadałoby coś zapisać dzieciakom.

– Muszę pilnować tych chłopców… – zaczął przedsiębiorca.

– Niech pan im pomoże – wtrącił Kacper. – Damy sobie radę.

– Dobrze. Niedługo wrócę i zaczekam na was.

Państwo Dąbrowscy weszli do pontonu, a chłopcy ruszyli w stronę pociągu. Szczęśliwcy, którym udało się dostać do środka, rzucali w napierający tłum wszystkim, co było ręką. Kopali tych, którzy podchodzili pod schodki. Tarasowali wejście własnym ciałem. Kacper i Młodszy, osuwając się po zboczu usypiska, przedostali się na przód pociągu.

– Musi być w środku – stwierdził Młodszy.

Na schodkach za czerwonymi drzwiczkami lokomotywy siedział maszynista z twarzą nabiegłą krwią. Mętnym wzrokiem patrzył na wodę płynącą ulicami. Na widok chłopców uśmiechnął się łzawo.

– Oni nie wiedzą, że ten pociąg nie pojedzie. Mówiłem im, ale nie słuchają.

Kacper i Młodszy zerknęli na bitwę toczącą się przy wagonach.

– Nie pojedzie?

– Oczywiście, że nie. Elektrownia odcięła zasilanie, kiedy woda na rzece przekroczyła próg alarmowy. To standardowa procedura.

– No jasne… – odparł Kacper. – Czy może mnie pan przepuścić?

Maszynista zszedł ze schodków, zapalił papierosa i oparł się o bok lokomotywy.

– Jaka piękna noc – powiedział sam do siebie, obserwując ludzi kotłujących się w czarnej, zimnej wodzie.

– Młodszy! – zawołał Kacper, wchodząc do ciemnego wnętrza. – Zostań tu z panem i wypatruj mamy. Jeśli ją zobaczysz, krzycz, ile sił w płucach. – Spojrzał niepewnie na maszynistę. – Popilnuje pan mojego brata?

– Nie ma problemu – odparł mężczyzna. Wypuścił kółko z dymu, po czym zwrócił się do Młodszego: – No i co tam u ciebie słychać, młody człowieku?

Ludzie deptali się nawzajem, krzyczeli, wołali imiona swoich bliskich. Ktoś się rozpłakał. Staruszka siedząca na kolanach młodego mężczyzny odmawiała głośno różaniec. Ktoś próbował podać młodej kobiecie przez okno yorka, a pies szczekał irytująco jak zepsuta zabawka na baterie.

– Mamo! – zawołał Kacper.

Nikt nie zwracał na nikogo uwagi. Nikomu nie przeszkadzało, gdy chłopak czołgał się ludziom po nogach albo wspinał komuś na plecy. W końcu dotarł do ostatniego przedziału, który był wypchany ludźmi prawie po sam sufit.

– Helena Frydrych! – zawołał. – Czy jest tutaj Helena Frydrych?!

Zobaczył panią Fredę, pracownicę stacji benzynowej. Miała polar z firmowym logo, rozczochrane włosy i podrapaną twarz.

– Nie ma tu twojej mamy… Ale jest kawałek wolnego miejsca. – Wskazała na odcinek między swoim udem a ścianą przedziału. – Możesz się tu schować, jeśli chcesz.

Kacper wdrapał się na kolana starszego człowieka, który ściskał w ręku ociekający wodą „Tygodnik Łowiecki”, złapał za krawędź opuszczonej szyby i zaczął przeciskać się przez okno. Gdy wisiał na zewnątrz wagonu i szykował do skoku na skarpę, zobaczył, że woda zakrywa już tory, i usłyszał wrzask. Młodszy. Zeskoczył wprost do mętnej wody i zaczął na pół iść, a na pół płynąć w miejscach, gdzie kamieniste zbocze zupełnie osuwało się już spod nóg. Okrążył lokomotywę i dopłynął do czerwonych drzwiczek. Maszynista siedział na dachu wagonu i patrzył na wodę.

– Miałeś pilnować mojego brata!

– Nie będziesz mi rozkazywał, gówniarzu! Ja mam godność! – odparł, po czym zaczął powtarzać pod nosem: – Jaka piękna noc. Piękna noc.

– Młodszy!

Kacper brodził wzdłuż pociągu między ludźmi, którzy próbowali jeszcze wywalczyć sobie miejsce, chociaż woda zakrywała ich już po pas. Zobaczył sunący po wodzie żółty kalosz.

– Młodszy! – krzyknął znowu, rozglądając się dookoła.